Potwory

W środku nocy zbudziło mnie światło. Podniosłem się na łokciu, osłaniając drugą ręką oczy. Harey, owinięta prześcieradłem, siedziała w nogach łóżka, skulona, z twarzą zasypaną włosami. Barki jej drgały. Płakała, nie wydając głosu.

– Harey!

Skuliła się jeszcze bardziej.

– Co z tobą?… Harey…

Usiadłem na łóżku, nie całkiem jeszcze przytomny, wyswobodzając się powoli z koszmaru, który dławił mnie przed chwilą. Dziewczyna drżała. Objąłem ją. Odepchnęła mnie łokciem. Chowała twarz.

– Kochanie.

– Nie mów tak.

– Ależ, Harey, co się dzieje?

Zobaczyłem jej mokrą, rozedrganą twarz. Grube, dziecinne łzy toczyły się po policzkach, lśniły w dołku nad podbródkiem, kapały na prześcieradło.

– Nie chcesz mnie.

– Co ci przychodzi do głowy!

– Słyszałam.

Poczułem, że cała twarz mi sztywnieje.

– Co słyszałaś? Nie zrozumiałaś, to było tylko…

– Nie. Nie. Mówiłeś, że to nie ja. Żebym poszła. Poszłabym. Boże! Poszłabym, ale nie mogę. Nie wiem, co to jest. Chciałam i nie mogę. Jestem taka, taka podła!

– Dziecko!!!

Chwyciłem ją, przycisnąłem do siebie z całych sił, wszystko się rozpadało, całowałem jej ręce, mokre i słone palce, powtarzałem jakieś zaklęcia, przysięgi, przepraszałem, mówiłem, że to był głupi, wstrętny sen. Powoli uspokoiła się. Przestała płakać. Jej oczy były olbrzymie, lunatyczne. Wyschły. Odwróciła. głowę.

– Nie - powiedziała - nie mów tego, nie trzeba. Ty nie jesteś dla mnie ten sam…

– Ja nie jestem! Wyrwało mi się to jak jęk.

– Tak. Nie chcesz mnie. Czułam to wciąż. Udawałam, że nie widzę. Myślałam, że może mi się zdaje albo co. Ale nie. Zachowujesz się… inaczej. Nie traktujesz mnie poważnie. To był sen, to prawda, ale to ja ci się śniłam. Mówiłeś mi po imieniu. Brzydziłeś się. Dlaczego! Dlaczego?!

Ukląkłem przed nią, objąłem jej kolana.

– Dziecko…

– Nie chcę, żebyś tak mówił. Nie chcę, słyszysz? Nie jestem żadnym dzieckiem. Jestem…

Wybuchnęła szlochem i upadła twarzą na łóżko. Wstałem. Od wylotów wentylacyjnych z cichym furkotem ciągnęło chłodne powietrze. Było mi zimno. Narzuciłem płaszcz kąpielowy, usiadłem na łóżku i dotknąłem jej ramienia.

– Harey, posłuchaj. Powiem ci coś. Powiem ci prawdę…

Siadała, opierając się powoli na rękach. Widziałem, jak tętna tłuką się pod cienką skórą jej szyi. Twarz znowu mi drętwiała i czułem takie zimno, jakbym stał na mrozie. W głowie miałem kompletną pustkę.

– Prawdę? - powiedziała. - Święte słowo?

Nie od razu odpowiedziałem, musiałem przezwyciężyć skurcz gardła. To było takie nasze stare zaklęcie. Kiedy padło, żadne z nas nie śmiało już nie tylko kłamać, ale nawet przemilczeć cokolwiek. Był czas, kiedy zadręczaliśmy się nadmierną szczerością, w naiwnym przekonaniu, że nas ocali.

– Święte słowo - powiedziałem poważnie. - Harey… Czekała.

– Ty też się zmieniłaś. Wszyscy się zmieniamy. Ale nie to chciałem powiedzieć. Naprawdę wygląda tak… że z powodu, którego oboje nie znamy dokładnie… nie możesz mnie opuścić. Ale to się nawet dobrze składa, bo ja też nie mogę ciebie…

– Kris!

Uniosłem ją, owiniętą w prześcieradło. Rożek, wilgotny od łez, spoczął na moim barku.

Chodziłem po pokoju i huśtałem ją. Pogładziła mnie po twarzy.

– Nie. Ty się nie zmieniłeś. To ja - szepnęła mi do ucha. - Coś jest ze mną. Może to?

Patrzała w czarny, pusty prostokąt po strzaskanych drzwiach, których szczątki wyniosłem wieczorem do magazynu. Będę musiał zawiesić nowe - pomyślałem. Posadziłem ją na łóżku.

– Czy ty w ogóle śpisz? - spytałem stojąc nad nią z opuszczonymi rękami.

– Nie wiem.

– Jakże nie wiesz. Zastanów się, kochanie.

– To nie jest chyba prawdziwy sen. Może jestem chora. Leżę tak i myślę, i wiesz… Zadrżała.

– Co? - spytałem szeptem, głos mógł mnie zawieść.

– To są bardzo dziwne myśli. Nie wiem, skąd mi się biorą.

– Na przykład?

Muszę być spokojny, pomyślałem, bez względu na to, co usłyszę, i przygotowałem się na jej słowa jak na silny cios.

Potrząsnęła bezradnie głową.

– To jest jakieś takie… dookoła…

– Nie rozumiem…?

– Jak gdyby nie tylko we mnie, ale dalej, tak jakoś, nie umiem powiedzieć. Na to nie ma słów…

– To pewno sny - rzuciłem niby od niechcenia i odetchnąłem. - A teraz zgasimy światło i do rana nie będziemy mieli żadnych zmartwień, a rano, jeżeli się nam zechce, to postaramy się o nowe. Dobrze?

Wyciągnęła rękę do wyłącznika, zapadła ciemność, ułożyłem się na wystygłej pościeli i poczułem ciepło jej zbliżającego się oddechu.

Objąłem ją.

– Mocniej - szepnęła. I po długiej chwili: - Kris!

– Co?

– Kocham cię. Miałem ochotę krzyczeć.

Ranek był czerwony. Obrzmiała tarcza słoneczna stała nisko nad widnokręgiem. U progu drzwi leżał list. Rozdarłem kopertę. Harey była w łazience, słyszałem, jak nuci. Od czasu do czasu wyglądała stamtąd, oblepiona mokrymi włosami. Podszedłem do okna i czytałem:

„Kelvin, ugrzęźliśmy. Sartorius jest za energicznym postępowaniem. Wierzy, że uda mu się destabilizować neutrinowe układy. Potrzeba mu do doświadczeń pewnej ilości plazmy, jako wyjściowego budulca F. Proponuje, żebyś udał się na rekonesans i pobrał pewną ilość plazmy do zasobnika. Działaj według własnego uznania, ale powiadom mnie o swojej decyzji. Ja nie mam zdania. Zdaje się, że w ogóle nic już nie mam. Wolałbym, żebyś to zrobił tylko dlatego, że będziemy się posuwać, choćby pozornie. Inaczej zostaje tylko zazdrościć G.

Szczur

PS. Nie wchodź do radiostacji. To możesz jeszcze dla mnie zrobić. Najlepiej zatelefonuj”.

Serce mi się ściskało, kiedy czytałem ten list. Przejrzałem go uważnie jeszcze raz, podarłem i rzuciłem strzępki do zlewu. Potem zacząłem szukać kombinezonu dla Harey. Już to było okropne. Zupełnie jak za poprzednim razem. Ale ona nic nie wiedziała, inaczej nie mogłaby się tak ucieszyć, kiedy jej powiedziałem, że muszę wybrać się na mały rekonesans na zewnątrz Stacji i proszę, żeby mi towarzyszyła. Zjedliśmy śniadanie w małej kuchni (przy czym Harey znowu ledwo przełknęła kilka kęsów) i poszliśmy do biblioteki.

