Harey

Obliczenia przeprowadzałem z jakąś milczącą zaciekłością i ona tylko trzymała mnie na nogach. Byłem tak otępiały ze zmęczenia, że nie potrafiłem rozłożyć łóżka w kabinie i zamiast zwolnić górne uchwyty, ciągnąłem za poręcz, aż cała pościel zwaliła się na mnie; kiedy je nareszcie opuściłem, zrzuciłem ubranie i bieliznę na podłogę, po czym półprzytomny padłem na poduszkę; nawet jej porządnie nie nadąłem. Zasnąłem przy świetle ani wiem kiedy. Otwierając oczy, miałem wrażenie, że spałem ledwo kilka minut. Pokój stał w chmurnym czerwonym blasku. Było mi chłodno i dobrze. Leżałem nagi, niczym nie przykryty. Naprzeciw łóżka, pod oknem, które było odsłonięte do połowy, w świetle czerwonego słońca siedział ktoś na krześle. Była to Harey, w białej plażówce, nogę miała założoną na nogę, bosa, ciemne włosy sczesane w tył, cienki materiał napinał się na piersiach, opalone do łokci ręce opuściła i patrzała na mnie nieruchomo spod swoich czarnych rzęs. Przypatrywałem się jej długo, całkiem spokojnie. Pierwszą moją myślą było: „jak to dobrze, że to jest taki sen, w którym się wie, że się śni”. Mimo to wolałbym, żeby znikła. Zamknąłem oczy i zacząłem życzyć sobie tego bardzo intensywnie, ale kiedy je otworzyłem, siedziała tak samo, jak przedtem. Wargi miała złożone po swojemu, jak do gwizdnięcia, ale w oczach nie było nic z uśmiechu. Przypomniałem sobie to wszystko, co myślałem o snach poprzedniego wieczoru, przed zaśnięciem. Wyglądała dokładnie tak samo, jak wtedy, kiedym ją ostatni raz widział żywą, a miała przecież wtedy dziewiętnaście lat; teraz musiałaby mieć dwadzieścia dziewięć, ale naturalnie nic się nie zmieniła - umarli pozostają młodzi. Miała te same dziwiące się wszystkiemu oczy i patrzała na mnie. Rzucę w nią czymś - pomyślałem - ale chociaż to był tylko sen, nie mogłem się jakoś zdobyć na to, żeby - nawet we śnie - ciskać rzeczami w umarłą.

– Biedna mała - powiedziałem - przyszłaś mnie odwiedzić, co?

Trochę się przeląkłem, bo głos mój zabrzmiał tak prawdziwie, a cały pokój i Harey - wszystko przedstawiało się tak realnie, jak tylko można sobie wyobrazić.

Jaki plastyczny sen, mało że kolorowy, widzę tu na podłodze sporo rzeczy, których wczoraj kładąc się nawet nie zauważyłem. Kiedy się zbudzę - myślałem - będę musiał sprawdzić, czy one naprawdę tu leżą, czy też są tylko wytworem snu jak Harey…

– Czy długo masz tak zamiar siedzieć…? - spytałem i zauważyłem, że mówię cicho, jakbym się bał, że mnie ktoś posłyszy, jak gdyby ktokolwiek mógł podsłuchać, co się dzieje we śnie!

Tymczasem słońce już się trochę podniosło. No, pomyślałem, dobre i to. Kładłem się podczas czerwonego dnia, potem powinien być niebieski, a potem dopiero drugi czerwony dzień. Ponieważ nie mogłem bez przerwy spać przez piętnaście godzin, to jest na pewno sen!

