Część czwarta

Zielona

Prolog

Szlachta – prawdziwa szlachta, z rozległym drzewem genealogicznym i oznakami arystokratycznego zwyrodnienia, a nie amerykańscy milionerzy, którzy kupili sobie tytuły, czy też rosyjscy złodzieje skarbu państwa – zawsze znała się na dobrej kuchni.

Przeglądając połyskliwe strony książek kulinarnych, łatwo uwierzyć w piękne kłamstwa. Na przykład w to, że carowie i bojarzy na Rusi od wieku wieków jedli tylko i wyłącznie bliny z kawiorem, wymyślnie faszerowane gęsi, pierogi i białego łososia. Dlatego też zamiłowanie Piotra do kaszy perłowej nie dawało się wyjaśnić niczym innym, jak tylko dziwactwami i chorobą wielkiego monarchy.

Więc teraz nowo powstała „szlachta” je potrawy smaczne, ale ciężkie i tłuste, nie wyobraża sobie spędzenia wieczoru bez alkoholu, naiwnie tłumacząc sobie, że bogacze na Rusi zawsze tak jedli i wszystko było w porządku, żyli długo i szczęśliwie.

Co za niebezpieczna pomyłka, grożąca rozstrojem żołądka, otłuszczeniem wątroby i jakże nieerotycznymi fałdami na ciele!

Nie należy mylić potraw świątecznych, dających radość oczom i żołądkowi, na które można pozwolić sobie od czasu do czasu, z codziennym jedzeniem, korzystnym dla zdrowia, a przy tym równie smacznym i uroczystym. Prawdziwa arystokracja znała tę prawdę i dlatego dożywała sędziwej starości.

Martin stał przy kuchni i gotował sobie ryż na śniadanie.

Nie wszyscy lubią ryż. Nic dziwnego. Już od dzieciństwa sukcesywnie się go nam obrzydza – gorzkiemu zawodzeniu przedszkolaków wtórują kwaśne miny uczniów, mocne przekleństwa prostych żołnierzy i tępa beznadzieja pogodzonych ze swym losem ojców rodzin, dojadających nieapetyczne danie za kapryśne maluchy. Zlepiona, kleista, wygotowana biała papka to zaiste przykry i godny pożałowania widok. Może wprawdzie obudzić w duszy pewne ciepłe uczucia – na przykład, głębokie współczucie dla narodów Azji Południowo-Wschodniej, żywiących się ryżem od rana do wieczora. Ale nic więcej. Rozgotowany ryż nie jest ani zdrowy, ani smaczny.

Nie lepiej przedstawia się sytuacja z ryżem paczkowanym, czy też ryżowymi płatkami błyskawicznymi. Ale one zostały zepsute, zanim się do nich zabraliśmy, i my już im krzywdy nie zrobimy.

Taki ryż jest nam stanowczo niepotrzebny!

Martin odmierzył dwieście mililitrów ryżu – zwykłego, demokratycznego gatunku, dostępnego każdemu pracującemu człowiekowi. Taki ryż ma lekką skłonność do zlepiania się w czasie gotowania, którą można łatwo przezwyciężyć, jeśli gotowało się go prawidłowo.

Martin gotował ryż prawidłowo.

Wsypany do rondelka ryż zalał trzystoma mililitrami wrzątku – oczywiście nie była to kranówka, lecz woda niegazowana z normalnej, pięciolitrowej butli. To tylko tam, na pylistych ścieżkach odległych planet, Martin gotów był pić wodę nawet z kałuży. W domu nie można się tak opuszczać! Tej reguły przestrzegali angielscy dżentelmeni, wyruszając do kolonii, by nieść brzemię białego człowieka i zazwyczaj żyli długo i cieszyli się dobrym zdrowiem – jeśli tylko nie umierali na dyzenterię.

Martin przykrył rondelek ciężką, szczelnie przylegającą pokrywką, i postawił go na silnym ogniu. Zostawmy elektryczne kuchenki Amerykanom, którzy zdążyli już przywyknąć do syntetycznego jedzenia!

Ryż gotował się na silnym ogniu dokładnie przez trzy minuty. Martin pilnował, żeby pokrywka nie podskakiwała i nie wypuszczała cennej pary. Ale rondelek był porządny i trzymał ciepło.

Po trzech minutach Martin zmniejszył ogień i ustawił czas na siedem minut. Ryż uspokoił się i teraz zaczął gotować się na serio.

Przez ostatnie dwie minuty Martin pozwolił mu popyrkać na słabiutkim ogniu, który nie rozgrzewał, a jedynie utrzymywał temperaturę.

Dwanaście minut to przecież nie wieczność, prawda?

Wyłączając ogień, Martin nie zdjął rondla z kuchenki i nie podniósł pokrywki. Bez pośpiechu zaparzył zieloną herbatę, bardzo korzystną dla ludzi palących, nie wysypiających się i prowadzących burzliwy tryb życia. Poza tym, zielona herbata znacznie lepiej harmonizuje z ryżem niż czarny napar, który przyjęto pić w „cywilizowanym” świecie.

Proces parzenia herbaty, zwłaszcza zielonej, nie jest szczególnie skomplikowany. Bierzesz dobrą wodę pitną, czajniczek o słusznym kształcie i rozmiarze, płuczesz go wrzątkiem, a następnie wsypujesz herbatę – jedna łyżeczka dla każdego i jedna dla czajniczka. Parzysz przez określony czas – to bardzo ważne, by nie pozwolić herbacie, szczególnie zielonej, zaparzać się zbyt długo. I pijesz.

Ale herbata jest znacznie bardziej kapryśna niż kawa, i wiele zależy od tego, kto ją szykuje. Prócz obowiązkowych składników, do czajniczka należy dodać odrobinę duszy. Wtedy dopiero wychodzi naprawdę dobry napój. Niektórzy znajomi Martina używali tego samego gatunku herbaty, zalewali go tym samym wrzątkiem i mierzyli czas z zegarkiem w ręku, a jednak nie potrafili uzyskać boskiego naparu! Taka jest surowa proza życia. Cóż, w takim wypadku należy pić liptona i nie marzyć o niczym więcej…

Martin pozwolił ryżowi postać dokładnie dwanaście minut, dopiero wtedy podniósł pokrywkę. Z uśmiechem, jakby witał starego znajomego, popatrzył na sypki, a jednocześnie dobrze ugotowany ryż. Wziął kawałek masła śmietankowego, położył na wierzchu i starannie rozmieszał – specjalnie uważając, żeby właśnie mieszać, a nie rozcierać czy rozgniatać.