Chciałem przejrzeć literaturę dotyczącą problemów pola i układów neutrinowych, zanim zrobię to, czego sobie życzy Sartorius. Nie wiedziałem jeszcze, jak się do tego wezmę, ale postanowiłem kontrolować jego pracę. Przyszło mi na myśl, że ten jakiś nie istniejący jeszcze anihilator neutrinowy mógłby wyzwolić Snauta i Sartoriusa, a ja przeczekałbym „operację” wraz z Harey gdzieś na zewnątrz - w samolocie na przykład. Ślęczałem jakiś czas przy dużym katalogu elektronowym, zadając mu pytanie, na które albo odpowiadał wyrzuceniem fiszki z lakonicznym napisem „Brak w Bibliografii”, albo proponował mi zapuszczenie się w taką dżunglę specjalistycznych, fizykalnych prac, że nie wiedziałem, co z tym począć. Nie chciało mi się jakoś opuścić tego wielkiego, okrągłego pomieszczenia o gładkich ścianach, pokratkowanych szufladami z mrowiem mikrofilmów i zapisów elektronowych. Położona w samym centrum Stacji biblioteka nie miała okien i była najlepiej izolowanym miejscem wewnątrz stalowej skorupy. Kto wie, czy nie dlatego było mi w niej dobrze, mimo jawnego fiaska poszukiwań. Błądziłem po wielkiej sali, aż stanąłem przed ogromnym, sięgającym stropu regałem pełnym książek. Był to nie tyle luksus, co najmniej zresztą wątpliwy, ile wyraz pamięci i szacunku wobec pionierów solaryjskiej eksploracji: półki, liczące około sześciuset tomów, dźwigały całą klasykę przedmiotu, poczynając od monumentalnej, choć w znacznej mierze przestarzałej już dziewięciotomowej monografii Giesego. Wyjmowałem te tomy, od których ciężaru od razu zwisała ręka, i kartkowałem je od niechcenia, przysiadłszy na poręczy fotela. Harey też znalazła sobie jakąś książkę - ponad jej ramieniem odczytałem kilka linijek druku. Była to jedna z nielicznych książek, należących do pierwszej wyprawy, bodaj że nawet ongiś własność samego Giesego - „Kucharz Międzyplanetarny”… Nic nie powiedziałem widząc, z jaką uwagą Harey studiuje przepisy kulinarne, przystosowane do srogich warunków kosmonautyki, i wróciłem do szacownej księgi, którą miałem na kolanach. „Dziesięć lat badań Solaris” wyszło w serii „Solariana” jako pozycje od czwartej do trzynastej, podczas gdy obecne mają liczby czterocyfrowe.

Giese nie miał zbyt wiele polotu, ale ta cecha może tylko zaszkodzić badaczowi Solaris. Nigdzie bodaj wyobraźnia i umiejętność pospiesznego tworzenia hipotez nie staje się tak zgubna. W końcu wszystko jest na tej planecie możliwe. Niewiarygodnie brzmiące opisy konstelacji, które tworzy plazma, są według wszelkiego prawdopodobieństwa autentyczne, chociaż na ogół niesprawdzalne, ocean bowiem rzadko kiedy powtarza swoje ewolucje. Obserwującego je po raz pierwszy przerażają głównie obcością i ogromem, gdyby występowały w małej skali, w jakimś bajorze, uznano by je zapewne za jeszcze jeden „wybryk natury”, przejaw przypadkowości i ślepej gry sił. To, że miernota i geniusz stają jednakowo bezradni wobec nieprzebranej rozmaitości solarycznych form, też nie ułatwia obcowania z fenomenami żywego oceanu. Giese nie był jednym ani drugim. Był po prostu klasyfikatorem-pedantem, z gatunku tych, których zewnętrzny spokój osłania pochłaniającą całe życie, niezmordowaną zaciekłość pracy. Jak długo mógł, posługiwał się po prostu językiem opisu, a kiedy brakło mu słów, radził sobie stwarzając nowe słowa, często niefortunne, nie przystające do opisywanych zjawisk. Ale w końcu żadne terminy nie oddają tego, co się dzieje na Solaris. Jego „górodrzewy”, jego „długonie”, „grzybiska”, „mimoidy”, „symetriady” i „asymetriady”, „pacierzowce” i „chyże” brzmią szalenie sztucznie, dają jednak jakieś wyobrażenie o Solaris nawet tym, którzy oprócz niewyraźnych fotografii i nader niedoskonałych filmów nic nie widzieli. Oczywiście i ten sumienny klasyfikator zgrzeszył niejedną nieostrożnością. Człowiek stawia hipotezy zawsze, nawet kiedy się ma na baczności, nawet kiedy o tym nie wie. Giese sądził, że „długonie” stanowią formę zasadniczą, i zestawiał ją z wielokrotnie powiększonymi i spiętrzonymi falami przypływowymi ziemskich mórz. Kto zresztą kopał się w pierwszym wydaniu jego dzieła, wie, że pierwotnie nazwał je właśnie „przypływami”, natchniony geocentryzmem, który byłby śmieszny, gdyby nie jego bezradność. Są to przecież - jeśli już szukać porównań na Ziemi - formacje, rozmiarami przekraczające Wielki Kanion Colorado, wymodelowane w tworzywie, które ma z wierzchu konsystencję galaretowato-pienistą (przy czym piana ta zastyga w olbrzymie, kruszące się łatwo festony, w koronki o olbrzymich okach, i nawet niektórym badaczom przedstawiała się jako „szkieletowate narośle”) - w głębi zaś zmienia się w substancję coraz bardziej jędrną, jak napięty muskuł, ale muskuł przekraczający rychło, na głębokości kilkunastu metrów, twardość głazu, choć nadal zachowujący elastyczność. Pomiędzy napiętymi jak błona na grzbiecie potwora ścianami, których czepiają się „szkieleciska”, ciągnie się na przestrzeni kilometrów właściwy „długoń”, twór pozornie samodzielny, niby jakiś kolosalny pyton, który obżarł się całymi górami i trawi je teraz w milczeniu, od czasu do czasu wprawiając swoje ściśnione po rybiemu ciało w powolne, drgające ruchy. Ale tak wygląda „długoń” tylko z góry, z pokładu lecącej maszyny. Kiedy się doń zbliżyć, aż obie „ściany wąwozu” wzniosą się setki metrów ponad samolotem, „tułów pytona” okazuje się rozciągniętym po horyzont obszarem ruchu tak zawrotnego, że nabierającego przez to wyglądu biernie spęczniałego cylindra. Pierwsze wrażenie to wirowanie śliskiej, szarozielonkawej mazi, która spiętrzeniami odrzuca mocne błyski słońca, lecz gdy maszyna zawiśnie tuż nad samą powierzchnią (a brzegi „wąwozu”, kryjącego w sobie „długonia”, stają się wówczas jak gdyby szczytami po obu stronach geologicznej zapadliny), widać, że ruch jest daleko bardziej skomplikowany. Posiada współśrodkowe obiegi, krzyżują się w nim ciemniejsze strumienie, chwilami wierzchni „płaszcz” staje się lustrzaną powierzchnią odbijającą niebo i chmury, przebijaną z hukiem wystrzałów erupcjami przemieszanego z gazem, na pół płynnego ośrodka. Powoli staje się zrozumiałe, że tuż pod sobą ma się centrum działania sił, które utrzymują rozchylone na boki, dźwignięte pod niebo zbocza krystalizującej ospale galarety, ale tego, co jest oczywiste dla oka, nie przyjmuje tak prosto do wiadomości nauka. Ileż lat toczyły się zaciekłe dyskusje na temat, co właściwie dzieje się w obrębie „długoni”, które milionami przeorywują bezmiary żywego oceanu. Sądzono, że to są jakieś narządy potwora, że odbywa się w nich przemiana materii, procesy oddechowe, transport substancji odżywczych, i tylko zakurzone biblioteki wiedzą, co jeszcze. Każdą hipotezę udało się w końcu obalić tysiącem żmudnych, a nieraz i niebezpiecznych doświadczeń. A wszystko to dotyczy jedynie „długoni”, formy w gruncie rzeczy najprostszej, najtrwalszej, bo istnienie ich liczy się na tygodnie - rzecz zgoła tu wyjątkowa.