Uspokojony, przyjrzałem się dobrze Harey. Oświetlona była od tyłu; promień przechodzący przez szparę firanki złocił aksamitny puszek na jej lewym policzku, a rzęsy rzucały na twarz długi cień. Była śliczna. Proszę, pomyślałem, jaki skrupulatny jestem nawet poza jawą: i ruchu słońca pilnuję, i tego, żeby miała ten swój dołek tam, gdzie nikt inny go nie ma, niżej kąta zdziwionych warg; ale wolałbym, żeby to się jednak skończyło. Muszę przecież wziąć się do jakiejś roboty. I zacisnąłem powieki, usiłując się przebudzić, kiedy usłyszałem naraz skrzypnięcie. Natychmiast otwarłem oczy. Siedziała obok mnie na łóżku i patrzała we mnie z powagą. Uśmiechnąłem się do niej i ona się uśmiechnęła, i pochyliła nade mną; pierwszy pocałunek był lekki, jakbyśmy byli dwojgiem dzieci. Całowałem ją długo. Czy można tak wykorzystywać sen? - myślałem. Ale to przecież nie jest nawet zdrada jej pamięci, bo to ona mi się śni, ona sama. Nigdy mi się to jeszcze nie zdarzyło… Wciąźeśmy nic nie mówili. Leżałem na wznak; kiedy unosiła twarz, mogłem zajrzeć w jej małe, słońcem prześwietlone od strony okna chrapki, które były zawsze barometrem jej uczuć; końcami palców owiodłem jej konchy uszne, których płatki zaróżowiły się od pocałunków. Nie wiem, czy to mnie tak zaniepokoiło; mówiłem sobie wciąż, że to sen, ale serce mi się ściskało.

Zebrałem się w sobie, żeby wyskoczyć z łóżka; byłem przygotowany na to, że mi się nie uda, we śnie bardzo często nie panuje się nad własnym ciałem, które jest jakby sparaliżowane czy też nieobecne, liczyłem raczej na to, że się od tego zamiaru zbudzę. Nie zbudziłem się jednak, tylko usiadłem z nogami spuszczonymi na podłogę. Nie ma rady, muszę to dośnić do końca - pomyślałem, ale dobry nastrój uleciał bez śladu. Bałem się.

– Czego chcesz? - spytałem. Głos miałem ochrypły i musiałem odchrząknąć.

Odruchowo poszukałem bosymi nogami pantofli i zanim sobie przypomniałem, że nie mam tu żadnych pantofli, tak się uderzyłem w palec, że syknąłem. No, teraz będzie koniec! - pomyślałem z satysfakcją.

Ale w dalszym ciągu nic się nie stało. Harey cofnęła się, kiedy usiadłem. Plecami oparła się o poręcz łóżka. Sukienka drgała delikatnie tuż pod koniuszkiem lewej piersi, w takt bijącego serca. Przypatrywała mi się ze spokojnym zainteresowaniem. Pomyślałem, że najlepiej będzie wziąć prysznic, przyszła jednak refleksja, że prysznic, który się śni, nie może przecież zbudzić.

– Skąd się tu wzięłaś? - spytałem.

Podniosła moją rękę i zaczęła ją podrzucać starym gestem, podbijała opuszki moich palców i chwytała je.

– Nie wiem - powiedziała - czy to źle?

I głos był ten sam, niski, i ton roztargnienia. Zawsze mówiła, jakby nie bardzo dbając o wypowiadane słowa, jakby zajęta już czymś innym, robiła przez to czasem wrażenie bezmyślnej, a czasem pozbawionej wstydu, bo wszystkiemu przypatrywała się z przygaszonym zdziwieniem, które uzewnętrzniało się tylko w oczach.

– Czy… ktoś cię widział?

– Nie wiem. Przyszłam zwyczajnie. Czy to ważne, Kris?

Wciąż bawiła się moją ręką, ale jej twarz nie brała już w tym udziału. Nachmurzyła się.

– Harey…?

– Co, miły?

– Skąd wiedziałaś, gdzie jestem?

To ją zastanowiło. W uśmiechu - miała tak ciemne wargi, że kiedy jadła wiśnie, nie było tego znać - pokazała koniuszki zębów.

– Pojęcia nie mam. To śmieszne, nie? Spałeś, jak weszłam, ale cię nie zbudziłam. Nie chciałam cię budzić, bo jesteś złośnik. Złośnik i nudziarz - w takt tych słów podrzuciła energiczniej moją dłoń.

– Byłaś na dole?

– Byłam. Uciekłam stamtąd; tam jest zimno.

Puściła moją rękę. Kładąc się bokiem, rzuciła głową w tył, żeby całe włosy przesypały się na jedną stronę, i spojrzała na mnie z tym półuśmiechem, który wtedy dopiero przestał mnie drażnić, kiedy ją pokochałem.

– Przecież… Harey… przecież… - bełkotałem.

