Po sześciu dniach brak jakiejkolwiek reakcji skłonił nas do powtórzenia eksperymentu, przy czym Stacja trwająca dotąd bez ruchu na skrzyżowaniu czterdziestego trzeciego równoleżnika ze sto szesnastym południkiem popłynęła, utrzymując czterystametrową wysokość nad oceanem, w kierunku południowym, gdzie, jak wskazywały radarowe czujniki i radiogramy Sateloidu, aktywność plazmy znacznie się ożywiła.
Przez dwie doby zmodulowany moim encefalogramem pęk rentgenowski uderzał niewidzialnie, w odstępach kilkugodzinnych, w prawie zupełnie gładką powierzchnię oceanu.
Pod koniec drugiej doby znajdowaliśmy się już tak blisko bieguna, że gdy prawie cała tarcza błękitnego słońca chowała się za horyzontem, purpurowe obrzmiewanie chmur po jego przeciwnej strome zwiastowało wzejście słońca czerwonego. Czarny ogrom oceanu i puste niebo nad nim wypełniała wówczas oślepiająca swą gwałtownością walka kolorów twardych, metalicznie rozżarzonych, łyskających jadowitą zielenią - ze stłumionymi, głuchymi płomieniami purpury, a sam ocean przerzynały odblaski dwu przeciwstawnych tarcz, dwu gwałtownych ognisk, rtęciowego i szkarłatnego; trzeba było wówczas najmniejszego obłoku w zenicie, aby światła spływające wraz z ciężką pianą po skosach fal wzbogaciły się o nieprawdopodobne, tęczowe migotania. Tuż po zachodzie błękitnego słońca na północno-zachodnim widnokręgu ukazała się, zrazu zwiastowana sygnalizatorami, stopiona prawie nie do odróżnienia z rudo zbroczoną mgłą i wyłaniająca się z niej tylko pojedynczymi, zwierciadlanymi łyśnięciami jak wyrastający tam, na styku nieba i gleju, gigantyczny kwiat ze szkła - symetriada. Stacja nie zmieniła jednak kursu i po jakimś kwadransie drgający czerwienią jak przygasająca lampa z rubinów kolos schował się na powrót za horyzontem. Kilka minut później wysoki, cienki słup, którego podstawa była już skryta przed naszymi oczami krzywizną planety, wzbił się na kilka kilometrów, rosnąc bezgłośnie w atmosferę. Ten oczywisty znak końca dostrzeżonej symetriady, w połowie gorejąc krwawo, w drugiej jaśniejąc jak słup rtęci, rozrósł się w dwubarwne drzewo, potem końce jego coraz bardziej pęczniejących gałęzi zlały się w jedną grzybiastą chmurę, której górna część ruszyła w ogniu dwu słońc na daleką wędrówkę z wiatrem, a dolna, ciężkimi, na trzecią część horyzontu rozsnutymi groniastymi szczątkami, opadała nadzwyczaj powoli. Po godzinie znikł ostatni ślad tego widowiska.
I znowu minęły dwie doby, eksperyment powtórzono po raz ostatni, rentgenowskie nakłucia objęły już niemały szmat glejowego oceanu, na południu ukazały się doskonale widoczne z naszego wzniesienia, mimo trzystukilometrowej odległości, Arrhenidy, poszóstny, skalisty łańcuch jakby śniegiem zmrożonych szczytów; w istocie naloty organicznego pochodzenia, świadczące, że formacja ta stanowiła ongiś dno oceanu.
Zmieniliśmy wówczas kurs na południowo-wschodni i sunęliśmy jakiś czas równolegle do górskiej bariery, zmieszanej z chmurami, typowymi dla rudego dnia, aż i one znikły. Od pierwszego eksperymentu upłynęło już dziesięć dni.
