Rurowy korytarz był pusty. Stałem chwilę przed zamkniętymi drzwiami, nasłuchując. Ściany musiały być cienkie, z zewnątrz dochodziło zawodzenie wiatru. Na płycie drzwi widniał przylepiony trochę skosem, niedbale, prostokątny kawałek plastra z ołówkowym napisem: „Człowiek”. Patrzałem na to nagryzmolone niewyraźnie słowo. Przez chwilę chciałem wrócić do Snauta, ale zrozumiałem, że to niemożliwe.
Obłędne ostrzeżenie brzmiało mi jeszcze w uszach. Poruszyłem się i ramiona zgiął nieznośny ciężar skafandra. Cicho, jakbym się krył bezwiednie przed niewidzialnym obserwatorem, wróciłem do okrągłego pomieszczenia o pięciu drzwiach. Znajdowały się na nich tabliczki: Dr Gibarian, Dr Snaut, Dr Sartorius. Na czwartych nie było żadnej. Zawahałem się, potem nacisnąłem lekko klamkę i otworzyłem je powoli. Gdy odchylały się, doznałem graniczącego z pewnością uczucia, że tam ktoś jest. Wszedłem do środka.
Nie było nikogo. Takie samo, tylko nieco mniejsze, wypukłe okno, wycelowane w ocean, który tutaj - pod słońce - lśnił tłusto, jakby z fal spływała zaczerwieniona oliwa. Szkarłatny odblask wypełniał cały pokój, podobny do okrętowej kabiny. Z jednej strony stały półki z książkami, między nimi, przytroczone pionowo do ściany, na kardanach umocowane łóżko, z drugiej pełno było szafek, wisiały między nimi na niklowych ramkach posklejane pasami lotnicze zdjęcia, w metalowych uchwytach kolby i probówki pozatykane watą, pod oknem w dwa rzędy ustawiono emaliowane biało pudła, że ledwo można było między nimi przejść. Pokrywy niektórych były odchylone - wypełniało je mnóstwo narzędzi, plastykowych węży, w obu kątach znajdowały się krany, wyciąg dymowy, zamrażalniki, mikroskop stał na podłodze, nie było już dla niego miejsca na dużym stole obok okna. Kiedy się odwróciłem, tuż przy drzwiach wejściowych zobaczyłem sięgającą stropu, nie domkniętą szafę, pełną kombinezonów, roboczych i ochronnych fartuchów, na półkach - bieliznę, między cholewami przeciwpromiennych butów połyskiwały aluminiowe butelki do przenośnych aparatów tlenowych. Dwa aparaty wraz z maskami zwisały, zaczepione o poręcz uniesionego łóżka. Wszędzie panował taki sam, z grubsza tylko, jakby w pośpiechu, byle jak uporządkowany chaos. Wciągnąłem badawczo powietrze, wyczułem słabą woń odczynników chemicznych i ślad ostrego zapachu - czyżby to był chlor? Odruchowo poszukałem oczami kratkowanych wylotów wentylacyjnych w podsufitowych kątach. Przylepione do ich ramek paski papieru wachlowały łagodnie na znak, że sprężarki działają, utrzymując normalny obieg powietrza. Przeniosłem książki, aparaty i narzędzia z dwu krzeseł w kąty, poupychałem je, jak się dało, aż wokół łóżka między szafą a półkami powstała względnie pusta przestrzeń. Przyciągnąłem stojak, żeby powiesić na nim skafander, wziąłem w palce uchwyty zamków błyskawicznych, ale zaraz je puściłem. Nie mogłem się jakoś zdecydować na zrzucenie skafandra, jakbym miał się przez to stać bezbronny. Raz jeszcze ogarnąłem wzrokiem cały pokój, sprawdziłem, czy drzwi są dobrze zatrzaśnięte, a że nie było w nich zamka, po krótkim wahaniu popchnąłem ku nim dwa najcięższe pudła. Zabarykadowawszy się tak prowizorycznie, trzema szarpnięciami wyswobodziłem się z mojej ciężkiej, poskrzypującej powłoki. Wąskie lustro na wewnętrznej powierzchni szafy odbijało część pokoju. Kątem oka pochwyciłem tam jakiś ruch, poderwałem się, ale to było moje własne odbicie. Trykot pod skafandrem był przepocony. Zrzuciłem go i pchnąłem szafę. Odsunęła się, we wnęce za nią zalśniły ściany miniaturowej łazienki. Na podłodze pod tuszem spoczywała spora, płaska kaseta. Wyniosłem ją nie bez trudu do pokoju. Kiedy stawiałem ją na podłodze, wieko odskoczyło jak na sprężynie i zobaczyłem przegródki, wypełnione dziwacznymi eksponatami: pełno skarykaturowanych czy naszkicowanych z grubsza w ciemnym metalu narzędzi, po części analogicznych do tych, które leżały w szafkach. Wszystkie były nie do użytku, niedokształcone, zaokrąglone, nadtopione, jakby wyniesione z pożaru. Najdziwniejsze, że taki sam kształt zniszczenia nosiły nawet ceramitowe, więc praktycznie nietopliwe rękojeści. W żadnym piecu laboratoryjnym niepodobna by osiągnąć temperatury ich pławienia - chyba wewnątrz stosu atomowego. Z kieszeni mego rozwieszonego skafandra wydobyłem mały wskaźnik promienisty, ale czarny pyszczek milczał, kiedy zbliżyłem go do szczątków.