Teraz można już było przystąpić do posiłku.

Uśmiechając się radośnie – nie zawsze udawało mu się spożyć śniadanie w spokoju – Martin zjadł talerz ryżu, sam siebie poprosił o dokładkę i sam sobie na nią pozwolił. Wypił kubek aromatycznej, jaśminowej herbaty, nalał drugi i odwrócił się do okna, żeby, rozkoszując się napojem, obserwować życie podwórka.

Na dworze było pochmurno. W ostatnich latach pogoda się zepsuła – i niektórzy nie omieszkali obwinie o to kluczników. Zimy stały się cieplejsze, lata bardziej upalne, ale czerwiec już chyba na zawsze został miesiącem dżdżystym i chłodnym.

Wprawdzie teraz deszcz jeszcze nie kropił, ale już szykował się, żeby spaść. Kilkoro ponurych dzieci stało przy huśtawkach. Młoda mama spacerowała z wózkiem, przyglądając się badawczo grupce małolatów – jakby zawczasu dobierała swojemu dziecku przyszłych przyjaciół zabaw. Przed dom wyszły staruszki, skrupulatnie przeliczyły się nawzajem i zajęły wysiedziane ławki. Starszawy sąsiad z klatki obok otworzył garaż i uważnie obejrzał swojego muzealnego zaporożca. Siedzący w oknie Martin przyłączył się do tego przeglądu – lubił ludzi z pasją, nawet jeśli nie podzielał ich namiętności. Sąsiad długo i w zasadzie bez potrzeby rozgrzewał silnik zabytku, potem wyjechał z garażu, zrobił kółko na podwórku i zatrzymał się. Miłosnym gestem przetarł szyby, zamknął kłódkę, otworzył sąsiedni garaż i wyjechał nowym fiatem.

Martin pił herbatę i cieszył się życiem.

Za dziesięć minut miał zadzwonić do Ernesto Połuszkina i umówić się na spotkanie.

Za dziesięć minut Martina czekała długa i ciężka rozmowa, która na dobre zepsuje mu humor. Był na to przygotowany.

Ale na razie pił herbatę, z delikatną czułością patrząc na młodą mamę – wózek już otoczyły ciekawskie maluchy i kobieta coś im z zapałem opowiadała.

Do telefonu zostało jeszcze dziesięć minut.

1

Składając podobne wizyty, Martin za każdym razem czuł się winny. Nie lubił histerii i łez, bezmyślnych i niesprawiedliwych oskarżeń, a nade wszystko nie lubił własnej bezsilności. Nie można pocieszyć człowieka, który już wie o stracie swoich krewnych czy bliskich.

Dlatego Martin poszedł do Ernesto Połuszkina z kamienną, ale smutną twarzą. Mówił krótko i zwięźle, na samym początku przekazując wiadomość o siedmiokrotnym skopiowaniu Iriny.

Biznesmen wysłuchał jego historii ze stoickim spokojem – powieka zaczęła mu drgać dopiero wtedy, gdy Martin opowiedział o pierwszej śmierci jego córki.

W trakcie opowieści Martin wyjmował turystyczne żetony i kładł je na stole. Każdy żeton opatrzył metką: Biblioteka, Preria, Arank… Kończąc opowieść, Martin zrozumiał, że nie był to najlepszy pomysł – z jego zachowania Ernesto Siemionowicz mógł wywnioskować, że Martin ma w kieszeni wszystkie siedem żetonów. Ale biznesmen nie oburzał się, nie krzyczał, nie próbował pobić detektywa, tylko słuchał, słuchał, słuchał…

– Gdzie są pozostałe cztery… – odezwał się w końcu, przerwał, ale mimo wszystko dokończył: – cztery Iriny?

– Nie wiem – Martin pokręcił głową. – Nie wiem, Ernesto Siemionowiczu. Przykro mi. I nie jestem w stanie przeszukać wszystkich planet w galaktyce.

Połuszkin milczał. Obracał w rękach żetony. Po raz kolejny przeczytał krótki list od Iriny z Prerii 2. Zmarszczył brwi – coś w tym liście wyraźnie go niepokoiło. W końcu zapytał:

– A więc rezygnuje pan z dalszych poszukiwań?

– Ta sprawa wyszła daleko poza ramy naszej początkowej umowy – powiedział ostrożnie Martin. – Poza tym, zainteresował się nią urząd bezpieczeństwa.

Ernesto Siemionowiczowi znowu drgnęła powieka.

– Wiem – wycedził niechętnie.

Martin czekał, ale nie poproszono go o relację z rozmowy z tajniakiem. Ernesto Połuszkin był bardzo opanowanym człowiekiem.

– Zataił pan przede mną część informacji – powiedział Martin, nieco ośmielony. – Bardzo istotną część. W ręce pańskiej córki wpadł służbowy dokument bezpieki, w którym wymieniono wszystkie znane ludzkości zagadki galaktyki. Właśnie dlatego Irina uciekła z domu…

Połuszkin popatrzył na Martina i detektyw gotów był przysiąc, że dostrzegł w jego oczach wzgardę. Ale głos Ernesto Siemionowicza brzmiał spokojnie i uprzejmie.

– Nie mam do pana pretensji, Martinie. I proszę mi wybaczyć, że nie wspomniałem o dossier. Nie byłem pewien, czy Irina w ogóle je czytała. A o takich rzeczach lepiej nie mówić… bez potrzeby. Przepraszam.

Zakłopotany Martin wzruszył ramionami:

– Dobrze, rozumiem. Przykro mi, że nie zdołałem… uratować dziewcząt.

– Więc odmawia pan dalszej współpracy? – zapytał znowu Połuszkin.

Martin skinął głową.

– W jaki sposób chce pan otrzymać swoje wynagrodzenie? Gotówka, czek, przelew na rachunek?

