Część pierwsza

Czerwona

Prolog

Każdy człowiek od czasów Aleksandra Puszkina [Aluzja do poematu Aleksandra Puszkina Eugeniusz Oniegin, zaczynającego się od słów: „Mój zacny wujek, biedaczysko, gdy niemoc go zwaliła z nóg, szacunku żądał, oto wszystko, i cóż lepszego zrobić mógł? Niech innym to za wzór posłuży… Lecz, Boże, jakże czas się dłuży, gdy z chorym spędzasz noc i dzień nie odstępując go jak cień!” (tłum. Julian Tuwim).] wie, że odwiedzanie krewnych w podeszłym wieku jest – no, może niezupełnie świętym obowiązkiem, ale na pewno powinnością dobrze wychowanego człowieka.

Martin sumiennie wypełniał tę powinność. I nie była to jedynie zwykła uprzejmość – on po prostu lubił te spotkania. Lubił posiedzieć z wujkiem w kuchni przy filiżance kawy i pogawędzić o jakichś nieistotnych sprawach, albo podyskutować o problemach filozoficznych, których ludzkość jeszcze nie rozwiązała. Poza tym, te regularne wizyty dawały Martinowi jeszcze jedną, niewielką przyjemność. Problem polegał na tym, że liczni znajomi, zwracając się do Martina dodawali imię odojcowskie, czego Martin nie znosił. Jak Rosjanin może polubić tak koszmarne połączenie jak Martin Igoriewicz? A wujek nie miał najmniejszego zamiaru tytułować siostrzeńca w ten sposób. W jowialnym nastroju zwracał się do Martina per „Mart”, a gdy był w złym humorze (co nie zdarzało się zbyt często), zjadliwie nazywał go „Edenem”. Wyglądało na to, że trzydzieści kilka lat temu między nim a ojcem Martina doszło do jakiejś ostrej wymiany zdań w kwestii tego imienia. Sam wujek był zaprzysięgłym kawalerem, na pytania o dzieci odpowiadał sucho: „nie mam przyjemności”, ale aktywne uczestnictwo w życiu ulubionego siostrzeńca uważał za swój obowiązek. Można powiedzieć, że wujek przegrał tylko jedną bitwę – o imię, a we wszystkich innych kwestiach zawsze stawiał na swoim. Niejednokrotnie Martin był mu za to szczerze wdzięczny. Na przykład za to, że pomysł uczenia małego Martina gry na fortepianie spalił na panewce, lub za zdobycie pozwolenia na wielodniową wędrówkę czy autostopową wycieczkę z przyjaciółmi do Petersburga. Jedyną reakcją na wszystkie próby protestów, podejmowane przez rodziców, było ciężkie spojrzenie spod brwi i pytanie: „Chcecie wychować go na mężczyznę czy na śpiewaka estradowego?” Estrady wujek nie cierpiał, a ze wszystkich śpiewaków uznawał jedynie Kobzona i Leontiewa, nieuchronnie dodając przy tym: „Za głos i charakter”.

Trzeba jednak przyznać, że przy całej surowości charakteru wujek nie był pozbawiony drobnych słabostek, które uwydatniły się w ciągu ostatnich dziesięciu lat, gdy życie na Ziemi zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni. W wujku obudziło się drzemiące do tej pory zamiłowanie do kucharzenia. Jeśli dawniej mógł przeżyć cały dzień o jajecznicy i tanim piwie, to teraz spędzał przy kuchni pół dnia, a wieczorem albo zapraszał gości do siebie, albo sam wybierał się z wizytą. Martin lubił tę słabość – szalenie uprzyjemniała spotkania z wujkiem, na przykład to dzisiejsze. Gdy Martin zadzwonił do wujka i dowiedział się, że na kolację planowana jest kaczka waja-hunyad, wstąpił do sklepu przy metrze i wybrał wino. Rzecz jasna, w tym wypadku musiało to być wino węgierskie. Niech esteci i patrioci uśmiechają się drwiąco, słysząc o węgierskim winie, niech sobie wychwalają mdły sauterne i cierpki tavel, niech rozprawiają o bukiecie massandrowskiego i węgierskiego tokaju. Martin już dawno przekonał się, że do każdej potrawy geografia i historia przyporządkowały odpowiedni akompaniament. Do gotowanych ziemniaków i śledzia nie ma nic lepszego od zwykłej wódki, do szaszłyku bastruma może być ormiański koniak (chociaż ugodowa dusza kaukaska zaakceptuje również wódkę), do delikatnych ostryg – białe wino francuskie, lekkie i schłodzone, a do tłustych i niezdrowych kiełbas – czeskie albo bawarskie piwo.

Martin wybrał wino bez wahania, postał chwilę w niedługiej kolejce – przed nim stały dwie emerytki, które najpierw długo wybierały kawałek szynki, a potem zażyczyły sobie, żeby go jak najcieniej pokroić – i wreszcie dotarł do zmęczonej, młodziutkiej sprzedawczyni. Kupił butelkę białego balatońskiego i butelkę czerwonego egerskiego i pogawędził chwilkę z dziewczyną – był ostatnim klientem w kolejce. Dziewczyna, sympatyczna i inteligentna, studiowała, pracując w sklepie wieczorami, żeby zarobić na wakacyjną podróż po Europie. Podczas rozmowy Martin nieomylnie wyczuł, że dziewczyna wprawdzie nie ma nic przeciwko miłej pogawędce, ale nie planuje zawierać bliższej znajomości, ponieważ jest już z kimś związana. Pożegnał się więc i wyszedł, pobrzękując butelkami, zawiniętymi w papier i schowanymi do mocnej reklamówki.

Na Moskwę spadł zmierzch. Nadchodził wieczór – pierwszy prawdziwie ciepły wieczór po długiej, mroźnej zimie, tym sympatyczniejszy, że piątkowy. Strumień samochodów ze spieszącymi za miasto moskwiczanami już się wyczerpał, zrobiło się cicho. Nieliczne dzieciaki, które zostały w mieście na weekend, jeździły po chodnikach na hulajnogach, na skwerku przed metrem niewielki jazz-band stroił instrumenty i pierwsi emeryci już siadali na ławkach, żeby posłuchać muzyki, pogadać czy potańczyć. Stary, ośmiopiętrowy blok, w którym mieszkał wujek, stał tuż obok. Martin dotarł do niego nie po chodniku, lecz na skróty, przez zapuszczony ogród. Po drodze omal nie wystraszył zakochanej pary, obściskującej się na ławce, ale w porę usłyszał namiętny szept i zaczął iść niemal na palcach, przytrzymując przed sobą torbę z butelkami, żeby nie narobić hałasu.

Przyszedł w samą porę. Wujek otworzył mu drzwi, burknął coś, co zapewne miało być powitaniem, i pobiegł do kuchni, żeby wyjąć kaczkę z piekarnika. A Martin jak zwykle wsunął stopy w gościnne kapcie i poszedł do stołowego. Wujek mieszkał skromnie, w niewielkim, dwupokojowym mieszkaniu, ale nie miał zamiaru zmieniać lokum, oświadczając, że w wieku sześćdziesięciu siedmiu lat za wcześnie myśleć o kwaterze na cmentarzu, ale za późno o przeprowadzce do większego metrażu. W sypialni – i jednocześnie gabinecie – wszystkie ściany zastawiono starymi regałami, na których stały równie stare książki, za to stołowy umeblowano nowocześnie, w stylu „hi-tech”, z mnóstwem niklowanych rurek, hartowanego szkła, obfitością sprzętu elektronicznego i francuskimi szklanymi kolumnami marki „Wodospad”, cenionymi przez znawców za brak rezonansu korpusu. Czekając na wujka, Martin pogrzebał w płytach, wybrał Bethoveena, a następnie zdjął marynarkę i usiadł przy stole.

Wujek nie kazał na siebie długo czekać. Już po minucie zjawił się z wyśmienitą kaczką – syczącą, aromatyczną, obłożoną małymi gołąbkami, które zdążyły już przesiąknąć kaczym tłuszczem. Martin zaczął z werwą otwierać butelki, łajając się za to, że nie przyszedł wcześniej – wino powinno przez pół godziny przed spożyciem pooddychać, wyzbyć się zapachu korka i roztoczyć swój aromat w całej pełni. Ale wino i tak zyskało aprobatę wujka. Zarówno gość, jak i gospodarz delektowali się kaczką, rozmawiając o rzeczach, interesujących jedynie dla bliskich sobie ludzi – o rodzicach Martina, którzy już drugi miesiąc spędzali na słonecznych plażach Kuby, o młodszym bracie Martina, który po ukończeniu jednych studiów rozpoczął drugie – dość szybko zdążył rozczarować się do zawodu prawnika i zapałać sympatią do zajadłych wrogów prawników – dziennikarzy. Rozmawiali również o samym wujku, o jego chorej wątrobie, której dzisiejsza kolacja żadną miarą nie mogła przypaść do gustu, o przeliczeniu emerytury, co było wyłącznie stratą czasu – przez to zawracanie głowy wujek nie mógł spełnić marzeń z dzieciństwa i pojechać na Madagaskar. W czasie rozmowy Martin z przyjemnością odnotował, że wujek nie traci pogody ducha, że o siebie dba i nawet zdobył się na założenie krawata do kolacji, co dla kawalera było wyczynem nie lada. Później wujek zaczął ostrożnie i delikatnie wypytywać Martina o jego pracę, licząc, że siostrzeniec się z czymś wygada. Ale Martin zachował czujność, ograniczał się do ogólników, unikając precyzyjnych odpowiedzi, nie dał się złapać na pochlebstwa i aluzje, w końcu więc zirytowany wujek zarzucił to przesłuchanie i wziął się za kaczkę.

I w tym momencie za oknami dał się słyszeć narastający huk, który zagłuszył Symfonię Patetyczną, i latający talerz zaczął schodzić do lądowania ponad dachami domów. Dzieci krzyczały radośnie, w jakimś samochodzie włączył się autoalarm i przez pół minuty rozlegało się nieprzyjemne wycie.

Ten drobny incydent od razu spowodował zmianę tematu rozmowy. Martin i wujek zaczęli omawiać sprawy wagi państwowej, a wujek wyłożył siostrzeńcowi swoją opinię o Obcych. Mimo iż Martin doskonale ją znał, musiał tego wysłuchać po raz kolejny.

Reszta wieczoru upłynęła więc pod znakiem monologu wujka – kwestia Obcych nie była dla Martina tematem tabu, po prostu miał swoje zdanie, a nie chciał spierać się ze staruszkiem. Żegnając się, Martin poczuł ulgę. Dobrze jeszcze, że miał poważny pretekst – jutro rano wyruszał „w delegację”, a nie wiedział nawet, jak długo ona potrwa.

1

Deszcz dogonił Martina na szczycie wzgórza. Chmury płynęły bardzo nisko. Można pomyśleć, że wystarczy podskoczyć i wyciągnąć rękę, żeby zaczerpnąć dłonią szarą, mokrą watę. Pierwsze krople uderzyły o ścieżkę, wzbijając fontanny pyłu, ucichły na chwilę – i deszcz lunął jak z cebra.

Ścieżka natychmiast przemieniła się w błotnisty strumień. Strugi siekły kałuże, zimna woda chłostała nogi, chmury zeszły jeszcze niżej i teraz Martin maszerował w ścianie deszczu, w szarej mgle, w samym sercu szalejącego żywiołu. Zrobiło się zupełnie ciemno. Przez pierwsze minuty nieprzemakalna tkanina kurtki radziła sobie doskonale, ale później na ciele pojawiła się wilgoć. Spodnie przylgnęły do nóg, w butach chlupało.

Martin parł do przodu, przeklinając deszcz, który padał tu przez trzysta dni w roku, kolczaste krzewy, z powodu których ścieżka na przekór zdrowemu rozsądkowi biegła przez wzgórze, swoją pracę i samego siebie. Ścieżka rozmiękała w oczach, coraz trudniej było utrzymać równowagę. Martin już nie szedł, lecz ślizgał się, balansował, cudem ratując się przed upadkiem. Karabin przyrósł mu do pleców i wydawał się znacznie cięższy, do podeszew przy każdym kroku przyklejał się kilogram błota, a wewnątrz Martina też wszystko rozmiękło – chlupało w nosie, pluskało w gardle, mięśnie zamieniły się w mokre ciasto – nawet myśli wydawały się wodniste.

Martina ucieszyłoby teraz dosłownie wszystko – zwierzę, wyłaniające się zza krzaków, uderzenie pioruna i łoskot gromu, a nawet nieoczekiwane przeszkody, które zmusiłyby go do biegu, skoków czy czołgania. Ale w szarym deszczu nie było nic, prócz chlupiącego błota, kłujących gałązek i gęstej mgły. Mógł zrobić tylko jedno – iść bez ustanku, cały czas do przodu, wtapiając się w monotonię ulewy.

Światło nad Stacją zobaczył od razu, gdy tylko zszedł ze wzgórza. Może w deszczu był prześwit, a może chmury poszły wyżej – w każdym razie przez zacinające strugi Martin wypatrzył światło latarni. Czerwony błysk, zielony błysk, przerwa (rozbłysk w spektrum ultrafioletu) i jasne, białe lśnienie, oślepiające i hipnotyzujące niczym światło łuku elektrycznego. Martin przyspieszył kroku. Jednak nie stracił orientacji, szedł we właściwym kierunku. Godzinę później już stał przed Stacją. Zbudowany z kamiennych bloków piętrowy budynek idealnie komponował się z krajobrazem wzgórz i bagien. Kolorowe plamy okien, zasłoniętych purpurowymi roletami, jedynie podkreślały wszechobecną szarość. Na szczycie wysokiej kamiennej wieży rozbłyskiwała latarnia. Wieża przywodziła na myśl minaret i małą latarnię morską gdzieś na krańcu świata.

Na werandzie, w wiklinowym fotelu bujanym siedział, patrząc na nadchodzącego Martina, strażnik latarni i miejscowy muezin w jednej osobie – pokryta czarnym, lśniącym futerkiem półtorametrowa istota. Futro na głowie niczym nie różniło się od pokrywającej ciało sierści, jedynie wokół dużych, smutnych oczu i wypukłych warg włos był rzadszy i krótszy. Z ubrania istota miała na sobie tylko sięgające do kolan szorty.

– Witaj, kluczniku – rzekł Martin, zatrzymując się przed prowadzącymi do domu schodkami – trzema szerokimi, niezbyt wysokimi stopniami.

– Witaj, wędrowcze – odparł klucznik, wyjmując z ust fajkę. Miał przyjemny, niski głos, męski, ale z nutką kobiecej łagodności. Dawało się wyczuć delikatny akcent, który już po kilku chwilach przestawało się słyszeć. – Wejdź i odpocznij.

Teraz Martin mógł wejść. Wycierając podeszwy o krawędzie stopni i uwalniając je od płatów ciężkiego, tłustego błota, wszedł na werandę. Obok klucznika stał jeszcze jeden fotel, na stoliku – karafka z mlecznożółtym winem i dwie szklanki. Można było uznać to za delikatne zaproszenie, ale klucznicy nigdy nie nalegali na natychmiastową rozmowę.

– Chciałbym znaleźć się w domu możliwie jak najszybciej – powiedział Martin, siadając w fotelu.

Klucznik ssał fajkę. Nawet zapach tytoniu wydawał się przyjemny, ziemski. O dziwo, klucznicy najszybciej przejęli ludzkie nałogi – szczególnie polubili wino, zaś sam pomysł palenia tytoniu wprawił ich w zachwyt.

– Smutno tu i samotnie – odezwał się klucznik. Rytualna fraza zabrzmiała wyjątkowo szczerze – zaiste, trudno wyobrazić sobie smutniejsze i bardziej samotne miejsce niż ta wilgotna, błotnista, zimna planeta. – Porozmawiaj ze mną, wędrowcze.

– Przybyłem do tego świata dwa dni temu – zaczął Martin, jakby klucznik mógł zapomnieć ich pierwsze spotkanie. Zresztą, czy na pewno był to ten sam klucznik? – I nie przywiodło mnie tu pragnienie nowych wrażeń czy zamiłowanie do przygód. Pewien człowiek, mieszkaniec planety Ziemia, bezmyślnie popełnił zły i podły czyn. Upił się i pozwolił, aby zawładnęła nim mroczna część jego duszy. Nie wiem, od jak dawna był zazdrosny o swoją żonę, nie wiem, czy miał ku temu powody, ale tego wieczoru ich kłótnia skończyła się tragedią. Mężczyzna zabił kobietę, a potem, przerażony swoim czynem, uciekł przez Wrota.

Klucznik skinął głową i dalej kołysał się w fotelu.

– Krewni nieszczęsnej kobiety postanowili ukarać zabójcę – ciągnął Martin po chwili przerwy. – Wynajęli mnie i poprosili, żebym odnalazł tego mężczyznę. Odnalazł i sprowadził na Ziemię. Ruszyłem jego śladem i znalazłem się na tej planecie…

– We Wszechświecie jest wiele planet – powiedział klucznik, wytrząsając fajkę. – I na wielu planetach są warunki odpowiednie dla ludzi. Jak odgadłeś jego drogę?

– To nigdy nie jest łatwe – przyznał Martin. – Muszę dobrze poznać takiego człowieka, wczuć się w niego, poczuć jego marzenia i lęki, zacząć myśleć jak on. Ludzie nie zawsze wybierają swoją drogę świadomie. Czasem decydującą rolę odgrywa nazwa planety, niezwykłe połączenie dźwięków, a czasem niespodziewany impuls… Bywa, że się mylę, ale tym razem los uśmiechnął się do mnie już za pierwszym razem.

Klucznik skinął głową, przyjmując wyjaśnienie.

– Znalazłem uciekiniera – kontynuował Martin. – Spodziewał się pogoni i nie zdołałem skłonić go do powrotu. Czasami pomaga rozmowa, człowiek decyduje się wrócić i przyjąć karę, która czeka go w naszym świecie. Ale ten mężczyzna nie chciał wracać. Było w nim wiele pokory, ale jeszcze więcej strachu. Oto jego żeton.

Martin wyjął z kieszeni i pokazał przezroczysty, okrągły żeton na cienkim łańcuszku. W plastiku zatopiony był mikroukład.

– Teraz wrócę do domu i opowiem krewnym kobiety, że została pomszczona – mówił dalej Martin. – Władz naszej planety o tym nie powiadomię. To, co wydarzyło się za Wrotami, ich nie dotyczy.

Klucznik zaczął nabijać fajkę. Koniuszki jego palców, pozbawione sierści, pokrywała czarna, błyszcząca skóra. Trzeba było się dobrze przyjrzeć, by dostrzec, że to nie skóra, lecz maleńkie łuski.

– Smutno tu i samotnie – wymamrotał klucznik. – Słyszałem wiele takich historii, wędrowcze.

Martin milczał dłuższą chwilę, w końcu wyjął z kieszeni drugi żeton.

– Podążałem śladami uciekiniera – powiedział. – Ten świat powitał mnie deszczem, ale żadna ulewa nie może zmyć wszystkich tropów. Zrozumiałem, że idę w dobrym kierunku, gdy znalazłem ślad jego pierwszego postoju. Później ze szczytu jednego ze wzgórz dostrzegłem dwóch ludzi – jeden był trochę z tyłu, ale już doganiał pierwszego. Zrozumiałem, że ich spotkanie grozi nieszczęściem i przyspieszyłem kroku. Niestety, spóźniłem się i wkrótce natknąłem się na ciało młodzieńca, niemal chłopca. Mógł mieć szesnaście lat. Uciekinier pozwolił mu podejść do siebie i wtedy strzelił.

– Po co? – zapytał klucznik. – Czy spodobało mu się zabijanie?