Pochyliłem się nad nią i uniosłem krótki rękaw sukienki. Tuż nad podobnym do kwiatka znakiem szczepienia ospy czerwieniał drobny ślad po nakłuciu. Chociaż się tego spodziewałem (bo wciąż całkiem odruchowo poszukiwałem strzępów logiki w niemożliwości) - zrobiło mi się mdło. Dotknąłem palcem tej ranki po zastrzyku, który śnił mi się potem latami, że budziłem się z jękiem na potarganej pościeli, zawsze w tej samej pozie, skurczony niemal we dwoje, tak jak ona leżała, kiedy ją znalazłem już prawie zimną - bo usiłowałem we śnie zrobić to samo co ona, jak gdybym chciał w ten sposób przebłagać jej pamięć czy towarzyszyć jej w tych ostatnich minutach, kiedy poczuła już działanie zastrzyku i musiała się bać. Bała się przecież nawet zwykłego skaleczenia, nie mogła nigdy znieść bólu ani widoku krwi i naraz zrobiła taką straszną rzecz, zostawiwszy pięć słów na kartce adresowanej do mnie. Miałem ją w papierach, nosiłem przy sobie stale, wyświechtaną, rozpadającą się wzdłuż zgięć, nie miałem odwagi się z nią rozstać - tysiące razy wracałem do chwili, w której ją pisała, i do tego, co musiała wtedy czuć. Wmawiałem sobie, że chciała to tylko zrobić na niby i przestraszyć mnie, a tylko dawka okazała się - niechcący - zbyt wielka; wszyscy przekonywali mnie, że tak było albo że to musiała być decyzja chwili, spowodowana depresją, nagłą depresją. Nie wiedzieli jednak tego, co powiedziałem jej na pięć dni przedtem i tak, aby ją ugodzić najdotkliwiej, zabrałem rzeczy, a ona, kiedy się pakowałem, powiedziała nadzwyczaj spokojnie: „Wiesz, co to znaczy…?” - a ja udałem, że nie rozumiem, chociaż doskonale rozumiałem, ale miałem ją za tchórza, i powiedziałem jej także i to - a teraz leżała w poprzek łóżka i patrzała na mnie uważnie, jak gdyby nie wiedziała, że ją zabiłem.

– Nic więcej nie potrafisz? - spytała. Pokój był czerwony od słońca, w jej włosach tlał brzask, spojrzała na własne ramię, stało się naraz ważne przez to, że je tak długo oglądałem, a kiedy opuściłem dłoń, położyła na niej chłodny, gładki policzek.

– Harey - wychrypiałem - to nie może być…

– Przestań!

Oczy miała zamknięte, widziałem ich drganie pod napiętymi powiekami, czarne rzęsy dotykały policzków.

– Gdzie my jesteśmy, Harey?

– U nas.

– Gdzie to jest?

Oko jej otwarło się na mgnienie i zaraz zamknęło. Połaskotała rzęsami moją dłoń.

– Kris!

– Co?

– Dobrze mi.

Siedziałem nad nią, nie ruszając się. Podniosłem głowę i zobaczyłem część łóżka, rozburzone włosy Harey i moje nagie kolana w lustrze nad umywalnią. Przyciągnąłem stopą jedno z tych na pół stopionych narzędzi, które walały się po podłodze, i podniosłem je swobodną ręką. Koniec był ostry. Przyłożyłem go do skóry, tuż nad miejscem, gdzie różowiała półokrągła, symetryczna blizna, i wbiłem w ciało. Ból był dotkliwy. Patrzałem na cieknącą krew, która staczała się dużymi kroplami po wewnętrznej powierzchni uda i kapała cicho na podłogę.

To było daremne. Coraz wyraźniejsze stawały się okropne myśli, które chodziły mi po głowie, już nie mówiłem sobie „to sen”, dawno przestałem weń wierzyć, myślałem teraz „muszę się bronić”. Spojrzałem na jej plecy, przechodzące pod białym materiałem w wygięcie biodra, bose stopy zwiesiła nad podłogą. Sięgnąłem ku nim, lekko ująłem jej różową piętę i przesunąłem palcami po podeszwie stopy. Była delikatna jak u noworodka.

Wiedziałem już właściwie na pewno, że to nie jest Harey - i prawie całkiem - że ona sama o tym nie wie.

