Rozmowa

Następnego dnia, wróciwszy z obiadu, znalazłem na stole pod oknem kartkę od Snauta. Donosił, że Sartorius wstrzymał się na razie od pracy nad anihilatorem, aby przeprowadzić jako ostatnią próbę naświetlenie oceanu pękiem twardych promieni.

– Kochanie - powiedziałem - muszę pójść do Snauta.

Czerwony wschód gorzał w szybach i dzielił pokój na dwie części. Byliśmy w niebieskawym cieniu. Poza jego granicą wszystko wydawało się jak z miedzi, można było pomyśleć, że każda książka, upadając z półki, zadźwięczy.

– Chodzi o ten eksperyment. Tylko nie wiem, jak to zrobić. Wolałbym, rozumiesz… - urwałem.

– Nie tłumacz się, Kris. Tak bym chciała… Gdyby to nie trwało długo?

– Trochę musi potrwać - powiedziałem. - Słuchaj, a gdybyś poszła ze mną i zaczekała na korytarzu?

– Dobrze. Ale, jeśli nie wytrzymam?

– Jak to właściwie jest? - spytałem i dodałem szybko: - Nie pytam przez ciekawość, rozumiesz, ale, być może, zorientowawszy się, sama potrafiłabyś nad tym zapanować.

– To jest strach - powiedziała. Pobladła trochę. - Nie umiem nawet powiedzieć, czego się boję, bo właściwie nie boję się, tylko, tylko się zatracam. W ostatniej chwili czuję jeszcze taki, taki wstyd, nie umiem ci powiedzieć. A potem już nic. Dlatego myślałam, że to jest jakaś choroba… - dokończyła ciszej i wzdrygnęła się.

– Może być, że tak jest tylko tu, na tej przeklętej Stacji - powiedziałem. - Co do mnie, będę robił wszystko, żebyśmy ją jak najszybciej opuścili.

– Myślisz, że to możliwe? - otwarła oczy.

– Dlaczegoż by nie? W końcu nie jestem tu przykuty… zresztą, to będzie zależało także od tego, co ustalę ze Snautem. Jak ci się zdaje, czy długo możesz być sama?

– To zależy… - powiedziała wolno. Opuściła głowę. - Jeżeli będę słyszała twój głos, to chyba dam sobie radę.

– Wolałbym, żebyś nie słyszała, co mówimy. Nie, żebym miał coś do ukrycia przed tobą, ale nie wiem, nie mogę wiedzieć, co powie Snaut.

– Nie kończ. Rozumiem. Dobrze. Stanę tak, żeby słyszeć tylko dźwięk twojego głosu. To mi wystarczy.

– To zatelefonuję teraz do niego z pracowni. Zostawię otwarte drzwi. - Skinęła głową. Wyszedłem poprzez ścianę czerwonych promieni słonecznych na korytarz, wskutek kontrastu prawie czarny mimo sztucznego oświetlenia. Drzwi małej pracowni stały otworem. Lustrzane szczątki termosu Dewara leżące na podłodze pod rzędem wielkich rezerwuarów płynnego tlenu były ostatnim śladem nocnych wypadków. Mały ekran zajaśniał, kiedy zdjąłem słuchawkę i nakręciłem numer radiostacji. Sinawa błona światła, powlekająca jak gdyby od wewnątrz matowe szkło, pękła i Snaut, bokiem przechylony przez poręcz wysokiego krzesła, zajrzał mi prosto w oczy.

– Witam - powiedział.

– Przeczytałem kartkę. Chciałbym z tobą pomówić. Czy mogę przyjść?

– Możesz. Zaraz?

– Tak.

– Proszę cię. Czy… w towarzystwie?

– Nie.

Jego brązowa od opalenizny, chuda twarz, z grubymi poprzecznymi zmarszczkami na czole, w wypukłym szkle przechylona skosem, jakby był dziwną rybą, mieszkającą w akwarium, z którego wyzierał przez szybkę, przybrała wieloznaczny wyraz.

– No, no - powiedział. - Więc czekam.

– Możemy iść, kochanie - zacząłem z nie całkiem naturalnym ożywieniem, wchodząc do kabiny poprzez czerwone smugi światła, za którymi widziałem tylko majaczącą sylwetkę Harey. Głos mnie zawiódł; siedziała zaparta w fotelu, przeplótłszy łokcie pod poręczami.