– Nie. To strach zmusił mężczyznę do naciśnięcia spustu. Spodziewał się pogoni, wiedział, że wyruszy za nim łowca. Nie myślał. Nie zastanowił się nawet, czy taki młokos może być łowcą. Zemsta jest bezpłodna, kluczniku. Zemsta nie wskrzesi zmarłych i nie przysporzy na świecie dobra. Początkowo nie chciałem zabijać uciekiniera. Ale oto stałem nad ciałem chłopca, który przeszedł przez Wrota i napotkał śmierć pod obcym niebem i obcym deszczem. Czego szukał poza granicami Ziemi? Bogactwa, sławy, miłości? Przygód? Nie wiem. Czym zdołał zapłacić za przejście? Dlaczego był tak naiwny, czemu nie zrozumiał, że na obcych planetach najbardziej niebezpieczny jest właśnie drugi człowiek? Nie wiem. Ale zrozumiałem, że nie mogę zostawić tu uciekiniera. Niegdyś w jego duszy panowały miłość i dobroć, teraz pozostał tylko strach. Gdyby można było zabić sam strach – mężczyzna nigdy więcej nie podniósłby ręki na drugiego człowieka. Ale dopóki człowiek żyje, dopóty się boi. Dlatego zabiłem uciekiniera i wziąłem jego żeton.

Klucznik nadal bujał się w fotelu i wypuszczał kłęby dymu. Wreszcie wyjął fajkę z ust.

– Rozwiałeś mój smutek i samotność, wędrowcze. Wejdź we Wrota i kontynuuj swą drogę.

Teraz Martin mógł wejść na piętro, zająć jeden z przeznaczonych dla ludzi pokoi, wziąć gorący prysznic i zjeść obiad. Albo od razu wrócić na Ziemię.

Martin skinął głową, nalał sobie wina i powiedział w przestrzeń, starając się, by jego pytanie zabrzmiało jak pytanie retoryczne:

– Co takiego nie spodobało ci się w pierwszej części mojej historii…

Rzecz jasna, klucznik nie odpowiedział. Rzecz jasna, Martin nie spodziewał się odpowiedzi. Dopił wino jednym haustem i wstał.

– Dziękuję za naukę kluczniku. Żegnaj.

– Doszedłeś do miasta, wędrowcze?

– Nie. Widziałem światła w dali, ale nie chciałem tracić czasu.

– To duże miasto – oznajmił klucznik. – Największe miasto Topieli. Mieszka w nim trzy tysiące ludzi i prawie dziesięć tysięcy nieludzi. Miasto stoi nad brzegiem niedużego morza, a jego mieszkańcy zajmują się wydobyciem wodorostów. Wywar z nich jest wysoko ceniony na wielu planetach – przedłuża życie i wyostrza zmysły. W mieście wywar piją wszyscy, od mera do nędzarza, ale na innych planetach jest on dostępny jedynie ludziom bogatym i wpływowym. Oto moja historia i niechaj ona rozwieje twój smutek.

– Dziękuję, kluczniku – powiedział Martin i podszedł do drzwi. Już wchodził do budynku, ale nie wytrzymał i obejrzał się. Klucznik znowu bujał się w fotelu. Krótki, trójkątny ogon zwisał z otworu wyciętego w oparciu.

Mimo wszystko klucznicy byli gadami – mimo sierści i łudzącego podobieństwa do małp.


Na korytarzach Stacji było cicho i ciepło. Kamienną podłogę przykrywały maty, masywne świeczniki z brązu dawały dziwne, niepokojące światło – spektrum było obliczone nie tylko na ludzi. Martin wszedł na piętro i zajrzał do jednego z „ludzkich” pokoi – ze zbyt ciężkimi meblami i podejrzanie niskimi krzesłami, ale mimo to wygodnego. Za to łazienkę urządzono z przepychem – chociaż głęboki, okrągły basen i coś w rodzaju łaźni tureckiej w malutkiej kabince umieszczono tu bynajmniej nie dla przyjemności ludzi – widocznie dla którejś z humanoidalnych ras takie zabiegi stanowiły kwestię życia lub śmierci. Klucznicy zawsze przestrzegali swoich obowiązków.

Martin przebrał się, napuścił wody do basenu, opłukał pod prysznicem i wszedł do kabinki łaźni. W kamiennej ścianie trzeszczał ogrzewacz, a za przezroczystymi drzwiami gorąca woda napełniała basen. Martin siedział z głową opuszczoną na pierś i zamkniętymi oczami, wchłaniając ciepło całym ciałem. Przeklęty deszcz zupełnie go wykończył.

Ciekawe, jak długo pozwolono by mu odpoczywać, gdyby opowieść nie zadowoliła klucznika?

Dzień? Dwa?

Być może kiedyś powodzenie się od niego odwróci. I wtedy rozparty w bujanym fotelu albo wyciągnięty na macie klucznik będzie raz po raz powtarzał: „Smutno tu i samotnie, wędrowcze”. Czym kierowali się klucznicy, przyjmując bądź odrzucając opłatę za przejście Wrotami – to do dziś pozostawało zagadką. W każdym razie stanowczo odrzucali historie zaczerpnięte z literatury pięknej, filmów czy dokumentów historycznych. Nadawały się historie, które zdarzyły się samemu opowiadającemu, albo były przekazywane ustnie. Żadnej opowieści nie dało się wykorzystać dwukrotnie, nawet w różnych Wrotach – klucznicy przekazywali sobie informacje błyskawicznie albo prawie błyskawicznie. Nie wolno było opowiadać kilku historii na zapas – tylko jedną tuż przed wejściem we Wrota. Dobrze widziane były historie wymyślone, ale wówczas klucznicy bardzo czepiali się treści i stylu opowiadania. Tragiczne czy romantyczne podobały się klucznikom znacznie bardziej niż sielankowe. Dużym powodzeniem cieszyły się opowiastki humorystyczne i kryminalne, zagadkowe oraz mistyczne. Niemal zawsze zdawały egzamin wspomnienia, ale żeby zadowolić klucznika, większość ludzi musiała opowiedzieć wszystkie interesujące wydarzenia swojego życia. Możliwe, że była to wymyślna pułapka, pozwalająca przejść przez Wrota każdemu człowiekowi. Każdemu – ale tylko raz.

Czym mógł zapłacić za przejście ten chłopiec, który leżał teraz na obcej ziemi, dwadzieścia kilometrów od Wrót?

Historią swojej pierwszej i jedynej miłości? Najprawdopodobniej.

Martin wyszedł z kabinki i zanurzył się w basenie. Po parówce łaźni gorąca woda wydawała się przyjemnie chłodna. Martin wahał się przez chwilę, ale w końcu sięgnął do ubrania, wyjął zegarek i żeton. Zegarek założył na rękę, żetonowi przyglądał się przez kilka minut. Potem dotknął kilku przycisków na zegarku i przysunął go do żetonu.

W zasadzie było to zabronione przez władze rosyjskie… czy raczej – władze zabraniały tego osobom prywatnym. Ale mimo to skanery żetonów – dla przyzwoitości udające zegarki czy laptopy – dało się bez problemu kupić na czarnym rynku.

Na małym ekraniku pojawiły się linijki tekstu. Numer, który Martinowi nic nie powiedział. Imię. Wiek. Numer ostatnich Wrót, przez które przeszedł.

Chłopak był Hiszpanem i nie miał nawet siedemnastu lat.

Martin schował żeton do kieszeni i wyciągnął się w ciepłej wodzie. Wcześniej czy później władze rozgryzą numer ze skanerem-zegarkiem i zmienią kod żetonów. A może nie?… Może czasy nieufności do kluczników i ich klientów należą do przeszłości?

Martin wyszedł z basenu, spuścił wodę i opłukał basen prysznicem. Wytarł się czystym, wyprasowanym ręcznikiem i wrzucił go do kosza z brudną bielizną. Ubrał się. Nie zakładał plecaka na ramiona, wziął go za paski i poszedł do Wrót.

Ta Stacja nie cieszyła się zbytnią popularnością. Martin nie spotkał nikogo ani w bloku mieszkalnym, ani po pokonaniu trzech automatycznych przejść w strefie centralnej. Małą, okrągłą salkę, serce Stacji, urządzono równie ascetycznie jak całą resztę. Komputerowa konsola na niezbyt wysokim blacie stanowiła jedyną oznakę technologii. W rzeczywistości była to najbardziej prymitywna część systemu i równie bezsensowna jak lont prochowy pod dyszami rakiety czy zamek mechaniczny na klawiaturze komputera. Ale podobne hybrydy to dla ludzkości nic nowego.

Martin poczekał, aż drzwi za jego plecami zamkną się hermetycznie. Zapłonął monitor. Martin wysunął klawiaturę, przesunął kursorem po bardzo długiej liście. Większość nazw świeciła się na zielono – do tych planet człowiek miał otwarty dostęp. Żółty kolor oznaczał planety, gdzie ludzie mogli przebywać z dużym ryzykiem dla życia, w masce tlenowej, bądź też byliby niemile widziani. Czerwony kolor sygnalizował, że w tych miejscach człowiek nie powinien przebywać – chyba że zastosuje daleko posunięte środki ochrony, albo miejscowa ludność udzieli mu pomocy. Były to zazwyczaj planety o wysokiej grawitacji, z bardzo rozrzedzoną atmosferą, takie, gdzie mieszkańcy oddychają chlorem lub powietrze przeniknięte jest ładunkami elektrycznymi, czy też polami magnetycznymi o potwornej sile, albo planety, na których materia rządziła się własnymi prawami. Martin zastanawiał się nieraz, jaki personel zostawiają klucznicy na tych planetach. Czyżby do tego stopnia ufali miejscowej ludności albo automatyce?

Ale udzielić odpowiedzi mogliby tylko klucznicy, a oni woleli zadawać pytania.

Martin wybrał na liście Ziemię. Otworzyło się drugie menu: czternaście Wrót, które miała ludzkość. Martin wybrał Moskwę. Pojawił się ostatni ostrzegawczy napis i Martin powtórnie nacisnął enter.

Monitor pociemniał i wyłączył się.

Nic się nie zmieniło.

Nic, prócz planety.

Martin podniósł plecak z podłogi i podszedł do drzwi. Za jego plecami konsola płynnie znikała w podłodze, ustępując miejsca archaicznej konstrukcji z setkami kolorowych dźwigni na trzech bębnach nastawczych z czarnego ebonitu. To oznaczało, że do Wrót podchodził Obcy. I Martin przypadkowo wiedział kto.

Z geddarem zetknął się na korytarzu za drugą śluzą. Wysoka, ciężka postać, niemal ludzka twarz, tylko oczy rozmieszczone zbyt szeroko, a małżowiny uszne o zbyt regularnym kształcie półkola, jak na rysunkach małych dzieci. Geddar miał szarą skórę oraz intensywnie czerwone usta, wyróżniające się na twarzy niczym krwawa plama. Ubrany był z przepychem, w purpurę i lazur, a zza pleców wystawała rękojeść rytualnego miecza, cienkiego i wykonanego ze stopionych razem kolorowych, kamiennych nici.

Geddar pochylił głowę w krótkim pokłonie.

Martin uprzejmie skinął w odpowiedzi.

Minęli się. Geddar szedł do Wrót, do swoich dźwigni i bębnów. A Martin podążał szerokim korytarzem do wyjścia ze Stacji w Zaułku Gagarina.

Kiedyś był to jeden z najbardziej urokliwych i najcichszych zakątków Moskwy. W czasach imperium radzieckiego kręcono tu filmy prezentujące piękno stolicy. Lubiła tu mieszkać arystokracja. Być może klucznikom również spodobało się to miejsce… Zresztą, kto odgadnie ich motywy! W każdym razie właśnie tu dziesięć lat temu upadł zarodnik Wrót, żeby po trzech dniach rozepchnąć niedbale okoliczne budynki i rozwinąć się w Stację.

Od tamtej pory nikt nie nazwałby tego miejsca cichym.

Moskiewska Stacja była jedną z największych na Ziemi. Klucznicy albo postanowili nie przejmować się architektonicznymi wymyślnościami, albo w ten sposób wyrazili swoją opinię o stołecznym budownictwie – w każdym razie Stacja była również najbrzydsza. Kilka ogromnych, betonowych kopuł, chaotycznie nagromadzone sześciany, bezładnie rozrzucone okna z ciemnymi, lustrzanymi szybami i wieża latarni – niemal stumetrowa. A przy tym wszystko z ziarnistego betonu, z idiotyczną altanką na górze, w której rozbłyskiwało światło latarni. Na dachu jednego z sześcianów znajdowało się lądowisko dla latających talerzy – klucznicy korzystali z nich rzadko, ale zawsze trzymali jedną lub dwie maszyny w pogotowiu. Wokół Stacji, na popękanym asfalcie biegł wyłożony białymi płytkami pas – granica. Za nim – niezbyt wysokie kraty ogrodzenia i budki milicji. Tylko przy wejściu nie było ogrodzenia, zaś stojący tu stróże porządku nikomu nie zabraniali wejścia.

Martin stał, rozglądając się. Padał drobny, zimny deszcz, chociaż lato zaczęło się miesiąc temu. Wokół Stacji kręcili się gapie, dzieci i miejscy szaleńcy. Za to dziennikarzy, pewnie z powodu brzydkiej pogody, prawie nie było. Na deszczu mokła pikieta z hasłami: „Klucznicy do domu!”, a pewien solidny mężczyzna trzymał w rękach plakat z napisem „Galu, wróć!” Mężczyznę Martin kojarzył, on dyżurował pod Stacją trzeci miesiąc. Pojawiał się po piątej, wystawiał swój plakat, by mogły go obejrzeć obojętne ściany, o dziewiątej zwijał go starannie i odchodził. Chyba mężczyzna również poznał Martina, bo lekko skinął głową.

Martin odwrócił się. Kolejki do wyjścia stały przy wszystkich biurach przepustek, najkrótsza przy trzecim, wychodzącym na ulicę Siwcew Wrażek. Tam właśnie poszedł.

Młody mężczyzna sprawdzał dokumenty istocie, którą Martin widział po raz pierwszy w życiu. Humanoid miał oleiście połyskliwą, szarą skórę, dwie pary rąk, ubrany był w brązowe futro i coś w rodzaju wełnianego beretu, bosy, z malutkimi, osłoniętymi przezroczystą membraną oczami. W informatorze Garnela i Czystiakowej Kto jest kim we Wszechświecie Martin widział już tę rasę, ale w tej chwili nie mógł sobie nic przypomnieć. To nawet dobry znak – wszystkich niebezpiecznych Obcych znał na pamięć.

– Tam jest kantor wymiany walut – tłumaczył pogranicznik. – Może pan wynająć indywidualnego przewodnika albo zwrócić się do biura turystycznego. Zna pan nasze prawo?

Obcy kiwnął.

– Proszę podpisać tu i tu…

Mężczyzna stojący między Martinem i Obcym odwrócił się, uśmiechnął się serdecznie i trochę nieśmiało, i zapytał:

– Przepraszam, pan tutejszy?

– Tak.

– Jestem z Kanady. Czy mógłby mi pan doradzić, w jakim hotelu najlepiej się zatrzymać?

Martin wzruszył ramionami i zerknął na stojących w pewnym oddaleniu agentów.

– Co dla pana ważniejsze – cena, wygoda czy lokalizacja?

Kanadyjczyk uśmiechnął się, rozłożył ręce. Nie wyglądał na milionera, zwykły obcokrajowiec w średnim wieku, średnio zamożny.

– Rozumiem. Niech pan weźmie taksówkę i jedzie do hotelu „Rosja”. Za luksus nie ręczę, ale za to niedrogo i w samym centrum.

– Dziękuję! – Kanadyjczyk był w tym euforycznym stanie, który od razu zdradza człowieka po raz pierwszy wracającego na Ziemię. – Byłem u córki, mieszka na Eldorado. Postanowiłem wrócić przez Rosję, zobaczyć przy okazji kawałek świata…

– Mądra decyzja – przyznał Martin. – Ja też często wracam przez zagraniczne Wrota.

W spojrzeniu Kanadyjczyka pojawił się szacunek.

– O, więc nie podróżuje pan po raz pierwszy?

Martin pokręcił głową.

– Czy dużo osób w Moskwie zna język turystyczny?

– Podobnie jak wszędzie. Jeden na tysiąc. Lepiej niech pan mówi po angielsku. Turystę, który przeszedł przez Wrota, wszyscy będą próbować obedrzeć ze skóry.

– Następny! – zawołał pogranicznik. Obcy już szedł do kantoru, obojętnie mijając krzątających się przewodników i cinkciarzy. Inteligentny Obcy, w dodatku praworządny.

Kanadyjczyk jeszcze raz uśmiechnął się szeroko do Martina i podszedł do funkcjonariusza.

– Dzień dobry, proszę okazać dokumenty…

Oficer przeszedł na angielski. Martin pomyślał przelotnie, że przez ostatni rok pogranicznicy podciągnęli się w znajomości języków. Niemal wszyscy znali turystyczny – czyli przynajmniej raz przechodzili przez Wrota. Poprawka – przynajmniej dwa razy. Wspólny język klucznicy dawali wszystkim korzystającym z usług ich systemu transportowego. Nawet te rasy, których system komunikacji nie opierał się na mowie, otrzymały uniwersalny język gestów, pozwalający na całkiem znośne porozumienie.

– Następny…

Kanadyjczyk niepewnie ruszył ulicą. Nieomylnie wyczuwając zysk rzucili się do niego przewodnicy i taksówkarze. Obedrą go jak nic.

– Martin Dugin, obywatel Rosji – podał dokumenty.

Pogranicznik w zadumie kartkował paszport. Wizy, wizy, wizy…

– Słyszałem o panu – powiedział. – Co miesiąc przechodzi pan przez Wrota.

Martin nie skomentował.

– Jak się panu to udaje, co? – Funkcjonariusz popatrzył Martinowi w oczy, jakby spodziewał się objawienia albo nieoczekiwanego wyznania.

– Po prostu idę. Opowiadam coś klucznikowi i potem…

Pogranicznik skinął głową.

– To wiem, byłem za Wrotami. Ale o co tu chodzi? Niektórym nie udaje się przejść nawet raz!

– Może po prostu mam gadane? – zasugerował Martin. – Nie wiem, panie oficerze. Wszystkie swoje historie opowiedziałem w odnośnych organach. Widocznie z jakiegoś powodu podobają się klucznikom.

Pogranicznik wbił w paszport wizę wjazdową.

– Witamy w domu, Martinie Dugin. Wie pan, że ma przezwisko? Piechur.

– Dziękuję, wiem.

– Broń rozładowana?

– Oczywiście. – Martin poklepał się po kaburze. – Rozebrana i rozbrojona. Zwykły karabin. Poluję nim na dziki.

– Pomyślnych łowów – pogranicznik popatrzył na Martina z zainteresowaniem, ale bez wrogości. – Niech się pan zastanowi, jak się to panu udaje. Wszystkim by się przydało.

– Postaram się – obiecał Martin, przechodząc pod zielonym łukiem biura przepustek. Trzeba przyznać, że w ostatnim czasie pogranicznicy stali się jacyś lepsi. Spokojniejsi… bez tej nerwowości i podejrzliwości, jaka cechowała ich w pierwszych latach.

Szedł na piechotę jakieś dziesięć minut, coraz bardziej oddalając się od tłumu. Minął sklepy „Myśliwy” i „Podróże”, minął bazar, który powstał tu spontanicznie i zdążył się zalegalizować, gdzie handlowano wyposażeniem i artykułami z innych planet. Minął również kilka małych hoteli „dla wszystkich ras” i restauracji z kuszącymi, cudzoziemskimi nazwami, obiecującymi nieprawdopodobne dania.

I dopiero wtedy Martin złapał okazję. Kierowca zatrzymał się sam, otworzył drzwi, i nie pytając ani o trasę, ani o cenę, rzucił:

– Z podróży?

Tutaj, na zwykłej moskiewskiej ulicy język turystyczny brzmiał obco i dziwnie. Zbyt proste i miękkie dźwięki, zbyt krótkie zdania.

– Tak, właśnie wróciłem.

– Tak myślałem. Sam podróżowałem trzy razy. Myślę sobie, podwiozę człowieka… daleko pan był?