Przez cały ten czas na Stacji nic się właściwie nie działo; kiedy Sartorius raz opracował programowanie eksperymentu, powtarzała go potem automatyczna aparatura i nie jestem nawet pewny, czy ktokolwiek kontrolował jej działanie. Ale zarazem działo się na Stacji o wiele więcej, niż można by sobie życzyć. Nie między ludźmi. Obawiałem się, że Sartorius będzie się domagał wznowienia prac nad anihilatorem; czekałem też na reakcję Snauta, kiedy dowie się od tamtego, że go w jakiejś mierze oszukałem, przesadzając niebezpieczeństwo, jakie mogło pociągnąć za sobą unicestwienie neutrinowej materii. Nic jednak takiego nie nastąpiło z powodów początkowo zupełnie dla mnie zagadkowych; oczywiście brałem też pod uwagę jakiś podstęp, zatajenie z ich strony przygotowań i prac, codziennie więc zaglądałem do bezokiennego pomieszczenia tuż pod podłogą głównego laboratorium, w którym znajdował się anihilator. Nigdy nie zastałem tam nikogo, a warstewka kurzu, pokrywająca pancerze i kable aparatury, świadczyła, że nawet nie dotknięto jej od wielu tygodni.
Snaut w owym czasie stał się tak samo niewidzialny jak Sartorius, a jeszcze bardziej od niego nieuchwytny, bo już i wizofon w radiostacji nie odpowiadał na wezwanie. Ruchami Stacji musiał ktoś kierować, ale nie mogę powiedzieć kto, bo mnie to po prostu nie obchodziło, jakkolwiek brzmi to może dziwnie. Brak reakcji ze strony oceanu też pozostawił mnie obojętnym do tego stopnia, że po dwu czy trzech dniach mało że przestałem na nią liczyć czy obawiać się jej, całkowicie o niej i o doświadczeniu zapomniałem. Całymi dniami przesiadywałem albo w bibliotece, albo w kabinie z Harey, snującą się koło mnie jak cień. Widziałem, że jest z nami niedobrze i że się ten stan apatycznego i bezmyślnego zawieszenia nie może przeciągać w nieskończoność. Powinienem był przełamać go jakoś, zmienić coś w naszych stosunkach, ale samą myśl o jakiejkolwiek zmianie odsuwałem, niezdolny do powzięcia żadnej decyzji; nie umiem tego inaczej wyjaśnić, ale zdawało mi się, że wszystko na Stacji, a szczególnie już to, co jest pomiędzy Harey i mną, przebywa w stanie nadzwyczaj chwiejnej, karkołomnie spiętrzonej równowagi i naruszenie jej może obrócić wszystko w ruinę. Dlaczego? Nie wiem. Najdziwniejsze było, że i ona odczuwała, w jakiejś przynajmniej mierze, coś podobnego. Kiedy myślę o tym teraz, wydaje mi się, że owo wrażenie niepewności, zawieszenia, chwili przed nadciągającym trzęsieniem ziemi wywoływała niewyczuwalna w żaden inny sposób, wypełniająca wszystkie pokłady i pomieszczenia Stacji obecność. Chociaż był może inny jeszcze sposób odgadnięcia jej: sny. Ponieważ nigdy przedtem ani potem nie miałem takich widziadeł, postanowiłem spisywać ich treść i temu tylko zawdzięczać należy, że mogę cokolwiek o nich wykrztusić, ale są to też tylko strzępy, pozbawione niemal całego ich, przeraźliwego bogactwa. W okolicznościach właściwie niewyrażalnych, w przestrzeniach pozbawionych nieba, ziemi, podłóg, stropów czy ścian, przebywałem, jak gdyby pokurczony czy uwięziony w substancji zewnętrznie mi obcej, jak gdybym całe ciało miał wrośnięte w na pół martwą, nieruchawą, bezkształtną bryłę albo raczej, jakbym nią był, pozbawiony ciała, otoczony niewyraźnymi zrazu plamami o bladoróżowej barwie, zawieszonymi w ośrodku o innych własnościach optycznych od powietrza, tak że dopiero zupełnie z bliska rzeczy stawały się wyraźne, a nawet nadmiernie i nadnaturalnie wyraźne, bo w tych snach moje bezpośrednie otoczenie przewyższało konkretnością i materialnością wrażenia jawy. Budząc się, miałem paradoksalne uczucie, że jawą, prawdziwą jawą, było właśnie tamto, a to, co widzę po otwarciu oczu, jest tylko jakimś jej wyschłym cieniem.