Czy zbyt późno usłyszała moje kroki, czy też nie mogła rozluźnić tego przeraźliwego skurczu dość szybko, aby przybrać normalna pozę, dość że widziałem ją przez sekundę, walczącą 7. tą niezrozumiałą siłą, która się w niej kryła, i serce zdławił mi ślepy, szalony gniew pomieszany z litością. Poszliśmy milcząc długim korytarzem, mijaliśmy jego sekcje, pokryte różnobarwną emalią, która miała - w intencji architektów - urozmaicać pobyt w pancernej skorupie. Już z daleka zobaczyłem uchylone drzwi radiostacji. Padała z nich w głąb korytarza długa smuga czerwieni, bo i tu docierało słońce. Spojrzałem na Harey, która nie usiłowała się nawet uśmiechnąć, widziałem, jak przez całą drogę, skupiona, przygotowuje się do walki z samą sobą. Zbliżający się wysiłek już teraz zmienił jej twarz, która pobladła i jakby zmalała. Kilkanaście kroków od drzwi przystanęła, zwróciłem się do niej, samymi końcami palców pchnęła mnie lekko, żebym szedł, i naraz moje plany, Snaut, eksperyment, cała Stacja, wszystko wydało mi się niczym wobec męki, z jaką przyszła się tu zmierzyć. Poczułem się oprawcą i chciałem już zawrócić, kiedy szeroką słoneczną smugę, załamaną na ścianie korytarza, przesłonił ludzki cień. Przyspieszając kroku, wszedłem do kabiny. Snaut był tuż za progiem, jakby zmierzał mi na spotkanie. Czerwone słońce stało w prostej linii za nim i purpurowy brzask zdawał się promieniować z jego siwych włosów. Patrzyliśmy na siebie dobrą chwilę, nic nie mówiąc. Badał jak gdyby moją twarz. Jego wyrazu nie widziałem, oślepiony blaskiem okna. Obszedłem go i stanąłem obok wysokiego pulpitu, z którego sterczały giętkie łodygi mikrofonów. Odwrócił się wolno na miejscu, śledząc mnie spokojnie z tym swoim lekkim skrzywieniem ust, które właściwie niemal się nie zmieniając stawało się raz uśmiechem, a raz grymasem zmęczenia. Nie spuszczając ze mnie oczu, podszedł do całościennej, metalowej szafy, przed którą piętrzyły się po obu stronach jakby w pośpiechu, byle jak wyrzucone sterty zapasowych części radiowych, akumulatory termiczne i narzędzia, przyciągnął tam krzesło i usiadł, opierając się plecami o emaliowane drzwi.

Milczenie, które zachowywaliśmy dotąd, stawało się już co najmniej dziwne. Wsłuchałem się w nie, koncentrując uwagę na ciszy wypełniającej korytarz, gdzie została Harey, ale nie dobiegał stamtąd najlżejszy szmer.

– Kiedy będziecie gotowi? - spytałem.

– Moglibyśmy zacząć nawet dziś, ale zapis zajmie jeszcze trochę czasu,

– Zapis? Masz na myśli encefalogram?

– No tak, zgodziłeś się przecież. A co? - zawiesił głos.

– Nie, nic.

– Słucham cię - odezwał się Snaut, kiedy milczenie zaczęło znów narastać między nami.

– Ona już wie… o sobie - zniżyłem głos prawie do szeptu. Podniósł brwi.

– Tak?

Odniosłem wrażenie, że nie był naprawdę zaskoczony. Czemu więc udawał? W jednej chwili odechciało mi się mówić, ale przemogłem się. Niech to będzie lojalność - pomyślałem - jeżeli już nic więcej.

– Zaczęła się domyślać bodaj od naszej rozmowy w bibliotece, obserwowała mnie, dodała jedno do drugiego, potem znalazła magnetofon Gibariana i przesłuchała taśmę…

Nie zmienił pozycji, wciąż oparty p szafę, ale w jego oczach ukazał się drobny błysk. Stojąc u pulpitu, miałem na wprost siebie skrzydło drzwi, uchylonych na korytarz. Ściszyłem głos jeszcze bardziej:

– Tej nocy, kiedy spałem, próbowała się zabić. Płynny tlen…

Coś zaszeleściło niczym przeciąg w luźnych papierach. Znieruchomiałem, wsłuchując się w to, co było na korytarzu, ale źródło szmeru znajdowało się bliżej. Zachrobotało jakby mysz… Mysz! Nonsens. Nie było tu żadnych myszy. Obserwowałem spod oka siedzącego.