Bardziej zawiłą, kapryśną i najgwałtowniejszy bodaj że sprzeciw u patrzącego budzącą formą - sprzeciw, rzecz jasna, odruchowy - są „mimoidy”. Można rzec bez przesady, że Giese ukochał je i badaniu ich, opisywaniu, odgadywaniu ich istoty poświęcił się do końca. Nazwą usiłował oddać to, co w nich jest dla człowieka najosobliwsze: pewną skłonność do naśladowania form otaczających, wszystko jedno, bliskich czy odległych.

Jakiegoś dnia głęboko pod powierzchnią oceanu zaczyna ciemnieć płaski, szeroki krąg o poszarpanych brzegach i jakby smołą zlanej powierzchni. Po kilkunastu godzinach staje się płatowaty, przejawia coraz wyraźniejsze rozczłonkowania, a jednocześnie przebija się w górę, ku powierzchni. Obserwator przysiągłby, że toczy się pod nim gwałtowna walka, bo z całej okolicy zbiegają się tu jak kurczące się wargi, jak żywe, umięśnione, zamykające się kratery, nieskończone szeregi współbieżnych, kolistych fal, spiętrzają się nad rozlanym w głębi, czarniawym, chwiejącym się majakiem i stając dęba walą w dół. Każdemu takiemu runięciu setek tysięcy ton towarzyszy na sekundy rozciągnięty, lepki, mlaszczący, chciałoby się powiedzieć, grzmot, bo tu wszystko się dzieje na skalę potworną. Ciemny twór zostaje zepchnięty w dół, każdy następny cios zdaje się go rozpłaszczać i rozszczepiać, od pojedynczych płatów, które zwisają jak zmokłe skrzydła, oddzielają się podługowate grona, zwężają w długie naszyjniki, stapiają z sobą i płyną w górę, dźwigając jak gdyby przyrośniętą do nich, skawaloną tarczę macierzystą, a tymczasem z góry bezustannie wpadają w coraz wyraźniej zaklęsające kolisko kolejne pierścienie fal. I ta gra toczy się czasem dzień, czasem miesiąc. Niekiedy na tym wszystko się już kończy. Sumienny Giese nazwał ten wariant „mimoidem poronnym”, jak gdyby nie wiadomo skąd posiadał dokładną wiedzą, że ostatecznym celem każdego takiego kataklizmu jest „mimoid dojrzały”, to znaczy ta kolonia polipowatych, jasnoskórych narośli (zazwyczaj większa od ziemskiego miasta), której przeznaczeniem jest małpowanie kształtów zewnętrznych… Oczywiście nie zbrakło innego solarysty, nazwiskiem Uyvens, który tę fazę ostatnią uznał właśnie za „degeneracyjną”, za zwyrodnienie, obumieranie, a las tworzonych kształtów za oczywisty przejaw wyzwalania się odszypułowanych tworów spod władztwa macierzy.

Giese jednak, który we wszystkich opisach innych tworów solarycznych zachowuje się jak mrówka, chodząca po zamarzłym wodospadzie, niczemu nie dając się wytrącić z miarowego kroku swej oschłej frazy, tak był pewny swego, że poszczególne fazy wyłaniania się mimoidu uszeregował w ciąg rosnącej doskonałości.

Widziany z wysoka mimoid wydaje się być podobny do miasta, jest to jednak ułuda, wywołana poszukiwaniem jakiejkolwiek analogii pośród tego, co znane. Kiedy niebo jest czyste, wszystkie wielopiętrowe wyrosła i ich szczytowe palisady otacza warstwa nagrzanego powietrza, powodując pozorne kołysanie się i uginanie kształtów i tak już trudnych do ustalenia. Pierwsza chmura sunąca błękitem (mówię tak z przyzwyczajenia, bo „błękit” ten jest rudy za czerwonego, a przeraźliwie biały podczas błękitnego dnia) wzbudza natychmiastowy odzew. Rozpoczyna się gwałtowne pączkowanie, w górę wyrzucona zostaje prawie całkowicie oddzielona od podłoża, ciągliwa, wydymająca się kalafiorowato powłoka, która równocześnie blednie i po kilku minutach do złudzenia imituje kłębiastą chmurę. Olbrzymi obiekt ten rzuca czerwonawy cień, jedne szczyty mimoidu podają jak gdyby następnym; ruch ten odbywa się zawsze w kierunku przeciwnym do ruchu rzeczywistej chmury. Myślę, że Giese dałby sobie zapewne uciąć rękę, żeby się dowiedzieć choć tego, czemu tak się dzieje. Ale takie „samotne” wytwory mimoidu są niczym w porównaniu z żywiołową działalnością, jaką przejawia „podrażniony” obecnością przedmiotów i kształtów, które pojawiają się nad nim za sprawą ziemskich przybyszów.

Odtwarzanie form obejmuje istotnie wszystko, co znajdzie się w odległości nie przekraczającej ośmiu - dziewięciu mil. Najczęściej mimoid produkuje odtworzenie powiększone, czasem zniekształca je, tworząc karykatury bądź groteskowe uproszczenia, zwłaszcza maszyn. Rzecz oczywista, tworzywem jest zawsze ta sama, szybko blednąca masa, która wyrzucona w powietrze zamiast opaść, zawisa, zespolona rwącymi się łatwo pępowinami z podłożem, po którym przesuwa się czołgliwie, a jednocześnie kurcząc się, zwęźlając bądź rozdymając układa się płynnie w najbardziej zawiłe wzory. Samolot, kratownica czy maszt zostają zreprodukowane z jednaką chyżością; mimoid nie reaguje jedynie na samych ludzi, a mówiąc ściśle na żadne istoty żywe, także i na rośliny, bo i te sprowadzili na Solaris dla celów eksperymentalnych niestrudzeni badacze. Natomiast manekin, ludzka kukła, posążek psa czy drzewa wyrzeźbiony z dowolnego materiału kopiowany jest natychmiast.

I tu, niestety, trzeba zaznaczyć nawiasowo, że to „posłuszeństwo” mimoidu wobec eksperymentatorów, tak na Solaris wyjątkowe, podlega niekiedy zawieszeniu. Najdojrzalszy mimoid przeżywa takie swoje „leniwe dni”, w czasie których tylko bardzo powoli pulsuje. Pulsowanie to nie jest zresztą dostrzegalne dla oka, jego rytm, pojedyncza faza „tętna” obejmuje ponad dwie godziny i trzeba było dopiero specjalnych filmowych zdjęć, aby zostało odkryte.

W takich okolicznościach mimoid, zwłaszcza stary, doskonale nadaje się do zwiedzania, gdyż zarówno tarcza podtrzymująca, zanurzona w oceanie, jak i wzniesione z niej twory dają aż nadto pewne oparcie stopie.

Można oczywiście przebywać w obrębie mimoidu także w jego dniach „pracowitych”, ale wówczas widoczność bliska jest zeru, wskutek nieustannego opadania puszystej, białawej jak zmielony śnieg zawiesiny koloidalnej, która bezustannie sypie się ze spęczniałych rozdrzewień odwłoku, kopiującego

formy. Form tych niepodobna zresztą ogarnąć z bliska, ze względu na ich ogrom zakrojony na skalę gór. Nadto podłoże „pracującego” mimoidu staje się grząskie od mięsistego deszczu, który w twardą, wielokrotnie lżejszą od pumeksu skorupę ścina się dopiero po kilkunastu godzinach. Na koniec, bez odpowiedniego ekwipunku można łatwo zabłądzić w labiryncie pękatych uszypułowań, przypominających ni to kurczliwe kolumny, ni to półpłynne gejzery, i to nawet w pełnym słońcu, gdyż promienie jego nie mogą przebić pokrywy bezustannie wyrzucanych w atmosferę „imitujących eksplozji”.