Martin zamknął oczy, odchylił się na oparcie.

– Bardzo daleko. Dwieście świetlnych.

– I co tam jest?

– To samo, co tutaj. Deszcz.

Kierowca roześmiał się.

– I ja tak myślę. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Ile by człowiek nie podróżował, planety lepszej od Ziemi i tak nie znajdzie. Ja podróżowałem ot tak sobie, poszło o zakład z kumplami. Po pijaku się założyliśmy, że zdołamy przejść przez Wrota i wrócić. Mnie się udało, ale oni…

Martin milczał. Wsunął rękę do kieszeni i natrafił na żetony. Bez skanera trudno je było rozróżnić. Wieczorem będzie musiał napisać list do rodziny zabitego chłopca i wysłać przykrą wiadomość wraz z żetonem.

Martin stwierdził, że potem nie zaszkodzi się napić.

2

Nigdy nie wyznaczajcie ważnego spotkania na poniedziałkowy ranek. W sobotę wieczorem wydaje się, że to znakomity pomysł. Człowiek się umówi i już może skończyć rozmowę telefoniczną, by wrócić do gości. Można szczerze wierzyć, że niedziela minie w ciszy i spokoju, na niespiesznych zajęciach domowych i niedbałych kawalerskich porządkach, z leniwym wyjściem do pobliskiego sklepu po piwo i mrożoną pizzę – najbardziej paskudną drwinę Amerykanów z włoskiej kuchni. Można nawet liczyć, że niedzielny wieczór zakończy się sennym przełączaniem kanałów telewizora.

Nigdy nie obiecujcie sobie, że rzucicie palenie od Nowego Roku, zaczniecie uprawiać sport od przyszłego miesiąca i będziecie rześcy w poniedziałek rano.

– Pan Martin? – zapytał gość.

Martin zrobił dziwny ruch głową, który mógł oznaczać zarazem „tak”, „nie”, „nie pamiętam” albo „głowa mi pęka, a pan zadaje głupie pytania”.

A zwłaszcza to ostatnie.

– Chce pan proszek od bólu głowy? – zaproponował nieoczekiwanie gość i Martin popatrzył na niego z nagłym zainteresowaniem.

Na pierwszy rzut oka powód jego udręki był typowym biznesmenem z rodzaju tych, którzy zaczęli nosić krawat rok temu i jeszcze nie nauczyli się go samodzielnie wiązać. Przygarbiony, krótko obcięty, w garniturze od Valentino i koszuli od Etro. Martin świetnie wiedział, z jakimi prośbami przychodzą tacy ludzie, i już dawno nauczył się odmawiać.

Jedyną rzeczą, która nie pasowała do wizerunku gościa i przez to peszyła Martina, był zegarek. Oryginalny patek. Fakt posiadania takiego gadżetu mógł oznaczać wszystko, poczynając od nieprawdopodobnej głupoty gościa aż do wariantu najbardziej nieprzyjemnego – że mężczyzna nie jest tym, za kogo stara się uchodzić.

– Poproszę – zgodził się Martin. Gość podał mu listek z tabletkami. Martin przypomniał sobie, że takie opakowanie nazywa się blister. Ładne słowo, jakby rodem z fantastyki. „Wyjął swój wierny blister…”

– Przytulnie tu u pana – powiedział gość, czekając aż Martin rozgryzie tabletki i popije je wodą mineralną. Nic szczególnie przytulnego w pokoju nie było, zwykły gabinet w zwykłym mieszkaniu. Biurko z komputerem, dwa fotele, półki na książki i sejf w rogu. Martin nie odpowiedział na komplement, traktując go wyłącznie jako uprzejmość. – Więc to pan jest Martin.

– Na pewno widział pan moje zdjęcia – wymamrotał Martin. – Tak.

– Rzadkie imię w naszych szerokościach geograficznych – zauważył znacząco gość.

Martin zaczął wpadać w złość. Imienia nie mógł wybaczyć rodzicom. Wczesne dzieciństwo umilało mu przezwisko „gąsior” – kreskówkę o małym Nilsie, który podróżował nad Skandynawią na gęsi Martinie regularnie nadawano w telewizji. O tym, jak łączy się imię Martin z imieniem odojcowskim Igoriewicz lepiej w ogóle nie wspominać.

– I długościach – dorzucił Martin. – Rodzice uwielbiali Martina Edena Jacka Londona. Czy zaspokoiłem pańską ciekawość?

Gość skinął głową.

– Chwała Bogu, że nie podobał im się Grin. Rzadkie imię jest i tak znacznie lepsze od wymyślonego, prawda?

Martin popatrzył na niego takim wzrokiem, jakby chciał powiedzieć: „Co mi głowę zawracasz, człowieku…” Ale…

– A jak mogliby mnie nazwać w takim wypadku? – zainteresował się.

– O! – gość wyraźnie się ożywił. – Jest cała masa interesujących wariantów! Drud. Sandy. Grey. Stil. Kolomb. Poza tym, pańscy rodzice mogli również pasjonować się polityką. Rewolucyjna romantyka… Proszę mi wierzyć, że Fidel Olegowicz brzmiałoby znacznie gorzej!

Martin rozłożył ręce.

– Poddaję się… Słucham pana uważnie, tajemniczy nieznajomy.

Gość nie triumfował. Wyjął z kieszeni marynarki dowód osobisty i podał Martinowi.

– Ernesto Siemionowicz Połuszkin – przeczytał półgłosem Martin. Podniósł oczy na gościa, pokiwał głową i oddał paszport. – Jakże ja pana rozumiem… Więc czym mogę służyć?

– Jest pan prywatnym detektywem, który pracuje poza granicami Ziemi – powiedział Ernesto Siemionowicz. – Zgadza się?

Martin nie wstydził się swojej pracy i jeśli ukrywał ją przed krewnymi, to wyłącznie z powodu konserwatywnych poglądów wujka i nadmiernej nerwowości mamy. Sam wolał określenie „kurier”, ale faktycznie, była to wielokrotnie opiewana i wielokrotnie wyśmiewana profesja prywatnego detektywa. I wbrew obiegowej opinii niebezpieczna nie ze względu na liczbę wycelowanych w twoje serce luf, lecz liczbę otrzymywanych policzków, razów i wysłuchanych histerii.

– Pozwoli pan, że coś panu wyjaśnię – rzekł Martin. – Tak się złożyło, że niektórzy ludzie umieją zagadać kluczników, a inni nie. Przypadkiem mnie wychodzi to całkiem nieźle. Dlatego wykonuję pracę najbardziej przypominającą pracę kuriera. Pańska żona wyruszała w podróż po innych planetach? Znajdę ją i przekażę list od pana. A jeśli nie może wymyślić historii, by wrócić, stworzę ją dla niej. Pański partner w interesach mieszka na innej planecie? Mogę wystąpić w charakterze dostawcy. Przez Wrota nie można przenieść zbyt dużego ładunku, ale przecież nie handluje się wyłącznie złomem i polanami. Mogę dostarczyć dziesięć kilogramów rzadkiego lekarstwa z innej planety, mogę przewieźć przyprawy, schematy i rysunki nieznanych na Ziemi urządzeń… Tylko proszę nie namawiać mnie, bym przeniósł narkotyki. Po pierwsze, ludzie wchodzący przez Wrota są dokładnie sprawdzani, po drugie, z zasady jestem przeciwnikiem środków psychotropowych. Może mnie pan również poprosić o znalezienie zbiegłego dłużnika lub nieuczciwego partnera w interesach, ale wtedy zastanowię się, czy się tego podjąć. Nie jestem supermanem, ani najemnym mordercą. Nie mam ochoty ryzykować życia dla czyjejś zemsty.

– A jeśli ktoś złożyłby panu taką propozycję? – spytał Ernesto, który słuchał Martina bardzo uważnie.

– To propozycja? – upewnił się Martin.

– Pytanie.

– Nie umiem odpowiadać na takie pytania – odrzekł Martin z nutką rozczarowania w głosie. – Ale mogę dać panu numer telefonu. Odbierze człowiek, który odpowie w moim imieniu.

Ernesto Siemionowicz uśmiechnął się, nie ruszając się z miejsca.

– Proszę mi wierzyć, Martinie, nie mam zamiaru składać panu takich propozycji. To była tylko ciekawość. Znam pańskich „opiekunów” i wiem nawet, dlaczego pana kryją. Mógłbym spróbować przekonać tych ludzi, ale nie jest mi to do niczego potrzebne.

– W takim razie przejdźmy do rzeczy – rzekł Martin, znowu siadając w fotelu. Może z powodu wymyślnego imienia, ze względu na pewne niuanse zachowania, w każdym razie poranny gość przypadł mu do gustu. I bardzo nie chciałby wysłuchać zawoalowanej propozycji odnalezienia i zabicia zbiegłego z Ziemi dłużnika. Zresztą, wieloletnie doświadczenie podpowiadało Martinowi, że do podobnych banałów nie dojdzie. Z takimi propozycjami przychodzą zazwyczaj znacznie prostsi ludzie.

Ernesto wahał się. Głęboko pod spokojną ironią i wyraźną serdecznością tkwił niepokój i zdenerwowanie. Jakby miał w zanadrzu historię smutną i wstydliwą zarazem: o niewiernej żonie, która uciekła z najlepszym przyjacielem, o bezczelnym naciągaczu, któremu pozwolił się obedrzeć, o namiętności do młodziutkiej i głupiutkiej modelki, o potrzebie posiadania bardzo rzadkiego i szalenie drogiego afrodyzjaku z planety Hanaan.

Martin czekał uprzejmie, nie poganiając gościa i nie przejawiając zainteresowania. Solidni ludzie bardzo nie lubią prosić, a teraz. Ernesto Siemionowicz znalazł się w takiej sytuacji, że chcąc nie chcąc będzie musiał wystąpić w charakterze petenta. Zresztą, musiał być silnym człowiekiem, skoro nazwisko Połuszkin nie przeszkodziło mu w życiu. Inny po osiągnięciu pełnoletniości starałby się je zmienić, a Ernesto nosił dumnie swoje nazwisko, niczym sztandar nad oblężonym fortem.

– To wszystko jest okropnie banalne – powiedział w końcu Ernesto. – Pozwoli pan?

– Tak – rzekł Martin, patrząc jak gość wyjmuje papierośnicę i zapalniczkę-gilotynkę. – Dziękuję.

Cygaro wziął z przyjemnością, choć nie uważał się za amatora tytoniowej trucizny. Ale już lepiej zapalić raz na jakiś czas cygaro, niż truć się co pół godziny papierosowym dymem.

– Oryginalna hawana – rzucił mimochodem Ernesto. – Byłem niedawno na Kubie i przywiozłem… W Moskwie można dostać jedynie podróbki…

Martin pomyślał, że tę banalną kwestię wygłaszają zazwyczaj ludzie, którzy nie mają pojęcia o cygarach, nie umieją ich przechowywać i nie wiedzą, gdzie je kupić. Ale to cygaro rzeczywiście było wyśmienite – i Martin nic nie powiedział.

– Jak wspomniałem, wszystko jest szalenie banalne, Martinie. Mam siedemnastoletnią córkę. Głupi wiek, co by nie mówić. Dziewczyna ubzdurała sobie, żeby urządzić sobie tournee… Przeszła przez Wrota. Chciałbym, żeby ją pan odszukał i dostarczył do domu. Jak pan widzi, to wszystko bardzo proste.

– Szalenie – przyznał Martin. – I jakże banalne… Siedemnaście lat, mówi pan?

Ernesto skinął.

– Dawno opuściła Ziemię?

– Trzy dni temu.

Martin pokiwał. Trochę gorzej, niż gdyby zgłoszono się do niego natychmiast, ale jeszcze znośnie. Zresztą, przecież próbowano dotrzeć do niego już w sobotę… bez szczególnego nacisku.

– Muszę dowiedzieć się pewnych rzeczy, nim podejmę decyzję.

Ernesto nie protestował.

– Jakie ma pan stosunki z córką? – zapytał Martin.

– Dobre – odparł bez wahania Ernesto. – Owszem, zdarzają się sprzeczki… Ale, jak sam pan rozumie, mam z głowy cały szereg zwykłych życiowych problemów. Chcesz nowe szmatki – proszę bardzo. Chcesz przez całą noc słuchać muzyki – nikt ci słowa nie powie. Gdy budowano dom, zamówiłem porządną izolację akustyczną. Czas wolny, nauka – wszystko w normie.

– Rozumiem – przyznał Martin. – A normalne relacje rodzinne? Porozmawiać od serca, pojechać do nocnego klubu, zaprosić chłopaka na noc?

– Proszę mi wierzyć, jestem dobrym ojcem – powiedział z lekką dumą Ernesto. – Pogadam, wypuszczę, pozwolę. Podyskutuję, doradzę, ale jeśli nie uda mi się przeforsować mojego zdania – pogodzę się.

– Wspaniale – rzekł Martin ze zrozumiałym niedowierzaniem. – A jaki jest stosunek córki do pańskich interesów?

– Prowadzę absolutnie legalny interes – powiedział Ernesto nie bez dumy. – Każdy poważny biznes to bagno, ale nie mam nic do ukrycia. Nie jestem bandytą handlującym narkotykami i utrzymującym nielegalne kasyna. Córka nie musi się za mnie wstydzić, jeśli o to panu chodzi.

– Czy spytała pana o radę, nim wyruszyła w podróż?

– Nie – odparł Ernesto.

– Nie wydaje się to panu dziwne?

– Nie. Rozmawialiśmy o Wrotach, wyjaśniałem Irinie, że z usług kluczników należy korzystać ostrożnie, gdy zdobędzie się doświadczenie i wiarę we własne siły. Ira nie przyznała mi racji. Lubi podróżować, a co może być lepsze niż droga przez Wrota? Szczerze mówiąc, Martinie, nie wykluczam, że za dwa, trzy dni Ira wróci sama. Ale nie chcę ryzykować.

– Będę musiał obejrzeć jej pokój, jej rzeczy osobiste – powiedział Martin.

Ernesto sposępniał, ale skinął głową.

– Opłata?

– Proszę podać sumę – odparł lekko Ernesto. – Znam pańskie stawki, nie przerażają mnie.

Do licha! Martin próbował znaleźć choć jeden racjonalny powód odmowy – i nie potrafił. Sympatyczny człowiek. Lekkomyślna córka. Dobre pieniądze. Nie ma się do czego przyczepić. I gdyby doszło co do czego, Martina nie zrozumieliby jego właśni opiekunowie. Powiedzą: „Poważny człowiek, z zasadami… przydarzyło mu się nieszczęście, trzeba pomóc, Martinie”.

Wszystkie te myśli przemknęły mu przez głowę i zostały zastąpione czymś w rodzaju zakłopotania. Dlaczego miałby rezygnować z tej propozycji? Przecież zgodził się zapolować na księgowego-zabójcę, ryzykując, że zostanie postrzelony, albo splami krwią własne ręce. A teraz miałby jedynie odesłać córkę do domu.

– Powiem szczerze – rzekł Martin. – Coś mi się tu nie podoba.

Ernesto rozłożył ręce, jakby chciał powiedzieć – na to już nic nie poradzę.

– Czy powiedział mi pan wszystko? – zapytał Martin. – O swojej córce? O sobie?

– Wszystko, co może mieć związek z tą sprawą. Ale proszę pytać, odpowiem na każde pytanie.

Martin poddał się.

– Wezmę prysznic i napiję się kawy, dobrze? A potem pojedziemy do pana. Może pan poczekać tutaj…

– Z przyjemnością – zgodził się natychmiast Ernesto. – Przejrzę książkę… – leżąca na biurku książka Garnela i Czystiakowej otworzona była na artykule o rasie chri, podejrzewanej przez autorów o nienawiść do Obcych i ludożerstwo. Połuszkin spojrzał na zdjęcie przedstawiające gigantycznego homara na brzegu bagna i nawet mu powieka nie drgnęła. Martin poszedł pod prysznic.


– Smutno tu i samotnie – powiedział klucznik. – Porozmawiaj ze mną, wędrowcze.

Martin nigdy nie wymyślał historii zawczasu. Z jednej strony wynikało to z przesądów – że wymyślona historia może się w jakiś mistyczny sposób zmaterializować i trafić do innych podróżników. A z drugiej strony Martin miał wrażenie, że klucznicy cenią sobie improwizację.

– Chcę opowiedzieć o człowieku i jego marzeniu – zaczął Martin. – To był zwykły człowiek z planety Ziemia. Jego marzenie też było całkiem zwyczajne i nieskomplikowane, ktoś inny mógłby nawet nie uznać go za marzenie. Przytulny domek, mały samochód, ukochana kobieta i wspaniałe dzieci. Ten człowiek umiał nie tylko marzyć, ale również pracować. Zbudował dom, i to wcale nie taki mały. Poznał kobietę, którą pokochał i która pokochała jego. Człowiek kupił samochód – żeby ruszając w drogę, można było jak najszybciej wrócić do domu. Kupił nawet jeszcze jeden samochód – dla żony, żeby nie nudziła się zbytnio, gdy go nie będzie. Urodziły mu się dzieci – nie jedno, nie dwoje, lecz czwórka wspaniałych, mądrych dzieci, które kochały rodziców.

Klucznik słuchał. Siedział na kanapie w jednym z malutkich pokoików moskiewskiej Stacji i uważnie słuchał Martina.

– A gdy marzenie człowieka zostało urzeczywistnione – ciągnął Martin – on nagle poczuł się samotny. Kochała go żona, uwielbiały dzieci, w domu było przytulnie, a wszystkie drogi świata stały przed nim otworem. Ale czegoś mu brakowało. I kiedyś, ciemną, jesienną nocą, gdy zimny wiatr zrywał ostatnie liście z drzew, człowiek wyszedł na balkon swojego domu i rozejrzał się. Szukał swojego marzenia, bez którego tak ciężko mu się teraz żyło. Ale marzenie o domu przemieniło się w cegły i przestało być marzeniem. Wszystkie drogi leżały przed nim, a samochód stał się tylko zespawanymi kawałkami pomalowanego metalu. Nawet kobieta, która spała z nim w łóżku, była zwykłą kobietą, a nie marzeniem o miłości. Nawet dzieci, które tak kochał, były zwykłymi dziećmi, a nie marzeniem o nich. I człowiek pomyślał, że dobrze byłoby wyjść z tego pięknego domu, kopnąć elegancki samochód, pomachać ręką żonie, pocałować dzieci i odjechać na zawsze…

Martin odetchnął głęboko. Klucznicy lubili przerwy, ale teraz chodziło o co innego – Martin jeszcze nie wiedział, jak zakończy swoją opowieść.

– I odszedł? – zapytał klucznik i Martin zrozumiał, jak należy odpowiedzieć.

– Nie. Zszedł do sypialni, położył się obok żony i zasnął. Nie od razu, ale mimo wszystko zasnął. I starał się już nie wychodzić z domu, gdy jesienny wiatr igra z opadłymi liśćmi. Człowiek zrozumiał to, czego jedni dowiadują się w dzieciństwie, a inni nie rozumieją do późnej starości. Uświadomił sobie, że nie można marzyć o tym, co osiągalne. Od tamtej pory starał się wymyślić sobie prawdziwe marzenie. Oczywiście nie udało mu się to. Ale za to teraz żył marzeniem o prawdziwym marzeniu.

– To bardzo stara historia – powiedział w zadumie klucznik. – Stara i smutna. Ale rozwiałeś mój smutek, wędrowcze. Wejdź we Wrota i zacznij swoją drogę.


Czas wyboru planety niczym nie był ograniczony – może jedynie pragnieniem i głodem. Kiedyś Martin spędził przed komputerem ponad sześć godzin.

Teraz minęło już czterdzieści minut, a on ciągle nie mógł się zdecydować.

Wczoraj był w domu Iriny, porozmawiał z dwoma jej przyjaciółkami i śmiertelnie przerażonym chłopakiem – zwykłym siedemnastoletnim pętakiem, onieśmielonym ojcem Iriny, jej matką i chyba nawet psem – wielkim owczarkiem maltańskim.