Więc taki był pierwszy obraz, początek, z którego wysnuwał się sen. Wokół mnie czekało coś na przyzwolenie, na moją zgodę, na wewnętrzne skinienie, a ja wiedziałem, a raczej we mnie coś wiedziało, że nie powinienem ulec niezrozumiałej pokusie, bo im więcej - milcząc - obiecuje, tym straszniejszy będzie koniec. Ale właściwie tego nie wiedziałem, gdyż wówczas chybabym się bał, a lęku nie odczuwałem nigdy. Czekałem. Z otaczającej mnie różowej mgły wyłaniał się pierwszy dotyk, a ja, bezwładny jak kloc, ugrzęzły gdzieś głęboko w tym, co mnie jak gdyby zamykało, nie mogłem ani cofnąć się, ani poruszyć, a tamto badało moje więzienie dotknięciami ślepymi i widzącymi zarazem, i była to już jakby dłoń, która stwarzała mnie; do tej chwili nie miałem nawet wzroku i oto widziałem - pod palcami wędrującymi po omacku po mojej twarzy wyłaniały się z nicości moje wargi, policzki i w miarę jak ten rozłożony na nieskończenie drobne ułamki dotyk rozszerzał się, miałem już twarz i oddychający tors, powołane do istnienia tym - symetrycznym - aktem stworzenia: bo i ja, stwarzany, stwarzałem z kolei, i pojawiała się twarz, jakiej nigdy jeszcze nie widziałem, obca, znana, usiłowałem zajrzeć jej w oczy, ale nie mogłem tego zrobić, bo wciąż było wszystko pozmieniane proporcjami, bo nie było tu żadnych kierunków i tylko w jakimś rozmodlonym milczeniu odkrywaliśmy się i stawali - nawzajem, a byłem już żywym sobą, ale spotęgowanym jak gdyby bez granic, i tamta istota - kobieta? - trwała wraz ze mną w znieruchomieniu. Tętno wypełniało nas i byliśmy jednością, a wtedy nagle w powolność tej sceny, poza którą nic nie istniało i nie mogło jakby istnieć, wkradało się coś niewypowiedzianie okrutnego, niemożliwego i przeciwnego naturze. Ten sam dotyk, który stworzył nas i niewidzialnym, złotym płaszczem przylgnął do naszych ciał, poczynał mrowić. Nasze ciała, nagie i białe, zaczynały płynąć, czerniejąc w strumienie wijącego się robactwa, które uchodziło z nas jak powietrze, i byłem - byliśmy - byłem błyszczącą, splatającą się i rozplatającą, febryczną masą glistowatego ruchu, nie kończącą się, nieskończoną, i w owym bezbrzeżu - nie! - ja, bezbrzeże, wyłem, milcząc, o zagaśnięcie, o kres, ale właśnie wówczas rozbiegałem się we wszystkie naraz strony i wzbierałem jaskrawszym od każdej jawy, ustokrotnionym, zogniskowanym w czarnych i czerwonych dalach, to krzepnącym w skałę, to kulminującym gdzieś, w blaskach innego słońca czy świata, cierpieniem.
To był najprostszy ze snów, innych nie potrafię opowiedzieć, bo bijące w nich źródła grozy nie miały już żadnego odpowiednika w czuwającej świadomości. O istnieniu Harey nie wiedziałem w nich nic, ale też żadnych wspomnień ani doświadczeń dnia nie mogłem w nich odnaleźć.
Były też inne sny, w których w martwo zakrzepłej ciemności czułem się przedmiotem jakichś pracowitych, powolnych, nie posługujących się żadnym zmysłowym narzędziem badań; było to przenikanie, rozdrabnianie, zatracanie się, aż do kompletnej pustki, ostatnim piętrem, dnem tych milczących, unicestwiających krzyżowań był strach, którego samo przypomnienie za dnia przyspieszało uderzenie serca.
A dni jednakowe, jakby wyblakłe, pełne nudnej niechęci do wszystkiego, pełzły ospale w krańcowym zobojętnieniu, nocy tylko się bałem i nie wiedziałem, jak się przed nimi ratować; czuwałem razem z Harey nie potrzebującą wcale snu, całowałem ją i pieściłem, ale wiedziałem, że nie chodzi mi ani o nią, ani o siebie, że wszystko robię w obawie przed snem, a ona, chociaż nie powiedziałem jej o tych wstrząsających koszmarach ani słowa, musiała się czegoś domyślać, bo czułem w jej zamieraniu świadomość nieustającego upokorzenia i nie miałem na to rady. Powiedziałem, żeśmy się ze Snautem ani Sartoriusem przez cały czas nie widywali. Snaut dawał jednak co kilka dni znać o sobie, niekiedy kartką, ale częściej telefonicznym wezwaniem. Pytał, czy nie dostrzegłem jakiegoś nowego zjawiska, jakiejś zmiany, czegoś, co można by zinterpretować jako reakcję, wywołaną powtarzanym tyle razy eksperymentem. Odpowiedziałem, że nic, i sam zadawałem to samo pytanie. Snaut zaprzeczał tylko ruchem głowy, w głębi ekranu.