Bosa stopa poruszyła mi się w dłoni, ciemne wargi Harey nabrzmiewały śmiechem bez wydania głosu.

– Przestań… - szepnęła.

Łagodnie wyswobodziłem rękę i wstałem. Byłem wciąż jeszcze nagi. Ubierając się pospiesznie, zobaczyłem, jak siadła na łóżku. Patrzała na mnie.

– Gdzie są twoje rzeczy? - spytałem i zaraz tego pożałowałem.

– Moje rzeczy?

– Co, masz tylko tę sukienkę?

Teraz była to już gra. Starałem się zachować umyślnie nonszalancko, zwyczajnie, jak gdybyśmy się rozstali wczoraj, nie, jakbyśmy się w ogóle nigdy nie rozstawali. Wstała i znanym mi lekkim a silnym ruchem trzepneła spódniczką, żeby ją rozprostować. Moje słowa zaintrygowały ją, choć nic nie powiedziała. Objęła otoczenie wzrokiem po raz pierwszy rzeczowym, poszukującym, i wróciła do mnie wyraźnie zdziwiona.

– Nie wiem… - powiedziała” bezradnie - chyba w szafie…? - dodała i uchyliła drzwi.

– Nie, tam są tylko kombinezony - odparłem. Znalazłem obok umywalni elektryczny aparat i zacząłem się golić. Wolałem nie stać przy tym plecami do dziewczyny, kimkolwiek była.

Chodziła po kabinie, zaglądała we wszystkie kąty, wyjrzała przez okno, na koniec zbliżyła się do mnie i powiedziała:

– Kris, mam takie wrażenie, jakby się coś stało?

Urwała. Czekałem z wyłączonym aparatem w ręku.

– Jakbym coś zapomniała… jakbym dużo zapomniała. Wiem… pamiętam tylko ciebie… i… i nic więcej.

Słuchałem tego, starając się panować nad własną twarzą.

– Czy byłam… chora?

– No… można to tak nazwać. Tak, przez jakiś czas byłaś trochę chora.

– Aha. To pewno z tego.

Już się rozpogodziła. Nie umiem powiedzieć, co przeżywałem. Gdy milczała, chodziła, siadała, uśmiechała się, przeświadczenie, że mam przed sobą Harey, było silniejsze od mojej mdlącej trwogi, to znowu, jak właśnie w tym momencie, wydawało mi się, że to jest Harey uproszczona, zawężona do kilku charakterystycznych odezwań, gestów, ruchów. Podeszła do mnie całkiem blisko, wparła stulone pięści w moją pierś pod szyją i spytała:

– Jak jest z nami? Dobrze czy źle?

– Jak najlepiej - odparłem. Uśmiechnęła się lekko.

– Kiedy tak mówisz, to jest raczej źle.

– Ależ skąd, Harey, kochanie, muszę teraz wyjść - powiedziałem pospiesznie. - Zaczekasz na mnie, dobrze? A może… jesteś głodna? - dodałem, bo sam odczułem naraz rosnący głód.

– Głodna? Nie.

Potrząsnęła głową, aż zafalowały włosy.

– Mam na ciebie czekać? Długo?

– Godzinkę - zacząłem, ale przerwała mi:

– Pójdę z tobą.

– Nie możesz iść ze mną, bo muszę pracować.

– Pójdę z tobą.

To była zupełnie inna Harey: tamta nie narzucała się. Nigdy.

– Dziecko, to niemożliwe…

Patrzała na mnie z dołu, naraz ujęła mnie za rękę. Powiodłem dłonią wzdłuż jej przedramienia w górę, ramię jej było pełne i ciepłe, nie chciałem tego wcale, ale to była prawie pieszczota. Moje ciało przyznawało się do niej, chciało jej, ciągnęło mnie do niej poza rozumem, poza argumentami i lękiem.

Starając się za wszelką cenę zachować spokój, powtórzyłem:

– Harey, to niemożliwe: musisz tu zostać.

– Nie.

Jak to zabrzmiało!

– Dlaczego?

– N… nie wiem.

Rozejrzała się i znowu podniosła na mnie oczy.

– Nie mogę… - powiedziała całkiem cicho.

– Ależ dlaczego!?

– Nie wiem. Nie mogę. Zdaje mi się… zdaje mi się…

Wyraźnie szukała w sobie odpowiedzi, a kiedy ją znalazła, było to dla niej odkryciem.