Obserwowanie mimoidu w jego szczęśliwych dniach (są to, mówiąc ściślej, szczęśliwe dni badacza, który się nad nim znajduje) może być źródłem niezatartych wrażeń. Miewa on swoje „wzloty twórcze”, kiedy rozpoczyna niesamowitą hiperprodukcję. Tworzy wtedy bądź własne warianty zewnętrznych form, bądź ich komplikacje czy nawet „kontynuacje formalne”, i tak zabawiać się potrafi godzinami ku uciesze malarza-abstrakcjonisty i ku rozpaczy uczonego, który próżno sili się zrozumieć cokolwiek z zachodzących procesów. Czasem w działalności mimoidu przejawiają się cechy wręcz dziecinnego upraszczania, czasem popada w „odchylenie barokowe”, wtedy wszystko, co tworzy, naznaczone jest piętnem rozpuchłej słoniowacizny. Zwłaszcza stare mimoidy fabrykują

kształty zdolne przyprawić o serdeczny śmiech. Ja co prawda nigdy nie potrafiłem się z nich śmiać, nazbyt zaszokowany tajemniczością widowiska.

Ma się rozumieć, w pierwszych latach badań rzucono się wprost na mimoidy jako na wymarzone rzekomo ośrodki oceanu solaryjskiego, jako na miejsca, w których nastąpi upragniony kontakt dwu cywilizacji. Aż nadto szybko okazało się jednak, że o żadnym kontakcie nie ma mowy, wszystko bowiem zaczyna się i kończy na imitowaniu kształtów, które prowadzi donikąd.

Bezustannie powracający w rozpaczliwych poszukiwaniach badaczy antropo- czy też zoomorfizm upatrywał w coraz to innych wytworach żywego oceanu „organy zmysłowe” czy nawet „kończyny”, za które przez pewien czas uczeni (jak Maartens i Ekkonai) brali „pacierzowce” i „chyże” Giesego. Ale te protuberancje żywego ocenu wystrzelające niekiedy do dwu mil w atmosferę są tyleż „kończynami”, ile trzęsienie ziemi jest „gimnastyką” jej skorupy.

Katalog form powtarzających się względnie stale, rodzonych przez żywy ocean tak często, że przynajmniej kilkadziesiąt bądź kilkaset można odkryć na jego powierzchni w ciągu doby, obejmuje około trzystu pozycji. Najbardziej nieludzkie, w sensie absolutnego braku podobieństwa do czegokolwiek doświadczonego przez człowieka na Ziemi, są według szkoły Giesego symetriady. Kiedy już było doskonale wiadome, że ocean nie zachowuje się agresywnie i zginąć w jego plazmatycznych odmętach może tylko ten, kto się o to szczególnie stara wskutek własnej nieostrożności bądź bezmyślności (nie mówię naturalnie o wypadkach spowodowanych np. uszkodzeniem aparatu tlenowego czy klimatyzatora), że nawet walcowate rzeki długoni i potworne słupy pacierzowców, chwiejących się błędnie pośród chmur, można na wylot przebijać samolotem czy inną latającą maszyną bez najmniejszego niebezpieczeństwa; plazma daje wolną drogę, rozstępując się przed obcym ciałem z chyżością równą szybkości dźwięku w solaryjskiej atmosferze, otwierając, jeśli się ją do tego zmusi, głębokie tunele nawet pod powierzchnią oceanu (przy czym energia, jaką w tym celu momentalnie uruchamia, jest olbrzymia - Skriabin obliczał ją w wypadkach skrajnych na 1019 ergów!!!). Do badania symetriad przystępowano z nadzwyczajną ostrożnością przy ciągłym cofaniu się, zwielokrotnianiu zabezpieczeń, często co prawda fikcyjnych, a nazwiska tych, co pierwsi zapuścili się w ich otchłanie, znane są każdemu dziecku na Ziemi.

Groza tych olbrzymów nie tkwi w ich wyglądzie, chociaż naprawdę może przyprawić o koszmarne sny. Pochodzi stąd raczej, że nie ma w ich obrębie nic stałego ani pewnego, zawieszeniu ulegają w nich nawet prawa fizyczne. To badacze symetriad właśnie najgłośniej powtarzali zawsze tezę, iż żywy ocean jest rozumny.

Symetriady powstają nagle. Narodziny ich są rodzajem erupcji. Na jakąś godzinę przedtem ocean zaczyna gwałtownie lśnić, jak gdyby zeszklony na powierzchni kilkudziesięciu kwadratowych kilometrów. Poza tym jego płynność ani rytm falowania nie zmieniają się. Czasem wybucha symetriada tam, gdzie znajdował się lej po wessanym chyżu, ale to nie jest regułą. Po jakiejś godzinie szkląca się powłoka wylatuje w górę potwornym bąblem, w którym odbija się cały nieboskłon, słońce, chmury, wszystkie widnokręgi, mieniąc się i załamując. Błyskawicowa gra kolorów, wywołana częściowo ugięciem, a częściowo załamywaniem światła, nie ma sobie równej.

Szczególnie gwałtowne efekty świetlne dają symetriady powstające podczas błękitnego dnia oraz tuż przed zachodem słońca. Ma się wówczas wrażenie, że planeta rodzi drugą, z każdą chwilą podwajającą swą objętość. Płonący blaskami globus, ledwo wystrzelony z głębin, rozpęka się u szczytu na pionowe sektory, ale to nie jest rozpad. Stadium to, nazywane niezbyt szczęśliwie „fazą kielicha kwiatowego”, trwa sekundy. Mierzące w niebo łuki błoniastych przęseł odwracają się, sczepiają w niewidzialnym wnętrzu i zaczynają formować błyskawicznie coś w rodzaju krępego torsu, w którego obrębie zachodzą

setki zjawisk naraz. W samym centrum, zbadanym po raz pierwszy przez siedemdziesięcioosobową ekipę Hamalei, zachodzi przez giganto- i polikrystalizację powstanie osiowego trzpienia dźwigającego, nazywanego czasem „kręgosłupem”, ale nie należę do zwolenników tego terminu. Karkołomna architektonika tej centralnej podpory podtrzymywana jest in statu nascendi przez tryskające bezustannie z kilometrowych zapadlin pionowe słupy tak rozrzedzonej, że prawie wodnistej galarety. Podczas tego procesu kolos wydaje głuchy, przeciągły ryk, otacza go wał trzepocącej gwałtownie, śnieżystej, grubokomorowej piany. Potem następują - od centrum ku obwodowi - nad wyraz skomplikowane obroty zgrubiałych płaszczyzn, na których nawarstwiają się bijące z głębi pokłady rozciągliwego tworzywa, zarazem wspomniane przed chwilą głębinowe gejzery przekształcają się, tężejąc, w ruchliwe mackowate kolumny, przy czym pęki ich zmierzają ku ściśle określonym dynamiką całości miejscom konstrukcji, przypominając jakieś niebotyczne skrzele płodu rosnącego z tysiąckrotnym przyspieszeniem, przez które płyną strumienie różowej krwi i tak ciemnozielonej, że prawie czarnej wody. Od tej chwili symetriada zaczyna już przejawiać swoją najniezwyklejszą właściwość - modelowania czy wręcz zawieszania pewnych praw fizycznych. Powiedzmy najpierw, że nie ma dwu takich samych symetriad i geometria każdej jest jak gdyby nowym „wynalazkiem” żywego oceanu. Dalej, symetriada produkuje w swym wnętrzu to, co nazywa się często „momentalnymi maszynami”, chociaż twory te nie przypominają wcale maszyn konstruowanych przez ludzi, chodzi tu jedynie o stosunkowo wąską i przez to jak gdyby „mechaniczną” celowość działania.

Gdy bijące z otchłani gejzery stężeją bądź rozedmą się w grubościenne galerie i korytarze biegnące we wszystkich kierunkach, a „błony” utworzą system przecinających się płaszczyzn, zwisów, stropów, symetriada usprawiedliwia swą nazwę tym, że każdemu ukształtowaniu krętych przelotów, ciągów i pochylni w obrębie jednego bieguna odpowiada wierny w szczegółach układ u bieguna przeciwnego.