Miałem na sobie tylko slipy i siatkową koszulkę. Jedno i drugie rzuciłem na podłogę jak szmaty i nagi skoczyłem pod tusz. Uderzenie wody odczułem jak ulgę. Wiłem się pod ulewą twardych, gorących strumieni, masowałem ciało, parskałem, wszystko jakoś przesadnie, jakbym wytrząsał, wyrzucał z siebie całą tę mętną, zarażającą podejrzeniami niepewność, która przepełniała Stację.
Wyszukałem w szafie lekki strój treningowy, który można także nosić pod skafandrem, przełożyłem do kieszeni cały mój skąpy dobytek; pomiędzy kartkami notatnika wyczułem coś twardego, był to nie wiadomo jak zawieruszony tam klucz od mego ziemskiego mieszkania, który obracałem chwilę w palcach, nie wiedząc, co z nim począć. W końcu położyłem go na stole. Przyszło mi na myśl, że, być może, będę potrzebował jakiejś broni. Na pewno nie był nią uniwersalny scyzoryk, ale nie miałem nic innego, a nie znajdowałem się jeszcze w takim stanie ducha, żeby rozpocząć poszukiwania jakiegoś miotacza promieni lub czegoś w tym rodzaju. Usiadłem na metalowym krzesełku pośrodku pustej przestrzeni, z dala od wszystkich rzeczy. Chciałem być sam. Z zadowoleniem stwierdziłem, że mam jeszcze ponad pół godziny czasu; trudno, skrupulatność w przestrzeganiu wszelkich, wszystko jedno, ważnych czy nieistotnych, zobowiązań jest moją naturą. Wskazówki na dwudziestoczterogodzinnej tarczy zegara stały na siódmej. Słońce zachodziło. Siódma czasu miejscowego to była dwudziesta pokładów Prometeusza. Solaris musiała już zmaleć na ekranach Moddarda do rozmiarów iskry i nie odróżniała się niczym od gwiazd. Cóż mógł mnie jednak obchodzić Prometeusz? Zamknąłem oczy. Panowała zupełna cisza, jeśli nie liczyć rozlegającego się w regularnych odstępach czasu miaukania rur. Woda cykała cicho w łazience, kapiąc na porcelanę.
Gibarian nie żył. Jeśli dobrze zrozumiałem, co mówił Snaut, to od jego śmierci minęło ledwo kilkanaście godzin. Co zrobili z ciałem? Czy pochowali je? Prawda, na tej planecie nie można było tego zrobić. Zastanawiałem się nad tym rzeczowo przez dłuższą chwilę, jakby los martwego był najważniejszy, aż uświadomiwszy sobie nonsensowność tych rozmyślań, wstałem i zacząłem chodzić po przekątnej pokoju, trącając końcem stopy bezładnie rozrzucone książki, jakąś małą, pustą torbę polową; pochyliłem się i podniosłem ją. Nie była pusta. Zawierała flaszkę z ciemnego szkła, tak lekką, jakby była wydmuchana z papieru. Popatrzyłem przez nią w okno, w ponuro czerwieniejące, zadymione brudnymi mgłami ostatnie światło zachodu. Co się ze mną działo? Dlaczego zajmowałem się byle bzdurą, byle wpadającym w rękę nieważnym drobiazgiem?
Drgnąłem, bo zapaliło się światło. Oczywiście, fotokomórka, wrażliwa na zapadający zmierzch. Pełen byłem oczekiwania, napięcie narastało do tego stopnia, że w końcu nie chciałem mieć za sobą pustej przestrzeni. Postanowiłem z tym walczyć. Przysunąłem krzesło do półek. Wyciągnąłem aż nadto dobrze mi znany drugi tom starej monografii Hughesa i Eugla „Historia Solaris” i zacząłem go wertować, wsparłszy gruby, sztywny grzbiet na kolanie.
Odkrycie Solaris nastąpiło niemal na sto lat przed moim urodzeniem. Planeta krąży wokół dwu słońc - czerwonego i niebieskiego. Przez czterdzieści lat z górą nie zbliżył się do niej żaden statek. W owych czasach teoria Gamowa-Shapleya o niemożliwości powstania życia na planetach gwiazd podwójnych uchodziła za pewnik. Orbity takich planet bezustannie zmieniają się wskutek grawitacyjnej gry, zachodzącej podczas wzajemnego okrążania się pary słońc.
Powstające perturbacje na przemian kurczą i rozciągają orbitę planety i pierwociny życia, jeśli powstaną, ulegają zniszczeniu przez promienisty żar bądź lodowate zimno. Zmiany te zachodzą w okresie milionów lat, więc - wedle skali astronomicznej czy biologicznej (bo ewolucja wymaga setek milionów, jeśli nie miliarda lat) - w czasie bardzo krótkim.
Solaris miała według pierwotnych obliczeń zbliżyć się w ciągu pięciuset tysięcy lat na odległość połowy jednostki astronomicznej do swego czerwonego słońca, a po dalszym milionie - spaść w jego rozżarzoną otchłań.