W piętnastym dniu po zaprzestaniu doświadczeń zbudziłem się wcześniej niż zwykle, tak znużony koszmarem, jakbym otworzył oczy z odrętwienia, wywołanego głęboką narkozą. Przez odsłonięte okno dostrzegłem w pierwszym blasku czerwonego słońca, którego olbrzymie przedłużenie rozcinało rzeką purpurowego ognia taflę oceanu, jak się ta martwa dotąd płaszczyzna niespostrzeżenie zamącą. Czerń jej pobladła zrazu, niby okryta cienką warstwą mgły, ale ta mgła miała nader materialną konsystencję. Gdzieniegdzie powstały w niej ośrodki niepokoju, aż nieokreślony ruch ogarnął cały widzialny przestwór. Czerń znikła, osłonięta rozmywającymi ją, jasnoróżowymi na wybrzuszeniach, a perłowobrunatnymi we wklęsłościach, błonami. Barwy zrazu naprzemienne, modelujące tę dziwną zasłonę oceanu w długie rzędy zastygłych jak gdyby podczas kołysania fal, przemieszały się i już cały ocean pokryty był grubobąblistą pianą, unoszącą się ogromnymi płachtami w górę zarówno pod samą Stacją, jak i wokół niej. Ze wszystkich stron naraz wzbijały się w rude, puste niebo błonkoskrzydłe pianoobłoki, rozpostarte poziomo, zupełnie niepodobne do chmur, o zgrubiałych baloniasto brzegach. Te, które poziomymi smugami przesłaniały niską tarczę słoneczną, były przez kontrast z jej pałaniem czarne jak węgiel, inne, w pobliżu słońca, zależnie od kąta, pod którym trafiały je promienie wschodu, rudziały, zapalały się wiśniowo, amarantowo, i proces ten trwał, jakby ocean łuszczył się krwistymi warstwicami, to ukazując spod nich swoją czarną powierzchnię, to osłaniając się nowym nalotem zestalonych pian. Niektóre z tych tworów szybowały w górę zupełnie blisko, tuż za szybami, mijając je ledwo o metry, a raz jeden otarł się jedwabistą z wyglądu powierzchnią o szkło, podczas kiedy te roje, które wzbiły się w przestwór jako pierwsze, ledwo widniały już w głębi nieba jak rozproszone ptaki i przejrzystym osadem rozpływały się w zenicie.
Stacja znieruchomiała, zatrzymana, i trwała tak około trzech godzin, a widowisko nie ustawało. Na koniec, gdy słońce osunęło się pod horyzont, a ocean pod nami okrył mrok, tysięczne rojowiska smukłych sylwetek, zrumienione, wstępowały w niebo wyżej i wyżej, płynąc nieskończonymi szeregami jak na niewidzialnych strunach, nieruchome, nieważkie i to majestatyczne wniebowstąpienie jakby poszarpanych skrzydeł trwało, aż objęła je zupełna ciemność.
Całe to wstrząsające swoim spokojnym ogromem zjawisko przeraziło Harey, ale nie umiałem nic o nim powiedzieć, dla mnie, solarysty, było to tak samo nowe i niepojęte jak dla niej. Ale nie notowane jeszcze w żadnych katalogach formy i twory można obserwować na Solaris mniej więcej dwa - trzy razy do roku, a przy odrobinie szczęścia nawet częściej.