Po jakichś dwudziestu - trzydziestu minutach gigant zaczyna wolno zanurzać się, niekiedy pochyliwszy się pierwej w osi pionowej o osiem do dwunastu stopni. Bywają symetriady większe i mniejsze, ale nawet karły wznoszą się po zanurzeniu na dobre osiemset metrów ponad horyzont i widoczne są z odległości kilkunastu mil. Dostać się do wnętrza można najbezpieczniej tuż po nastąpieniu równowagi, gdy całość przestaje się zagłębiać w żywy ocean, zarazem następuje powrót do dokładnego pionu; najwłaściwszym miejscem penetracji jest okolica tuż poniżej

szczytu. Względnie gładką „czapę” biegunową otacza tam obszar podziurawiony jak rzeszoto smoczkowatymi ujściami wewnętrznych komór i przewodów. Formacja ta stanowi - jako całość - trójwymiarowe rozwinięcie jakiegoś równania wyższego rzędu.

Jak wiadomo, każde równanie można wyrazić figuralnym językiem wyższej geometrii i zbudować bryłę będącą jego odpowiednikiem. Symetriada jest - w takim rozumieniu - jakąś krewną stożków Łobaczewskiego i ujemnych krzywizn Riemanna, ale krewną bardzo daleką, wskutek swej niewyobrażalnej zawiłości. Stanowi obejmujące przestrzeń kilku mil sześciennych rozwinięcie całego systemu matematycznego, przy czym rozwinięcie to jest czterowymiarowe, albowiem istotne współczynniki równań wyrażają się także w czasie, w zachodzących z jego upływem zmianach.

Najprostsza była, oczywiście, myśl, że mamy przed sobą ni mniej, ni więcej tylko „matematyczną maszynę” żywego oceanu, stworzony na jego skalę model obliczeń, potrzebnych mu do nie znanego nam celu, ale tej hipotezy Fermonta nikt już dziś nie podziela. Kusząca była na pewno - ale wyobrażenie, iż takimi tytanicznymi erupcjami, których każda cząsteczka podlega bezustannie komplikującym się formułom wielkiej analizy, żywy ocean roztrząsa zagadnienia materii, kosmosu, bytu… nie dało się utrzymać. Zbyt wiele można napotkać w głębi olbrzyma zjawisk nie dających się pogodzić z tym prostym w gruncie rzeczy (dziecinnie naiwnym, jak chcą niektórzy) obrazem.

Nie brakło prób wymyślenia jakiegoś przystępnego modelu symetriady, unaocznienia jej; spopularyzował się dosyć przykład Aweriana, który rzecz przedstawił tak: Wyobraźmy sobie zamierzchłą budowlę ziemską z czasów świetności Babilonu, niechaj utworzona będzie z żywej, pobudliwej i ewolucyjnej substancji; architektonika jej przechodzi płynnie przez szeregi faz przejściowych, przybierając na naszych oczach formy budownictwa greckiego, romańskiego, potem kolumny zaczynają się wysmuklać jak łodygi, sklepienie traci ciężar, ulatnia się, wyostrza, łuki przechodzą w strome parabole, na koniec załamują się strzeliście. Tak powstały gotyk poczyna dojrzewać i starzeć się, przepływa w formy późne, dotychczasową surowość stromego pięcia się, wzlotu zastępują erupcje orgiastycznej bujności, w naszych oczach rozrasta się owocujący nadmiarem barok, jeśli ciąg ten będziemy kontynuować, traktując wciąż nasz zmieniający się twór jako poszczególne etapy żywego istnienia, dojdziemy wreszcie do architektury epoki kosmodromicznej, zbliżając się jednocześnie, być może, do zrozumienia, czym jest symetriada.

Ale porównanie to, jakkolwiek rozwijane j wzbogacane (były zresztą próby jego wizualizacji za pomocą specjalnych modeli i filmu), pozostaje czymś w najlepszym razie bezsilnym, w najgorszym zaś unikiem, jeśli nie kłamstwem po prostu, symetriada bowiem do niczego ziemskiego nie jest podobna…

Człowiek może ogarnąć tak niewiele rzeczy naraz; widzimy tylko to, co dzieje się przed nami, tu i teraz; unaocznienie sobie równoczesnej mnogości procesów, jakkolwiek związanych z sobą, jakkolwiek się nawet uzupełniających, przekracza jego możliwości. Doświadczamy tego nawet wobec zjawisk względnie prostych. Los jednego człowieka znaczyć może wiele, los kilkuset trudno jest objąć, ale dzieje tysiąca, miliona nie znaczą w gruncie rzeczy nic. Symetriada jest milionem, nie, miliardem podniesionym do potęgi, niewyobrażalnością samą; cóż stąd, że w głębi jakiejś jej nawy, będącej udziesięciokrotnioną przestrzenią Kroneckera, stoimy jak mrówki uczepione fałdy oddychającego sklepienia, że widzimy wzlot gigantycznych płaszczyzn, opalizujących szaro w świetle naszych flar, ich wzajemne przenikanie, miękkość i nieomylną doskonałość rozwiązania, które jest przecież tylko momentem - bo tu wszystko płynie - treścią tej architektoniki jest ruch, skupiony i celowy. Obserwujemy okruch procesu, drganie jednej struny w orkiestrze symfonicznej nadolbrzymów i mało tego, bo wiemy - ale tylko wiemy, nie pojmując - że równocześnie nad i pod nami, w strzelistych otchłaniach, poza granicami wzroku i wyobraźni zachodzą krocie i miliony równoczesnych przekształceń, powiązanych z sobą jak nuty matematycznym kontrapunktem. Nazwał ją więc ktoś symfonią geometryczną, ale wobec tego my jesteśmy głuchymi jej słuchaczami.

Tu, żeby zobaczyć cokolwiek naprawdę, trzeba by odbiec, cofnąć się w jakąś olbrzymią dal, ale przecież wszystko w symetriadzie jest wnętrzem, rozmnożeniem, buchającym lawinami porodów, bezustannym kształtowaniem, przy czym kształtowanie jest równocześnie kształtującym i żadna mimoza nie jest tak wrażliwa na dotknięcie, jak odległa na mile od miejsca, w którym stoimy, setką kondygnacji oddzielona część symetriady, na zmiany, które przeżywa to nasze miejsce. Tu każda konstrukcja momentalna, z pięknem, które spełnienie znajduje poza granicami wzroku, jest współkonstruktorem i dyrygentem wszystkich innych, współdzielących się, a one wpływają z kolei modelująco na nią. Symfonia - dobrze, ale taka, która tworzy samą siebie i samą siebie zadławią. Okropny jest koniec symetriady. Nikt, kto go widział, nie oparł się wrażeniu, że jest świadkiem tragedii, jeżeli nie morderstwa. Po jakichś dwu, trzech najwyżej godzinach - ten wybuchowy rozrost, powielanie się i samorództwo nie trwa nigdy dłużej - żywy ocean przystępuje do ataku. Tak to wygląda: gładka powierzchnia marszczy się, uspokojony już, zaschłymi pianami okryty przybój poczyna wrzeć, od horyzontów pędzą współśrodkowe ciągi fal, takich samych umięśnionych kraterów jak te, które asystują narodzinom mimoidu, ale tym razem rozmiary ich są nieporównanie większe. Podmorska część symetriady zostaje ściśnięta, kolos podnosi się z wolna w górę, jakby miał zostać wyrzucony poza obręb planety; wierzchnie warstwy oceanicznego gleju zaczynają się aktywizować, wpełzają coraz wyżej, na boczne ściany, powlekają je, tężejąc, zamurowują wyloty, ale to wszystko jest niczym w porównaniu do tego, co zachodzi jednocześnie w głębi. Najpierw procesy formotwórcze - wyłanianie się z siebie kolejnych architektonik - zastygają na krótką chwilę, potem ulegają gwałtownemu przyspieszeniu, ruchy do tej pory, płynne przenikania, fałdowania się, rozskrzydlanie osnów i sklepień, miarowe dotąd i tak pewne, jakby miały przetrwać wieki, zaczynają gnać. Uczucie, że kolos w obliczu grożącego mu niebezpieczeństwa poczyna gwałtownie dążyć do jakiegoś spełnienia, staje się przytłaczające. Im jednak bardziej wzrasta szybkość przemian, tym jawniejsza staje się okropna, wstręt budząca metamorfoza samego budulca i jego dynamiki. Wszystkie zestrzelenia cudownie giętkich płaszczyzn miękną, flaczeją, obwisają, zaczynają się zjawiać potknięcia, formy nie dokończone, maszkarowate, kalekie, z niewidzialnych głębin donosi się rosnący szum, ryk, powietrze, wyrzucane jak w jakimś agonalnym oddechu, trąc o zwężające się cieśniny, chrapiąc i grając gromowo w przelotach, pobudza zapadające się stropy do rzężenia jakby potwornych jakichś krtani, obrastających stalaktytami śluzu, martwych głosowych strun, i widza ogarnia momentalnie, mimo rozpętującego się, najgwałtowniejszego ruchu - jest to przecież ruch zniszczenia - zupełna martwota. Już tylko orkan wyjący z otchłani, przemierzający ją tysiącami szybów podtrzymuje, rozdymając, podniebną budowlę, która zaczyna płynąć w dół, zapadać się, niczym chwycony płomieniami plaster, ale jeszcze gdzieniegdzie widać ostatnie trzepoty, bezwładne, oderwane od reszty poruszenia, ślepe, coraz słabsze, aż atakowany bezustannie, z zewnątrz, podmyty ogrom wali się z powolnością góry i znika w odmęcie pian, takich samych jak te, które towarzyszyły jego tytanicznemu powstaniu.