– Gotówka, oczywiście – odparł Martin.

– Ruble, dolary, euro?

– Najlepiej euro. Albo ruble.

– Chwileczkę.

Zasłaniając szerokimi plecami wmurowany w ścianę sejf, Ernesto Siemionowicz otworzył masywne metalowe drzwiczki. Zaszeleściły banknoty.

Paczka, która znalazła się na stole przed Martinem, była bardzo gruba. Martin popatrzył pytająco na Połuszkina.

– Tu jest trzy razy więcej niż było w umowie – oznajmił sucho Połuszkin. – Przecież wykonał pan swoje zadanie potrójnie.

– Dziękuję… – Martin zastanawiał się przez chwilę, ale w końcu zdecydował, że pieniądze słusznie mu się należą.

– Powodzenia.

Martin opuścił gabinet rozdarty wewnętrznie. Połuszkin nie ruszył się z miejsca, tylko krzyknął w stronę korytarza:

– Laryso, proszę odprowadzić gościa!

Surowa gospodyni w sile wieku zjawiła się błyskawicznie i zaprowadziła Martina do drzwi. Mieszkanie Połuszkina całkowicie odpowiadało jego statusowi – trzysta metrów powierzchni i dwa poziomy – więc Martin nie odrzucił pomocy. Widać było, że gospodyni wie, kim on jest, że bardzo martwi się losem Iriny, ale nie powiedziała ani słowa. Nieźle wyszkolona.

Pod drzwiami siedział smętny maltańczyk, który bardzo starannie obwąchał Martina – może wyczuł ledwie uchwytny zapach Iriny?

– Nie martw się, Homer – powiedział Martin, przypominając sobie list Iriny. Rzecz jasna, powiedział to bardziej do gospodyni niż do psa. – Twoja pani wróci i da ci smaczną kosteczkę.

– Nazywa się Bart, a nie Homer – powiedziała kobieta, poklepując psa po karku i popatrzyła na Martina z wdzięcznością. Detektyw dał jej do zrozumienia, że są jakieś szanse na powrót Iriny – kobieta to doceniła.

– Bart, mówi pani? – mruknął Martin, zakładając buty. W mieszkaniu Połuszkinych, wbrew europejskim zwyczajom, zmuszano gości do zmiany obuwia. I słusznie – moskiewskim ulicom daleko jeszcze do czystości europejskich. – Do widzenia.

Gospodyni skinęła głową, zamykając się w sobie. Pies szczeknął smętnie.

– Bart – powiedział Martin do siebie, gdy zatrzasnęły się drzwi windy. – Ha! A wielki ślepiec nie ma tu nic do rzeczy.

Martin lubił amerykański serial Simpsonowie, uważał go za amerykańską refleksję i podświadomy protest przeciwko poprawności politycznej i bigoterii, więc rozumiał pochodzenie psiego imienia.

Trudniej mu było pojąć, jak Irina mogła się pomylić, i nazwać swojego psa imieniem starszego, a nie młodszego Simpsona.

A Ernesto Połuszkin? Czy on również zapomniał, jak brzmi imię psa?

A może używano obu imion?

A może w niewinnym liście był ukryty sens, zrozumiały tylko dla wtajemniczonych?

– Mój kontrakt jest zakończony – powiedział do siebie Martin, poklepując kieszeń marynarki z grubą paczką banknotów. – Może być Homer, Bart, a nawet Liza.

Winda zatrzymała się na parterze.

Konsjerż – barczysty mężczyzna w średnim wieku i oczach zawodowego zabójcy – popatrzył uważnie na Martina. Martin kiwnął mu głową, podobnie jak wtedy, gdy wchodził do budynku. W odpowiedzi otrzymał leciutkie skinienie. Były specnazowiec, może nawet żołnierz Alfy – w takim domu nic nie powinno człowieka dziwić – uznał Martina za człowieka niegroźnego, ale mimo wszystko godnego szacunku.

Na dworze Martin postał kilka minut pod daszkiem, ze smutkiem rozmyślając o pozostawionym w domu parasolu – w czasie rozmowy z Ernesto Połuszkinem rozpadał się deszcz. I to jeszcze jaki deszcz… Chodniki pokryły się kałużami, niebo zasnuły ołowiane chmury, gdzieś w oddali błyskało się, ale na razie bezgłośnie. Miasto wyglądało na wyludnione.

Martin nie miał najmniejszej ochoty wychodzić na deszcz, ale co mógł zrobić? Próbować wezwać taksówkę przez komórkę? Będzie musiał długo czekać, w końcu nie on jeden jest taki mądry, teraz ludzie bardzo polubili jazdę samochodem…

– Niech pan weźmie – powiedział ktoś z tyłu. Martin nie usłyszał, jak otwierały się drzwi.

Z wdzięcznością przyjął z rąk konsjerża porządny, męski parasol – z wielką kopułą, drewnianą rączką i drutami z poliwęglanu. Parasol Martina był znacznie gorszy…

– Jak mam oddać?

Ochroniarz machnął ręką.

– A jak pan chce. Może pan zatrzymać. Rok temu ktoś zostawił go w windzie.

Martin westchnął, wyobrażając sobie ludzi, którym nie chciało się wrócić po taki parasol. Zresztą, istnieje przecież taka choroba jak skleroza…

– Dziękuję. Wygląda na to, że będzie lało ze dwie godziny.

Ochroniarz zerknął na niebo, zastanowił się i powiedział:

– Na półtorej, nie więcej. Ale leje jak z cebra… psa by nie wygonił.

Martin uśmiechnął się i zapytał, czując się jak ostatni drań:

– Proszę mi powiedzieć, na psach też się pan tak dobrze zna jak na pogodzie?

Konsjerż trochę się spiął:

– Skąd panu to przyszło do głowy?

– Patrząc na mnie, trzymał pan rękę w kieszeni… Ma pan kliker zamiast breloczka?

Zdumiewające, jak uśmiech potrafi przeistoczyć nawet najsurowsze twarze!

– Zgadza się! – Ochroniarz zademonstrował kliker. – Mam trzy psy. Też tresujesz w ten sposób psy?