Pies peszył Martina najbardziej. Pies należał do Iry, mieszkał w jej pokoju, występował niemal na wszystkich zdjęciach i nagraniach wideo, które uprzejmie udostępnił mu Ernesto Siemionowicz. Pies był wielki i bojowy, i wyraźnie tęsknił za swoją panią.

Dlaczego nie wzięła go ze sobą?

Kiedy młoda, głupia dziewczyna ucieka z domu, może nie powiedzieć o tym rodzicom, ale powinna zabrać ukochanego psa! Po pierwsze, z powodów czysto pragmatycznych, naiwnie sądząc, że pies to najlepszy obrońca na świecie, a po drugie, ze względu na sentymentalne przywiązanie. Gdy się ma siedemnaście lat, stawia się zwierzęta na równi z ludźmi, a czasem nawet wyżej.

Ira nie wzięła psa.

Nie wzięła również wiszącej na ścianie pokoju kuszy – hiszpańskiej zabawki z tytanu, rzeczy drogiej i bardzo pożytecznej. Nie wzięła też karabinu, którym umiała się posługiwać i który był oficjalnie zarejestrowany na milicji.

To od razu nasuwało myśl, że pociąg Iriny do przygód był dość umiarkowany, i że ze wszystkich planet wybrała taką, gdzie nie ma potrzeby używania broni – kwitnącą, amerykańsko-europejską wspólnotę na Eldorado, miasto-kurort na Błękitnych Dalach, miasto-planetę wysoko rozwiniętych aranków, jeden ze światów-skansenów pod patronatem dio-dao, rasy ascetycznej i surowej, ale szalenie punktualnej i prawomyślnej. Czyli którąś z tych planet, które tak lubią opisywać w czasopismach typu „Vogue” czy „Pani domu”, nie żałując miejsca na kolorowe zdjęcia i zachwycony bełkot turystów…

Ale to z kolei nie pasowało do charakteru dziewczyny! Nie zamieniłaby siekierki na kijek i nie przenosiłaby się z bezpiecznego, komfortowego gniazdka, stworzonego dzięki pieniądzom ojca, na przytulną planetę. Martin pomyślał nawet przez moment, że Irina w ogóle nie przechodziła przez żadne Wrota, tylko poleciała na wyspy Bahama czy Hawaje ze swoim prawdziwym chłopakiem, którego istnienia rodzice, jak to zwykle bywa, nawet nie podejrzewali.

Ale przyjaciółki Iriny, dziewczynki równie głupiutkie i beztroskie jak sama Irina Połuszkina, z nieudawanym zachwytem i fałszywym niepokojem w głosie bardzo przekonująco opowiadały o tym, jak Irina weszła przez drzwi moskiewskiej Stacji. Irina nie wzięła ze sobą żadnych rzeczy, zadowoliła się jedynie torbą z ubraniem i jakimiś drobiazgami ze sklepu „Podróże”. Dziewczęta uczciwie poczekały na przyjaciółkę te dwie godziny, które klucznicy dawali każdemu podróżnikowi na opowiedzenie historii, a Ira nie wyszła. Na obcej planecie mogłaby poprosić klucznika o wpuszczenie jej do pokoju wypoczynkowego, ale na Ziemi ten numer by nie przeszedł.

Martin przejrzał wszystkie czasopisma, które znalazł w pokoju Iry. Obejrzał wszystkie kasety, ze szczególnym uwzględnieniem tych o Wrotach i klucznikach. Złamał hasło w jej komputerze (co nie zajęło mu zbyt dużo czasu) i uważnie przejrzał e-maile, logi, naiwne wiersze i ulubione strony w Internecie. Dowiedział się mnóstwa interesujących rzeczy, włączając naturalne w tym wieku zainteresowanie seksem i dość nieoczekiwane zamiłowanie do piłki nożnej. Znalazł w najbanalniejszym miejscu – pod materacem – dziewczęcy pamiętnik, zamknięty na mały zameczek, który skapitulował przed scyzorykiem. Pamiętnik wypełniały plotki, szkice pięknych sukien, wspomnienia o pocałunkach i namiętnych zauroczeniach, długie rozmyślania o sensie życia i losach ludzkości. Każdy z takich monologów dobitnie świadczył, jaki film obejrzała, czy jaką książkę czytała ostatnio Ira.

Zupełnie normalna, sympatyczna siedemnastoletnia dziewczyna.

I żadnych aluzji, dlaczego weszła we Wrota i dokąd wyruszyła.

Martin patrzył na ekran i nie widział planety.

Rudowłosa dziewczynka z zielonymi oczami. Z zamożnej rodziny. Mądra z natury i głupia ze względu na wiek. Gdzie ją mogło zanieść?

Eldorado. Dio-dao…

Nie.

Planety, na które całymi tłumami napływali ludzie i nieludzie ze światów otwartych przez kluczników. Światy surowe i przestronne, otwarte na podbój i do nikogo nie należące, planety, gdzie można szukać złota, hodować pszenicę, postawić w lesie drewniany dom, albo zostać najprawdziwszym szeryfem. Planety, na które wyrywają się chłopcy od dwunastego roku życia wzwyż.

Nie.

Cała ta egzotyka w rodzaju macierzystych planet Obcych. Postawione przez kluczników warunki nie przewidywały żadnego ograniczenia swobody przemieszczania się… ale jest wiele sposobów odstraszania Obcych od własnej planety. Wysokie ceny na lokal i żywność, przeszkody w otrzymaniu wizy, zwykła przestępczość, na którą władze przymykają oczy…

Nie.

– Nie poszłaś na chybił trafił – powiedział Martin, patrząc na monitor. – Coś cię zaciekawiło…

Najwyraźniej coś przegapił. Jakiś drobny szczegół w charakterze dziewczynki, który sprawił, że weszła przez Wrota.

Seks? Religia? Problemy z prawem? Bez sensu. O żadnym seksie nie mogło być mowy, wiara w Boga na poziomie stwierdzenia: „Rzecz jasna istnieje pewien wyższy rozum”. Organa nie miały do Iriny żadnych pretensji.

Martin zamknął oczy, jeszcze raz przewijając w pamięci wszystkie otrzymane informacje. Irka na plaży, w panamie i z wiaderkiem, ta sama Irka przy pianinie, a tu Irka idzie do pierwszej klasy dobrego college’u.

Zatrzymał się. College. Czesne trzy i pół tysiąca rocznie. Nauka tańca, retoryki, psychologia, aikido… widelec trzymamy w lewej ręce, w nosku dłubiemy prawą…

Zaawansowana nauka języków obcych. Ira uczyła się angielskiego i francuskiego, potem do tego doszły jeszcze łacina i greka, a następnie niemiecki i hiszpański…

Przez ostatnie dwa lata Irka zajmowała się najgłupszym przedmiotem, jaki można było sobie wyobrazić. Uczyła się języka turystycznego. Po co uczyć się języka, który i tak włożą ci do świadomości podczas pierwszej podróży – drobny acz przyjemny prezent kluczników? Dla szpanu? Tylko dlatego, że masz ogromne zdolności językowe?

Ciepło. Bardzo ciepło.

Martin uśmiechnął się, zaczął sunąć kursorem w górę. Rondo… Karasan… Ioll… Jeżyki… Veno… Planety, na których jest wielu ludzi. Planety, na których jest wielu Obcych.

Biblioteka.

Bardzo popularna przez pierwsze dwa lata od przybycia kluczników. Planeta, na którą łapczywie rzuca się każda rasa obdarzona dostępem do Wrót. Świat, który nie jest nikomu potrzebny. Świat, który ma tylko jedne Wrota.

Naciskając enter, Martin nie miał już wątpliwości, że zgadł.

3

Stacja była standardowa – duży, piętrowy budynek zbudowany z kamiennych bloków oraz wieża-latarnia. Najlepsze świadectwo, że planeta nie posiada własnej cywilizacji – klucznicy nie zatroszczyli się o architektoniczne dopasowanie budowli.

Ale jeśli na planecie Topiel równie standardowa Stacja wydawała się pusta i porzucona, tutaj tętniło życie. Na korytarzach Martin natknął się na kilku Obcych – puszystych czworonogich z czujnym drapieżnym wzrokiem i wilczą mordą, a z górnego piętra dobiegał gwar wielu głosów, widocznie podróżni, odpoczywający w sali gościnnej, prowadzili jakąś dyskusję. Za plecami Martin złowił lekkie szuranie łap, albo obutych w coś miękkiego, albo amorficznych z natury, ale nie przejął się tym. Wiedział, że na Stacji żadna istota nie odważy się i nie zdoła wyrządzić nikomu krzywdy.

Ale mimo wszystko drażniło go to otwarte śledzenie.

Wyszedł na drewnianą werandę i znalazł tam dwóch kluczników. Jeden, starszy, o siwoburym futrze, palił fajkę, opierając się o poręcz i kontemplując krajobraz. Drugi siedział przy stoliku z zastawą do herbaty i uważnie słuchał Obcego – wysokiego, barczystego humanoida o spłaszczonej głowie i potężnych, szponiastych łapach. Z ubrania Obcy miał na sobie tylko pasek jaskrawo niebieskiego materiału na biodrach. Wchodzącemu Martinowi humanoid rzucił podejrzliwe spojrzenie i kontynuował opowieść potężnym głosem:

– I ruszyłem ukwieconymi polanami, zrywając jeden kwiat po drugim, ale nie było wśród nich różowych płatków życzeń… Postanowiłem wtedy wrócić do ukochanej i pójść po swoich śladach, ale trawy zamknęły się i splątały moją drogę… Słońce weszło w antyfazę i czarne światło zalało świat… Wołałem, ale odpowiedzią była tylko cisza…

Martin z wysiłkiem uśmiechnął się do kluczników i poszedł w stronę schodów. Od Obcego płynął ostry, korzenny zapach – niepokojący i nieprzyjemny. Kolorowe rozbłyski latarni kładły się na kamiennym placu przed Stacją nerwowym stroboskopem, przebijając nawet światło południowego słońca.

– Smutno tu i samotnie, wędrowcze… – powiedział klucznik za jego plecami. – Słyszałem takie historie już wiele razy…

– Drwisz sobie ze mnie, kluczniku! – ryknął Obcy. – Opowiedziałem ci historię mojego wygnania!

– Słyszałem takie historie wiele razy… – powtórzył ze smutkiem klucznik. – Smutno tu i…

Świst przecinanego powietrza zmusił Martina do pochylenia się i odskoczenia do poręczy, do nóg palącego fajkę klucznika. Ciężkie uderzenie, trzask drewna, brzęk tłuczonych naczyń… Martin podniósł oczy – klucznik czyścił fajkę.

Martin odwrócił się.

Stół był rozcięty na pół, porcelanowe filiżanki leżały na podłodze. Młody klucznik ze smutkiem spoglądał na to rumowisko.

Zapalczywego Obcego już nie było.

– Nie ma się czego bać – odezwał się amator fajki do Martina. – Na terenie Stacji nikt nie może nikomu wyrządzić krzywdy.

– Przyzwyczajenie – wyjaśnił Martin, wstając. – Do widzenia.

Korzenny zapach Obcego nadal wisiał w powietrzu. Przechodząc obok rozwalonego stołu Martin wstrzymał oddech. Latarnia nad jego głową słała w przestrzeń fale kolorowego światła.

Martin wyszedł na plac.

Stacja została zbudowana na okrągłej kamiennej wysepce o średnicy pół kilometra. Nie rosły tu żadne rośliny, szary chropowaty kamień bardziej przypominał beton niż naturalne podłoże. We wszystkie strony od kamiennej wysepki rozchodziły się wąskie kanały. Połączone ze sobą ciekami, wiły się i tworzyły zatoki, pokrywając cały świat aż po horyzont – i jeszcze dalej. Cała planeta była tylko kamieniem i wodą, martwą karykaturą Wenecji. Wysepka, na której stał Martin, stanowiła największy fragment lądu na Bibliotece. Najmniejsza wysepka miała dwadzieścia centymetrów na dwadzieścia centymetrów, zaś generalnie rozmiary wahały się od pięciu do dwustu metrów kwadratowych. Na każdej wysepce stały obeliski, oszlifowane kamienne słupy grubości ręki i wysokości półtora metra. Czasami stał tylko jeden słup. Czasem setki. Na każdym obelisku wyryto jedną jedyną literę. Liter było w sumie sześćdziesiąt dwie, ale nie wykluczano wariantu, że w skład alfabetu wchodziły również znaki przestankowe i cyfry.

Martin stał, oglądając niekończący się las kamiennych fallusów. Nigdy nie był na Bibliotece, ale niegdyś przeczytał wiele artykułów na temat tej dziwnej planety. Na pierwszy rzut oka była pełna tego uroku, który wiele osób widzi w ruinach i cmentarzach. Czyste, świeże, ale martwe powietrze. Cicho szemrząca w kanałach woda. Gdzieniegdzie na wyspach widać oznaki życia. Unosiły się lekkie opary, pomiędzy slupami naciągnięto namioty i plandeki.

Martina przeszył dreszcz – nie z zimna, bo było raczej ciepło, lecz od czającego się w obeliskach mroku. Nigdy nie mógł zrozumieć, co takiego ludzie widzą w ruinach. Martin otworzył futerał z karabinem, szybko złożył broń, odbezpieczył i poszedł w stronę brzegu, tam, gdzie przez kanał przerzucono kamienny mostek – utworzony z trzech bezceremonialnie przewróconych słupów.

I wtedy zobaczył, że z naprzeciwka idzie trzech aborygenów. Człowiek i dwóch Obcych – geddar i nie znana Martinowi fokokształtna istota, pełznąca brzegiem kanału z opuszczoną do wody płetwą. Wytężając wzrok, Martin zauważył jeszcze jednego fokoida, płynącego pod wodą.

– Pokój wam – zwrócił się Martin do tego swoistego komitetu powitalnego, zatrzymując się przed mostkiem, ale nie wypuszczając karabinu z rąk.

Geddar i człowiek popatrzyli na siebie. Chyba to właśnie oni byli tu najważniejsi – chociaż możliwe, że tę myśl nasuwał miecz geddara i śrutówka człowieka. Geddar skrzyżował ręce na piersi – poza oczekiwania, z której najwygodniej wyciągnąć miecz.

– I tobie pokój – rzekł człowiek, chudy, ale nie wycieńczony. Europejczyk, mniej więcej czterdziestoletni, miał na sobie znoszone, ale czyste ubranie – generalnie sprawiał wrażenie zadbanego. – Reprezentujemy administrację Biblioteki.

Martin skinął głową. Wiedział, że na Bibliotece nie ma rządu z prawdziwego zdarzenia – planeta nie sprzyjała organizacji życia społecznego. Ale coś na kształt władz pojawia się w każdym miejscu, gdzie zbiorą się więcej niż dwie istoty rozumne.

– Jak długo zamierza pan przebywać na Bibliotece? – odezwał się znowu człowiek.

– Tyle, ile będzie trzeba.

Mężczyzna uśmiechnął się. Martin pomyślał, że przedstawiciel administracji miałby wiele opowieści dla kluczników.

– Przestrzegamy tu pewnych zasad – mówił dalej człowiek. – Niezwykle prostych. Żadnej przemocy. Molestowanie seksualne również jest niedopuszczalne. Kradzież karzemy śmiercią. Wskazane byłoby przekazanie na fundusz społeczny części posiadanych przez pana rzeczy.

– Bóg nakazał się dzielić – przyznał Martin. Zrzucił jeden pasek plecaka, przełożył karabin do wolnej ręki i zdjął plecak. Rozwiązał go, wyjął sporą paczkę i przerzucił przez kanał do nóg geddara.

Przedstawiciele władz przyglądali mu się z zainteresowaniem.

– Koncentraty spożywcze, materiał, igły i nici, lekarstwa, tabletka suchego paliwa, bateria słoneczna, trzy ostatnie numery „Przeglądu dla podróżników” – wyliczał Martin. – Dokładnie połowa mojego wyposażenia.

Przedstawiciel administracji i geddar znowu wymienili spojrzenia. Martin z przyjemnością zobaczył na twarzy mężczyzny uśmiech. Geddar opuścił ręce. Istota przypominająca fokę wydała cichy, gruchający dźwięk, odwróciła się i delikatnie ześliznęła do kanału.

– Cieszę się, że mogę powitać doświadczonego podróżnika – rzekł mężczyzna. Wszedł na mostek i podał Martinowi rękę. – Dawid.

– Martin.

Geddar tylko skinął głową. Żeby skłonić geddara do wyjawienia swojego imienia, nie wystarczy nikły cień podziwu czy sympatii.

– Czy na Ziemi wydarzyło się coś interesującego? – zapytał niemal od razu Dawid.

Martin pokręcił głową.

– Dzięki za „Przegląd” – rzucił Dawid. – Niewiele osób wpada na to, żeby wziąć ze sobą gazety. Kim pan jest, Martinie?

– Sądzę, że można mnie nazwać adwokatem – uśmiechnął się Martin. – Albo listonoszem.

– Albo detektywem – dodał w zadumie Dawid. – Wie pan, że o panu słyszałem?

Martin pokręcił głową.

– Przypuszczam, że się pan myli.

Dawid uśmiechnął się:

– Być może. Ale radziłbym panu nie tracić czujności. Ja i mój przyjaciel – skinął w stronę geddara i Martin spiął się – znajdujemy się tutaj z własnej woli. Jeśli zechcemy, wrócimy. Ale wielu ugrzęzło tu na dobre. Jeśli rozejdzie się plotka, że na planecie pojawił się Piechur… – Dawid znacząco zawiesił głos, ale Martin nie zareagował. Szczerze mówiąc, bardziej interesował go ten geddar, który pozwalał, by człowiek określał go mianem „przyjaciela”. Tych dwóch łączyło coś poważnego…

– Jak mogę panu pomóc, Martinie? – zapytał Dawid.

– Szukam dziewczyny, która przybyła na Bibliotekę trzy dni temu – wyjaśnił Martin. – Ma siedemnaście lat. Sympatyczna, rudowłosa, mniej więcej mojego wzrostu…

Dawid skinął głową, nie słuchając do końca.

– Tak, pamiętam. Od kogoś innego zażądałbym opłaty za informacje – życie nie jest tu łatwe, zasoby są ograniczone. Ale pan jest solidnym człowiekiem i podoba mi się pan. Dziewczyna poszła na zachód – wskazał ręką kierunek.

– Co tam jest? – spytał Martin.

– Jedno z trzech osiedli, gdzie mieszkają uczeni. – Dawid prychnął. – Może zabrzmi to śmiesznie, ale na ludność Biblioteki składają się prawie wyłącznie idioci, pragnący odkryć tajemnicę planety. Największe osiedle znajduje się tu, przy Stacji. Nazywamy je po prostu Stolicą. Mieszkają tu siedemset trzydzieści dwie istoty rozumne. Stu czternastu ludzi, trzydziestu dwóch geddarów oraz Obcy.

Martin znowu zauważył zdumiewający fakt – Dawid podkreślił alians między ludźmi i geddarami.

– Drugie osiedle, Centrum, mieści się na północy, i zamieszkuje je około dwustu istot rozumnych – kontynuował Dawid. – Jesteśmy z nimi w jak najlepszych stosunkach. Ale dziewczyna poszła do najmniejszego osiedla, Enigmy, położonej dokładnie na zachód od nas. Ludność Enigmy wynosi około stu ludzi.

Zrobił przerwę i dodał:

– Właśnie ludzi. Obcy nie są tam mile widziani. Nie podoba nam się to, ale nie chcemy konfliktu.

Martin skinął głową. Wiedział o istnieniu trzech osiedli na Bibliotece, ale rozkład sił politycznych był mu nie znany.

– Pozostała część planety jest niezamieszkana?

Dawid wzruszył ramionami.