Ale już po kilkunastu latach przekonano się, że jej tor nie wykazuje wcale oczekiwanych zmian, zupełnie jak gdyby był stały, tak stały, jak tory planet naszego układu słonecznego.
Powtórzono, teraz już z najwyższą dokładnością, obserwacje i obliczenia, które potwierdziły tylko to, co było znane: że Solaris posiada orbitę nietrwałą.
Z jednej z kilkuset odkrywanych rokrocznie planet, które kilkuwierszowymi notatkami, podającymi elementy ich ruchu, zostają wciągnięte do wielkich statystyk, Solaris awansowała wówczas do rangi ciała godnego szczególnej uwagi.
Jakoż w cztery lata po tym odkryciu okrążyła ją wyprawa Ottenskjolda, który badał planetę z Laokoona i dwu towarzyszących statków posiłkowych. Wyprawa ta miała charakter prowizorycznego, zaimprowizowanego zwiadu, tym bardziej że nie była zdolna lądować. Wprowadziła na orbity równikowe i biegunowe większą ilość automatycznych satelitów-obserwatorów, których głównym zadaniem były pomiary potencjałów grawitacyjnych. Ponadto zbadano powierzchnię planety, niemal w całości pokrytą oceanem, i nieliczne, wznoszące się nad jego poziom płaskowyże. Ich łączna powierzchnia nie dorównuje obszarowi Europy, choć Solaris ma średnicę o dwadzieścia procent większą od Ziemi. Te skrawki skalistego i pustynnego lądu, rozsiane nieregularnie, skupiają się głównie na półkuli południowej. Poznano też skład atmosfery, pozbawionej tlenu, i dokonano nader dokładnych pomiarów gęstości planety, jak również albeda i innych elementów astronomicznych. Jak to było oczekiwane, nie odnaleziono żadnych śladów życia ani na lądach, ani też nie dostrzeżono ich w oceanie.
W ciągu dalszych dziesięciu lat Solaris, teraz już znajdująca się w środku uwagi wszystkich obserwatoriów tego regionu, wykazywała zdumiewającą tendencję do zachowania swojej ponad wszelką wątpliwość grawitacyjnie nietrwałej orbity. Przez jakiś czas sprawa pachniała skandalem, gdyż winą za taki wynik obserwacji próbowano obarczyć (w trosce o dobro nauki) już to pewnych ludzi, już to maszyny rachujące, którymi się posługiwali.
Brak funduszów opóźnił wysłanie właściwe ekspedycji solarycznej o dalsze trzy lata, aż do chwili, kiedy Shannahan, skompletowawszy załogę, uzyskał od Instytutu trzy jednostki o tonażu C, klasy kosmodromicznej. Półtora roku przed przybyciem ekspedycji, która wystartowała z obszaru alfy Wodnika, druga flota eksploracyjna wprowadziła z ramienia Instytutu automatyczny Sateloid - Luną 247, na okołosolaryczną orbitę. Sateloid ten po trzech kolejnych rekonstrukcjach, oddzielonych od siebie dziesiątkami lat, pracuje do dnia dzisiejszego. Dane, które zebrał, potwierdziły ostatecznie spostrzeżenie ekspedycji Ottenskjolda o aktywnym charakterze ruchów oceanu.
Jeden statek Shannahana pozostał na wysokiej orbicie, dwa zaś po wstępnych przygotowaniach wylądowały na skalistym skrawku lądu, który zajmuje około sześciuset mil kwadratowych u południowego bieguna Solaris. Prace ekspedycji zakończyły się po osiemnastu miesiącach, przebiegając pomyślnie, z wyjątkiem jednego nieszczęśliwego wypadku, spowodowanego wadliwym działaniem aparatów. W łonie ekipy naukowej przyszło jednak do rozłamu na dwa zwalczające się obozy. Przedmiotem sporu stał się ocean. Uznano go na podstawie analiz za twór organiczny (nazwać go żywym nikt jeszcze podówczas nie śmiał). Gdy jednak biologowie widzieli w nim twór prymitywny - coś w rodzaju gigantycznej zespólni, a więc jak gdyby jedną, spotworniałą w swym wzroście, płynną komórkę (ale nazywali go „formacją prebiologiczną”), która cały glob otoczyła galaretowatym płaszczem, o głębokości sięgającej miejscami kilku mil - to astronomowie i fizycy twierdzili, że musi to być struktura nadzwyczaj wysoko zorganizowana, być może bijąca zawiłością budowy organizmy ziemskie, skoro potrafi w czynny sposób wpływać na kształtowanie orbity planetarnej. Żadnej bowiem innej przyczyny, wyjaśniającej zachowanie się Solaris, nie wykryto, ponadto zaś planetofizycy wykryli związek pomiędzy pewnymi procesami plazmatycznego oceanu a mierzonym lokalnie potencjałem grawitacyjnym, który zmieniał się w zależności od oceanicznej „przemiany materii”.
Tak więc fizycy, a nie biologowie, wysunęli paradoksalne sformułowanie „maszyna plazmatyczna” rozumiejąc przez to twór, w naszym znaczeniu może i nie ożywiony, ale zdolny do podejmowania celowych działań na skalę - dodajmy od razu - astronomiczną.