– Zdaje się, że muszę cię wciąż… widzieć. Rzeczowa intonacja odebrała tym słowom sens wyznania uczuć; to było coś zupełnie innego. Pod takim wrażeniem uchwyt, którym ją opasywałem, zmienił się nagle - chociaż zewnętrznie nic się nie zmieniło - stała w moich objęciach; patrząc jej w oczy, zacząłem wyginać jej ręce w tył, ten ruch, zrazu niezupełnie zdecydowany, prowadził już dokądś - znalazł swój cel. Szukałem już wzrokiem czegoś, czym mógłbym ją związać.

Łokcie jej, wykręcone do tyłu, stuknęły lekko o siebie i równocześnie sprężyły się z siłą, która mój chwyt uczyniła daremnym. Walczyłem może przez sekundę. Nawet atleta, przegięty do tyłu jak Harey, ledwo dotykając końcami stóp podłogi, nie zdołałby się wyswobodzić, ale ona z twarzą, która nie brała w tym wszystkim udziału, słabo, niepewnie uśmiechnięta, rozerwała mój chwyt, wyprostowała się i opuściła ramiona.

Jej oczy obserwowały mnie z tym samym spokojnym zainteresowaniem, co na samym początku, kiedy się obudziłem, jak gdyby nie zdawała sobie sprawy z mego rozpaczliwego wysiłku sprzed chwili, podyktowanego atakiem trwogi. Stała teraz bierna i czekała jakby na coś - zarazem obojętna, skupiona i odrobinę tym wszystkim zdziwiona.

Ręce opadły mi same. Zostawiłem ją na środku pokoju i podszedłem do półki przy umywalni. Czułem, że jestem schwytany w niewyobrażalną pułapkę, i szukałem wyjścia, rozważając sposoby coraz bezwzględniejsze. Gdyby mnie ktoś spytał, co się ze mną dzieje i co to wszystko znaczy, nie potrafiłbym wykrztusić ani słowa, ale uświadamiałem sobie już, że to, co się dzieje na Stacji z nami wszystkimi, stanowi jakąś całość, równie straszną, co niezrozumiałą, nie o tym jednak myślałem w tej chwili, usiłowałem bowiem wynaleźć jakiś trik, jakieś pociągnięcie umożliwiające ucieczkę. Nie patrząc czułem na sobie wzrok Harey. Nad półką znajdowała się w ścianie mała podręczna apteczka. Pobieżnie przejrzałem jej zawartość. Znalazłem słoik z proszkami nasennymi i wrzuciłem cztery tabletki - maksymalną dawkę - do szklanki. Nie bardzo nawet kryłem się z moimi manipulacjami przed Harey. Trudno powiedzieć czemu. Nie zastanawiałem się nad tym. Nalałem do szklanki gorącej wody, zaczekałem, aż proszki się rozpuszczą, i podszedłem do Harey stojącej wciąż na środku pokoju.

– Gniewasz się? - spytała cicho.

– Nie. Wypij to.

Nie wiem, dlaczego przypuszczałem, że mnie usłucha. Rzeczywiście, bez słowa wzięła szklankę z moich rąk i wypiła duszkiem całą zawartość. Odstawiłem pustą szklankę na stolik i usiadłem w kącie pomiędzy szafą i półką biblioteczną. Harey podeszła do mnie wolno i siadła na podłodze przy fotelu, tak jak nieraz to robiła, kuląc pod siebie nogi, i tak samo dobrze znanym mi ruchem odrzuciła włosy w tył. Chociaż wcale już nie wierzyłem, że to ona, za każdym razem, kiedy rozpoznawałem ją w tych małych nawykach, coś chwytało mnie za gardło. Było to niepojęte i okropne, a najokropniejsze to, że i ja sam musiałem zachowywać się przewrotnie, udając, że biorę ją za Harey, ale przecież ona sama miała się za Harey i nie działała w swoim rozumieniu podstępnie. Nie wiem, jak doszedłem tego, że tak właśnie jest, ale to było dla mnie pewne, jeżeli w ogóle mogło jeszcze istnieć coś pewnego!