– Tresowałem. Pies mi zdechł… – powiedział Martin, przemilczając fakt, że spokojny i dobroduszny retriever, należący jeszcze do jego rodziców i z uporem nie poddający się żadnej tresurze, zdechł ze starości ponad pięć lat temu. – Byłem tutaj u pewnych ludzi… – wskazał głową na wejście – mają fajnego psa i zastanawiałem się, czy sobie takiego nie sprawić…

– Owczarek maltański? – Ochroniarz uśmiechnął się. Widocznie na monitorze w jego kantorku widać było nie tylko wejście do klatki, ale również wszystkie piętra. – Bart to fajny pies, ale z takim maltańczykiem jest kupa zawracania głowy. I w ogóle, cała ta egzotyka jest bez sensu. Weź sobie owczarka kaukaskiego, jeśli nie boisz się trudności. Zawsze to łatwiejsza rasa.

– Bart? – sprecyzował Martin.

– Tak, pies się nazywa Bart. To z jakiejś kreskówki.

Martin i ochroniarz wypalili po papierosie, omawiając zalety i wady różnych ras i zgodzili się, że owczarek maltański to pies dla bogatych snobów albo fanatyków rasy. Martin obiecał, że zastanowi się nad kaukazem, wpisał do komórki telefon klubu miłośników tej rasy i pożegnał się serdecznie z ochroniarzem.

Wszystko się zgadzało i nikt nie próbował namieszać mu w głowie. Pies nazywał się Bart. Innych psów Połuszkinowie nie mieli – tę informację również udało się bez trudu wyciągnąć z ochroniarza.

– To nie moja sprawa – mruczał Martin, idąc do metra. Łapanie okazji w taką pogodę równało się zachlapaniu błotem spodni i butów. – Nie moja sprawa. Sami sobie jedzcie swoje smaczne kosteczki.

Ale przez cały czas miał przed oczami twarz Iriny w chwili, gdy dziewczyna zacisnęła dłonią lufę pistoletu.


Mimo całej przewagi papierowych książek nad plikami tekstowymi, w codziennym użytkowaniu znacznie wygodniejsze są encyklopedie multimedialne. Martin lubił położyć się na kanapie z przewodnikiem czy Garnelem-Czystiakową, oglądając zdjęcia znajomych miejsc i pejzaże nieznanych planet, czytając opisy – te prawdziwe, wątpliwe, oraz wyraźnie omyłkowe czy przestarzałe. Jeszcze trzy lata temu sądzono, że na Eldorado nie zdarzają się huragany, aborygenów Tropy uznawano za rozumnych, a oułua przeciwnie – za zwierzęta. Ale mimo wszystko w czytaniu papierowej książki była snobistyczna przyjemność i niepowtarzalne doznanie, podobne do obejrzenia sztuki w Teatrze Bolszoj czy posiadania płótna któregoś z pieriedwiżników na ścianie. [Pieriedwiżnicy, ros. malarze i rzeźbiarze zgrupowani w Towarzystwie Objazdowych Wystaw Artystycznych (Towariszczestwo pieriedwiżnych chudożestwiennych wystawok). Grupa powstała w 1870 r. w Petersburgu, z inicjatywy I.N. Kramskoja, G.G. Miasojedowa, W.G. Pierowa, N.N. Gaya i in. Pieriedwiżnicy uprawiali sztukę realistyczną, propagując rodzimą tematykę rodzajową, pejzaż i portret, będącą wyrazem demokratycznych i patriotycznych nurtów ówczesnej kultury ros. Do najwybitniejszych przedstawicieli należeli m.in.: I. Riepin, I. Lewitan, I. Kramskoj, W. Surikow.]

Ale teraz Martinowi nie chodziło o pochlebienie swojej pysze. Włączył więc komputer, wrzucił idiotyczną, obliczoną na profanów Encyklopedię światów i wprowadził hasło „Bart”.

Nic interesującego encyklopedia nie znalazła. Martin bez zastanowienia wrzucił w wyszukiwarkę słowo „Homer”.

Rezultat był ten sam.

Martin poszedł do kuchni, przygotował sobie filiżankę mocnej kawy – rozpuszczalnej, bo nie odpoczywał, lecz pracował – wrócił do komputera, zapalił papierosa i w zadumie wpatrzył się w ekran, czekając na olśnienie.

Co Irina chciała powiedzieć, zmieniając imię psa?

Homer nie pasuje. Bart też.

A gdyby tak wziąć żonę Homera?

Martin wprowadził imię „Marge”.

Encyklopedia radośnie wyrzuciła hasło.

– Psiamać! – wykrzyknął Martin pod adresem owczarka maltańskiego, bohaterów kreskówki, oraz wszystkich encyklopedii świata.

Ze względu na charakter swojej pracy, Martin bywał na wielu planetach. O kilku innych trochę wiedział. Ale o Marge słyszał po raz pierwszy. Widocznie ta planeta nigdy go nie zainteresowała.

Martin kliknął hasło, otwierając je. I powtórzył swój okrzyk w znacznie mocniejszej formie.

Imieniem „Marge” encyklopedia nazywała ojczyznę dio-dao, doskonale Martinowi znaną pod miejscową nazwą „Fuckyou”. Nie trzeba być mędrcem, by dojść do wniosku, że anglojęzyczni obywatele zaczną nazywać ją inaczej. Zwłaszcza w popularnej encyklopedii, przeznaczonej między innymi dla dzieci i purytanów.

Rzeczywiście: w haśle znajdowała się krótka adnotacja drobnym drukiem, że planeta posiada kilka nazw w miejscowym narzeczu, jednak twórcy encyklopedii wybrali najbardziej dźwięczną. Zainteresowany tą kwestią Martin sięgnął do Garnela i Czystiakowej, i tam, również w uwagach, przeczytał, że w popularnych angielskich informatorach świat dio-dao nazywany jest „Marge” – co w języku dio-dao oznacza po prostu planetę. Martin miał wrażenie, że kiedyś już czytał te uwagi, a potem szczęśliwie o nich zapomniał.