– Słucham - powiedział spokojnie.

– Oczywiście, nie udało się jej… w każdym razie wie, kim jest.

– Dlaczego mi to mówisz? - spytał nagle. Nie wiedziałem zrazu, co powiedzieć.

– Chcę, żebyś się orientował… żebyś wiedział, jak jest - mruknąłem.

– Ostrzegałem cię.

– Chcesz powiedzieć, że wiedziałeś - podniosłem mimo woli głos.

– Nie. Oczywiście, że nie. Ale tłumaczyłem ci, jak to jest. Każdy „gość”, kiedy się zjawia, jest prawie fantomem, poza bezładną mieszaniną wspomnień i obrazów, zaczerpniętych ze swojego… Adama… jest właściwie - pusty. Im dłużej jest tu z tobą, tym bardziej się uczłowiecza. Także usamodzielnia się, do określonych granic, ma się rozumieć. Dlatego im dłużej to trwa, tym trudniej…

Urwał. Spojrzał na mnie spode łba i rzucił od niechcenia:

– Ona wie wszystko?

– Tak, mówiłem ci już.

– Wszystko? I to, że była tu już raz i że ty…

– Nie! Uśmiechnął się.

– Kelvin, słuchaj, jeżeli do tego stopnia… co zamierzasz właściwie robić? Opuścić Stację?

– Tak.

– Z nią?

– Tak.

Milczał, jakby namyślając się nad odpowiedzią, ale było jeszcze coś w jego milczeniu… co? Znowu ów niewyczuwalny powiew zaszeleścił tuż jakby za cienką ścianą. Poruszył się na krześle.

– Doskonale - powiedział. - Cóż tak patrzysz? Myślałeś, że stanę ci na drodze? Zrobisz, jak zechcesz, mój drogi. Ładnie byśmy wyglądali, gdybyśmy na domiar wszystkiego zaczęli jeszcze stosować tu przymus! Nie zamierzam cię przekonywać, powiem ci tylko tyle: usiłujesz - w sytuacji nieludzkiej - zachować się jak człowiek. Może to i piękne, ale daremne. Zresztą i tego piękna nie jestem pewny, bo czy to, co głupie, może być piękne? Ale nie w tym rzecz. Ty rezygnujesz z dalszych doświadczeń, chcesz odejść, zabierając ją. Tak?

– Tak.

– Ale to także jest… doświadczenie. Uważasz?

– Jak to rozumiesz? Czy ona… będzie mogła…? Jeżeli razem ze mną, to nie widzę…

Mówiłem coraz wolniej, aż urwałem. Snaut westchnął lekko.

– My wszyscy uprawiamy tu strusią politykę, Kelvin, ale przynajmniej wiemy o tym i nie pozujemy na szlachetność.

– Nie pozuję na nic.

– Dobrze, nie chciałem cię urazić. Cofam to, co powiedziałem o szlachetności, ale strusia polityka zostaje w mocy. Ty uprawiasz ją w szczególnie niebezpiecznej formie. Okłamujesz siebie i ją, i znów siebie. Znasz warunki stabilizowania układu, zbudowanego z neutrinowej materii?

– Nie. I ty nie znasz. Tego nikt nie zna.

– Oczywiście. Ale wiemy jedno, że taki układ jest nietrwały i może istnieć tylko dzięki nieustającemu dopływowi energii. Wiem to od Sartoriusa. Ta energia wytwarza zwichrowane pole stabilizujące. Otóż: czy to pole jest zewnętrzne w stosunku do „gościa”? Czy też źródło tego pola znajduje się w jego ciele? Pojmujesz różnicę?

– Tak - powiedziałem wolno. - Jeżeli jest zewnętrzne, to… ona, to… taki…

– To przy oddalaniu się od Solaris układ się rozpadnie - dokończył za mnie. - Przewidzieć tego nie możemy, ale dokonałeś już przecież eksperymentu. Ta rakietka, którą wystrzeliłeś… ona wciąż krąży, wiesz. Obliczyłem nawet w wolnej chwili elementy jej ruchu. Możesz polecieć, wejść na orbitę, zbliżyć się i skonstatować, co się stało z… pasażerką…

– Oszalałeś! - syknąłem.