Następnej nocy, koło godziny przed oczekiwanym wschodem błękitnego słońca, byliśmy świadkami innego fenomenu - ocean fosforyzował. Zrazu pojawiły się na jego niewidzialnej w mroku powierzchni pojedyncze plamy światła, brzasku raczej, białawego, rozmazanego, i poruszały się zgodnie z rytmem fal. Zlewały się i rozprzestrzeniały, aż widmowa poświata rozpostarła się ku wszystkim horyzontom. Intensywność świecenia narastała około piętnastu minut; potem zjawisko zakończyło się w sposób zdumiewający: ocean począł gasnąć, od zachodu szła frontem szerokim chyba na setki mil strefa ciemności, a kiedy dobiegła do Stacji i minęła ją, widać było tę część oceanu, która jeszcze fosforyzowała, jako coraz bardziej na wschód oddalającą się, wysoko w mroki sięgającą łunę. Dotarłszy do samego widnokręgu stała się podobna do olbrzymiej zorzy polarnej i zaraz znikła. Kiedy niebawem wzeszło słońce, pusta, martwa płaszczyzna, ledwo zaznaczona zmarszczkami fal, posyłających rtęciowe łyśnięcia w okna Stacji, rozpościerała się znowu we wszystkich kierunkach. Fosforescencja oceanu była zjawiskiem już opisanym; w pewnym procencie przypadków obserwowano ją przed wybuchem asymetriad, poza tym była typową raczej oznaką wzmożonej lokalnie aktywności plazmy. Jednak w ciągu następnych dwu tygodni nic się na zewnątrz ani na Stacji nie wydarzyło. Raz tylko, w środku nocy, usłyszałem dochodzący jakby znikąd i zewsząd naraz daleki krzyk, nadzwyczaj wysoki, ostry i przeciągły, właściwie spotęgowane nadludzko kwilenie; wyrwany z koszmaru, leżałem długi czas, wsłuchując się weń, niezupełnie pewny, czy i ten krzyk nie jest snem. Poprzedniego dnia z laboratorium, położonego w części nad naszą kabiną, donosiły się przytłumione odgłosy, jakby przesuwanie wielkich ciężarów czy aparatów; wydało mi się, że krzyk też dobiega z góry, niepojętym zresztą sposobem, bo obie kondygnacje dzielił od siebie dźwiękoszczelny strop. Ten agonalny głos dłużył się prawie pół godziny. Mokry od potu, na pół szalony, chciałem już biec na górę, tak szarpał nerwy. Ale w końcu ucichł i znowu było słychać tylko przesuwanie ciężarów. Dwa dni później, wieczorem, kiedy siedzieliśmy z Harey w małej kuchni, niespodzianie wszedł Snaut. Był w ubraniu, prawdziwym, ziemskim ubraniu, które go odmieniło. Był jakby wyższy i postarzały. Nie patrząc prawie na nas, podszedł do stołu, nachylił się nad nim i nie siadając zaczął jeść zimne mięso prosto z puszki, przegryzając je chlebem. Wtykał przy tym rękaw do puszki, plamiąc go tłuszczem.
– Smarujesz się - powiedziałem.
– Hm? - rzucił tylko pełnymi ustami. Jadł, jakby od całych dni nie miał nic w ustach, nalał sobie pół szklanki wina, wypił duszkiem, wytarł usta i odetchnąwszy rozejrzał się przekrwionymi oczami. Popatrzał na mnie i mruknął:
– Zapuściłeś brodę…? No, no…
Harey wrzucała z hałasem naczynie do zlewu. Snaut zaczął się kołysać lekko na obcasach, krzywił się i mlaskał głośno, oczyszczając językiem zęby. Wydało mi się, że robi to umyślnie.
– Nie chce ci się golić, co? - spytał, wpatrując się we mnie natarczywie. Nie odezwałem się.
– Uważaj! - rzucił po chwili. - Radzę ci. On też przestał się najpierw golić.
– Idź spać - mruknąłem.
– Co? Nie ma głupich! Dlaczego nie mamy porozmawiać? Słuchaj, Kelvin, a może on nam dobrze życzy? Może chce nas uszczęśliwić, tylko jeszcze nie wie jak? Odczytuje nam życzenia z mózgów, a tylko dwa procenty nerwowych procesów są świadome. Więc on zna nas lepiej niż my sami. Więc trzeba go słuchać. Zgadzać się. Uważasz? Nie chcesz? Dlaczego - głos mu się załamał płaczliwie - dlaczego się nie golisz?
– Przestań - burknąłem. - Pijany jesteś.