Przez jakiś czas zastanawiał się nad podobnymi problemami lingwistycznymi, z którymi ludzkość zetknęła się na długo przed kontaktem z klucznikami. Nic dziwnego, że pierwszy bułgarski kosmonauta, dzielny Kakałow, w Związku Radzieckim nazywany był Iwanowem, zaś w szkołach Azerbejdżanu nie uczą o twórczości wielkiego niemieckiego poety Goethego (po rosyjsku Giote) – ponieważ w azerbejdżańskim giote znaczy dupa…

No cóż, Marge to Marge. Z dio-dao Martin tak czy inaczej rozmawiał w języku turystycznym i żadne niepotrzebne asocjacje się nie pojawiały.

Porzucając te językowe dygresje, Martin zaczął się zastanawiać nad dwoma kwestiami: czy dobrze odgadł i co powinien teraz zrobić z tą informacją? Na pierwsze pytanie Martin bez wahania odpowiedział twierdząco. Ireczka chciała dać do zrozumienia rodzicom, na jakiej planecie znajduje się jej kolejna kopia. A co dalej?… Zadzwonić do Połuszkina i opowiedzieć mu o planecie Marge? Zadzwonić do Jurija Siergiejewicza i zapracować na reputację usłużnego informatora?

– Na razie nie jestem niczego pewien – powiedział Martin sam do siebie, zamykając encyklopedię. – To tylko moje domysły.

Na Fuckyou był dwa razy – za pierwszym razem na początku swojej kariery i z tej podróży wyniósł jak najgorsze wrażenia, za drugim – dwa miesiące temu. Ta wizyta okazała się znacznie przyjemniejsza. Martin zdołał wykonać zadanie – odnaleźć kobietę, która wybrała tak radykalny sposób rozwodu i namówić ją do powrotu na Ziemię. Mało tego, udało mu się również zaprzyjaźnić… no dobrze, zaprzyjaźnić to zbyt wielkie słowo, ale zakumplować z jednym z aborygenów.

Co upraszczało wiele spraw…

Martin otworzył kalendarz i zadumał się. W kontaktach z dio-dao czas należało traktować bardzo poważnie.

Chyba miał szansę zdążyć.

– I po co ja, głupi, zagadałem do psa? – zapytał sam siebie Martin i poszedł pakować plecak. Filiżankę z nie dopitą kawą wstawił do zlewu, papierosa zgniótł bezlitośnie i wrzucił do kosza na śmieci.

Mógł zdążyć, ale liczyła się każda godzina.


– Smutno tu i samotnie – powiedział klucznik. – Słyszałem wiele takich historii, wędrowcze.

Martin skinął głową. Nie obiecywał sobie zbyt wiele po pierwszej historii, którą sprzedał klucznikowi. Zwykła zabawna historyjka o niewidomym niewidzialnym człowieku. Jeszcze kilka lat temu Martin próbowałby pociągnąć tę historię dalej, wycisnąć z niej, co się da. Czasem klucznicy zadowalali się przeciętnym dowcipem. Może teraz stali się bardziej czepialscy?

Martin westchnął i nalał sobie herbaty. Ten klucznik nie pil alkoholu.

– Byłem niedawno na Aranku – zaczął. – Interesująca planeta. Arankowie nie rozumieją, co to sens życia i wcale się tym nie przejmują. Nie mogę przestać o nich myśleć, kluczniku. Są prawie tacy jak my. Bracia w rozumie. Nawet ich wady nas nie peszą – bo to takie same wady jak nasze. Arankowie mają wszystko… prócz sensu życia. My, dla porównania, nie mamy nic. Sens życia znalazło niewielu ludzi. Rozmyślając o arankach, przypomniałem sobie pewnego ziemskiego młodzieńca, kluczniku. Rósł jak każdy w miarę inteligentny chłopiec. Wariował i śmiał się, zdarzało się też, że bał się i płakał. A kiedy przyszedł czas, żeby wejść w wiek młodzieńczy, chłopiec po raz pierwszy pomyślał: na czym polega sens życia? Ponieważ był oczytany, zaczął szukać sensu w książkach. Te książki, które mówiły, że sens polega na tym, by oddać życie za sprawę czy ojczyznę, odrzucił od razu. Śmierć, nawet najbardziej heroiczna, nie może stanowić sensu życia. Potem chłopcu przyszło do głowy, że sens życia tkwi w miłości. Książek, które o tym mówiły, też było sporo, i wierzenie im było znacznie łatwiejsze i przyjemniejsze. Chłopak postanowił, że koniecznie musi się zakochać. Rozejrzał się dookoła, wybrał odpowiednią dziewczynę i zdecydował, że jest zakochany. Być może chłopiec umiał przekonywać samego siebie, a może po prostu przyszedł jego czas, ale rzeczywiście się zakochał. I wszystko było dobrze, dopóki miłość nie odeszła. Do tego czasu chłopiec stał się młodzieńcem, ale wszystko przeżywał równie szczerze, jak w dzieciństwie. Doszedł do wniosku, że była to niewłaściwa miłość i zakochał się znowu. A potem jeszcze raz i jeszcze – gdy miłość raz po raz przemijała. Gdy mówił kocham, wierzył w swoje słowa. Ale miłość gasła i młodzieniec w końcu uwierzył, że tak się po prostu dzieje. Wtedy zdecydował, że sens życia jest w talencie i zaczął szukać w sobie choćby najmniejszego talentu. Ponieważ wiedział już, że prawdziwą miłość można rozpalić ze słabej iskry, postanowił wyhodować w sobie talent. I znalazł w sobie malutkie ziarenko talentu i zaczął je w sobie hodować, troszczyć się o nie i otaczać je opieką, tak samo, jak robił to z miłością. I udało mu się. Pokochano go za jego dzieła, stał się potrzebny ludziom, w jego życiu znowu pojawił się sens. Ale minął jakiś czas, młodzieniec stał się dorosłym mężczyzną i zrozumiał, że zyskał sens swoich umiejętności, ale nie sens swojego życia. Zaczął szukać sensu życia w przyjemnościach, ale cieszyły tylko jego ciało i stały się sensem jedynie dla żołądka. Szukał sensu życia w Bogu – ale wiara cieszyła jedynie duszę i tylko dla niej stała się sensem. A dla tego czegoś małego, żałosnego, naiwnego, co nie było ani ciałem, ani duszą, ani talentem – właśnie dla tego, co stanowiło istotę człowieka, sensu nie znalazł. Próbował robić wszystko naraz – kochać, wierzyć, cieszyć się życiem i tworzyć. Ale sensu życia i tak nie znalazł. Mało tego, mężczyzna zrozumiał, że wśród nielicznych ludzi, szukających w życiu sensu, nikt nie zdołał go znaleźć.