– Tak uważasz? No… a gdyby… ściągnąć ją tu, tę rakietkę? To się da zrobić. Jest zdalnie sterowana. Sprowadzimy ją z orbity i…

– Przestań!

– Także nie? Więc jest jeden sposób, bardzo prosty. Nie musi nawet lądować na Stacji. Owszem, niech krąży dalej. Połączymy się z nią tylko radiowo; jeżeli ona żyje, to odezwie się i…

– Ależ, ależ tam już dawno skończył się tlen! - wykrztusiłem…

– Może obchodzi się bez tlenu. No, spróbujemy?

– Snaut… Snaut…

– Kelvin… Kelvin… - przedrzeźniał mnie z gniewem. - Zastanów się, co z ciebie za człowiek? Kogo chcesz uszczęśliwić? Zbawić? Siebie? Ją? Którą? Tę czy tamtą? Na obie nie starczy ci już odwagi? Sam widzisz, do czego to prowadzi! Mówię ci po raz ostatni: to, tutaj, jest sytuacją pozamoralną.

Naraz usłyszałem to samo chrobotanie co przedtem, jakby ktoś paznokciami drapał po ścianie. Nie wiem, czemu ogarnął mnie jakiś bierny, mulasty spokój. Było to, jakbym całą tę sytuację, nas dwóch, wszystko oglądał z wielkiej odległości przez odwróconą lornetkę: drobne, śmieszne trochę, mało ważne.

– Więc dobrze - powiedziałem. - I co według ciebie powinienem zrobić? Usunąć ją? Jutro zjawi się taka sama, prawda? I jeszcze raz? I tak codziennie? Jak długo? Po co? Co mi z tego przyjdzie? A tobie? Sartoriusowi? Stacji?

– Nie, ty mi wpierw odpowiedz. Wystartujesz z nią i, powiedzmy, będziesz świadkiem następującej przemiany. W parę minut zobaczysz przed sobą…

– No, co? - powiedziałem z przekąsem. - Potwora? Demona, co?

– Nie. Zwykłą, najzwyczajniejszą agonię. Tyś naprawdę uwierzył już w ich nieśmiertelność? Zapewniam cię, że giną… Co wtedy zrobisz? Wrócisz po… rezerwę?

– Przestań!!! - huknąłem ściskając pięść.

Przypatrywał mi się z pobłażliwą drwiną w zmrużonych oczach.

– Ach, to ja mam przestać? Wiesz, na twoim miejscu dałbym spokój tej rozmowie. Lepiej już rób coś innego, możesz na przykład siec rózgami - przez zemstę - ocean. O co ci chodzi! Więc, jeżeli - zrobił ręką filuterny gest pożegnania, wznosząc zarazem oczy ku sufitowi, jakby śledził jakąś oddalającą się postać - to będziesz łajdakiem? A tak, to nie? Uśmiechać się, jak masz ochotę wyć, udawać radość i spokój, kiedy chce ci się gryźć palce, wtedy nie jesteś łajdakiem? A co, jeżeli tu nie można nie być? Co wtedy? Będziesz szalał przed Snautem, który jest wszystkiemu winien, tak? No, to na dobitkę jeszcze idiotą jesteś, mój drogi…

– Mówisz o sobie - powiedziałem ze spuszczoną głową. - Ja… kocham ją.

– Kogo? Swoje wspomnienie.

– Nie. Ją. Powiedziałem ci, co chciała zrobić. Tak nie postąpiłby niejeden… prawdziwy człowiek.

– Sam przyznajesz, mówiąc…

– Nie łap mnie za słowa.

– Dobrze. Więc ona cię kocha. A ty chcesz ją kochać. To nie jest to samo.

– Mylisz się.

– Kelvin, przykro mi, ale ty sam wszedłeś w te twoje intymne sprawy. Nie kochasz. Kochasz. Ona gotowa oddać życie. Ty też. Bardzo Wzruszające, bardzo piękne, szczytne, wszystko, co chcesz. Ale na to wszystko nie ma tu miejsca. Nie ma. Rozumiesz? Nie, ty tego nie chcesz zrozumieć. Jesteś uwikłany za sprawą sił, nad którymi nie panujemy, w proces kołowy, którego ona jest cząstką. Fazą. Powtarzającym się rytmem. Gdyby była… gdybyś był prześladowany przez gotową czynić dla ciebie wszystko maszkarę, nie wahałbyś się ani chwili, żeby ją usunąć. Prawda?