– Tego bym nie powiedział. Są ludzie, którzy pragną odosobnienia, są szaleńcy i samotnicy… osiedlają się w pobliżu, ale prawie się z nami nie kontaktują. Żadnych band czy samotnych strzelców tu nie ma – bo chyba to interesuje pana najbardziej?

– Owszem – przyznał Martin.

– W zasadzie jest tutaj bezpiecznie – powiedział Dawid. – Jedyne formy życia na planecie to występujące w kanałach ryby, wodorosty i stworzenia przypominające raki. Żadna forma życia nie jest jadowita czy agresywna, wszystkie nadają się do spożycia… o walorach smakowych rozprawiać nie będziemy. Czasem, raz na trzy miesiące, ktoś znika bez śladu, ale jestem skłonny złożyć to na karb nieszczęśliwych wypadków. Kanały są wystarczająco głębokie, żeby utonąć, a miejscowe raki zjedzą ciało człowieka z równą przyjemnością, z jaką pan zjadłby raka.

– Jeszcze coś interesującego?

Dawid uśmiechnął się i pokręcił głową.

– Jak sądzę, nasze badania naukowe i dysputy raczej pana nie intrygują, mam rację? Występująca na tej planecie rasa była bardziej starożytna od samych kluczników, ale pozostały po niej jedynie kanały, wysepki i obeliski. Co kilka dni ktoś ogłasza, że rozszyfrował starożytny język i za każdym razem okazuje się, że to pomyłka. Ale mimo to nie tracimy nadziei.

– Jest pan lingwistą?

– To tylko hobby. – Dawid pokręcił głową. – Jestem biologiem i przybyłem, żeby zbadać miejscowe formy życia. Występuje tu unikatowa biocenoza dziewięciu gatunków zwierząt i trzech rodzajów wodorostów, tworząc razem wspaniały, stabilny system. A przy tym dowolna rasa białkowa może żywić się miejscowymi formami życia. Woda w kanałach ma słony posmak, ale znakomicie gasi pragnienie. Zdarzają się deszcze, ale nie ma gwałtownych burz. Temperatura waha się od dwunastu do dwudziestu dziewięciu stopni Celsjusza.

– Sztuczny system – podsumował Martin.

– Oczywiście – Dawid rozpłynął się w uśmiechu. – Ci, którzy zasiedlali tę planetę, stworzyli warunki, pozwalające przeżyć dowolnej humanoidalnej rasie, i… odeszli? – Rozłożył ręce. – Tak czy inaczej, jeśli uda się rozszyfrować pismo na obeliskach, będzie to ogromny sukces naukowy.

Geddar, który do tej pory stał nieruchomo, pochylił się i podniósł z ziemi paczkę z wyposażeniem.

– Jeszcze dwa pytania – rzucił szybko Martin. – Jak daleko stąd do Enigmy?

– Dwadzieścia trzy kilometry. Dla doświadczonego piechura – pięć-sześć godzin marszu. Dla pana – osiem.

Martin spojrzał na niebo i Dawid dodał:

– Do zachodu słońca zostały cztery godziny. Ciemność zapada niemal od razu, planeta nie ma satelitów, a powietrze jest bardzo czyste. Radziłbym panu przenocować w osiedlu. Za kawałek czekolady czy kilka torebek herbaty każda rodzina nakarmi pana wędzoną rybą i zaproponuje nocleg.

– Drugie pytanie – rzekł Martin, ignorując propozycję. – Jakie wrażenie zrobiła na panu dziewczyna, która poszła do Enigmy?

Dawid nieoczekiwanie zawahał się. Popatrzył na geddara, a ten niemal po ludzku wzruszył ramionami.

– Dziwna – powiedział w końcu. – Bardzo młodziutka. Powiedziała, że po raz pierwszy przeszła przez Wrota i ja jej wierzę. A jednocześnie zachowywała się z dużą pewnością siebie i od razu zapytała o drogę do Enigmy…

Zamilkł i dodał:

– I miała zawczasu oddzieloną połowę wyposażenia. Tak jak pan, Martinie. I odniosłem wrażenie, że wszystkie pytania zadaje jedynie dla porządku… z góry znając odpowiedź.

– Dziękuję – powiedział w zadumie Martin. – Chyba zaryzykuję i wyruszę natychmiast.

Martin przeszedł przez mostek i zarzucił karabin na ramię. On i Dawid ponownie uścisnęli sobie dłonie, a geddar uprzejmie skinął głową.

I Martin ruszył w drogę.

Stolica rzeczywiście wyglądała na duże osiedle. Rozmiar wysepek sprawiał, że na jednej mogło zamieszkać jedynie kilka osób, większość ludności rzeczywiście tworzyła coś na kształt rodzin. Martin starał się iść po małych wysepkach, omijając duże, z namiotami i plandekami. Często trafiał na mosty, zbudowane z kilku obelisków. Nad niektórymi wyspami powiewały przywiązane do obelisków proporce, pełniące rolę zaimprowizowanych szyldów – Martin zarejestrował punkt medyczny, dwa sklepiki, salon fryzjerski i jeszcze coś. Szczególnie wzruszająco wyglądał kościół ze ścianami z moskitiery.

Martin wiedział, że komarów tutaj nie było.

W niektórych miejscach szerokość kanałów dochodziła do pięciu metrów – tam zazwyczaj stawiano sieci. Sporą wysepkę z dużą zatoką wykorzystywano w charakterze plaży i kąpieliska. Najwyraźniej nagość nikogo tu nie peszyła, bo na słońcu leżały trzy korpulentne nudystki, zaś plażą szedł nagi chłopiec. W kanale obok płynęła fokopodobna istota, od czasu do czasu wyrzucając na brzeg mięczaki. Chłopak zbierał muszle do reklamówki, [Aluzja do żartobliwej piosenki, utrzymanej w atmosferze czarnego humoru, której twórcą jest aktywny członek rosyjskiego fandomu i współorganizator największego rosyjskiego konwentu ROSKON, Aleksander Uljanow zwany ŁAS, i zaczynającej się od słów „Nagi chłopiec szedł po plaży, zbierał sobie piękne muszle, wkładał je do reklamówki…”.] nudystki przypatrywały się z ciekawością Martinowi i rozmawiały o czymś półgłosem, zaś chłopiec z zawiścią wpatrywał się w karabin, dopóki foka nie odwróciła jego uwagi długim świstem.

Biblioteka robiła dość sympatyczne wrażenie. Większość planet, kolonizowanych przez kilka ras jednocześnie, wypracowywała jakąś formę demokratycznego współistnienia. Rządy bandytów czy despotów pojawiały się na bardzo biednych albo szalenie bogatych planetach. Biblioteka była światem minimalistycznym – nietrudno tu przeżyć, ale nie sposób się wzbogacić.

Po dwudziestu minutach marszu Martin znalazł się poza granicami osiedla. Nikt go nie wołał ani nie zatrzymywał. Być może z powodu karabinu, a może dlatego, że Dawid i geddar utrzymywali w stolicy wzorowy porządek. Z jednej strony Martinowi szło się teraz łatwiej, z drugiej trudniej – tutaj nie było mostów. Wąskie kanały trzeba było po prostu przeskakiwać – chropowaty kamień wysepek pozwalał na bezpieczny rozbieg, szerokie należało omijać. Dawid przecenił trochę szybkość Martina, ale Martin się tym nie przejmował.

Nie ma nic przyjemniejszego od spokojnej wędrówki po obcej planecie, pod warunkiem że nie musisz obawiać się niespodziewanego ataku drapieżnika, czy równie nieoczekiwanego strzału w plecy. Martin, doświadczony podróżnik, nie tracił czujności, rozglądał się na boki, ale nie bał się. Kamienne obeliski były zbyt wąskie, żeby ktokolwiek mógł się za nimi zaczaić. W wodzie kanałów mieszkały fokoidy, czy inna forma życia rozumnego, ale stworzenia wodne są zazwyczaj usposobione pokojowo. Znacznie bardziej niepokoił Martina cel wędrówki – osiedle ludzi-szowinistów.

Dziwna sprawa. Aby zakończyć międzynarodowe konflikty, Ziemia potrzebowała tylko jednego – kontaktu z Obcymi. Wszystkie podejrzenia i cała wrogość została niemal od razu przeniesiona na zębatych, łuskowatych, kudłatych czy śliskich kosmitów. Wyjątek stanowili klucznicy – ich spokojna potęga budziła powszechny szacunek. Jakie lęki targały ludzkością w pierwszych dniach kontaktu – zwłaszcza po ataku jądrowym amerykańskich wojsk lotniczych na statek macierzysty! Ale klucznicy nawet się nie zająknęli na temat tego przykrego incydentu, pozwalając prezydentowi Stanów Zjednoczonych na wygłoszenie przeprosin oraz ukaranie pospiesznie mianowanych strzelców. Mało tego, klucznicy pomogli oczyścić skażony teren i podarowali lekarstwa na chorobę popromienną. Z tą samą pobłażliwą obojętnością przybysze traktowali terrorystów, którzy przez kilka lat próbowali niszczyć Stacje. Niebagatelny wpływ na stosunki ludzi z klucznikami miała również „opłata za wynajem”, regularnie płacona krajom, na terytorium których mieściły się Wrota. Można oczywiście oburzać się bezceremonialnie zaanektowanym fragmentem Moskwy, zepsutym widokiem na Statuę Wolności, poważnie zredukowanym ogrodem Kensington, przesuniętą w bok tysiącletnią pagodą w Pekinie, ale trzeba przyznać, że podczas budowy Stacji nie było ani jednej ofiary.

Poza tym, klucznicy rozsądnie nie tknęli żadnej świętości religijnej, zaś udostępnione przez nich technologie położyły kres głodowi, kryzysom energetycznym i kilku nieprzyjemnym chorobom. Klucznicy nie wchodzili w spory prawne – po prostu wzięli to, czego potrzebowali – czternaście działek w najważniejszych miastach Ziemi – i uczciwie płacili za to, co wzięli. W zamian żądali jedynie, by dostęp do Stacji zapewniono wszystkim chętnym. Oplata za przejście przez Wrota i podróż na inną planetę była niezmiennie ta sama – ciekawa opowieść. Nic poza tym! Kontakty oficjalne ograniczone do niezbędnego minimum. Żadnego eksportu, prócz drobnych zakupów artykułów spożywczych i tytoniu. Ze swojej strony klucznicy dawali tylko to, co uważali za stosowne. Nic nie mówili o sobie. I taką politykę stosowali na wszystkich planetach, do których dotarły ich gwiazdoloty.

Po jakimś czasie ludzie przestali reagować na kluczników. Przywykli do nich jak do zjawiska atmosferycznego, nauczyli się nie dostrzegać niewygód i cenić korzyści – ponieważ tych ostatnich było znacznie więcej.

Ale pozostałe rasy to już zupełnie inna kwestia. Wśród Obcych zdarzały się cywilizacje zacofane oraz bardziej rozwinięte niż ludzka. Niemal wszyscy byli ciekawscy i chcieli popatrzeć na inne światy. I na nich właśnie wylewała się cała wrogość ludzi do Obcych – czasem otwarta i usprawiedliwiona, a czasem irracjonalna i skryta.

Martin przyzwyczaił się do myśli, że szowiniści wolą żyć na Ziemi, czy w nielicznych ziemskich koloniach. Szowiniści, którzy osiedlili się wśród Obcych – to zjawisko dziwne i nielogiczne. Tym bardziej, iż byli to ludzie wykształceni, dążący do odkryć naukowych i odgadnięcia tajemnic Wszechświata! Miłośnicy przygód i karierowicze nie mieli czego szukać na Bibliotece, raju dla ludzi bezinteresownych, wyznawców wykrystalizowanej wiedzy akademickiej. Co za pomysł – uczony-szowinista, naukowiec-fanatyk, badacz-ksenofob! W zasięgu ręki jest niesamowita tajemnica – cywilizacja kluczników. Jest mnóstwo mniejszych zagadek, jak choćby Biblioteka. Dlaczego nie badać wszystkich zagadek razem?

Rozmyślając w ten sposób, Martin bynajmniej nie cierpiał na idealizm – który w jego zawodzie jest cechą rzadką i fatalną w skutkach. Zdarzało się już, że spotykał bardzo inteligentnych faszystów, zdarzało mu się widywać ludzi ciemnych i prostych, o ogromnej wyrozumiałości i tolerancji. Ten wewnętrzny monolog był jedynie relaksem dla umysłu i sposobem zachowania spokoju ducha. Od dawna wiadomo, że ostra krytyka cudzych wad sprawia, że sami stajemy się do nich skłonni, podczas gdy naiwne zdumienie pomaga ich uniknąć.

Dwie godziny później Martin postanowił się rozebrać. Zdjął i schował do plecaka podkoszulkę, od mocnych turystycznych spodni odpiął nogawki, przemieniając je w przydługie szorty. Buty zostawił – żłobkowana podeszwa dobrze trzymała w czasie skoku. Martin nie miał najmniejszej ochoty pośliznąć się i uderzyć głową o najbliższy obelisk, powiększając grono zaginionych bez wieści. Przy okazji zrobił sobie przerwę i zjadł obiad – suchary z żytniej mąki, twardy, słodkawy szwajcarski ementaler popity wodą z kanału. Woda faktycznie była słonawa, ale przyjemna w smaku – jak dobra mineralna. Obeliski już nie drażniły i nie budziły cmentarnych skojarzeń, stały się normalną częścią krajobrazu. Nieopodal plusnęła w kanale wielka ryba z żółtym brzuchem, która albo postanowiła łyknąć powietrza, albo pogapić się na przybysza. Martin przesunął palcem po ściance kanału, zeskrobał trochę zielonych wodorostów i spróbował. Nie były smaczne – zbyt stęchłe i słone, ale nie budziły wstrętu. Wiedział, że na Bibliotece pędzi się z wodorostów jakiś alkohol, ale z jakich konkretnie? Może wykorzystywano te bure taśmy, którymi porosło dno kanału, a może te drobne, puszyste listki, swobodnie dryfujące po wodzie. Tak czy inaczej nie należało spodziewać się eksplozji oszałamiającego smaku – w przeciwnym razie na Ziemię eksportowano by tutejsze napitki. Możliwe, że nawet to wzięła pod uwagę ta nieznana rasa, która przemieniła planetę w ogromny pomnik.

Martin był ciekaw, czy klucznicy wiedzą cokolwiek o budowniczych Biblioteki, ale wiedział, że odpowiedzi i tak nie znajdzie, więc porzucił daremne rozmyślania. Niewykluczone, że planetę stworzyli sami klucznicy – na przykład dla żartu. Przecież nikt nie wiedział, co kieruje klucznikami, ciągnącymi przez całą galaktykę swoją sieć transportową. Może spaczone poczucie humoru? Chęć obserwacji latających pomiędzy gwiazdami dzikusów oraz ich daremnych prób zrozumienia tego, co się dzieje? Wersja dobra jak każda inna.

Martin uważał się za praktyka i nie zagłębiał się w czcze rozmyślania, tylko sprawdził kierunek z kompasem i ruszył dalej. Słońce chyliło się ku zachodowi i wkrótce schowało się za horyzontem. Niemal od razu zapadła ciemność. W powietrzu planety prawie nie było pyłu, który zapewniłby normalny zmierzch. Martin zatrzymał się na pierwszej napotkanej wysepce, rozbił namiot i rozpalił pod kociołkiem maszynkę spirytusową. Kubek gorącej zupy grochowej z torebki, wzbogaconej pokruszonymi sucharami, kubek gorącej herbaty cejlońskiej, niezbyt wysublimowanej, ale cierpkiej i aromatycznej – to wszystko, czego potrzebuje przed snem zmęczony wędrowiec.

Zasypiając (na wszelki wypadek z karabinem pod ręką), Martin rozmyślał o dziewczynie o imieniu Ira, która tak pewnie zachowywała się na obcej planecie. I na krótko przed zapadnięciem w sen, Martin zdołał wreszcie sformułować tę nieprzyjemną myśl, dręczącą go przez ostatnią dobę.

W pokoju Iry Połuszkinej nie zobaczył nic, co mogłoby go wprawić w zdumienie. W jej dzienniku i listach znalazł jedynie to, co spodziewał się znaleźć w dzienniku i listach siedemnastoletniej dziewczyny. Tata-biznesmen, o rzadkim na tych szerokościach geograficznych imieniu Ernesto, bardzo dokładnie opisał swoją córkę.

Ale takie rzeczy się nie zdarzają.

Nigdy!

Martin z sykiem wypuścił powietrze przez zaciśnięte zęby, wyrzucając irytację. Jednak go nabrali. Jeszcze nie wiedział, w którym miejscu i w jaki sposób, ale teraz był zdecydowany wyjaśnić tę sprawę do końca.

I z tą myślą szanującego się człowieka, Martin zasnął.

4

Wyłaniające się zza horyzontu słońce zastało Martina na pakowaniu rzeczy. Zegarek, niezawodny „Casio-tourist”, który przestawił na czas Biblioteki od razu na Stacji, obudził go przed świtem. Gdy rozwidniło się zupełnie, Martin już szedł dalej. Niespieszny krok, rozbieg, skok przez kanał… niespieszny krok, rozbieg… Cień Martina leżał teraz przed nim, strasząc ryby w kanałach i służąc za prosty punkt orientacyjny. Wkrótce cień ściągnął się, podpełzł do nóg Martina i chłopak coraz częściej porównywał kierunek z kompasem. Według jego oceny, osiedle powinno być tuż-tuż.

Enigma pojawiła się przed nim zupełnie niespodziewanie. Osiedle było bardzo małe – najwyżej dwadzieścia namiotów, ustawionych blisko siebie, po kilka na jednej wysepce. Dwie kobiety, ubrane w długie perkalowe sukienki, wrzucały do ogniska suche brykiety sprasowanych wodorostów. Nad ogniem wisiał kociołek z jakąś strawą. Na pojawienie się przybysza kobiety zareagowały spokojnie – jedna z nich zajrzała do dużego, pomarańczowego namiotu, coś powiedziała i wróciła do pracy.

Martin podszedł do kobiet. Ludzi na Bibliotece cechowała brązowa opalenizna, ale wyglądało na to, że te kucharki są smagłe z natury. Martin pomyślał, że w ich żyłach płynie krew północnoamerykańskich Indian.

– Pokój wam! – powiedział Martin, podnosząc ręce w powitalnym geście.

– I tobie pokój – odparła jedna z kobiet, uśmiechnęła się i wskazała głową namiot. – Wstąp do dyrektora, wędrowcze. A może jesteś głodny?

Martin pokręcił głową i wszedł do dyrektora. W namiocie było nieoczekiwanie chłodno – przyjemny drobiazg po palącym słońcu. Podłogę pokrywały suche wodorosty prawdopodobnie te same, które palono w ognisku. W kącie czarnowłosy dwulatek bawił się kolorowymi, plastikowymi kostkami, ale Martin wydał mu się znacznie ciekawszą zabawką – z palcem w buzi malec wpatrywał się w przybysza.

Dyrektor siedział na rozkładanym plastikowym krześle przed ogrodowym stolikiem. Przed nim stał włączony notebook, na podłodze leżały zapisane i pokryte wydrukami kartki. Dyrektor, mniej więcej czterdziestoletni, miał na sobie jedynie szorty. Budową ciału przypominał raczej lekkoatletę niż naukowca, ale w małe klawisze komputera uderzał z dużą wprawą.

Na przybysza dyrektor popatrzył z taką samą nieukrywaną ciekawością, jak dziecko. Nie włożył wprawdzie palca do buzi, za to odchylił się niebezpiecznie na kruche oparcie krzesła i czekał.

Martin milczał i uśmiechał się.

Widząc, że to jednak on będzie musiał zacząć rozmowę, dyrektor wstał i wyciągnął rękę:

– Klim!

– Martim! – wykrzyknął równie energicznie Martin i od razu poprawił się: – Tfu! Martin!