– Czy sens twojej historii polega na tym, że życie pozbawione jest sensu? – zapytał klucznik.

Martin pokręcił głową. – Nie.

– Kiedyś opowiedziałeś historię o człowieku i jego marzeniu – rzekł klucznik. – Nie znajduję zbyt dużej różnicy między tymi historiami.

– To dlatego, że jesteś bliski wszechpotędze – wyjaśnił Martin. – Ty masz sens życia, ale nie masz miejsca dla marzeń. Arankowie mają marzenia, ale nie mają sensu życia. A ludzie… ludzie mają jedno i drugie.

– Czy cieszą cię, Martinie, marzenia, których nie możesz zrealizować, i sens, którego nie możesz znaleźć?

– Cieszy mnie, że umiem marzyć i szukam sensu.

– Ruch jest wszystkim – powiedział w zadumie klucznik. – Twoje opowiadanie nie jest skończone, Martinie.

– Ono nie może być skończone – odrzekł Martin. – Nigdy.

Klucznik pokręcił głową.

– Każda historia ma swój finał. Smutno tu i samotnie, wędrowcze.

Martin westchnął, ale klucznik mówił dalej:

– Ale zaliczę twoją historię – warunkowo. Wejdź we Wrota i kontynuuj swą drogę. Ale jeśli następnym razem nie zdołasz zakończyć tej historii, Wrota nie otworzą się przed tobą.

Martin osłupiał. Pokręcił głową i zapytał głupio:

– Zaliczasz historię, która ci się nie spodobała?

Klucznik milczał.

– I jeśli nie opowiem jej finału, nie zdołam wrócić z Marge?

Klucznik milczał.

– Chcesz, żebym dał ci odpowiedź, której nie znalazł do tej pory żaden człowiek?

Klucznik nalał sobie herbaty.

Martin wstał. Obejrzał pokój – jeden z licznych pokoi moskiewskiej Stacji.

Być może widzi go po raz ostatni. Właśnie dostał bilet w jedną stronę. Przecież historia, którą bez zastanowienia opowiedział klucznikowi, nie ma zakończenia!

Martin popatrzył na klucznika.

Klucznik podniósł wzrok i uśmiechnął się.

– Opowiem ci finał tej historii – powiedział Martin. – To będzie na planecie dio-dao i przede mną usiądzie inny klucznik. Ale wiem, że będę opowiadać go tobie. Do widzenia, kluczniku.

– Do widzenia, Martinie – rzekł klucznik. – Szukaj swojego sensu.


W poczekalni siedziało sporo ludzi, a powietrze było siwe od dymu. Niemal wszystkie fotele i kanapy były zajęte. Jedną sofę okupowała grupa młodych chłopaków, rozmawiających ze sobą w łamanym rosyjskim, z domieszką równie łamanego jidysz. Martin znał dobrze ten typ – to była jedna z ostatnich idiotycznych pasji młodzieży. Siedzący w przeciwnym rogu mężczyzna o charakterystycznie żydowskim wyglądzie z taką determinacją nie patrzył w stronę młodzieży, że było jasne – nieźle mu się od nich oberwało. Oczywiście w sensie przenośnym – na terenie Stacji nikt nie mógł wyrządzić nikomu krzywdy fizycznej. Sądząc po spiętych twarzach innych podróżników, młodzieńcy dali się we znaki wszystkim.

Martin w milczeniu stanął przy popielniczce i zapalił.

Młodzi ludzie od razu zwrócili na niego uwagę. Jeden z chłopaków wstał, podszedł i gestem poprosił Martina o papierosa i zapalił.

Martin nie zaczynał rozmowy.

– Niech mi pan poowie, mój droogi – powiedział głośno chłopak – czy zna pan Błękitne Dale?

– Owszem, byłem na tej planecie – odrzekł sucho Martin.

– I rzeczywiście panu dały? – zapytał chłopak, nieumiejętnie naśladując żydowski akcent.

– Młody człowieku, niech pan wreszcie skończy tę błazenadę! – nie wytrzymał Żyd.

Chłopak odwrócił się do niego uradowany:

– Co pan mówi? Jest pan antysemitą? A może błękitnym? [w Rosji jest to jedno z określeń homoseksualisty]

Towarzystwo na sofie radośnie zarżało. Ci chłopcy próbowali dać się we znaki otoczeniu w dwóch kwestiach – Żydów i homoseksualistów.

Żydami oczywiście nie byli.

Mężczyzna wstał i zaczął szybko iść w stronę chłopaka. Wyglądał na wystarczająco mocnego, żeby obić szczeniakowi mordę… Ech, gdyby to nie było na Stacji… zresztą, gnojek miał tu trzech kumpli… Martin zatrzymał mężczyznę dwa metry od rozweselonego chłopaka, ujął go mocno za rękę i poprosił:

– Niech się pan poczęstuje papierosem.

– Nie palę. – Mężczyzna odpowiedział nie od razu, nie odrywając od chłopaka nienawistnego spojrzenia.

– To niech pan zapali – nalegał Martin. – Proszę mi zrobić tę uprzejmość. Jakakolwiek agresja fizyczna na Stacji doprowadzi do pańskiego zniknięcia. Nie wiem, gdzie pan zniknie, ale nikt nigdy pana nie zobaczy.

Mężczyzna przełknął ślinę. Skinął głową. Wziął od Martina papierosa i obaj podeszli do popielniczki.

– To wy jesteście pedziami? – wygłupiał się dalej chłopak.

Do Martina nie od razu dotarło, co się właściwie dzieje. Chłopak prowokował. Prowokował Martina, Żyda, i wszystkich tych, którzy czekali na swoją kolej do przejścia przez Wrota. Towarzystwo bardzo chciało zobaczyć, jak ktoś znika.

– Na terenie Stacji agresja jest zabroniona – powtórzył Martin raczej samemu sobie niż młodemu gnojkowi i jego ofiarom.