– Prawda.

– A więc, więc może ona właśnie dlatego nie jest taką maszkarą! To wiąże ci ręce? O to właśnie chodzi, żebyś miał związane!

– To jeszcze jedna hipoteza do miliona tamtych, w bibliotece. Snaut, daj spokój, ona jest… nie. Nie chcę o tym z tobą mówić.

– Dobrze. Sam zacząłeś. Ale pomyśl tylko, że ona jest w gruncie rzeczy lustrem, w którym odbija się część twego mózgu. Jeżeli jest wspaniała, to dlatego, że wspaniałe było twoje wspomnienie. Ty dałeś recepturę. Proces kołowy, nie zapomnij!

– Więc czego chcesz ode mnie? Żebym ją… żebym ją usunął? Już cię pytałem: po co mam to zrobić? Nie odpowiedziałeś.

– To ci teraz odpowiem. Nie zapraszałem cię na tę rozmowę. Nie tykałem twoich spraw. Niczego ci nie nakazuję ani nie zakazuję i nie robiłbym tego, choćbym nawet mógł. To ty, ty przyszedłeś tu i wyłożyłeś przede mną wszystko, a wiesz po co? Nie? Po to, żeby to z siebie zdjąć. Zwalić. Znam ten ciężar, mój drogi! Tak, tak, nie przerywaj mi! Ja ci nie przeszkadzam w niczym, ale ty, ty chcesz, żebym ci przeszkodził. Gdybym ci stanął na drodze, może byś mi i głowę rozbił, wtedy miałbyś ze mną do czynienia, z kimś ulepionym z tej samej krwi i gliny, co ty, i sam byś się czuł jak człowiek. A tak… nie możesz temu sprostać i dlatego dyskutujesz ze mną… a w gruncie rzeczy z sobą! Jeszcze mi tylko powiedz, że giąłbyś się w cierpieniu, jakby naraz znikła, nie, nic nie mów.

– No, wiesz! Przyszedłem, żeby ci powiedzieć przez prostą lojalność, że zamierzam opuścić z nią Stację - odpierałem jego atak, ale samemu zabrzmiało mi to nieprzekonująco. Snaut wzruszył ramionami.

– Bardzo możliwe, że musisz zostać przy swoim. Jeżeli w ogóle zabrałem głos w tej sprawie, to tylko dlatego, że idziesz coraz wyżej, a upadek z wysokości, sam rozumiesz… Przyjdź jutro rano koło dziewiątej na górę, do Sartoriusa… Przyjdziesz?

– Do Sartoriusa?- zdziwiłem się. - Przecież on nie wpuszcza nikogo, mówiłeś, że nawet zatelefonować nie można.

– Teraz jakoś sobie poradził. My o tym nie mówimy, wiesz. Ty jesteś… to całkiem odmienne. No, mniejsza. Przyjdziesz rano?

– Przyjdę - mruknąłem. Patrzałem na Snauta. Jego lewa ręka, jakby od niechcenia, skrywała się za drzwiami szafy. Kiedy się uchyliły? Chyba dość dawno, ale w podnieceniu tej okropnej dla mnie rozmowy nie zwróciłem na to uwagi. Jak nienaturalnie to wyglądało… Jakby… chował tam coś. Albo jakby jego ktoś trzymał za rękę. Oblizałem wargi.

– Snaut, co ty?…

– Wyjdź - powiedział cicho, bardzo spokojnie. - Wyjdź.

Wyszedłem i zamknąłem za sobą drzwi w ostatkach czerwonej łuny. Harey siedziała na podłodze, jakieś dziesięć kroków dalej, przy samej ścianie. Zerwała się na mój widok.