W sporze tym, który jak wir wciągnął w przeciągu tygodni wszystkie najwybitniejsze autorytety, doktryna Gamowa-Shapleya zachwiała się po raz pierwszy od osiemdziesięciu lat.
Jakiś czas usiłowano jeszcze bronić jej twierdzeniem, że ocean nie ma nic wspólnego z życiem, że nie jest nawet tworem „para-” czy też „prebiologicznym”, lecz geologiczną formacją, zapewne niezwykłą, lecz zdolną jedynie do utrwalania orbity Solaris poprzez zmiany siły ciążenia; powoływano się przy tym na regułę Le Chateliera.
Na przekór temu konserwatyzmowi wyrastały hipotezy, głoszące, jak choćby jedna z lepiej opracowanych Civita-Vitty, że ocean jest wynikiem dialektycznego rozwoju: oto od swej postaci pierwotnej, od praoceanu, roztworu leniwie reagujących ciał chemicznych, zdołał pod naciskiem warunków (to znaczy, zagrażających jego istnieniu zmian orbity), bez pośrednictwa wszystkich ziemskich szczebli rozwoju, więc omijając powstanie jedno- i wielokomórkowców, ewolucję roślinną i zwierzęcą, bez narodzin systemu nerwowego, mózgu, przeskoczyć natychmiast w stadium „oceanu homeostatycznego”. Inaczej mówiąc, nie przystosowywał się jak organizmy ziemskie przez setki milionów lat do otoczenia, aby dopiero po tak olbrzymim czasie dać początek rasie rozumnej, ale zapanował nad swym otoczeniem od razu.
Było to wcale oryginalne, tylko że w dalszym ciągu nikt nie wiedział, jak syropowata galareta może stabilizować orbitę ciała niebieskiego. Od wieku niemal znane były urządzenia, stwarzające sztuczne pola siłowe i grawitacyjne - grawitory - ale nikt nie wyobrażał sobie nawet, jak rezultatu, będącego - w grawitorach - wynikiem skomplikowanych reakcji jądrowych i olbrzymich temperatur, może dopiąć bezpostaciowa maź. W gazetach, zachłystujących się podówczas ku zaciekawieniu czytelników i ku zgrozie uczonych najniewybredniejszymi wymysłami na temat „tajemnicy Solaris”, nie brakło i takich twierdzeń, że ocean planetarny jest… dalekim krewnym ziemskich węgorzy elektrycznych.
Gdy problem udało się, w jakiejś przynajmniej mierze, rozwikłać, okazało się, że wyjaśnienie, jak to nieraz potem bywało z Solaris, na miejsce jednej zagadki podstawiło inną, może jeszcze bardziej zdumiewającą.
Badania wykazały, że ocean nie działa bynajmniej na zasadzie naszych grawitorów (co byłoby zresztą rzeczą niemożliwą), ale potrafi bezpośrednio modelować metrykę czasoprzestrzeni, co prowadzi między innymi do odchyleń w pomiarze czasu na jednym i tym samym południku Solaris. Tak więc ocean nie tylko znał w pewnym sensie, ale potrafił nawet (czego o nas nie można powiedzieć) wykorzystać konsekwencje teorii Einsteina-Boeviego.
Gdy to zostało powiedziane, wybuchła w świecie naukowym jedna z najgwałtowniejszych burz naszego stulecia. Najczcigodniejsze, powszechnie uznane za prawdziwe, teorie waliły się w gruz, w literaturze naukowej pojawiały się najbardziej heretyckie artykuły, alternatywa zaś „genialny ocean” czy „grawitacyjna galareta” rozpaliła wszystkie umysły.
Wszystko to działo się na dobre kilkanaście lat przed moim urodzeniem. Kiedy chodziłem do szkoły, Solaris - za sprawą poznanych później faktów - powszechnie już była uznana za planetę obdarzoną życiem - tyle że posiadającą jednego tylko mieszkańca…
Drugi tom Hughesa i Eugla, który kartkowałem wciąż niemal bezmyślnie, rozpoczynał się od systematyki, tyleż oryginalnie pomyślanej, co zabawnej. Tablica klasyfikacyjna prezentowała kolejno: Typ - Polytheria, Rząd - Syncytialia, Klasa - Metamorpha.
Zupełnie jak gdybyśmy znali Bóg wie ile egzemplarzy gatunku, podczas gdy w rzeczywistości wciąż był tylko jeden, co prawda wagi siedemnastu bilionów ton.
Pod palcami przefruwały mi kolorowe diagramy, barwne wykresy, analizy i widma spektralne, demonstrujące typ i tempo przemiany podstawowej i jej reakcje chemiczne. Im dalej zagłębiałem się w zwalisty tom, tym więcej przemykało na kredowych stronicach matematyki; można było sądzić, że nasza wiedza o tym przedstawicielu klasy Metamorpha, który leżał, spowity ciemnością czterogodzinnej nocy, kilkaset metrów pod stalowym dnem Stacji, jest zupełna.