– Wstyd – powiedział krótko mężczyzna, zaciągając się nieumiejętnie. – Jest mi za nich wstyd.

– Niech się pan nie wstydzi – poprosił Martin. – I nie obraża. Należałoby im raczej współczuć. Przecież w końcu będą musieli stąd wyjść i prędzej czy później trafią na kogoś, kto nie zrozumie ich specyficznego poczucia humoru. A na planetach-koloniach panują dość proste reguły.

– O czym wy tam gadacie, cioty? – dopytywał się chłopak.

– Widzi pan, zaczyna się powtarzać – zauważył Martin. – Podobny styl zachowania istnieje również w Internecie, gdzie różne typki nie boją się dostać po mordzie. Teraz tym chłopcom wydaje się, że znaleźli sobie nowe miejsce do bezpiecznych drwin z otoczenia – Stację. Ale za wejście na Stację trzeba płacić. Zabawa słowami w niczym im nie pomoże.

– Więc jesteście antysemitami – powtórzył tępo chłopak. – Tak?

Martin popatrzył na niego uważnie. Chciał zrobić to, co robił zwykle w czasie pracy, gdy patrząc na zdjęcie klientów, próbował wyobrazić sobie duszę człowieka, jego świat wewnętrzny, jego marzenia. Sens jego życia. Słabe miejsca, kompleksy. Wszystkie te małe, niewidoczne sprężynki, które poruszają człowiekiem.

Udało mu się.

Zaczął mówić. Tak, jakby mówił do klucznika, przekonując go o wartości wymyślonej przed chwilą historii.

Ale teraz musiał przekonać tego chłopaka.

Martin nie powiedział ani jednego niecenzuralnego słowa. I nawet nie bawił się słowami – czego tamten zapewne się spodziewał.

Ale chłopak spurpurowiał, wysyczał coś niezrozumiałego, zamachnął się…

Do twarzy Martina doleciał poryw wiatru od pięści. Sama pięść zniknęła, podobnie jak jej właściciel.

Trójka na kanapie zamarła przerażona.

– Tak to właśnie wygląda – wyjaśnił uprzejmie Martin. – Nie słyszycie ostrzeżeń. O wszystkim uprzedzono was na samym początku… mooi droodzy.

– Do diabła – na czole starszego mężczyzny wystąpiły krople potu. – Do diabła…

– Na jego miejscu mógł się znaleźć pan – zauważył Martin. – Albo ja.

– Podpuścił go pan – powiedział cicho mężczyzna.

– Owszem – przyznał Martin. – Ale wydaje mi się, że całkowicie słusznie.

– Ty draniu! – wrzasnął jeden z kumpli „znikniętego”, nieoczekiwanie tracąc akcent i zapominając o kaleczeniu słów. – Ty bydlaku, ty gadzie!

– Uderz mnie – zachęcił go Martin.

– Znajdziemy cię, bez względu na to, gdzie pójdziesz! – krzyczał chłopak, podskakując śmiesznie na kanapie. Wstać się nie odważył.

– Fuckyou – powiedział Martin. – Czyli Marge. Ojczyzna dio-dao. Serdecznie zapraszam. Ale bierzcie pod uwagę, że według ich praw zabójstwo osobnika dojrzałego płciowo nie jest przestępstwem. A ja zawsze przestrzegam miejscowych praw.

– Jest pan gotów ich zabić? – zapytał cicho Żyd. Chyba mimo swojego gniewu, nie życzył chłopakowi takiego końca i teraz nie wiedział, jak zachować się wobec Martina.

– W obronie własnej – tak – przyznał się Martin.

– W zabójstwie wroga nie ma nic wstydliwego – dobiegło od drzwi. Martin odwrócił się.

W drzwiach stał geddar. Wysoka postać, uszy-półkola, rozmieszczone zbyt daleko oczy, ciemnoszary kolor skóry… Ciężko jest rozróżnić Obcych, ale Martinowi wydawało się, że ta twarz jest mu znajoma.

– Spotkaliśmy się już? – spytał Martin.

– Biblioteka – powiedział krótko geddar i Martin poznał go ostatecznie. Kadrah, przyjaciel Dawida. Oczywiście fakt, że Martin znał imię geddara, nie dawał mu podstaw do wymawiania go na głos i Martin tylko skinął głową.

– Tak, pamiętam cię.

Szeleszcząc pomarańczowo-niebieskim strojem, geddar podszedł do Martina miękkim krokiem. W sali zapanowała cisza – umilkli wszyscy – i młodzi dowcipnisie, i zwykli podróżni.

– Gdy obrażają cię słowami, nie warto wyciągać miecza – ciągnął geddar. – Należy zabić wroga słowami. To ci się udało. Jestem pełen podziwu.

– Nikt nie wie, co się dzieje z tym, który znika – rzekł Martin.

– Dla Wszechświata on jest martwy – odparł geddar, po ludzku wzruszając ramionami. – Zabić też można na wiele różnych sposobów… Musimy porozmawiać.

– Znacie się? – zapytał po cichu Żyd. – To przecież geddar!

Chyba nie zrozumiał z rozmowy ani słowa, najwyraźniej szykował się do przejścia Wrotami po raz pierwszy i jeszcze nie znał turystycznego.

– Tak – odparł Martin. – Powodzenia. Myślę, że ci chłopcy nie będą już nikomu przeszkadzać.

– Musimy pójść tam, gdzie nikt nas nie usłyszy – oznajmił geddar.

W ogólnej ciszy Martin i Obcy wyszli z poczekalni. Martin w milczeniu ruszył za Kadrahem, który szedł pewnym krokiem. Mogli wprawdzie zająć jeden z pokoi gościnnych, ale Kadrah zaprowadził Martina do toalety, jednej z wielu na Stacji, i zapytał:

– Nie peszy cię wybór miejsca rozmowy?

Martin rozejrzał się. Cztery kabiny, rozdzielone niesięgającymi sufitu ściankami, przy czym dwie wyraźnie nie przeznaczone dla ludzi. Dwa pisuary. Dziwne urządzenie, które mogłoby się przydać istocie, załatwiającej potrzeby fizjologiczne przez otwory w szeroko rozstawionych rękach… albo mackach.