– Widzisz…? - powiedziała patrząc na mnie błyszczącymi oczami. - Udało się, Kris… Tak się. cieszę. Może… może będzie coraz lepiej…

– O, na pewno - odparłem z roztargnieniem. Wracaliśmy do siebie, a ja łamałem sobie głowę nad tą idiotyczną szafą. Więc, więc chował tam…? I cała ta rozmowa…? Policzki zaczęły mnie tak palić, że potarłem je mimo woli. Boże, co za szaleństwo. I na czym właściwie stanęło? Na niczym? Prawda, jutro rano…

I nagle ogarnął mnie strach, niemal taki, jak ostatniej nocy. Mój encefalogram. Całkowity zapis wszystkich procesów mózgowych, przełożony na wahania pęku promieni, zostanie wysłany w dół. W głąb tego nieobjętego, bezbrzeżnego potwora. Jak to powiedział: „gdyby znikła, cierpiałbyś okropnie, co…?” Encefalogram to zapis całkowity. Także procesów nieświadomych. Jeżeli chcę, żeby znikła, zginęła? Czy inaczej tak by mnie przeraziło to, że przeżyła ten okropny zamach? Czy można odpowiadać za własną podświadomość? Jeżeli ja nie odpowiadam za nią, to któż by…? Co za idiotyzm! Po kiego licha zgodziłem się, żeby właśnie mój, mój… Mogę go sobie naturalnie przestudiować przedtem, ten zapis, ale przecież go nie odczytam. Tego nikt nie potrafi. Specjaliści mogą określić tylko, o czym badany myślał, ale to same ogólniki: że na przykład rozwiązywał zadanie matematyczne, ale stwierdzić jakie, tego już nie umieją. Twierdzą, że to niemożliwe, bo encefalogram jest wypadkową, mieszaniną całego mnóstwa równocześnie biegnących procesów, a tylko część ich ma psychiczną „podszewkę”… A podświadome… O tych w ogóle nie chcą mówić, a gdzież im już do odczytywania czyichś wspomnień, stłumionych czy nie stłumionych… Ale czemu się tak boję? Sam przecież mówiłem rano do Harey, że ten eksperyment nic nie da. No, bo skoro nasi neurofizjologowie nie umieją odczytać zapisu, to skądże by ten najbardziej obcy, czarny, płynny olbrzym…

Ale on wszedł we mnie ani wiem jak, żeby przemierzyć całą moją pamięć i wynaleźć jej najboleśniejszy atom. Jakże w to wątpić. I to bez żadnej pomocy, bez jakiejkolwiek „promienistej transmisji”, wtargnął przez hermetyzowany podwójnie pancerz, przez ciężkie

skorupy Stacji, wyszukał w jej wnętrzu moje ciało i odszedł z łupem…

– Kris…? - cicho odezwała się Harey. Stałem przy oknie, zapatrzony nie widzącymi oczyma w początek nocy. Nikłe na tej szerokości geograficznej delikatne bielmo przesłaniało gwiazdy. Jednolita, choć cienka powłoka chmur tak wysokich, że słońce z głębin, spod widnokręgu, obdarzało je najsłabszym, różowosrebrzystym pałaniem.

Jeżeli zniknie potem, to będzie znaczyło, że chciałem tego. Że zabiłem ją. Nie pójść tam? Nie mogą mnie zmusić. Ale co im powiem? Tego - nie. Nie mogę. Tak, trzeba udawać, trzeba kłamać, wciąż i zawsze. Ale to dlatego, że są we mnie może myśli, zamiary, nadzieje, okrutne, wspaniałe, mordercze, a ja nic o nich nie wiem. Człowiek wyruszył na spotkanie innych światów, innych cywilizacji, nie poznawszy do końca własnych zakamarków, ślepych dróg, studni, zabarykadowanych, ciemnych drzwi. Wydać im ją… ze wstydu? Wydać tylko dlatego, że braknie mi odwagi?

– Kris… - jeszcze ciszej niż przedtem szepnęła Harey. Czułem raczej, niż słyszałem, jak bezszelestnie podeszła do mnie, i udałem, że nic o tym nie wiem. W tej chwili chciałem być sam. Musiałem być sam. Nie zdobyłem się jeszcze na nic, na żadną decyzję, nie zapadło żadne postanowienie. Wpatrzony w ciemniejące niebo, w gwiazdy, które były tylko widmowym cieniem ziemskich gwiazd, stałem

bez ruchu, a w pustce, która zastępowała gonitwę myśli sprzed chwili, rosła bez słów martwa, obojętna pewność, że tam, dokąd nie mogłem sięgnąć, wybrałem już i udając, że nic się nie stało, nie miałem nawet tyle siły, żeby sobą wzgardzić.

Загрузка...