W rzeczywistości nie wszyscy byli jeszcze zgodni co do tego, czy to jest „istota”, nie mówiąc już o tym, czy można nazwać ocean rozumnym. Wstawiłem z trzaskiem wielki tom na półkę i wydobyłem następny. Dzielił się na dwie części. Pierwsza była poświęcona streszczeniu protokołów eksperymentalnych wszystkich owych niezliczonych przedsięwzięć, których celem było nawiązanie kontaktu z oceanem. To nawiązanie kontaktu było, pamiętałem aż nazbyt dobrze, źródłem nie kończących się anegdot, kpin i dowcipów w czasie studiów; średniowieczna scholastyka wydawała się klarownym, jaśniejącym oczywistością wykładem wobec dżungli, jaką zrodziło to zagadnienie. Drugą część tomu, liczącą prawie tysiąc trzysta stron, zajmowała sama tylko bibliografia przedmiotu. Oryginalna literatura na pewno nie zmieściłaby się w pokoju, w którym siedziałem.
Pierwsze próby kontaktu odbywały się za pośrednictwem specjalnych aparatów elektronowych, transformujących bodźce, przesyłane w obie strony. Ocean brał przy tym aktywny udział w kształtowaniu tych aparatów. Ale wszystko to działo się w zupełnej ciemności. Co znaczyło, że „brał udział?” Modyfikował pewne elementy zanurzanych weń urządzeń, wskutek czego zapisywane rytmy wyładowań zmieniały się, aparatury rejestrujące utrwalały mrowie sygnałów, jak gdyby strzępy jakichś olbrzymich działań wyższej analizy, ale co to wszystko znaczyło? Może były to dane
o chwilowym stanie pobudzania oceanu? Może impulsy, powodujące powstawanie jego olbrzymich tworów, gdzieś, o tysiące mil od badaczy? Może przełożone na niedocieczone konstrukty elektronowe - odzwierciedlenia odwiecznych prawd tego oceanu? Może jego dzieła sztuki? Któż to mógł wiedzieć, skoro niepodobna było uzyskać dwa razy takiej samej reakcji na bodziec? Skoro raz odpowiedzią był wybuch impulsów, nieomal rozsadzających aparaty, a raz głuche milczenie? Skoro żadnego doświadczenia niepodobna było powtórzyć? Wciąż wydawało się, że stoimy o krok od rozszyfrowania tego, nieustannie powiększającego się, morza zapisów; specjalnie przecież w tym celu budowano mózgi elektronowe o przetwórczej mocy informacyjnej, jakich nie wymagał dotychczas żaden problem. Istotnie, uzyskano pewne rezultaty. Ocean - źródło elektrycznych, magnetycznych, grawitacyjnych impulsów - przemawiał jak gdyby językiem matematyki; pewne sekwencje jego prądowych wyładowań można było klasyfikować, posługując się najbardziej abstrakcyjnymi gałęziami ziemskiej analizy, teorii mnogości, pojawiały się tam homologi struktur, znanych z tej dziedziny fizyki, która zajmuje się rozważaniem wzajemnego stosunku energii i materii, wielkości skończonych i nieskończonych, cząstek i pól - to wszystko skłaniało uczonych do przekonania, że mają przed sobą myślącego potwora, że jest to rodzaj milionokrotnie rozrosłego, opasującego całą planetę, protoplazmatycznego morza-mózgu, który trawi czas ma niesamowitych w swej rozpiętości teoretycznych rozważaniach nad istotą wszechrzeczy, a wszystko to, co wychwytują nasze aparaty, stanowi drobne, przypadkowo podsłuchane strzępy owego toczącego się wiekuiście w głębinach, przerastającego wszelką możliwość naszego pojmowania, gigantycznego monologu.
Tyle matematycy. Hipotezy takie określane były przez jednych jako wyraz lekceważenia ludzkich możliwości, jako padanie na twarz przed czymś, czego jeszcze nie rozumiemy, ale co da się zrozumieć jako wydobywanie z grobu starej doktryny „ignoramus et ignorabinius”; inni uważali znów, że są to szkodliwe i jałowe bajędy, że w tych hipotezach matematyków przejawia się mitologia naszych czasów, widząca w mózgu olbrzymim - elektronowym czy plazmatycznym, to wszystko jedno - najwyższy cel istnienia - summę bytu.
A inni jeszcze… ale badaczy i poglądów były legiony. Cóż zresztą stanowiła cała dziedzina prób „nawiązania kontaktu” w porównaniu z innymi gałęziami solarystyki, w których specjalizacja tak się posunęła, zwłaszcza na przestrzeni ostatniego ćwierćwiecza, że solarysta-cybernetyk nie mógł prawie porozumieć się z solarystą-symełriadologiem. „Jak możecie się porozumieć z oceanem, jeżeli nie potraficie już tego uczynić między sobą?” - zapytał kiedyś żartobliwie Veubeke, który był wtedy, podczas moich studiów, dyrektorem Instytutu; w tym żarcie było wiele prawdy. Bo też ocean nieprzypadkowo zaszeregowano do klasy Metamorpha. Jego falująca powierzchnia mogła dawać początek najbardziej różniącym się od siebie, do niczego ziemskiego niepodobnym formom, przy czym celowość - adaptacyjna, poznawcza czy jakakolwiek inna - owych gwałtownych nieraz erupcji plazmatycznej „twórczości” była zupełną zagadką. Odstawiając na półkę tom, tak ciężki, że musiałem przytrzymać go obiema rękami, pomyślałem, że nasza wiedza o Solaris, wypełniająca biblioteki, jest bezużytecznym balastem i trzęsawiskiem faktów i znajdujemy się w takim samym miejscu, w którym poczęto ją gromadzić, przed siedemdziesięciu ośmiu laty, a właściwie sytuacja była o wiele gorsza, ponieważ cały trud tych lat okazał się daremny.