I cóż to wszystko znaczy? Tak, co to znaczy…

Pamiętam, jak jakaś szkolna wycieczka zwiedzała solaryjski Instytut w Adenie, kiedy byłem asystentem Gibariana, i po przejściu przez boczną salę biblioteki wprowadzono młodzież do pomieszczenia głównego, którego lwią część wypełniają kasety mikrofilmów. Są na nich utrwalone drobne ułamki wnętrza symetriad, oczywiście dawno już nie istniejących, a jest ich tam, nie zdjęć, ale całych szpul, ponad dziewięćdziesiąt tysięcy. I wtedy tłuściutka, może piętnastoletnia dziewczynka w okularach, o rezolutnym i rozumnym spojrzeniu, zadała nagle pytanie: - A po co to wszystko…? I w niezręcznym milczeniu, jakie wówczas nastąpiło, tylko nauczycielka spojrzała surowo na swą niesforną uczennicę; z oprowadzających solarystów (byłem między nimi) nikt nie znalazł odpowiedzi. Bo symetriady są niepowtarzalne i niepowtarzalne są na ogół zachodzące w nich zjawiska. Czasem powietrze przestaje w nich przewodzić dźwięk. Czasem zwiększa się lub maleje współczynnik refrakcji. Lokalnie pojawiają się pulsujące, rytmiczne zmiany ciążenia, jak gdyby symetriada miała bijące, grawitacyjne serce. Niekiedy żyrokompasy badaczy zaczynają zachowywać się jak obłąkane, powstają i znikają warstwy wzmożonej jonizacji, wyliczenie to można by kontynuować. Zresztą, jeśli kiedykolwiek tajemnica symetriad będzie rozwiązana, zostaną jeszcze asymetriady…

Powstają podobnie, inny tylko mają koniec i nie można w nich zobaczyć nic prócz drgania, pałania, migotania; wiemy tyle, że są siedliskiem procesów zawrotnych, u granic fizykalnie możliwych szybkości, nazywa się je też „wyolbrzymionymi zjawiskami kwantowymi”. Ich matematyczne podobieństwo do pewnych modeli atomu jest jednak tak niestałe i ulotne, że niektórzy mają je za cechę uboczną bądź wręcz przypadkową. Żyją bez porównania krócej od tamtych, kilkanaście minut zaledwie, a koniec mają bodaj że jeszcze okropniejszy, bo w ślad za huraganem, który wypełnia je i rozsadza twardym, ryczącym powietrzem, z piekielną chyżością wzbiera w nich ciecz, kotłująca się pod kożuchem brudnej piany, i zatapia wszystko, bulgocąca, ohydna, po czym przychodzi eksplozja jak wybuch błotnego wulkanu, wyrzucając zmierzwiony słup szczątków, których zmacerowany deszcz długo jeszcze pada na niespokojną powierzchnię oceanu. Niektóre, uniesione wiatrem, wyschłe jak szczapy, żółtawe, płaskie i podobne przez to do jakichś kości błoniastych czy chrząstek, można odnaleźć dryfujące na falach wiele dziesiątków kilometrów poza ogniskiem eksplozji.

Osobną grupę stanowią twory oddzielające się całkowicie od żywego oceanu na czas krótszy lub dłuższy, które daleko rzadziej i trudniej jest zaobserwować od tamtych. Odnalezione po raz pierwszy szczątki ich zidentyfikowano najzupełniej fałszywie, jak okazało się dużo później, jako truchła stworzeń, żyjących w głębiach oceanu. Niekiedy zdają się uciekać jak dziwne, wieloskrzydłe ptaki przed goniącymi je trąbami chyżów, ale to pojęcie, wzięte z Ziemi, raz jeszcze staje się ścianą. której nie można przebić. Czasem, ale to bardzo rzadko, można na skalistych wybrzeżach wysp spostrzec osobliwe, do ławicami leżących fok podobne bezlotki, jak spoczywają na słońcu lub leniwie sczołgują się do morza, aby stopić się z nim w jedną całość.

I tak obracano się wciąż w kręgu ziemskich, ludzkich pojęć, a pierwszy kontakt…

Ekspedycje przemierzyły setki kilometrów w głębiach symetriad, rozstawiały aparaty rejestrujące, samoczynne kamery filmowe; telewizyjne oczy sztucznych satelitów rejestrowały pączkowanie mimoidów i długoni, ich dojrzewanie i zgon. Biblioteki wypełniały się, rosły archiwa, cena, jaką, trzeba było za to płacić, stawała się nieraz wysoka. Siedmiuset osiemnastu ludzi zginęło podczas kataklizmów, nie wycofawszy się w porę ze skazanych już na zagładę kolosów, z tego stu sześciu w jednej tylko katastrofie, słynnej, bo znalazł w niej śmierć także sam Giese, podówczas starzec siedemdziesięcioletni, kiedy koniec, z reguły właściwy asymetriadom, spotkał nieoczekiwanie twór, będący wyraźnie upostaciowaną symetriadą. Siedemdziesięciu dziewięciu ludzi wraz z maszynami, aparatami, odzianych w pancerne skafandry, pochłonął w ciągu sekund wybuch błotnistej mazi, ściągając swymi rozstrzeleniami dwudziestu siedmiu dalszych, którzy pilotowali krążące nad badanym tworem samoloty i helikoptery. Miejsce to na skrzyżowaniu czterdziestego drugiego równoleżnika z osiemdziesiątym dziewiątym południkiem oznaczone jest na mapach jako Erupcja Stu Sześciu. Ale ten punkt istnieje tylko na mapach, powierzchnia oceanu bowiem nie różni się tam niczym od wszystkich jego innych obszarów.

Odezwały się wówczas po raz pierwszy w historii solaryjskich badań głosy domagające się zastosowania udarów termojądrowych. Miało to być w istocie okrutniejsze od zemsty: chodziło o zniszczenie tego, czego nie możemy pojąć. Tsanken, zastępca grupy rezerwowej Giesego, który ocalał tylko wskutek pomyłki - przekaźnikowy automat oznaczył fałszywie miejsce, w którym tamci badali symetriadę, tak że Tsanken błądził w swej maszynie nad oceanem i przybył na miejsce dosłownie w kilka minut po eksplozji, lecąc, widział jeszcze jej czarny grzyb - w chwili kiedy ważyła się decyzja, zagroził, że wysadzi Stację wraz z sobą i osiemnastoma pozostałymi w niej, a chociaż nigdy nie przyznano oficjalnie, że to samobójcze ultimatum wpłynęło na wynik głosowania, można przypuszczać, że tak było.