Siedziałem, a dziewczyna oparła się plecami o moje kolana, jej włosy łaskotały moją nieruchomą rękę, trwaliśmy tak prawie bez ruchu. Parę razy spojrzałem nieznacznie na zegarek. Upłynęło pół godziny i środek nasenny powinien był już działać. Harey mruknęła coś cichutko.

– Co mówisz? - spytałem, ale nie odpowiedziała. Brałem to za oznaki narastającej senności, chociaż Bogiem a prawdą w głębi duszy wątpiłem, czy lekarstwo poskutkuje. Dlaczego? I na to pytanie nie znajduję odpowiedzi, najprawdopodobniej dlatego, że mój wybieg był już nazbyt prosty.

Powoli głowa jej osunęła się na moje kolana, ciemne włosy okryły ją całkiem, oddychała miarowo jak człowiek śpiący. Pochyliłem się, żeby ją przenieść na łóżko, naraz, nie otwierając oczu, chwyciła mnie lekko ręką za włosy i wybuchnęła ostrym śmiechem.

Zdrętwiałem, a ona aż zanosiła się od wesołości. Zmrużonymi w szparki oczami przyglądała mi się z miną zarazem naiwną i chytrą. Siedziałem nienaturalnie sztywno, ogłupiały i bezradny, a Harey zachichotała raz jeszcze, przytuliła twarz do mojej ręki i umilkła.

– Dlaczego się śmiejesz? - spytałem drewnianym głosem. Ten sam wyraz trochę niespokojnego zastanowienia pojawił się na jej twarzy. Widziałem, że chce być rzetelna. Uderzyła palcem swój mały nos i powiedziała wreszcie z westchnieniem:

– Sama nie wiem.

Zabrzmiało w tym szczere zaskoczenie.

– Zachowuję się jak idiotka, nie? - podjęła. - Tak mi się naraz jakoś… ale ty też jesteś dobry: siedzisz nadęty jak… jak Pelvis…

– Jak kto? - spytałem, bo wydało mi się, że źle słyszę.

– Jak Pelvis, no przecież wiesz, ten gruby…

Otóż Harey ponad wszelką wątpliwość nie mogła znać Pelvisa ani słyszeć o nim ode mnie z tej prostej przyczyny, że wrócił on ze

swej wyprawy dobre trzy lata po jej śmierci. Ja także nie znałem go do tego czasu i nie wiedziałem, że przewodnicząc zebraniom Instytutu ma nieznośny zwyczaj przeciągania posiedzeń w nieskończoność. Nazywał się zresztą Pelle Villis, z czego powstał skrótowy przydomek, także przed jego powrotem nie znany.

Harey oparła łokcie na moich kolanach i patrzała mi w twarz. Położyłem ręce na jej ramionach i przesunąłem je wolno ku barkom, aż zeszły się prawie na pulsującej, nagiej osadzie jej szyi. Mogła to być ostatecznie pieszczota i sądząc z jej wzroku, nie rozumiała tego inaczej. W rzeczywistości przekonywałem się, że jej ciało jest pod dotykiem zwyczajnym, ciepłym ciałem ludzkim i że pod mięśniami kryją się w nim kości i stawy. Patrząc w jej spokojne oczy, poczułem okropną chęć gwałtownego zaciśnięcia palców.

Już prawie mi się zwierały, kiedy naraz przypomniałem sobie zakrwawione ręce Snauta, i puściłem ją.

– Jak ty patrzysz… - powiedziała spokojnie.

Serce tak mi waliło, że nie byłem w stanie się odezwać. Przymknąłem na chwilę powieki.

Naraz ukazał mi się cały plan postępowania, od początku do końca, ze wszystkimi szczegółami. Nie tracąc ani chwili wstałem z fotela.

– Muszę już iść, Harey - powiedziałem - a jeżeli koniecznie chcesz, to chodź ze mną.

– Dobrze.

Skoczyła na równe nogi.

– Dlaczego jesteś bosa? - spytałem, podchodząc do szafy i wybierając spośród kolorowych kombinezonów dwa, dla siebie i dla niej.

– Nie wiem… musiałam gdzieś zarzucić trzewiki… - powiedziała niepewnie. Puściłem to mimo uszu.

– W sukience nie włożysz tego, będziesz ją musiała zrzucić.