To, cośmy wiedzieli dokładnie, obejmowało same tylko zaprzeczenia. Ocean nie posługiwał się maszynami ani ich nie budował, chociaż w pewnych okolicznościach wydawał się do tego zdolny, gdyż powielał części niektórych zanurzonych w nim aparatów, ale czynił to tylko w pierwszym i drugim roku prac eksploracyjnych; potem ignorował wszelkie ponawiane z benedyktyńską cierpliwością próby, jakby stracił dla naszych urządzeń i produktów (a wynikałoby, że także i dla nas…) wszelkie zainteresowanie. Nie posiadał - kontynuuję wyliczenie naszych „negatywnych wiadomości” - żadnego systemu nerwowego ani komórek, ani struktury przypominającej białkową; nie zawsze reagował na bodźce, nawet najpotężniejsze (tak na przykład całkowicie „zignorował” katastrofę pomocniczego rakietowca drugiej ekspedycji Giesego, który runął z wysokości trzystu kilometrów na powierzchnię planety, niszcząc jądrową eksplozją swych atomowych stosów plazmę w promieniu półtorej mili).
Powoli w kręgach naukowców „sprawa Solaris” brzmieć zaczęła jak „sprawa przegrana”, zwłaszcza w sferach naukowej administracji Instytutu, gdzie podnosiły się w latach ostatnich głosy, domagające się obcięcia dotacji na dalsze badania. O całkowitym zlikwidowaniu Stacji nikt się dotąd nie ośmielił mówić; byłoby to zbyt jawnym przyznaniem się do klęski. Zresztą niektórzy, w rozmowach prywatnych, powiadali, że wszystko, czego nam trzeba, to strategia możliwie „honorowego” wycofania się z „afery Solaris”.
Dla wielu jednak, szczególnie zaś dla młodych, „afera” ta stawała się z wolna czymś w rodzaju kamienia probierczego własnej wartości: „w gruncie rzeczy - mówili - idzie o stawkę większą aniżeli o zgłębienie solaryjskiej cywilizacji, gra toczy się bowiem o nas samych, o granice ludzkiego poznania”.
Przez pewien czas popularny był (rozpowszechniany gorliwie przez prasę codzienną) pogląd, że myślący ocean, który opływa całą Solaris, jest gigantycznym mózgiem, przewyższającym naszą cywilizację o miliony lat rozwoju, że to jakiś „kosmiczny yoga”, mędrzec, upostaciowana wszechwiedza, która dawno już pojęła płonność wszelkiego działania i dlatego zachowuje wobec nas kategoryczne milczenie. Była to po prostu nieprawda, bo żywy ocean działa, i to jak jeszcze - tyle że według innych, aniżeli ludzkie, wyobrażeń, nie buduje więc miast ani mostów, ani machin latających; nie próbuje też zwyciężyć przestrzeni ani jej przekroczyć (w czym niektórzy obrońcy wyższości człowieka za wszelką cenę upatrywali bezcenny dla nas atut), zajmuje się natomiast tysiącznymi przekształceniami - „autometamorfozą ontologiczną”; już to uczonych terminów nie brak na kartach dzieł solarystycznych! Ponieważ, z drugiej strony, człowieka, uporczywie wczytującego się we wszystkie możliwe solariana, ogarnia nieprzeparte wrażenie, iż ma przed sobą ułamki intelektualnych konstrukcji, być może genialnych, przemieszane bez ładu ł składu z płodami jakiegoś kompletnego, graniczącego z obłędem, głuptactwa, powstała jako antyteza koncepcji „oceanu-yogi” myśl o „oceanie-debilu”.
Hipotezy te wydobyły z grobu i ożywiły jeden z najstarszych problemów filozoficznych - stosunku materii i ducha, świadomości. Trzeba było niemałej odwagi, aby po raz pierwszy - jak du Haart - przypisać oceanowi świadomość. Problem ten, przez metodologów uznany pospiesznie za metafizyczny, tlił się na dnie wszystkich nieomal dyskusji i sporów. Czy możliwe jest myślenie bez świadomości? Ale czy zachodzące w oceanie procesy można nazwać myśleniem? Czy góra to bardzo wielki kamień? Czy planeta to ogromna góra? Można używać tych nazw, ale nowa skala wielkości wprowadza na scenę nowe prawidłowości i nowe zjawiska.