Chwilowe stropienie dyrektora zastąpił donośny śmiech. Mężczyzna uścisnął mocno dłoń Martina, gestem proponując, by obaj usiedli na podłodze. Martin docenił to – w namiocie stało tylko jedno krzesło i raczej pełniło rolę symbolu władzy. Usiedli w kucki naprzeciwko siebie. Dziecko po cichu zaczęło chodzić dookoła nich, oglądając Martina ze wszystkich stron.

– Jesteś przecież Rosjaninem, prawda? – zapytał Klim. – Widziałeś starą komedię „Operacja Y”?

– Widziałem – przyznał Martin.

– A pamiętasz, jak Szurik poznaje dziewczynę i zamiast powiedzieć, że nazywa się Szurik, przedstawia się jako Pietia? – Klim zachichotał. – Kompletna głupota, a jakie śmieszne, nie?

Martin dyplomatycznie skinął głową.

– Tak – wymamrotał Klim. – Przyznaję, że analogia nie do końca odpowiednia, ale jednak… Niedawno przybyłeś?

– Wczoraj wieczorem – odparł Martin.

– I od razu ruszyłeś do nas – Klim pokiwał głową. – Nie jesteś naukowcem, co?

– Uniwersytetów nie kończylim – podchwycił jego ton Martin. – Trzy klasy gimnazjum.

Klim skrzywił się.

– Daj spokój, wyższe wykształcenie masz wypisane na czole. Humanistyczne, rzecz jasna… – zamyślił się. – Ale jakie? Nie lekarz… nie dziennikarz, nie filolog… coś zupełnie głupiego. Psycholog? Nie…

– Wydział literatury – odparł Martin.

– A niech mnie! – zdumiał się Klim. – Prozaik w poszukiwaniu fabuły? Epokowa powieść „Tajemnice Biblioteki”?

Martin zdecydował się grać w otwarte karty.

– Prywatny detektyw.

– Z licencją?

– Tak. Pokazać?

Klim zamachał rękami.

– Po co? Wierzę ci na słowo. Powiedz mi lepiej, co spodziewasz się tu znaleźć? Jaskinię faszystów? Gniazdo ludzi szowinistów? Dom wypoczynkowy dla stukniętych uczonych?

– W Stolicy powiedziano mi, że wasze osiedle nie przyjmuje Obcych – rzekł wymijająco Martin. – To faktycznie nasuwa pewne przypuszczenia…

– Porozmawiajmy otwarcie – rzekł Klim, gwałtownie zmieniając ton dyskusji. – Nie jesteśmy psychopatami, pokrzykującymi o czystości ludzkiej rasy. Szanujemy Obcych. Ale Biblioteka to klucz do starożytnej wiedzy. Rasa, która go posiądzie, zdoła wznieść się wyżej niż klucznicy. Dlatego odłączyliśmy się od innych badaczy. To ludzkość musi znaleźć rozwiązanie tajemnicy.

Po chwili zastanowienia Martin zapytał:

– A gdy ludzkość przewyższy kluczników, jak będziecie traktować Obcych?

Klim skrzywił się:

– Po co dzielić skórę na niedźwiedziu? Zresztą i tak to nie my będziemy decydować… Ale jestem pewien, że ludzkość nie zacznie gnębić czy poniżać innych ras. Pokojowe współistnienie, handel, pomoc humanitarna… Ale nie mogę ręczyć, co w odwrotnej sytuacji zrobią Obcy. Pan może?

Martin pokręcił głową.

– No właśnie. Zapewniam pana, że nie jesteśmy faszystami. Jedynie przejawiamy ostrożność. A teraz, gdy już, mam nadzieję, osłabiłem pańskie uprzedzenia, niech mi pan powie, szanowny panie detektywie, co pana sprowadza na Bibliotekę?

– Dziewczyna o imieniu Irina – rzekł Martin.

Twarz Klima wykrzywiła się, jakby Martin przypomniał mu o czymś nieprzyjemnym i wstydliwym. Dyrektor nawet odwrócił wzrok, zauważył dziecko, zbliżające się do wydruków, odwrócił je w przeciwnym kierunku i dał lekkiego klapsa. Upewniwszy się, że chłopczyk zrozumiał i ruszył w stronę przeciwną do drogocennych dokumentów, znowu spojrzał na Martina:

– Czyżby to niepocieszony mąż opłacił poszukiwania?

– Tajemnica zawodowa – rzekł Martin. – Ojciec.

Klim westchnął.

– To musi być żelazny człowiek. Bohater. Podziwiam.

– Aż tak źle? – zapytał ze współczuciem Martin.

– Dziewczyna zjawiła się u nas trzy dni temu – odparł Klim. – Spodziewałem się zwykłych problemów… młodziutka, ładna dziewczyna, a mężczyzn mamy, rzecz jasna, więcej niż kobiet… Porozmawiałem z nią, pogadałem z naszymi… ale pod tym względem wszystko było w porządku. Oczywiście, trochę za bardzo kręci pupą, ale specjalnie nie prowokuje… Nieszczęście, jak to mówią, przyszło z zupełnie innej strony. Przegadała wszystkich uczonych i jej kształty nie miały absolutnie nic do rzeczy.

– Czyżby na gruncie naukowym? – zachwycił się Martin.

– Otóż to. Dziewczyna rozbiła w pył dwie z trzech teorii, uważanych za najbardziej perspektywiczne… Jeśli to pana interesuje, chodziło o teorię wspólnego równania Wszechświata i słoneczny cykl odczytu…

Martin uniósł brwi.

Na twarzy Klima pojawił się cierpiętniczy wyraz profesora fizyki, który wyjaśnia nastoletniemu synowi prawa Newtona.

– Język Biblioteki jest pismem fonetycznym – powiedział. – I problem nie polega nawet na tym, że nie możemy z całą pewnością dopasować symboli na obeliskach do tych czy innych głosek. Problem zasadniczy brzmi: jak te litery łączą się w słowa, a słowa w zdania. Teoria cyklu słonecznego proponuje rozpoczęcie odczytu od wschodniego obelisku, by następnie, gdy jego cień wskaże kolejny obelisk, dodać nowy znak, popatrzyć na cień rzucany przez drugi obelisk…

– A jak słońce będzie w zenicie, postawić kropkę – podpowiedział uprzejmie Martin.

Klim burknął:

– Wszystko jest znacznie bardziej złożone, ale zasadniczo ma pan rację… Zaś teoria wspólnego równania Wszechświata głosi, że język Biblioteki to w rzeczywistości symbole, które we wspólnym równaniu opisują wszystkie prawa Wszechświata. Nazywa się to również równaniem Boga. Dziewczyna rozniosła te teorie w pył. Poparła tylko mniemanie, że język Biblioteki jest bliski językowi turystycznemu. Wie pan, ile jest w nim liter?

Martin zamyślił się. To zabawne, ale znajomość języka turystycznego wcale nie oznaczała znajomości jego gramatyki. Po prostu każdy, kto przeszedł przez Wrota, zaczynał mówić turystycznym.

– Tak samo zastanawiałoby się dziecko, które już bardzo dobrze mówi, ale jeszcze nie umie czytać i pisać – powiedział Klim. – Można nauczyć się intuicyjnie, nie zastanawiając się nad tym. Ale wydzielić i usystematyzować wszystkie głoski języka, dopasować je do liter – to już przedmiot badania naukowego.

Martin podniósł ręce i powiedział językiem migowym, składając dłonie z odsuniętymi na dziewięćdziesiąt stopni kciukami:

„Ale my umiemy czytać i znamy gramatykę. Język migowy to właśnie alfabet turystycznego”.

„Słusznie – odpowiedział rękami Klim. – To tak naturalne, że się nad tym nie zastanawiamy. W języku turystycznym jest czterdzieści siedem liter, trzydzieści znaków przestankowych i dwa liczebniki: zero i jeden, kod dwójkowy”.

Dziecko popatrzyło podejrzliwie na dorosłych i niegłośno, ostrzegawczo ryknęło.

– Nie lubi, gdy ludzie posługują się turystycznym migowym – poskarżył się na głos Klim. – Rozumie rosyjski i angielski, turystyczny też. Ale migowego jeszcze nie. Urodził się tutaj. Nie przechodził przez Wrota.

– Więc na czym polega problem? – wzruszył ramionami Martin. – Nawet dla mnie, kompletnego profana, jest jasne, że język Biblioteki wiąże się z turystycznym. I pewnie każdy gest ma swój odpowiednik w znakach na obeliskach?

– Ale znowu pojawia się kwestia kierunku odczytu – wyjaśnił dyrektor. – Próbowaliśmy czytać położone obok siebie obeliski, próbowaliśmy różne kierunki i kombinacje… Nie wychodzi nic sensownego. Bełkot dziecka, pseudomowa psychicznie chorego człowieka. A Irina oznajmiła, że zna metodę deszyfracji. Teraz większość mieszkańców naszego osiedla ruszyła wraz z nią na „punkt dwanaście” – to ta duża wyspa, trzy kilometry stąd, na północ.

– A pan został? – zdumiał się Martin. – W czasie gdy, być może, dokonuje się wielkie odkrycie…

– Zasugerowaną przez Irinę metodę odczytu obelisków bez zbędnego rozgłosu wypróbowałem już dwa lata temu – oznajmił dyrektor. – To nieskomplikowana korelacja pomiędzy powierzchnią wyspy i liczbą znaków na obeliskach… Bez efektów.

– Nie powiedział jej pan o tym – rzekł w zadumie Martin. – Cóż… Być może słusznie. Należy studzić niezdrowy zapał.

– Niech pan ją stąd zabierze – jęknął Klim. – Proszę! Jeśli pan chce, podpowiem panu kilka interesujących historii dla zapłacenia klucznikom.

Martin popatrzył dyrektorowi w oczy:

– Naukowa zawiść?

Klim pokręcił głową.

– Nie. Dziewczyna jest bez wątpienia utalentowana. Jej negacja równania Boga była bardzo błyskotliwa. Ale powinna się jeszcze uczyć. I to nie tutaj, w towarzystwie fanatyków i psychopatów, gdzie obeliski podniecają umysły… Dzisiaj Irina przekona się, że jej teoria to bzdury. Nie da się złamać, zacznie wymyślać nowe podejścia… i utonie w morzu materiałów, zacznie czołgać się po skałach z taśmą, utonie w bezpłodnych sporach i wzajemnych urazach. Niech ją pan zabierze, Martinie! Wydorośleje i wróci – żeby odkryć tajemnicę Biblioteki.

Martin podał dyrektorowi rękę:

– Umowa stoi. Jest tylko jeden problem – czy zechce ze mną pójść? Nawet, jeśli ją zwiążemy i zaniesiemy do Stacji… Wie pan równie dobrze jak ja, że klucznicy wpuszczają przez Wrota wyłącznie ochotników.

– Pomożemy jej – uśmiechnął się Klim. – Teraz cały nasz zgodny kolektyw wróci razem z Iriną. Wszyscy będą źli, złośliwi, drwiny posypią się jak grad. Szczególnie postarają się ci, których zdążyła obrazić. Jeśli to nie wystarczy, ja, na mocy swojej władzy, każę jej opuścić osiedle… i nazwę ją idiotką. Dziewczyna ma temperament – odejdzie.

Martin nie wiedział, czego w słowach Klima było więcej – szczerego niepokoju o utalentowaną dziewczynę, która chciała wziąć na swoje barki ciężar ponad siły, czy zawiści uczonego, który wyczuł potężnego rywala. Ale Biblioteka naprawdę nie była planetą dla rozpieszczonej siedemnastoletniej smarkuli. Za pięć lat po kamiennych wysepkach snułaby się półnaga, ciężarna kobieta z dwójką dzieci u boku. Wszystkie tajemnice starożytnych języków od dawna by jej nie interesowały. Na wszystko jest swój czas. W młodości trzeba się uczyć, szaleć, walczyć z niesprawiedliwościami i wstrząsać podstawami świata… grzebanie w piasku w poszukiwaniu drogocennego okruchu wiedzy to przywilej wieku dojrzałego.

– Tymczasem zapraszam pana na obiad – powiedział Klim. – Próbował pan już miejscowej zupy rybnej?


…Na obiedzie zebrali się wszyscy mieszkańcy osiedla, którzy nie wyruszyli z Iriną, by odkrywać tajemnicę Wszechświata: Klim i dwie Indianki-kucharki (Martin miał nieodparte wrażenie, że obie są żonami dyrektora), dziesięcioro maluchów i dwóch staruszków, najwidoczniej opiekujących się dziećmi pod nieobecność rodziców.

– Tak właśnie żyjemy – powiedział wesoło Klim. – To swego rodzaju komuna. A cóż można zrobić? Brak zasobów ludzkich nieuchronnie prowadzi do wypaczenia form organizacji społecznej.

Dzieciom Martin rozdał po kawałeczku czekolady – starsze natychmiast zjadły łakocie, młodsze próbowały czekoladę z obawą. Jeden maluch rozpłakał się, śliniąc się na czekoladowo.

– Brakuje słodyczy – przyznał z westchnieniem Klim, pierwszy podnosząc łyżkę do ust. – Usiłujemy przygotowywać melasę z grzybieniów… Ale nie ośmielimy się zaproponować panu degustacji. Słodycze i chleb to nasz największy problem.

Martin rozdał dorosłym gazety, zawahał się i rozdzielił pomiędzy zebranych połówki sucharów. Niektórzy w milczeniu gryźli rzadki specjał. Staruszkowie ssali suchary w skupieniu, ostrożnie maczając je w rybim bulionie.

A zupa naprawdę była bardzo smaczna! Gęsta, zawiesista, z kawałkami ryb i mięczaków, i chrzęszczącymi w zębach jak kapusta pasmami wodorostów. Martin zjadł dwie miski, podziękował kobietom i podarował im torebkę czarnego pieprzu i drugą mielonej papryki.

Klim tylko pokręcił głową.

– Martinie, niech mi pan powie, jak często podróżuje pan między światami? Z tego co pamiętam, jest pan trzecim człowiekiem, który wpadł na to, żeby zabrać przyprawy.

– Bardzo często – przyznał się Martin. – Jeśli ktoś odprowadzi mnie do Stacji, oddam wam resztkę moich zapasów – gdy już klucznicy przyjmą moją historię.

– Na pewno odprowadzimy – uśmiechnął się Klim. – Listy też pan zabierze?

– Zabiorę – skinął Martin.

Obdarowane przyprawami Indianki przyniosły trzylitrową butelkę i nalały do kubków mętnego, opalizującego płynu – niedużo, po pięćdziesiąt gramów. Martin przyglądał się, jak pije Klim – jednym haustem, zagryzając kawałkiem ryby. Powąchał napitek – bimber pachniał rybą i spirytusem, ale prawie nie czuło się odcieni siwuchy. Napił się – wodorostowy samogon sparzył podniebienie, gorącym kłębkiem przetoczył się po przewodzie pokarmowym, ale pozostawił niespodziewanie przyjemny, świeży posmak.

– Wyczuwam nutę mięty i anyżku… – zauważył ze zdumieniem Martin.

Klim uśmiechnął się z dumą:

– Wprawdzie to nie koniak, ale da się wypić. Nie znaleźliśmy tylko substytutów tytoniu…

Martin pokornie wyjął paczkę mocnych francuskich papierosów. Dorośli mieszkańcy Biblioteki błyskawicznie rozdrapali gitane’y – niektórzy po jednym papierosie, a inni, z przepraszającym uśmiechem, po dwa lub trzy. Nastolatek, który sięgnął po papierosa, dostał po łapach.

Martin też zapalił. Wolałby wprawdzie cygaro, trzymane w plecaku na szczególne okazje, ale nie chciał drażnić ludzi.

– Przyjdzie czasem człowiek do Stacji, poczeka, aż klucznik fajkę zapali… – odezwał się skrzypiącym głosem jeden ze staruszków – podejdzie, żeby porozmawiać… I mówi, co mu ślina na język przyniesie, żeby tylko trochę dymu powąchać… Dobrze chociaż, że klucznicy są cierpliwi, słuchają długo… czasem nawet winem poczęstują…

– Ale tytoniu to nigdy nie proponują – zauważył ze smutkiem drugi staruszek.

– Nawet marihuanę czasem palą – zauważyła młodsza Indianka i popatrzyła wymownie na Martina.

Martin nie podjął tematu.

Wypili jeszcze dwa razy po pięćdziesiąt gramów i Martin z uśmiechem odstawił kubek. Nikt nie nalegał, zresztą miejscowym też zupełnie wystarczyło. Dzieci rozbiegły się. Jedne poleciały chlapać się w kanałach, inne bacznie pilnowały maluchów. Dorośli, wszyscy prócz Klima, zaczęli chaotyczną rozmowę. Znali siebie nawzajem i swoje opowieści od dawna, ale teraz liczył się tylko jeden słuchacz – Martin. Dowiedział się, że drugi staruszek nazywa się Louis, jest Francuzem, fizykiem, który wyruszył na Bibliotekę po stracie żony, żeby resztę swoich dni przeżyć, przynosząc korzyść nauce. Drugi staruszek okazał się Niemcem, filologiem. Indianki, również filologowie, były siostrami i, tak jak myślał Martin, żonami Klima. Godzinę później Martin miał wrażenie, że spędził na Bibliotece kilka lat. Najbardziej interesujące historie – o nocnym łowieniu ryb, bimbrze, który się wylał, o geddarze, który (poszło o zakład) zrąbał obelisk swoim mieczem i o szaleńcu, który zjawił się na Bibliotece w poszukiwaniu nieistniejących „starożytnych technologii”, zaczęły się powtarzać. Siostry wszczęły długi, nudny spór o znaku przestankowym, który należało odczytać: „Mówię ironicznie, nie traktujcie zbyt poważnie moich słów”.

– O, wracają nasi – powiedział w pewnym momencie Klim.

Martin wstał i popatrzył na północ.

Rzeczywiście szli. Około stu ludzi – mężczyźni i kobiety, nastolatki i dzieci. Zabawnie było przyglądać się temu pochodowi, który niczym kolumna rozciągnął się na jakieś sto metrów. Ponad tłumem co chwila pojawiały się czyjeś głowy – ludzie przeskakiwali przez kanał. Wyglądali niczym tłum obłąkanych tancerzy, trenujących przed występem grupowym, albo jak zmęczeni biegacze w czasie biegu z przeszkodami.

– A gdzie jest nasza Ireczka? – spytał drwiąco Klim, stając obok Martina. – O! Jest! Idzie przodem. Co prawda, teraz już chyba na tarczy.

Martin też zauważył Irinę i wpatrywał się w nią ze zrozumiałą troskliwością. Irina była wyższa, niż wynikało to z filmów wideo I zdjęć. Rude włosy, które na Ziemi spadały jej na plecy, teraz były krótko obcięte. Ubranie miała proste i racjonalne – sportowe buty, zielone szorty i ciemnoszara koszulka. A przecież nosiła takie eleganckie sukienki…

Ale najbardziej zainteresowała go twarz Iriny. Od razu było widać, że dziewczyna poniosła miażdżącą klęskę. Zaciśnięte usta, skupione spojrzenie i hamowane łzy… i jeszcze ten dystans pomiędzy nią a resztą kolumny… Najlepsze świadectwo utraty pozycji bożyszcza.

– Jednodniowy król – Klim najwidoczniej myślał o tym samym.

– A raczej jednodniowa księżniczka…

– Księżniczka na ziarnku grochu – podsunął Martin. – Mam nadzieję, że nikt jej nie pobił?

Klim prychnął oburzony:

– Przyznaję, że ludzie trochę tu dziczeją, ale nadal pozostają ludźmi kulturalnymi!

W pobliżu osiedla ludzie zaczęli się rozchodzić. Ktoś poszedł do namiotu, niektórzy przystanęli w pewnym oddaleniu. Kilka osób z minami winowajców podeszło do Klima – oto ci, którzy zdradzili swego przywódcę, spieszyli zmyć grzech.

Irina też od razu podeszła do dyrektora. Zatrzymała się tuż przed nim i wypaliła:

– Wiedziałeś, że się mylę!