– Kombinezon…? a po co? - spytała, biorąc się od razu do ściągania sukni, ale natychmiast okazało się coś dziwnego: że niepodobna jej było zdjąć, bo nie miała żadnego zapięcia. Czerwone guziki pośrodku były ozdobą. Brakowało jakiegokolwiek zamka, błyskawicznego czy innego. Harey uśmiechała się zmieszana. Udając, że jest to najzwyklejsza rzecz w świecie, podniesionym z ziemi, podobnym do skalpela, instrumentem naciąłem materiał tam, gdzie kończył się z tyłu dekolt. Teraz mogła ściągnąć sukienkę przez głowę. Kombinezon był na nią trochę za obszerny.

– Polecimy?… ale ty także? - dopytywała się, kiedy, oboje już ubrani, opuszczaliśmy pokój. Kiwnąłem tylko głową. Bałem się okropnie, że spotkamy Snauta, ale korytarz wiodący na lotnisko był pusty, a drzwi radiostacji, które musieliśmy minąć, zamknięte.

Na Stacji panowała wciąż martwa cisza Harey przypatrywała się temu, jak małym, elektrycznym wózkiem wytaczałem ze środkowego boksu rakietę na wolny tor. Sprawdziłem kolejno stan mikroreaktora, zdalnie poruszanych sterów i dysz, po czym razem z wózkiem startowym przetoczyłem pocisk na okrągłą rolkową płaszczyznę tarczy startowej pod centralnym lejem kopuły, usunąwszy wpierw stamtąd pusty zasobnik.

Był to stateczek służący do utrzymania łączności między Stacją a Sateloidem, używany do przewozu ładunków towarowych, a nie ludzi, chyba w wyjątkowych wypadkach, bo nie można go było otworzyć od wewnątrz. To właśnie było mi na rękę i stanowiło część planu. Nie zamierzałem naturalnie wystrzelić rakietki, ale robiłem wszystko tak, jakbym przygotowywał ją do prawdziwego startu: Harey, która tyle razy towarzyszyła mi w podróżach, trochę się na tym znała. Sprawdziłem jeszcze w środku stan aparatury klimatyzacyjnej i tlenowej, uruchomiłem jedną i drugą, a kiedy kontrolki zapaliły się po włączeniu głównego obwodu, wylazłem z ciasnego wnętrza i wskazałem je Harey, która stała u drabinki.

– Wejdź do środka.

– A ty?

– Wejdę za tobą. Muszę zamknąć za nami klapę.

Nie wydawało mi się, że mogła przedwcześnie przejrzeć podstęp. Kiedy weszła po drabince do środka, natychmiast wetknąłem przez otwór głowę i spytałem, czy może się wygodnie ulokować, a gdy usłyszałem głuche, zdławione ciasnotą przestrzeni „tak”, cofnąłem się i z rozmachem zatrzasnąłem klapę. Dwoma ruchami wrzuciłem oba rygle do oporu i przygotowanym kluczem zacząłem dokręcać pięć śrub mocujących w wyżłobieniach pancerza.

Zaostrzone cygaro stało pionowo, jakby rzeczywiście miało polecieć za chwilę w przestrzeń. Wiedziałem, że zamkniętej w nim nie stanie się nic złego - w rakiecie było pod dostatkiem tlenu, a nawet trochę żywności, zresztą wcale nie miałem zamiaru więzić jej tam w nieskończoność.

Pragnąłem za wszelką cenę zdobyć przynajmniej parę godzin swobody, aby ułożyć plany na dalszą przyszłość i skontaktować się ze Snautem, teraz już na równych prawach.

Gdy dokręcałem przedostatnią śrubę, poczułem, że metalowe zastrzały, w których tkwi rakieta, zawieszona tylko na występach z trzech stron, drżą leciutko, ale pomyślałem, że to ja sam, pracując z rozmachem wielkim kluczem, rozhuśtałem niechcący stalową bryłę.

Kiedy jednak odszedłem parę kroków, zobaczyłem coś, czego nie chciałbym ujrzeć jeszcze raz.

Cała rakieta dygotała, podrzucana seriami padających z wewnątrz ciosów, ale jakich ciosów! Gdyby miejsce czarnowłosej, smukłej dziewczyny zajął w stateczku stalowy automat, na pewno nie potrafiłby wprawić ośmiotonowej masy w tak konwulsyjny dygot!