Problem ten stał się kwadraturą koła naszych czasów. Każdy samodzielny myśliciel usiłował wnieść w skarbnicę solarystyki swój wkład; mnożyły się teorie głoszące, że mamy przed sobą produkt degeneracji, uwstecznienia, które nastąpiło po minionej fazie „intelektualnej świetności” oceanu, już to, że ocean jest w samej rzeczy nowotworem-glejalkiem, który, narodziwszy się w obrębie ciał dawnych mieszkańców planety, pożarł je wszystkie i pochłonął, stapiając szczątki w postać wiecznie trwającego, samoodmładzającego się, ponadkomórkowego żywiołu.
W białym, podobnym do ziemskiego, świetle jarzeniówek zdjąłem ze stołu aparaty l książki, które na nim leżały, i rozłożywszy na plastykowej płycie mapę Solaris, patrzałem w nią, opierając się rękami o metalowe listwy na krawędziach, żywy ocean posiadał swoje płycizny i głębie, a jego wyspy, okryte nalotem wietrzejących minerałów, świadczyły o tym, że kiedyś stanowiły jego dno - czy regulował także wyłanianie się i zapadanie formacji skalnych, zanurzonych w swym łonie? Było to zupełnie ciemne. Patrzyłem na olbrzymie, pomalowane różnymi tonami fioletu i błękitu półkule na mapie, doznając, nie wiem po raz który już w życiu, zdumienia równie wstrząsającego, jak owo pierwsze, zaznane, kiedy jako chłopiec dowiedziałem się w szkole o istnieniu Solaris.
Nie wiem, jak to się stało, że otoczenie wraz z czuwającą w nim tajemnicą śmierci Gibariana, że nawet moja niewiadoma przyszłość wydały mi się naraz nieważne, i nie myślałem o niczym, zatopiony w oglądaniu tej przerażającej każdego człowieka mapy.
Poszczególne połacie żywotworu nosiły nazwy od badaczy, którzy poświęcili się ich eksploracji. Wpatrywałem się w opływający równikowe archipelagi glejomasyw Thexalla, kiedy poczułem czyjś wzrok.
Wciąż jeszcze stałem nad mapą, ale już jej nie widziałem, byłem jak sparaliżowany. Drzwi miałem na wprost siebie; były zastawione skrzynkami i przysuniętą do nich szafka. To jakiś automat - pomyślałem - chociaż żadnego nie było przedtem w pokoju, a nie mógł wejść nie zauważony przez mnie. Skóra na karku i plecach zaczynała mnie piec, uczucie ciężkiego, nieruchomego wzroku stawało się nie do zniesienia. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że wciągając głowę w ramiona coraz mocniej opieram się o stół, który zaczął wolno sunąć po podłodze; ten ruch jak gdyby wyzwolił mnie. Odwróciłem się gwałtownie.
Pokój był pusty. Przede mną ziało tylko czernią wielkie półkoliste okno. Wrażenie nie ustępowało. Ciemność patrzała na mnie, bezpostaciowa, olbrzymia, bezoka, pozbawiona granic. Mroku za szybami nie rozwidniała żadna gwiazda. Zaciągnąłem światłoszczelne zasłony. Nie byłem na Stacji nawet godziny, a zaczynałem już rozumieć, dlaczego zdarzały się na niej wypadki manii prześladowczej. Połączyłem to odruchowo ze śmiercią Gibariana. Znając go, myślałem dotąd, że nic nie mogłoby zaburzyć jego umysłu. Przestałem być tego pewny.
Stałem na środku pokoju obok stołu. Oddech uspokoił się, czułem, jak pot, który wystąpił mi na czoło, stygnie. O czym to pomyślałem przed chwilą? Prawda - o automatach. To, że nie napotkałem żadnego w korytarzu ani w pokojach, było bardzo dziwne. Gdzie się wszystkie podziały? Jedyny, z którym się zetknąłem - na odległość - należał do mechanicznej obsługi lotniska. A inne?
Spojrzałem na zegarek. Właściwie powinienem już pójść do Snauta.
Wyszedłem. Korytarz oświetlały dość słabo świetlówki biegnące pod sufitem. Minąłem dwoje drzwi, aż doszedłem do tych, na których widniało nazwisko Gibariana. Stałem przed nimi długo. Stację wypełniała cisza. Ująłem klamkę. Właściwie wcale nie chciałem tam wejść. Ugięła się, drzwi odsunęły się o cal, powstała szpara, przez mgnienie czarna, potem zapaliło się tam światło. Teraz mógłby mnie dojrzeć każdy przechodzący korytarzem. Przekroczyłem szybko próg i zamknąłem drzwi za sobą, bezgłośnie i mocno. Potem odwróciłem się.
Stałem dotykając prawie plecami drzwi. Był to pokój większy od mego, też o panoramicznym oknie, w trzech czwartych zasłoniętym przywiezioną niewątpliwie z Ziemi, nie należącą do ekwipunku Stacji, firanką, w drobne niebieskie i różowe kwiatki. Wzdłuż ścian ciągnęły się półki biblioteczne i szafki, jedne i drugie emaliowane na bardzo jasną zieleń o srebrzystym połysku. Zawartość ich, wywalona całymi stosami na podłogę, piętrzyła się między stołkami i fotelami. Tuż przede mną zagradzały przejście dwa kroczące stoliczki, obalone i wryte częściowo w sterty czasopism, które wyrywały się z pękniętych teczek. Otwarte, wachlujące kartkami książki zalane były płynami z potłuczonych kolb i flaszek o dotartych korkach, w przeważnej części tak grubościennych, że zwykły upadek na podłogę, nawet ze znacznej wysokości, nie zdołałby ich roztrzaskać. Pod oknem leżało przewrócone biurko z rozbitą lampką roboczą na wysięgowym ramieniu; taboret leżał przed nim, a jego dwie nogi zagłębiły się w. na pół wyciągniętych szufladach. Istna powódź kartek, ręcznym pismem pokrytych arkuszy, papierów pokrywała całą podłogę. Poznałem pismo Gibariana i pochyliłem się nad nimi. Podnosząc luźne arkusze, zauważyłem, że moja ręka rzuca nie pojedynczy jak dotąd, ale podwójny cień.