Ale czasy, w których tak ludne ekspedycje nawiedzały planetę, są już przeszłością. Samą Stację - budowę jej nadzorowano z satelitów, było to przedsięwzięcie inżynieryjne na skalę, z którego Ziemia mogłaby być dumna, gdyby nie to, że ocean w ciągu sekund wyłaniał z siebie konstrukcje milionkroć większe - utworzono pod postacią dysku o dwustumetrowej średnicy, z czterema kondygnacjami w centrum, a dwoma na obrzeżu. Zawieszona pięćset do tysiąca pięciuset metrów nad oceanem, dzięki napędzanym energią anihilacji grawitorom, wyposażona została poza wszystkimi urządzeniami, jakie posiadają zwykłe Stacje i wielkie Sateloidy innych planet, w specjalne czujniki radarowe, gotowe przy pierwszej zmianie gładzi oceanicznej uruchomić dodatkową moc, tak że stalowy dysk odpływa w stratosferę, gdy ukazują się pierwsze zwiastuny narodzin nowego żywotworu.

Teraz Stacja była właściwie bezludna. Odkąd automaty zamknięto - dla nie znanych mi wciąż jeszcze powodów - w dennych magazynach, można było krążyć korytarzami nie napotykając nikogo jak w dryfującym ślepo wraku, którego maszyny przetrwały zagładę załogi.

Kiedy odstawiałem dziewiąty tom monografii Giesego na półkę, wydało mi się, że stal, ukryta pod warstwą puszystego pianoplastyku, zadrżała mi pod nogami. Znieruchomiałem, ale drżenie już się nie powtórzyło. Biblioteka była doskonale izolowana od reszty korpusu, drgania mogły mieć tylko jedną przyczynę. Jakaś rakieta wystartowała ze Stacji. Ta myśl przywróciła mnie do rzeczywistości. Nie byłem jeszcze całkiem zdecydowany, czy polecę, jak sobie tego życzył Sartorius. Zachowując się tak, jakbym w pełni akceptował jego plany, mogłem najwyżej odwlec kryzys; byłem niemal pewien, że dojdzie do starcia, bo postanowiłem zrobić, co będę mógł, by uratować Harey. Rzecz cała w tym, czy Sartorius miał szansę powodzenia. Jego przewaga nade mną była ogromna - jako fizyk znał problem dziesięć razy lepiej ode mnie i mogłem tylko, paradoksalnie, liczyć na doskonałość rozwiązań, którymi raczył nas ocean. W ciągu następnej godziny ślęczałem nad mikrofilmami, usiłując wyłowić cośkolwiek zrozumiałego z morza piekielnej matematyki, której językiem przemawiała fizyka neutrinowych procesów. Początkowo wydało mi się to beznadziejne, tym bardziej że niesamowicie trudnych teorii neutrinowego pola było aż pięć, jawny znak, iż żadna nie jest doskonała. A jednak udało mi się w końcu znaleźć coś obiecującego. Odpisywałem sobie właśnie formuły, kiedy rozległo się pukanie.

Podszedłem szybko do drzwi i otworzyłem je, zagradzając szczelinę własnym ciałem. Ukazała się w niej błyszcząca od potu twarz Snauta. Korytarz za nim był pusty.

– A, to ty - powiedziałem uchylając drzwi. - Wejdź.

– Tak, to ja - odparł. Głos miał ochrypły, pod zaczerwienionymi oczami worki, na sobie lśniący gumowy fartuch przeciwpromienny, na elastycznych szelkach, spod fartucha wystawały przybrudzone nogawki tych samych spodni, w których zawsze chodził. Jego oczy obiegły okrągłą, równomiernie oświetloną salę i znieruchomiały, kiedy dostrzegł w głębi stojącą obok fotela Harey. Wymieniliśmy błyskawiczne spojrzenia, przymknąłem powieki, wtedy skłonił się lekko, a ja, wpadając w towarzyski ton, powiedziałem:

– To jest doktor Snaut, Harey - Snaut, to… moja żona.

– Jestem… bardzo mało widzialnym członkiem załogi i dlatego… - pauza przedłużyła się niebezpiecznie - nie miałem okazji poznać… - Harey uśmiechnęła się i podała mu rękę, którą uścisnął, jak mi się zdawało, z pewnym osłupieniem, zamrugał kilka razy powiekami i stał patrząc na nią, aż wziąłem go za ramię.

– Przepraszam - powiedział wtedy do niej. - Chciałem pomówić z tobą, Kelvin…

– Oczywiście - odparłem z jakąś wielkoświatową swobodą; wszystko brzmiało mi jak tandetna komedia, nie było jednak rady. - Harey, kochanie, nie przeszkadzaj sobie. Musimy porozmawiać z doktorem o naszych nudnych sprawach…

I już prowadziłem go za łokieć ku małym fotelikom po przeciwnej stronie sali. Harey usiadła na fotelu, na którym poprzednio siedziałem, ale tak pchnęła go przy tym, że podnosząc głowę znad książki, mogła nas widzieć.

– Co tam? - spytałem cicho.

– Rozwiodłem się - odparł takim samym, tylko bardziej świszczącym szeptem. Możliwe, że roześmiałbym się, gdyby mi opowiedziano kiedyś tę historię i taki początek rozmowy, ale na Stacji moje poczucie humoru było amputowane. - Przeżyłem parę lat od wczoraj, Kelvin - dodał. - Parę niezłych lat. A ty?

– Nic… - odpowiedziałem po chwili, bo nie wiedziałem, co mówić. Lubiłem go, ale czułem, że muszę się teraz mieć przed nim na baczności albo raczej przed tym, z czym do mnie przyszedł.

– Nic? - powtórzył tym samym tonem co ja. - Proszę, to aż tak…?

– O co ci chodzi? - udałem, że nie rozumiem. Zmrużył przekrwione oczy i pochylając się tak, że poczułem na twarzy ciepło jego oddechu, szeptał:

– Grzęźniemy, Kelvin. Z Sartoriusem nie mogę się już połączyć, wiem tyle, co ci napisałem, co mi powiedział po tej naszej małej kochanej konferencji…

– Wyłączył wizofon? - spytałem.

– Nie. Jest tam u niego zwarcie. Zdaje się, że zrobił je umyślnie albo… - wykonał ruch pięścią, jakby coś rozbijał. Patrzałem na niego bez słowa. Lewy kąt ust podniósł mu się w nieprzyjemnym uśmiechu.

– Kelvin, przyszedłem, bo… Nie dokończył.

– Co masz zamiar robić?

– Chodzi ci o ten list…? - odparłem powoli. - Mogę to zrobić, nie widzę powodu do odmowy, właśnie dlatego tu siedzę, chciałem się zorientować…

– Nie - przerwał. - Nie o to…

– Nie…? - powiedziałem udając zaskoczenie. - Więc słucham.

– Sartorius - mruknął po chwili. - Wydaje mu się, że znalazł drogę… wiesz.

Nie spuszczał ze mnie oczu. Siedziałem spokojnie, starając się przybrać obojętny wyraz twarzy.

– Najpierw jest ta historia z rentgenem. To, co Gibarian robił z nim, pamiętasz. Możliwa jest pewna modyfikacja…

– Jaka?

– Posyłali po prostu wiązkę promieni w ocean i modulowali tylko jej natężenie według rozmaitych wzorów.

– Tak, wiem o tym. Nilin już to robił. I cała masa innych.

– Tak, ale stosowali miękkie promieniowanie. To było twarde, pakowali w ocean wszystko, co mieli, całą moc.

– To może mieć nieprzyjemne konsekwencje - zauważyłem. - Naruszenie konwecji czterech i ONZ.

– Kelvin… nie udawaj. Przecież to nie ma teraz żadnego znaczenia. Gibarian nie żyje.

– Aha, Sartorius chce zwalić wszystko na niego?

– Nie wiem. Nie mówiłem z nim o tym. To nieważne. Sartorius uważa, że skoro „gość” pojawia się zawsze tylko wtedy, kiedy się budzisz, to widocznie on wyciąga z nas receptę produkcyjną podczas snu. Sądzi, że najważniejszy nasz stan - to właśnie sen. Dlatego tak postępuje. Więc Sartorius. chce przesłać mu naszą jawę - myśli z czuwania - rozumiesz?

– W jaki sposób? Pocztą?

– Dowcipy oprawisz sobie osobno. Ten pęk promieni będzie modulowany prądami mózgowymi któregoś z nas.