Odbicia świateł lotniska w jego polerowanej powierzchni mieniły się i drżały. Żadnych uderzeń zresztą nie słyszałem, wewnątrz pocisku panowała bezwzględna cisza, tylko szeroko rozstawione stopy rusztowania, w którym wisiała rakietka, straciły ostrość rysunku, rozdygotane jak struny. Częstotliwość tych drgań była taka, że przestraszyłem się o całość pancerza. Dociągnąłem ostatnią śrubę trzęsącymi się rękami, cisnąłem klucz i zeskoczyłem z drabinki. Cofając się wolno tyłem, widziałem, jak bolce amortyzatorów, obliczonych jedynie na ciągły nacisk, tańczą w swoich obsadach. Wydało mi się, że pancerna powłoka traci swój jednolity blask. Jak oszalały skoczyłem do pulpitu zdalnego sterowania, obiema rękami pchnąłem w górę dźwignię rozruchu reaktora i łączności; wtedy z głośnika, który został połączony z wnętrzem rakiety, buchnął świdrujący ni to skowyt, ni to świst, zupełnie niepodobny do ludzkiego głosu, a mimo to rozróżniłem w nim powtarzające się, wyjące „Kris! Kris! Kris!!!” Nie słyszałem tego zresztą wyraźnie. Krew leciała mi z rozbitych kostek, tak chaotycznie i gwałtownie usiłowałem uruchomić pocisk. Błękitnawy brzask padł na ściany, ze startowej tarczy pod wylotami buchnął kłębami kurz, zmienił się w słup jadowitych iskier i wszystkie odgłosy nakryło wysokie, przeciągłe huczenie. Rakieta podniosła się na trzech płomieniach, które natychmiast zlały się w jedną kolumnę ognia, i pozostawiając za sobą rozdygotane płaty żaru, wyleciała przez otwartą wyrzutnię. Przesłony natychmiast zamknęły ją, automatycznie uruchomione sprężarki zaczęły przepłukiwać świeżym powietrzem halę, w której kłębił się gryzący dym. Z tego wszystkiego nie zdawałem sobie sprawy. Oparty rękami o pulpit, z twarzą palącą jeszcze żywym ogniem, z włosami skręconymi i osmalonymi od termicznego udaru łapałem kurczowo powietrze, pełne odoru spalenizny i charakterystycznego jak ozon zapachu jonizacji. Chociaż w chwili startu zamknąłem odruchowo oczy, to jednak płomień wylotowy poraził mię. Dobrą chwilę widziałem tylko czarne, czerwone i złote kręgi. Pomału rozeszły się. Dym, kurz i mgła znikały, wciągane do jęczących przeciągle przewodów wentylacyjnych. Pierwszą rzeczą, jaką udało mi się zobaczyć, był zielonkawo świecący ekran radaru. Zacząłem szukać rakiety, manewrując kierunkowym reflektorem. Kiedy ją wreszcie złapałem, była już ponad atmosferą. W życiu nie wyprawiłem jeszcze pocisku w tak szalony i ślepy sposób, nie mając pojęcia, jakie mu nadać przyspieszenie ani w ogóle dokąd go wysłać. Pomyślałem, że najprościej będzie, jeśli wprowadzę go na orbitę kołową wokół Solaris, mniej więcej na wysokości tysiąca kilometrów, a wtedy będę mógł wyłączyć silniki, bo jak długo pracowały, nie byłem pewny, czy nie nastąpi jakaś nieobliczalna w skutkach katastrofa. Tysiąckilometrowa orbita była - jak przekonałem się z tabeli - stacjonarna. I ona, prawdę mówiąc, niczego nie gwarantowała, było to po prostu jedyne wyjście, jakie widziałem.

Głośnika, który wyłączyłem natychmiast po starcie, nie miałem odwagi włączyć. Uczyniłbym raczej nie wiedzieć co, byle się tylko nie narazić na ponowne usłyszenie tego okropnego głosu, w którym nie było już nic ludzkiego. Wszelkie pozory - to mogłem sobie powiedzieć - zostały zdarte i poprzez pozór twarzy Harey zaczęła przeglądać inna, prawdziwa, wobec której alternatywa obłędu rzeczywiście stawała się wyzwoleniem.

Była pierwsza, kiedy opuściłem lotnisko.

Загрузка...