Odwróciłem się. Różowa firanka płonęła jakby zapalona u góry, ostrą linią gwałtownie błękitnego ognia, który rozszerzał się z każdą chwilą. Szarpnąłem materiał w bok - oczy poraził przeraźliwy pożar. Zajmował trzecią część horyzontu. Gęstwina długich, upiornie rozciągniętych cieni biegła wgłębieniami fal ku Stacji. To był wschód. W strefie, w której znajdowała się Stacja, po godzinnej nocy na niebo wstępowało drugie, błękitne słońce planety. Samoczynny wyłącznik zgasił światła sufitowe, kiedy wróciłem do porzuconych papierów. Trafiłem na zwięzły opis doświadczenia, projektowanego przed trzema tygodniami - Gibarian zamierzał poddać plazmę działaniu bardzo twardych promieni rentgenowskich. Z tekstu zorientowałem się, że był przeznaczony dla Sartoriusa, który miał zorganizować eksperyment - trzymałem w ręku kopię. Białe arkusze papieru zaczynały mnie razić. Dzień, który nastał, był inny od poprzedniego. Pod pomarańczowym niebem stygnącego słońca ocean, atramentowy, z krwawymi odbłyskami, pokrywała niemal zawsze brudnoróżowa mgła, stapiająca w jedno sklepienie, chmury, fale - to wszystko teraz znikło. Nawet przefiltrowane przez różową tkaninę światło płonęło jak palnik potężnej lampy kwarcowej. Opalenizna moich rąk stała się w nim prawie szara. Cały pokój odmienił się, wszystko, co miało odcień czerwony, zbrązowiało i zblakło na kolor wątroby, natomiast przedmioty białe, zielone i żółte wyostrzyły się w kolorze, że zdawały się promieniować własnym blaskiem. Mrużąc oczy, spojrzałem przez szparę firanki: niebo było białym morzem ognia, pod którym drgał i dygotał jak gdyby płynny metal. Zacisnąłem powieki z rozszerzającymi się w polu widzenia czerwonymi kręgami. Na konsolce umywalki (jej brzeg był strzaskany) odkryłem ciemne szkła, zakrywające niemal pół twarzy, i nałożyłem je. Zasłona okienna gorzała teraz jak płomień sodu. Czytałem dalej, podnosząc arkusze z ziemi i układając je na jedynym nie przewróconym stoliku. Części tekstu brakowało.
Szły protokoły doświadczeń już przeprowadzonych. Dowiedziałem się z nich, że poddali ocean napromieniowaniu przez cztery dni w punkcie znajdującym się o tysiąc czterysta mil na północo-wschód od obecnego położenia. Wszystko to razem zaskoczyło mnie, ponieważ użycie promieni rentgenowskich było zakazane konwencją ONZ ze względu na ich zabójcze działanie, a byłem zupełnie pewny, że nikt nie zwracał się do Ziemi, aby uzyskać na te eksperymenty pozwolenie. W pewnej chwili, podnosząc głowę, zobaczyłem w lustrze uchylonych drzwi szafy własne odbicie, śmiertelnie białą twarz z czarnymi szkłami. Niesamowicie wyglądał pokój, płonący bielą i błękitem, ale po kilku minutach dało się słyszeć przeciągłe zgrzytanie i z zewnątrz zasunęły się na okna hermetyczne klapy; wnętrze ściemniało i zapaliło się sztuczne światło, dziwnie teraz blade. Robiło się tylko coraz cieplej, aż miarowy ton, dobywający się z przewodów klimatyzacji, upodobnił się do wytężonego skomlenia. Aparatury chłodnicze Stacji pracowały całą mocą. Mimo to martwy upał wciąż jeszcze rósł.
Dobiegły mnie kroki. Ktoś szedł korytarzem. Dwoma bezszelestnymi stąpnięciami znalazłem się u drzwi. Kroki zwolniły i zamarły. Ten, kto szedł, stał za drzwiami. Klamka pomału ugięła się; nie myśląc, odruchowo chwyciłem ją z mojej strony i przytrzymałem. Ucisk nie wzmagał się, ale i nie słabł. Ten ktoś po drugiej stronie drzwi zachowywał się tak samo bezgłośnie, jak gdyby zaskoczony. Trzymaliśmy klamkę przez dobrą chwilę. Potem odskoczyła mi nagle w dłoni - puszczona wolno, a słaby szelest świadczył, że tamten odchodzi. Stałem jeszcze nasłuchując, ale panowała cisza.