– Co? Pijany? Ja? A co? Czy człowiek, który dźwigał swoje łajno z jednego końca Galaktyki na drugi, żeby się dowiedzieć, wiele jest wart, nie może się upić? Dlaczego? Ty wierzysz w posłannictwo człowieka, hę, Kelvin? Gibarian opowiadał mi o tobie, nim zapuścił brodę… Jesteś dokładnie taki, jak mówił… Nie chodź tylko do laboratorium, utracisz jeszcze wiarę… tam tworzy Sartorius nasz Faust au rebours, szuka środka przeciw nieśmiertelności, wiesz? To ostatni rycerz świętego Kontaktu, taki, na jakiego nas stać… jego poprzedni pomysł też był niezły - prolongowana agonia. Dobre, co? Agonia perpetua… słomki… słomkowe kapelusze… jak ty możesz nie pić, Kelvin?
Jego oczy, prawie niewidzialne w zapuchłych powiekach, spoczęły na Harey, która stała bez ruchu pod ścianą.
– O, Afrodytę biała z oceanu rodem. Porażona boskością, twoja dłoń - zaczął deklamować i zakrztusił się śmiechem. - Prawie… dokładnie… co, Kel… vin…? - wykrztusił kaszląc.
Byłem wciąż spokojny, ale ten spokój zaczynał tężeć w zimną pasję.
– Przestań! - syknąłem. - Przestań i wyjdź!
– Wyrzucasz mnie? Ty też? Zapuszczasz brodę i wyrzucasz mnie? Już nie chcesz, żebym cię ostrzegał, żebym ci doradzał, jak jeden prawy towarzysz gwiazdowy drugiemu? Kelvin, otwórzmy denne luki, będziemy wołać do niego, tam, w dół, może usłyszy? Ale jak on się nazywa? Pomyśl, ponazywaliśmy wszystkie gwiazdy i planety, a może one miały już nazwy? Co za uzurpacja! Słuchaj, chodźmy tam. Będziemy krzyczeć… powiemy mu, co zrobił z nas, aż się przerazi… wybuduje nam srebrne symetriady i pomodli się za nas swoją matematyką, i obrzuci nas zakrwawionymi aniołami, i jego męka będzie naszą męką, a jego strach naszym strachem, i będzie nas błagał o koniec. Bo to wszystko, czym on jest i co on robi, jest błaganiem o koniec. Dlaczego się nie śmiejesz? Przecież ja tylko żartuję. Może być, że gdybyśmy mieli jako rasa więcej poczucia humoru, nie doszłoby do tego. Wiesz, co on chce zrobić? On chce go ukarać, ten ocean, chce go doprowadzić do tego, żeby krzyczał wszystkimi górami naraz… myślisz, że nie będzie miał odwagi przedłożyć tego planu do aprobaty temu sklerotycznemu areopagowi, który nas tu wysłał jako odkupicieli nie swoich win? Masz rację, stchórzy… ale tylko przez kapelusik. Kapelusika nie zdradzi nikomu, taki odważny nie jest, nasz Faust…
Milczałem. Snaut coraz mocniej chwiał się na nogach. Łzy ściekały mu po twarzy i padały na ubranie.
– Kto to zrobił? Kto to zrobił z nas? Gibarian? Giese? Einstein? Platon? To byli zbrodniarze - wiesz? Pomyśl, w rakiecie człowiek może pęknąć jak bąbel albo skrzepnąć, albo rozgotować się, albo tak prędko wybuchnąć krwią, że ani krzyknie, a potem tylko kosteczki stukają w blachę, kręcą się po orbitach Newtona z poprawką einsteinowską, te nasze grzechotki postępu! A my ochoczo, bo to piękna droga, aż doszliśmy, i w tych komórkach, nad tymi talerzami, wśród nieśmiertelnych pomywaczek, z hufcem wiernych szaf, klozetów oddanych, tu jest nasze ziszczenie… popatrz, Kelvin. Gdybym nie był pijany, nie gadałbym tak, ale ktoś w końcu powinien to powiedzieć. Ktoś w końcu powinien? Siedzisz tu, ty dziecko w rzeźni, i włosy ci rosną… Czyja wina? Sam sobie odpowiedz…
Pomału odwrócił się i wyszedł, na progu chwycił się drzwi, żeby nie upaść, jeszcze słychać było echo kroków, wracało ku nam z korytarza. Unikałem wzroku Harey, ale spojrzenia nasze zeszły się nagle. Chciałem podejść do niej, objąć ją, pogładzić po włosach, ale nie mogłem. Nie mogłem.