Martin ocenił zarówno temperament dziewczyny, jak i ton, którym wygłosiła swoje oskarżenie.

– O nic nie pytałaś – odparł zimno Klim. – Czy nie oznajmiłaś, że już dawno skostniały nam mózgi? Że tylko ty jedna znasz prawdę? No cóż, po prostu nie chciałem ci przeszkadzać. No i co? Jakieś sukcesy?

Przez chwilę dziewczyna stała nieruchomo, mierząc dyrektora niezadowolonym spojrzeniem. Martin westchnął cicho. To nie były pojedynki dla Iriny, brakowało jej doświadczenia: prowadzenia wojny podjazdowej, intryg, obrony prac dyplomowych i licencjackich, obalonych oponentów i przyciągniętych stronników – krótko mówiąc, tego wszystkiego, co tworzy potężny pień naukowego drzewa, na którym mogą zazielenić się nieśmiałe listki wiedzy.

– Pan mnie zabił – powiedziała cicho Ira. W jej oczach rozbłysły łzy.

Klim zrobił krok do przodu, ujął drżącą Irinę za ramiona i zupełnie innym tonem powiedział:

– Irino, jesteś mądrą dziewczyną. Znalazłaś bardzo ciekawe korelacje. Jeśli ktoś może odkryć zagadkę Biblioteki – to właśnie ty. Ale nie da się pokonać rzeki jednym skokiem. Trzeba nauczyć się pływać.

Martin zaklaskał w myślach. Zbita z tropu Irina od razu straciła chęć do walki i patrzyła na dyrektora, jak skarcone dziecko. Klim czule, po ojcowsku pogładził ją po głowie, mówiąc dalej:

– Napiszę list do przewodniczącego katedry języków obcych MGU, profesora Papiernego. To mój stary przyjaciel. Poproszę, żeby przyjął cię bez żadnych egzaminów. Zresztą, egzaminy nie powinny sprawić ci żadnych trudności. Irino, bardzo bym chciał, żebyś dołączyła do nas, i za pięć lat będziemy na ciebie czekać w tym samym miejscu. Wierzysz mi?

Irina skinęła głową, nie odrywając wzroku od Klima. A on przez cały czas tak samo łagodnie mówił:

– Nawet sobie nie wyobrażasz, jak szybko zleci te pięć lat… i jak wiele zdołasz osiągnąć, zasilając swoją pamięć całą wiedzą zdobytą przez ludzkość…

Klim na chwilę przytulił Irinę i pocałował ją w czoło. Martin zauważył, że ręka dyrektora drgnęła na plecach dziewczyny i mimowolnie, już zupełnie nie po ojcowsku, zaczęła sunąć w dół, do pupy.

Klim opamiętał się szybko, odsunął Irinę od siebie i powiedział z uśmiechem:

– Mamy gości! To jest Martin, właśnie przybył z Ziemi… i chce z tobą porozmawiać.

Dziewczyna odruchowo zrobiła krok w stronę Martina. Trzeba przyznać, że swoją część zadania Klim załatwił bezbłędnie.

– Dzień dobry, Irino – powiedział Martin. Serdecznie, ale bez uśmiechu czy pokazowej sympatii. – Twój ojciec prosił, żeby cię odwiedzić.

Ira milczała, marszcząc w skupieniu brwi. Jej oczy połyskiwały wilgocią, ale łzy nie płynęły. Za plecami Iriny Klim beształ naukowców:

– Sieci nie wyciągane od wczoraj, cóż to, stęskniliśmy się za zdechłymi rybami? Katrin, twój mały ma biegunkę, już trzy razy biegał do kanału toaletowego. Wszyscy, którzy chcą wysłać list na Ziemię, mogą przyjść do mnie po papier. Najwyżej jedna kartka na osobę!

Być może, Klim nie był wybitnym uczonym, ale nie można było odmówić mu talentów administratora. Tłum powoli rozchodził się, życie osiedla wracało do normy.

– Nie będę cię namawiał do powrotu – mówił tymczasem Martin. – Ale wydaje mi się, że rada Klima była dobra. Jeśli zechcesz jej posłuchać, pomogę ci z opowieścią dla klucznika…

Irina westchnęła. Uśmiechnęła się lekko, patrząc na Martina, i w jej spojrzeniu Martin dostrzegł znacznie więcej zrozumienia sytuacji, niż można by się spodziewać po nastolatce. Powiedziała:

– Ja…

I wtedy w kanale obok plusnęła woda. Martin odwrócił się i zobaczył wynurzonego do połowy fokoida. Czarna mokra skóra zalśniła w słońcu. Gwałtowny wymach silnej płetwy, coś małego świsnęło w powietrzu…

Irina Połuszkina drgnęła, wyprężyła się jak od uderzenia prądem i umilkła. Z otwartych ust popłynął cienki strumyczek krwi, dziewczyna, nadal wyprostowana, upadła na wznak. Martin drgnął, widząc zakrwawiony grot, wbity w jej szyję przy siódmym kręgu.

Fokoid z pluskiem zanurzył się w wodzie.

W chwilę później wybuchło straszne zamieszanie. Krzyczeli dorośli, płakały dzieci, a w rękach Klima pojawił się pistolet – dyrektor już biegł wzdłuż kanału, strzelając do wody. Jedna z Indianek pochyliła się nad Iriną. Druga, z wielkim kuchennym nożem w ręku, przeskoczyła przez kanał i pobiegła – najprawdopodobniej do punktu, obok którego fokoid będzie musiał przepłynąć. Martin pobiegł za nią i to był słuszny wybór.

Fokoid mknął kanałem z gracją typową dla stworzenia wodnego. Za nim, niczym dym, ciągnął się ciemny ślad – jedna z kul Klima znalazła swój cel. Martin odczekał chwilę, pozwalając rękom przywyknąć do ciężaru remingtona, a potem otworzył ogień.

Trafił za trzecim razem – tak jak celował, w płetwę. Fokoid zakręcił się w miejscu, wygiął się, jakby chciał ugryźć zranione miejsce. Indianka jednym ruchem zrzuciła sukienkę, pochyliła się do skoku, ujęła wygodniej nóż i zerknęła pytająco na Martina.

Martin pokręcił głową. Poczekał, aż fokoid zacznie płynąć dalej i trafił go w drugą płetwę.

Kilka minut później, gdy broczący krwią Obcy został wyciągnięty na kamienie, Martin zarzucił karabin na plecy, wyciągnął z pochwy na goleniu kindżał i pochylił się nad rannym.

– Masz tylko jedną szansę, żeby przeżyć – warknął. – Powiedzieć wszystko – natychmiast!

– Zwariowałeś, Martin? – zapytał ponuro Klim. Przystawił pistolet do podrygującej głowy fokoida i nacisnął spust.

Martin odskoczył, starł z twarzy krwawe bryzgi. Nagle przypomniały mu się słowa dziewczyny: „Pan mnie zabił!”

– To był jedyny świadek! – wykrzyknął, sięgając po karabin. – Nie chciałeś, żeby zaczął mówić?

Klim westchnął, wsunął lufę pistoletu do wody, zmywając krew. Fokoid z rozwaloną głową leżał na brzegu. Pachniało prochem i krwią.

– On nie umie mówić. To pies, Martinie.

– Co?

– Nie wiesz, co to jest? To zwierzę, khannan! Geddarowie trzymają je, jak my trzymamy psy, są trochę bardziej inteligentne, umieją posługiwać się przedmiotami. Klucznicy pozwalają zabierać ze sobą oswojone zwierzęta, więc geddarowie sprowadzili khannany tu na Bibliotekę. Na suchych planetach nie mogą żyć, ale tutaj mają idealne warunki, pomagają łowić ryby, bawią się z dziećmi…

Martin ochłonął i zabrał ręce z broni, mamrocząc: – Wybacz… ja…

– Myślałeś, że Klim, zły dyrektor osiedla, zabił dziewczynę cudzymi rękami… płetwami? – Klim splunął do wody. – Dobrze, zapomnijmy o tym. Nie dałoby się go przesłuchać.

Martin popatrzył na wysepkę, gdzie nad leżącą Iriną pochylali się mieszkańcy, i pobiegł do nich, sam nie wiedząc, po co.

Ludzie rozstąpili się przed nim. Dziewczyna żyła jeszcze, ale konała. Kamienie pod nią zalane były krwią, w sennych oczach czaiła się pustka. Oddychała ustami, z których nadal sączyła się krew. Martin z przerażeniem dostrzegł w gardle ostry koniec szpikulca. Przebił jej on język na wylot. Przykucnął, dotknął czoła Iriny w bezsensownej próbie ukojenia strachu przed śmiercią.

Ale w oczach nie było strachu, lecz irytacja i nadciągający sen. Najmocniejszy. Ostatni.

– Wynocha! – wrzasnął ktoś nad jego uchem, odganiając ciekawskie dzieciaki. Irina próbowała coś powiedzieć, ale oczywiście nic z tego nie wyszło. Na wykrzywionej bólem twarzy pojawił się jakiś szalony, zawzięty upór i Martin poczuł słaby dotyk jej ręki. Popatrzył na palce dziewczyny, które mozolnie, z determinacją układały się w litery.

Zdążyła pokazać sześć liter i jedną cyfrę, nim ręce odmówiły jej posłuszeństwa, a oddech ustal.

Martin przycisnął ucho do piersi dziewczyny, próbując usłyszeć bicie serca. Ciało Iriny było ciepłe i sprężyste. Młode, zdrowe, piękne ciało… To była tak straszna, idiotyczna, bezsensowna śmierć, że Martin odskoczył od Iriny jak oparzony.

Irina Połuszkina, lat siedemnaście, przyszła chluba ziemskiej lingwistyki, nie żyła.

Klim podszedł i popatrzył na dziewczynę:

– Khannan cisnął zaostrzony rybi grzbiet. Bardzo twarda kość, sami wykorzystujemy ją do pracy…

– Zdołałby sam zrobić ostrze? – spytał Martin, nadal klęcząc nad martwą dziewczyną.

– Oczywiście. Płetwy khannana są bardzo zręczne, na końcach dzielą się na rudymentarne palce. Rybę zjadł, grzbiet wyszlifował na kamieniach. Za tysiące lat to będzie bardzo rozumna rasa.

– Ale dlaczego? – Martin podniósł oczy na Klima, obrzucił spojrzeniem milczący tłum. – Czy te stworzenia atakują ludzi?

Klim pokręcił głową.

– Nigdy dotąd nie zdarzyło się coś podobnego. Nigdy. Ale kilka khannanów zgubiło się albo uciekło… Mogły zdziczeć.

– I zaatakować dziewczynę, stojącą w tłumie ludzi? – Gdyby sytuacja nie była tak tragiczna, Martin roześmiałby się. – Klim, on się zachowywał jak najemny zabójca! Jak poszczuty pies… Ktoś go nasłał!

Klim rozłożył ręce i mruknął:

– Mogą nazywać nas faszystami, ale od dzisiaj zabijemy każdego khannana, który zbliży się do osiedla…

Martin wstał. Tak bardzo żal mu było dziewczyny… Jeszcze nigdy tak dokumentnie nie zawalił powierzonego zadania.

– Pochowamy ją – rzekł Klim. – Mamy specjalny kanał… Tu inaczej nie można, Martin…

Martin skinął głową. Klim zawahał się i dodał:

– Zazwyczaj ubranie i rzeczy zmarłych dzielimy między siebie, ciągle wszystkiego brakuje, ale jeśli chcesz je zabrać…

– Przejrzę jej rzeczy – powiedział Martin. – Część na pewno zabiorę dla rodziców, a resztę… – popatrzył na bose stopy stojącej obok niego Indianki. – Rozumiem. Postępujcie zgodnie ze swoimi zwyczajami.

Martin nie miał ochoty patrzeć, jak ci ludzie, szczerze przezywający śmierć Iriny, będą ją rozbierać. Jeszcze większy wstręt budziła myśl, że to piękne ciało, które kwadrans temu budziło we wszystkich mężczyznach jednakowe emocje, zostanie bezwstydnie obnażone. Na jego policzku pozostało ciepło dziewczęcej piersi, szokujące ciepło martwego ciała…

Martin odszedł na bok, ale nie wytrzymał i odwrócił się.

Na szczęście mężczyźni nie zbliżali się do Iriny. Zostały tylko kobiety, które zbiły się w ciasny krąg. Nie trwało to długo – w czyichś rękach mignęły szorty w kolorze khaki, w innych białe figi, z tłumu wyśliznęła się kobieta z zakrwawioną koszulką. Podeszła z nią do kanału i zaczęła prać.

Przez głowę Martina przepłynęła leniwa myśl, że w tym podziale majątku jest coś z kanibalizmu. Jednak Martin zbyt dobrze wiedział, jak trudno przeżyć na obcej planecie i zachować ludzkie oblicze. Odwrócił się, przysiadł nad kanałem i zaczął zaciekle szorować ręce i twarz, ścierając pękiem wodorostów wspomnienie o żywym i martwym ciele na swojej skórze.

– Martin… – to była Indianka, już w sportowych butach Iriny. Na jej mokrej dłoni leżał żeton podróżnika i łańcuszek z małym, srebrnym krzyżykiem. – Trzeba to oddać rodzicom.

– Nie, w tym trzeba pochować – zaprotestował Martin, patrząc na krzyżyk, ale od razu zamilkł. – Dobrze. Dziękuję.

– Nie gniewaj się na nas – poprosiła Indianka.

– Nie gniewam się.

Po chwili podszedł Klim. Usiadł obok, popatrzył na Martina ze smutkiem.

– Czy Irina coś powiedziała?

Martin zrzucił plecak, sięgnął do bocznej kieszeni po mydło. I pokręcił głową.

– Ani jednego dźwięku.

5

Do Stolicy Martin dotarł po zapadnięciu zmroku. Pomogła mu latarnia – wprawdzie nieustające rozbłyski drażniły, ale były doskonałym punktem orientacyjnym. Pewnie, że nie jest łatwo zasnąć, gdy kolorowe błyski przebijają się nawet przez zamknięte powieki, ale do wszystkiego można przywyknąć. Zresztą, latarnia dawała jeszcze jedną korzyść, którą Martin docenił, dochodząc do namiotowego miasta – zastępowała oświetlenie uliczne. Jak się już człowiek przyzwyczaił, można było całkiem znośnie poruszać się w świetle tego czerwono-zielono-białego stroboskopu. Martin nie musiał oszczędzać baterii, ale zgasił latarkę, żeby się nie wyróżniać.

Nocą całe osiedle wydawało się bardziej ożywione niż za dnia. Między namiotami prześlizgiwały się cienie tych Obcych, którzy prowadzili nocny tryb życia, poza tym wielu ludzi wolało spać w czasie upalnego dnia. Na niewielkiej wysepce, na której wszystkie obeliski zostały bezlitośnie przewrócone, Martin zobaczył najprawdziwszą dyskotekę. Grzmiał odtwarzacz, tańczyła młodzież – ludzie i nieludzie. Szarpane ruchy, gwałtowny rytm i rozbłyski latarni zlewały się, dając dziką, hipnotyczną scenę.

Martin postał chwilę, przyglądając się tańczącym, potem ruszył dalej. Szedł plażą, na której niedawno opalały się nudystki. Kobiety jakby zapadły się pod ziemię, za to nad wodą siedziało dwóch potężnych mężczyzn, którzy chichotali, rozmawiając. Do Martina doleciało:

Nieźle było, Lowa, co?

Nieco dalej, na wysepce, na której oszczędzono obeliski, ktoś grał na gitarze i śpiewał po hiszpańsku – o galeonach, piratach i sztormach. Martin zatrzymał się i posłuchał chwilę.

Życie Stolicy tętniło.

Co szkodziło Irinie Połuszkinej zostać w tym osiedlu? zresztą, kto mógł zaręczyć, że to uratowałoby ją przed zabójca?

Martin nie miał najmniejszych wątpliwości, że atak był świadomy… na ile w ogóle mówić można o świadomości khannanów. Ktoś napuścił tę półrozumną istotę na dziewczynę. Wydał rozkaz i zabił ją – pewniej, niż gdyby nacisnął spust. Być może khannan wiedział, że nie ma szans, by się uratować, ale nie mógł nie posłuchać rozkazu.

Kto? Po co? Wystarczyło odpowiedzieć na jedno z tych pytań, a wszystko wyjaśniłoby się samo. Ale Martin nie znał odpowiedzi.

Jedyną osobą, która mogła mieć motyw – i to bardzo wątpliwy – był Klim. Ale założenie, że rozkaz wydał dyrektor pociąga za sobą nieuniknione pytanie – jak udało mu się oswoić i wytresować khannana? Jeśli zaś zleceniodawcą zabójstwa był geddar, żyjący w Stolicy, pojawiała się kwestia motywu. Strach, że dziewczyna odgadnie tajemnicę Biblioteki? To z kolei nie pasowało do zachowania geddarów. Wprawdzie geddarowie nie nosili mieczy na pokaz, ale nigdy nie używali innej broni.

W rzeczach dziewczyny nie znalazł nic ciekawego. Trochę ubrań, dwa czekoladowe batony, schowane wśród czystych chusteczek i skarpetek, kilka czystych notatników i pudełko ołówków.

Zgadywanie nie miało sensu, ale Martin nie przerywał tego bezpłodnego zajęcia. Dwa uczucia – smutek i zadraśnięta ambicja – chłostały go bardziej niż jakikolwiek kontrakt.

Martin wybrał namiot, w którym paliło się słabe światło i z którego dobiegała rozmowa, i podszedł do zasłoniętego wejścia. Odchrząknął, ale nikt nie zareagował. Stukanie w materiał wydało mu się głupie, wołanie gospodarza – niezręczne. W końcu Martin zauważył przed drzwiami mały, miedziany dzwoneczek i zadzwonił.

Zasłonę odsunęła wysoka, chuda kobieta, o topornej, męskiej twarzy. Za jej plecami Martin zauważył stojącego w kącie chłopca – widocznie jego przyjście przerwało jakąś lekcję wychowawczą.

– No? – spytała ostro kobieta.

Chłopak w kącie zaczął skomleć jak mały psiak. Kobieta warknęła, nie odwracając się:

– Nie wyj, bo znowu dostaniesz. Czego pan chce?

Martin speszył się. Nie lubił być świadkiem scen rodzinnych – pewnie dlatego, że praca prywatnego detektywa ciągle zmuszała go do grzebania się w cudzych brudach.

– Przepraszam… Jestem tu od niedawna – zaczął Martin. – Chciałbym znaleźć Dawida, przewodniczącego administracji Biblioteki…

– Nie głosowałam na niego – powiedziała ponuro kobieta, ale mimo wszystko wyszła z namiotu i wskazała ręką kierunek. – Tam.

Wypłowiały, czerwony namiot, obok niego niebieska flaga na słupie.

– Przepraszam, ale dlaczego pani na niego nie głosowała? – nie mógł się powstrzymać od pytania Martin.

Kobieta obrzuciła go podejrzliwym spojrzeniem.

– A co to pana obchodzi?

Chłopak w namiocie znowu jęknął i kobieta zdecydowanie weszła do namiotu, nie zapominając zasłonić za sobą wejścia.

Nie doczekawszy się na odpowiedź, Martin poszedł we wskazanym kierunku. Chciał jak najszybciej wydostać się z Biblioteki, ale najpierw musiał odwiedzić Dawida. Choćby po to, żeby zabrać listy na Ziemię – zasada dobrego tonu każdego podróżnika.

Dawid nie spał. Siedział przed kanałem na stworzonej z obelisków ławce i czytał przy świetle małej latarki jakąś powieść w papierowej okładce. Miał na sobie szerokie spodenki i marynarkę na opalonym ciele. Na widok Martina w milczeniu przesunął się i zamknął książkę.

– Ciekawa? – zapytał Martin. Obejmująca się para na okładce zdradzała powieść kobiecą lepiej niż jakiekolwiek streszczenie.

Dawid wzruszył ramionami:

– Nieszczególnie. Ale pliki mi obrzydły, a papierowych książek mamy bardzo mało. Coś się stało?