Naraz rozjaśniło mi się w głowie.

– Aha - powiedziałem. - Ten ktoś to ja. Co?

– Tak. On myślał o tobie.

– Serdeczne dzięki.

– Co ty na to?

Milczałem. Nic nie mówiąc popatrzał powoli na zatopioną w lekturze Harey i wrócił oczyma do mojej twarzy. Czułem, jak blednę. Nie miałem nad tym władzy.

– Więc jak…? - powiedział. Wzruszyłem ramionami.

– Te rentgenowskie kazania o wspaniałości człowieka uważam za błazeństwo. I ty też. Może nie?

– Tak?

– Tak.

– To bardzo dobrze - powiedział i uśmiechnął się, jak gdybym spełnił jego życzenie. - Więc jesteś przeciwny tej historii Sartoriusa.

Nie pojmowałem jeszcze, jak to się stało, ale z jego spojrzenia wyczytałem, że zaprowadził mnie tam, dokąd chciał. Milczałem, cóż mogłem teraz powiedzieć?

– Doskonale - rzekł. - Bo jest jeszcze drugi projekt. Żeby przebudować aparaturę Roche'a.

– Anihilator…?

– Tak. Sartorius przeprowadził już wstępne obliczenia. To jest realne. I nie będzie nawet wymagać dużej mocy. Aparat będzie czynny okrągłą dobę czy przez nieograniczony czas, wytwarzając antypole.

– Cze… czekaj! Jak to sobie wyobrażasz?!

– Bardzo prosto. To będzie antypole neutrinowe. Zwykła materia pozostaje bez zmian. Unicestwieniu ulegają tylko… układy neutrino we. Rozumiesz?

Uśmiechał się z satysfakcją. Siedziałem z półotwartymi ustami. Powoli przestał się uśmiechać. Patrzał na mnie badawczo, ze zmarszczonym czołem i czekał.

– Pierwszy projekt „Myśl” odrzucamy zatem. Co? Drugi? Sartorius już w tym siedzi. Nazwiemy go „Wolność”.

Zamknąłem na chwilę oczy. Nagle zdecydowałem się. Snaut nie był fizykiem. Sartorius wyłączył czy zniszczył wizofon. Bardzo dobrze.

– Ja bym go nazwał raczej „Rzeźnia”… - powiedziałem wolno.

– Sam byłeś rzeźnikiem. Może nie? A teraz to będzie coś zupełnie innego. Żadnych „gości”, żadnych tworów F - nic. Już w momencie zjawiania się materializacji - nastąpi rozpad.

– To nieporozumienie - odparłem kręcąc głową z uśmiechem, miałem nadzieję, że był dostatecznie naturalny. - To nie są skrupuły moralne, tylko instynkt samozachowawczy. Ja nie chcę umierać, Snaut.

– Co…?

Był zaskoczony. Patrzał na mnie podejrzliwie. Wyciągnąłem z kieszeni zmiętą kartkę ze wzorami.

– Ja też myślałem o tym. Dziwi cię to? Przecież to ja pierwszy wysunąłem neutrinową hipotezę, może nie? Popatrz. Antypole można wzbudzić. Dla zwykłej materii jest nieszkodliwe. To prawda. Ale w momencie destabilizacji, kiedy układ neutrinowy się rozpada, wyzwolona zostaje jako nadwyżka energia jego wiązań. Przyjmując na jeden kilogram masy spoczynkowej dziesięć do ósmej ergów otrzymujemy dla jednego tworu F - pięć do siedmiu razy dziesięć do ósmej. Wiesz, co to oznacza? Równoważność małego ładunku uranowego, który wybucha wewnątrz Stacji.

– Co ty mówisz! Ale… ależ Sartorius musiał wziąć to pod uwagę…

– Niekoniecznie - zaprzeczyłem ze złośliwym uśmiechem. - Widzisz, chodzi o to, że Sartorius jest ze szkoły Frazera i Cajolli. Według nich cała energia wiązań w chwili rozpadu zostaje wyzwolona pod postacią promieniowania świetlnego. Byłby to po prostu silny błysk, nie całkiem może bezpieczny, ale nie niszczący. Istnieją jednak inne hipotezy, inne teorie pola neutrinowego. Według Cayatta, według Awałowa, według Siony widmo emisji jest znacznie szersze, a maksimum przypada na twarde promieniowanie gamma. To ładnie, że Sartorius wierzy swoim mistrzom i ich teorii, ale są inne, Snaut. I wiesz, co ci powiem? - ciągnąłem widząc, że moje słowa zrobiły na nim wrażenie. - Należy wziąć pod uwagę także ocean. Jeżeli zrobił to, co zrobił, to na pewno zastosował optymalną metodę. Innymi słowy: jego akcja wydaje mi się argumentem na rzecz tej drugiej szkoły - przeciwko Sartoriusowi.

– Daj mi tę kartkę, Kelvin… Podałem mu ją. Przechylił głowę, usiłując odczytać moje gryzmoły.

– Co to jest? - pokazał palcem. Wziąłem od niego kartkę.

– To? Tensor transmutacji pola.

– Daj mi to…

– Po co ci? - spytałem. Wiedziałem, co odpowie.

– Muszę pokazać Sartoriusowi.

– Jak chcesz - odparłem obojętnie. - Mogę ci to dać. Tylko widzisz, tego nikt nie zbadał eksperymentalnie, nie znaliśmy jeszcze takich układów. On wierzy we Frazera, a ja obliczałem według Siony. Powie ci, że nie

jestem fizykiem i Siona też nim nie jest. Przynajmniej w jego rozumieniu. Ale to kwestia do dyskusji. Nie życzę sobie dyskusji, w której wyniku mogę wyparować ku większej chwale Sartoriusa. Ciebie mogę przekonać, jego nie. I nie będę próbował.

– Więc co chcesz zrobić…? On pracuje nad tym - bezbarwnym głosem powiedział Snaut. Zgarbił się, całe jego ożywienie znikło. Nie wiedziałem, czy mi ufa, ale było mi już wszystko jedno.

– To, co robi człowiek, którego usiłują zabić - odpowiedziałem cicho.

– Spróbuję skontaktować się z nim. Może myśli o jakichś zabezpieczeniach - mruknął Snaut. Podniósł na mnie oczy: - Słuchaj, a gdyby jednak…? Ten pierwszy projekt. Co? Sartorius zgodzi się. Na pewno. To jest… w każdym razie… jakaś szansa…

– Wierzysz w to?

– Nie - odparł natychmiast. - Ale… cóż to szkodzi?

Nie chciałem się zbyt szybko zgodzić, na tym mi właśnie zależało. Stawał się moim sojusznikiem w grze na zwłokę.

– Namyślę się - powiedziałem.

– No, to pójdę - mruknął wstając. Wszystkie kości zatrzeszczały mu, kiedy podnosił się z fotela. - Więc dasz sobie zrobić encefalogram? - spytał, pocierając palcami powierzchnię fartucha, jakby usiłował z niej zetrzeć niewidzialną plamę.

– Dobrze - powiedziałem. Nie zwracając uwagi na Harey (patrzała na tę scenę, milcząc, z książką na kolanach), podszedł do drzwi. Kiedy zamknęły się za nim, wstałem. Rozpostarłem trzymaną w ręku kartkę. Wzory były rzetelne. Nie sfałszowałem ich. Nie wiem tylko, czy Siona przyznałby się do mojego rozwinięcia. Raczej nie. Drgnąłem. Harey podeszła do mnie z tyłu i dotknęła mego ramienia.

– Kris!

– Co, kochanie?

– Kto to był?

– Mówiłem ci. Doktor Snaut.

– Co to za człowiek?

– Mało go znam. Dlaczego pytasz?

– Tak na mnie patrzał…

– Pewno mu się podobałaś.

– Nie - potrząsnęła głową. - To nie był ten rodzaj spojrzenia. Patrzał na mnie, jak… jakby…

Wzdrygnęła się, podniosła na mnie oczy i spuściła je zaraz.

– Chodźmy gdzieś stąd…

Загрузка...