– Dlaczego pan tak myśli?

Dawid westchnął:

– Mój Boże, Martinie, niech pan sobie daruje te detektywistyczne wstawki… Wrócił pan sam. A nie robi pan wrażenia człowieka, który łatwo rezygnuje. Coś się stało dziewczynie?

– Nie żyje.

Dawid zaklął półgłosem i pokręcił głową:

– To jakieś brednie. Zdarzają się tu nieszczęśliwe wypadki, nie…

– Została zabita.

Martin i Dawid patrzyli na siebie przez jakiś czas. W końcu Dawid skinął głową:

– Wiedziałem, że wcześniej czy później ci nienormalni…

– Irinę zabito na moich oczach. I nie zrobili tego mieszkańcy Enigmy.

Na twarzy Dawida zagrały mięśnie szczęk.

– Martinie, niech pan przestanie się na mnie gapić i sączyć informacje po kawałku! Nie opowiada pan bajek klucznikom! Na tej planecie ja reprezentuję cywilizowaną władzę…

– Zabił ją khannan. Rzucił dziryt, zrobiony z rybiej ości. Dziewczyna miała uszkodzony kręgosłup, przebitą krtań i język. Nie mogła nawet nic powiedzieć.

Szczerze mówiąc, Martina najbardziej interesowała reakcja Dawida. Nietrudno oddać na swojej twarzy zdumienie, znacznie trudniej ukryć ulgę.

Ale na twarzy Dawida nie odbiło się zupełnie nic. Jak przystało na poważnego człowieka, kierującego tysiącem rozumnych istot z różnych planet.

– Sądzi pan, że chodziło o to, by nie pozwolić jej mówić? – zapytał Dawid.

– Możliwe. Nie jestem zorientowany, jak zwykle khannany zabijają ludzi.

– Khannany nie zabijają ludzi – wycedził Dawid. – Kadrach!

Z namiotu wychynął geddar – w luźnych pomarańczowych spodniach i z mieczem za plecami. W półmroku bardzo przypominał człowieka, jedynie brak pępka i sutków zdradzał w nim Obcego.

– Słyszałem – powiedział krótko geddar. – Khannan nie powinien zabijać ludzi.

– Nie powinien czy nie może? – próbował uściślić Martin.

Geddar nie odpowiedział od razu – jakby zastanawiał się, czy warto omawiać tę kwestię z nieznajomym. Wreszcie pokręcił głową:

– Nie powinien. Wszystko jest możliwe, ale nie wszystko powinno się zdarzyć. Khannany to towarzysze, przyjaciele, łowcy.

– Ochroniarze? – dopytywał się Martin.

– Nie. Khannan może wszcząć walkę, jeśli jego przyjacielowi grozi niebezpieczeństwo, ale khannan, który sam zaatakował istotę rozumną, powinien zostać zabity.

– Nie tylko geddara? Każdą istotę rozumną?

Na twarzy geddara pojawił się cień pogardy.

– Oczywiście. Ich rozum bliski jest przebudzeniu, są znacznie inteligentniejsze od waszych psów. Gdybyśmy pozwolili im zabijać istoty rozumne, byłaby to klęska dla naszej rasy. Żaden geddar nie pozwoli khannanowi atakować ludzi.

– Jest jeszcze jedna możliwość – zasugerował ostrożnie Martin. – Wydać rozkaz, wiedząc, że khannan zginie.

Geddar milczał tak długo, iż Martin zdążył pożałować swoich słów. Ale w końcu geddar odezwał się:

– Istnieje taka możliwość. Geddar mógł wydać rozkaz, mając pewność, że khannan umrze. To przestępstwo, ale możliwe.

– Tylko geddar? Czy człowiek albo istota innej rasy może oswoić khannana?

– Może – odparł geddar bez wahania. Na jego twarzy pojawiła się ulga. – To się zdarza. Wielu chce mieć przyjaciela khannana, więc przywozimy szczenięta.

– Będziecie musieli znaleźć tego, kto wydał rozkaz – powiedział Martin. Nie wydawał poleceń, jedynie konstatował fakt. – To trudne?

– Khannan może mieć tylko jednego pana – wyjaśnił geddar. – Jeden pan nie może mieć więcej niż jednego khannana. Są bardzo zazdrosne. Jeśli komuś zginął khannan, jest winien… – Geddar pokręcił głową i wyciągnął nieoczekiwany wniosek: – Trudno będzie znaleźć zabójcę.

– Dlaczego? – zdumiał się Martin. – Gdyby przeliczyć…

– W naszym osiedlu jest sto trzydzieści khannanów – powiedział z przekonaniem geddar. – W centrum jeszcze osiemnaście. Nasze zbiorę i przeliczę w ciągu godziny. Jutro będziemy wiedzieć, czy wszystkie khannany w innym osiedlu są na swoim miejscu. Ale tylko głupi zabójca wysłałby swojego khannana na śmierć.

Zamilkł na chwilę, następnie podsumował:

– Nie sądzę, by zabójca był aż tak głupi. Myślę, że wszystkie khannany są na miejscu.

– Zdarzało się, że khannany uciekały? – zapytał Martin. – Może dziki…

– Może istnieć dzikie osiedle ludzi czy innych istot rozumnych – odparł geddar. – Ale oni nie będą mieć khannanów.

– Khannany nie mogą się rozmnażać – wyjaśnił Martinowi Dawid. – Planetę geddarów mogą opuszczać tylko osobniki jednej płci.

Martin miał straszną ochotę zapytać, czy ta reguła dotyczy tylko khannanów, czy rozciąga się również na geddarów, ale rozsądnie stłumił ciekawość i zamiast tego zapytał:

– Skąd w takim razie wziął się khannan zabójca?

– Wszystko jest możliwe – odpowiedział filozoficznie geddar. – Ale nie wszystkiego można się dowiedzieć.

Geddar wycofał się w cień – i od razu zniknął wśród obelisków.

– Super, nie ma co – mruknął Martin. – Spokojna, przyjazna planeta. Żadnej niebezpiecznej formy życia. I nagle zwierzę z innej planety, pojawiające się nie wiadomo skąd, zabija niewinną dziewczynę!

– Będzie pan miał nieprzyjemności? – zapytał ze współczuciem Dawid.

– W tym, co się stało, nie ma mojej winy – powiedział Martin po chwili zastanowienia. – Dziewczyna jeszcze nie zdecydowała, czy pójdzie ze mną, czy nie, i nie zdążyłem oficjalnie wziąć jej pod ochronę. Jeśli rodzice dziewczyny zechcą to sprawdzić, przyślą tu swojego detektywa. Ale żal mi Iriny. Taka bezsensowna, głupia śmierć… Co pan o tym myśli?

Mężczyzna popatrzył na niego ironicznie:

– A co ja mogę myśleć? Jeśli dziewczyna rzeczywiście była bliska rozwiązania zagadki Biblioteki, faktycznie mogli się znaleźć nieżyczliwi. Myśli pan, że my tu prowadzimy spokojne, akademickie życie? To zwykły bajzel! Pijackie burdy – i to przy minimalnej produkcji alkoholu! Bójki w procesie dochodzenia prawdy naukowej, z poważnymi obrażeniami ciała. Gwałt, przemoc, różnorakie perwersje… zwykłych orgii już nawet nie próbuję zabraniać. Gry hazardowe, przy czym w ostatnim czasie najmodniejsza jest gra na życzenia, które są albo poniżające, albo niebezpieczne. Że już nie wspomnę o pospolitym wandalizmie… – Dawid znacząco poklepał dłonią kamienną ławkę. – O religijnych sporach i intrygach…

– Wczoraj odmalował mi pan znacznie sympatyczniejszy obrazek – zauważył Martin.

Dawid nie skomentował.

– Może warto poinformować Ziemię, że Biblioteka nie jest takim bezpiecznym i spokojnym miejscem, jak się ludziom wydaje? – podsunął Martin. – Może wtedy nie będą się tu rwały młode i głupie dziewczyny…

– Nie jest pan przecież młokosem? – zapytał sarkastycznie Dawid. – Skąd więc ta naiwność?… Taka informacja tylko zaostrzyłaby apetyty! A przecież wszystko, co się tu dzieje, jest efektem bezcelowości naszej pracy! Przychodzą do nas inteligentni, uczciwi, pracowici ludzie. Tłuką się przez kilka lat jak ryba o lód, a do rozwiązania zagadki jest równie daleko jak na początku. Chyba nie muszę panu tłumaczyć, co się potem dzieje? Proszę mi dać klucz do rozszyfrowania zagadki, a następnego dnia wszyscy zaczną pracować do upadłego!

– Nie jestem lingwistą – powiedział Martin. – Jeśli nawet dziewczyna znalazła rozwiązanie, zabrała je ze sobą. Ale sądząc z tego, co widziałem, jej teoria została obalona w pięknym stylu.

– Pewnie próbowała powiązać język Biblioteki z turystycznym? – domyślił się Dawid. – A kierunek odczytu skorelować z wielkością wysepek lub ilością obelisków? Co na to Klim, ten zarozumiały administrator, wypędzony z uniwerku za defraudację? Pewnie też sprawdził tę hipotezę?

Teraz z kolei Martin nie odpowiedział.

– Klim przeczekuje tu, aż jego sprawa karna ulegnie przedawnieniu – kontynuował Dawid, coraz bardziej się ekscytując. – Skupił pod swoimi skrzydłami utalentowanych uczonych, zorganizował im przyzwoite warunki bytowe i czeka na dywidendy. Nic dziwnego! O ile prościej kierować samymi tylko ludźmi! Nie trzeba rozstrzygać rodzinnej kłótni czteropłciowej rasy, w której osobnik żeński-primo odmówił seksualnych stosunków z osobnikiem męskim-secundo, zrzucając winę na brak księżyca na Bibliotece, regulującego normalny cykl małżeński! A problemy z aprowizacją? Podstawą pożywienia rasy oułua są mięczaki, zawierające mangan, niezbędny oułua do normalnego funkcjonowania! Oni pożerają je w ogromnych ilościach! A te mięczaki lubią wszyscy, z tutejszej fauny właśnie one są najsmaczniejsze! Wyżarli wszystkie w promieniu pięciu kilometrów… Więc ja albo muszę skazać oułua na choroby i śmierć, albo żądać od siedmiuset dwudziestu pięciu istot rozumnych rezygnacji z drobnych radości życia na rzecz siedmiu tępych Obcych!

– Coraz lepiej rozumiem waszą planetę – powiedział poważnie Martin.

Dawid wyszczerzył zęby w uśmiechu. Sięgnął do kieszeni marynarki, wyjął paczkę papierosów i podsunął Martinowi.

– Niech pan pozwoli, że ja pana poczęstuję – powiedział Martin wyciągając gitane’y.

– Wraca pan do domu? – zapytał ze zrozumieniem Dawid.

– Poczekam na pańskiego przyjaciela i pójdę. Też uważam, że znalezienie zabójcy graniczy z cudem, ale posiedzę i poczekam – żeby mieć czyste sumienie.

Przez jakiś czas palili w milczeniu, przyglądając się rozbłyskom latarni. Obok nich przebiegło dwudziestu czy trzydziestu ludzi i Obcych, którzy z okrzykami: „Kanałówka! Wszyscy na kanałówkę!” powskakiwali do szerokiego kanału, otaczającego wyspę ze Stacją.

Dawid i Martin bez słowa obserwowali amatorów kąpieli, płynących powoli z prądem. Niektórzy trzymali w rękach butelki.

– Bawią się, jak mogą… – skomentował Dawid. – Byłem na kilku planetach, Martinie. I widziałem wystarczająco dużo dziwnych rzeczy, żeby khannan, atakujący dziewczynę, nie wydał mi się zagadką. Nawet, jeśli był to khannan znikąd.

Martin popatrzył uważnie na Dawida.

– Pamiętam, jak ożył satelita planety Galel – mówił dalej Dawid. – Zrzucił kamienną skorupę i zalśnił w promieniach błękitnego słońca niczym bombka choinkowa, zawieszona na zielonym niebie. Na białej powierzchni pojawiły się czarne i czerwone szczeliny, potem rozbłysnął strumień światła, idący obok planety, ale tak silny, że widoczny nawet w pustce – słup białego światła o promieniu tysiąca kilometrów. Aborygeni krzyczeli. Według ich legend księżyc to jajo smoka, które kiedyś obudzi się i ocali cały świat. Klucznicy wybiegli ze Stacji i patrzyli na niebo. Satelita popłynął, zmieniając orbitę… a na niebie kołysały się odłamki kamiennej skorupy. Potem pod naszymi nogami zadrżała ziemia, obudził się stary wulkan na horyzoncie… i wypluł słup czerwonego ognia aż do samego nieba. Nie przesadzam – do samego nieba, prosto w odchodzący księżyc! Klucznicy wrócili na Stację, a ja stałem i patrzyłem w niebo. I wydawało mi się, że nadchodzi koniec świata. Potem zrozumiałem, że satelita rozpędza się i promień fotonowy uderzy w planetę. Wysoko w stratosferze płonęło rozrzedzone powietrze… jakby ktoś zalał pół nieba malinową farbą.

Dawid zaśmiał się i lekko speszony dorzucił:

– To było takie piękne! Nie uwierzyłby pan, Martinie! Piękne!

– Wierzę.

– A potem wszystko znikło – powiedział Dawid. – Starodawny siatek fotonowy już miał zwrócić zwierciadło w stronę planety, gdy satelita znikł. Znikł również wulkan, jakby wyrwany z górskiej grządki. Ziemia trzęsła się jeszcze przez kilka godzin, ale klucznikom udało się powstrzymać kataklizm.

– Słyszałem, że na miejscu zniszczonego statku stworzyli ośrodek masy – powiedział Martin. – Zapuścili na orbitę satelity niewielką czarną dziurę.

– Dowiedzieliście się, co to właściwie było?

Martin pokręcił głową.

– Nie sądzę, żeby to był statek Starożytnych, zbyt prymitywna technologia. Zresztą, ja nie wierzę w starożytne rasy… – Dawid wrzucił niedopałek do wody, gdzie wielka tłusta ryba połknęła go błyskawicznie. – Klucznicy wyprzedzili wszystkich… i to oni są jedynymi prawdziwymi Starożytnymi. Najprawdopodobniej, gdy klucznicy pojawili się na Galel, miejscowa cywilizacja była już dość rozwinięta i posiadała bazę na satelicie, którą klucznicy przegapili. Być może mieszkańcy planety zdziczeli i zżyli się z ofiarowanymi cudami przybyszów. Niewykluczone, że nas to też kiedyś czeka. A ci, którzy żyli na satelicie, nie poddali się, wydrążyli satelitę od wewnątrz, stworzyli gigantyczny statek z napędem fotonowym… I próbowali uciec, odrodzić swoją cywilizację przy innej gwieździe…

– A czym był wulkan, który strzelał do statku?

– System ochronny kluczników.

– To nie w ich stylu – pokręcił głową Martin. – Oni wolą ciche zniknięcia. Ale z drugiej strony, to wersja równie dobra jak każda inna.

Dawid skinął głową.

– Na pewno… ale od tamtej pory wolałem planety, które nie mają księżyców.

Roześmieli się – prawidłowa reakcja ludzi, żywiących do siebie szacunek.

– Jednak pójdę. – Martin wstał. – Nie będę czekał na pańskiego przyjaciela. Ma pan pocztę na Ziemię?

– Tak. – Dawid zerwał się, skoczył do namiotu i po chwili wrócił z potężną paczką. – Mam tu listy, dyskietki… żetony tych, którzy zginęli… i trochę próbek dla uniwersytetu… może być? To najwyżej trzy kilo…

W jego głosie pojawiły się delikatne, proszące nutki.

– Nie ma sprawy – skinął głową Martin.

Uścisnęli sobie ręce i Martin poszedł w kierunku Stacji. Na werandzie nie było nikogo, ale Martin szedł pewnym krokiem człowieka, któremu wyznaczono spotkanie na konkretną godzinę.

I klucznik pojawił się. Wyszedł na werandę, przymknął za sobą drewniane drzwi, usiadł w fotelu i zaczął zapalać fajkę. Miał na sobie szlafrok frotte – albo zmarzł, albo właśnie wstał z łóżka.

Martin zatrzymał się przed schodkami.

Klucznik dmuchał, ssąc fajkę i raz po raz pstrykając zapalniczką. W końcu fajka zadymiła się równo i klucznik z zadowoleniem usiadł wygodnie w fotelu. Popatrzył na Martina i w jego spojrzeniu była albo serdeczna ironia, albo lekkie rozdrażnienie.

– Witaj, kluczniku – powiedział Martin.

– Witaj, wędrowcze – skinął klucznik. – Wejdź i odpocznij.

Martin wszedł i usiadł naprzeciwko klucznika. Pomilczał chwilę, po czym powiedział:

– Chciałbym opowiedzieć ci pewną historię.

– Smutno tu i samotnie, wędrowcze – rzekł klucznik. – Porozmawiaj ze mną, wędrowcze.

Martin przymknął oczy. Nie wiedział jeszcze, o czym będzie mówił. Zawsze najlepsze okazywały się te historie, których zakończenia nie znał do ostatniej chwili. Martin wiedział teraz tylko jedno – za chwilę zacznie mówić o…

– Rodząc się, człowiek niesie w sobie świat – powiedział Martin. – Cały świat, cały wszechświat. On sam jest wszechświatem. A wszystko, co jest wokół, to tylko cegiełki, z których składa się jaźń. Mleko matki, które karmi ciało, powietrze, kołyszące błonami bębenkowymi, niejasne obrazy, rysowane na siatkówce oka przez fotony, przenikający do krwi odżywczy tlen – wszystko nabiera realności dopiero wtedy, gdy staje się częścią człowieka. Ale człowiek nie może brać, nie dając nic w zamian. Fekaliami i łzami, dwutlenkiem węgla i potem człowiek znaczy swoje ślady w nieistniejącym wszechświecie. Żywy, płaczący wszechświat pełznie przez iluzoryczny świat, przemieniając go w świat rzeczywisty.

Klucznik milczał, ssąc fajkę. Martin nabrał powietrza:

– I człowiek tworzy swój wszechświat. Tworzy z siebie, ponieważ tylko on jest rzeczywisty. Człowiek rośnie i zaczyna oddawać coraz więcej. Jego wszechświat rośnie z wypowiedzianych słów, uścisków dłoni, obtartych kolan, iskierek w oczach, śmiechu i łez, tego, co zostało zniszczone, i tego, co zostało zbudowane. Człowiek oddaje swoje nasienie i rodzi dzieci, człowiek tworzy muzykę i oswaja zwierzęta. Dekoracje wokół stają się coraz bardziej wyraziste, ale nie staną się rzeczywiste, dopóki człowiek nie stworzy wszechświata do końca – oddając mu ostatnie ciepło ciała, ostatnią krew serca. Przecież świat musi zostać stworzony, a człowiek nie ma z czego tworzyć światów. Tylko z siebie.

Klucznik odłożył fajkę.

Martin czekał.

– Rozwiałeś mój smutek i samotność, wędrowcze. Wejdź we Wrota i kontynuuj swą drogę.

Martin skinął klucznikowi i wstał.

– Można uznać, że każdy jest wszechświatem – odezwał się znowu klucznik. – Można przyjąć, że jest tylko literą w krótkiej historii wszechświata. To niewiele zmienia, Martinie. Czy stajemy się po śmierci wszechświatem, czy tylko literą na obelisku, co to za różnica dla zmarłego?

Martin odwrócił się. Najszybciej, jak mógł.

Klucznika już nie było, tylko słabo dymiła zapomniana fajka.

Zresztą, co za różnica? Czy klucznik siedzi w fotelu, czy przeniósł się o tysiące lat świetlnych, co za różnica, skoro klucznicy nie odpowiadają na pytania?

Ale Martin mimo wszystko powiedział:

– Dziękuję, kluczniku.

Загрузка...