Życie bywa zdumiewająco różnorodne i pomysłowe we wszystkich swoich przejawach.

– Nie – odparł Martin. – Prowadzenie ważnych rozmów w toalecie to stara tradycja kryminałów i powieści szpiegowskich.

– Szanuję tradycje – skinął głową Kadrah. Martin był wprawdzie zdania, że geddarowie nie tyle szanują tradycje, co żyją nimi, ale nic nie powiedział. – Wiele wysiłku kosztowało mnie odnalezienie cię na Ziemi – kontynuował Kadrah. – A gdy znalazłem, omal nie straciłem. Dobrze, że moskiewska Stacja jest tak przepełniona.

– Słucham bardzo uważnie – powiedział Martin.

– To był mój khannan – oznajmił po prostu Kadrah. – Ten, który zabił dziewczynę.

2

Geddarowie mogli palić. Tytoń działał na nich inaczej niż na ludzi, ale również był słabym narkotykiem. Martin poczęstował Kadraha papierosem i teraz palili w toalecie, jak uczniowie, którzy zerwali się ze sprawdzianu.

– Khannany są przedrozumne – tłumaczył geddar. – Istoty przedrozumne ubóstwiają swoich panów. Nie mogą ich zdradzić. Mogą zginąć – w ich świadomości nie ma jeszcze rozumienia śmierci jako końca istnienia – ale nie zdradzić!

– Jak psy – skinął głową Martin.

– Wasze psy są na granicy przedrozumności – poprawił Kadrah. – Widzieliśmy je. My żyjemy z khannanami na jednej planecie od dziesiątków tysięcy lat. A przecież mogło się zdarzyć tak, że one otrzymałyby rozum, a my jego zalążki.

– To dlaczego twój khannan zabił dziewczynę?

– Ktoś stał się dla niego nowym bogiem. – Na twarzy Kadraha pojawił się uśmiech. Martin nie miał wątpliwości co do kryjących się za tym uśmiechem uczuć. – Ktoś zmusił go do postąpienia wbrew wszystkim przykazaniom.

Teraz z kolei uśmiechnął się Martin. Zwierzę-odstępca, które złamało przykazania swojego osobistego boga…

– Nie wiem, kto byłby zdolny do czegoś takiego… – stwierdził Kadrah.

– Wiesz – zaprotestował Martin.

Na twarzy Kadraha pojawiło się cierpienie.

– Tak, wiem. Wybacz mi kłamstwo. Wiem, kto byłby do tego zdolny. Ale klucznicy nie odpowiedzieli na moje pytanie.

– Oni nie odpowiadają nikomu – przytaknął Martin. – Faktycznie, tylko oni byli w stanie poszczuć twojego khannana na Irinę…

– Honor wymaga ode mnie zemsty – powiedział cicho Kadrah. – Obiecałem khannanowi ochronę i dobrobyt. Nie dotrzymałem swoich obietnic i muszę dokonać zemsty. Ale klucznicy są o tyle silniejsi od narodu geddarów, o ile ja jestem silniejszy od mszyc. Nie mam szans.

Martin rozłożył ręce. Już dawno doszedł do wniosku, że na Bibliotece – a może również na Prerii 2 i na Aranku – bez kluczników się nie obeszło. Ale nikt nie jest w stanie zmusić kluczników do udzielenia odpowiedzi, nikt nie zdoła zastraszyć ich czy oszukać.

– Co wobec tego postanowiłeś? – zapytał Martin.

– Na Stacji jestem bezsilny – oznajmił spokojnie Kadrah. – Ale poza Stacją klucznicy nie są wszechmocni. Jeśli to oni zabili dziewczynę cudzymi rękami, można spróbować z nimi walczyć. Powiedz mi, Martinie, dlaczego później podróżowałeś po Wszechświecie? Czego szukałeś?

Martin zawahał się i opowiedział Kadrahowi o siedmiu egzemplarzach Iriny Połuszkinej. Geddar skinął głową:

– Tak właśnie przypuszczałem.

– Dlaczego?

– Nie wyglądałeś na człowieka, który zakończył poszukiwania.

Martin wzruszył ramionami:

– Mogłem zajmować się różnymi sprawami…

– Ja na mojej planecie zajmuję się poszukiwaniem zaginionych, karaniem tych, którzy złamali przykazania i wychowaniem młodych – rzekł geddar.

– Jesteś prywatnym detektywem? – zdumiał się Martin.

– Jestem detektywem – skinął głową geddar, opuszczając przymiotnik „prywatny”. – Detektywem, nauczycielem młodzieży i katem.

Martin spodziewał się zobaczyć na jego twarzy uśmiech, ale nie doczekał się. Kadrah mówił absolutnie poważnie.

– Po raz pierwszy spotykam kolegę po fachu z innej planety – rzekł geddar. – Jestem szczęśliwy, że mogliśmy się poznać.

Geddar wyciągnął rękę, Martin uścisnął ją ochoczo i rzekł:

– Jak nauczanie młodzieży wiąże się z pracą detektywa i kata?

– Dobrocią wychowują kapłani TajGeddara – wyjaśnił Kadrah. – Ja wychowuję złem. Opowiadam młodym o losie tych, którzy złamali przykazania, wyjaśniam, jak my wykonujemy swoją pracę. Czują drżenie, a potem z radością słuchają o dobroci.

– Całkiem rozsądnie – przyznał Martin. – A więc zrozumiałeś, że moje śledztwo nie jest zakończone i podążyłeś za mną?

– Tak. Przybyłem na Ziemię, ale spóźniłem się. Znowu wszedłeś przez Wrota. Gdy wróciłeś, chciałem przyjść do twojego domu, ale obserwowali go wasi kaci.

– To nie kaci – uspokoił go Martin. – To… to coś w rodzaju detektywów-wychowawców.

Geddar skinął głową.

– Ludzie godni szacunku. Dobrze, że ich nie zabiłem… i dobrze, że dziewczyna żyje, a poszukiwania nie zostały zakończone. Martinie, proszę cię o łaskę.

– Jaką? – zapytał szybko Martin. Wiedział, że pod tym słowem geddar może rozumieć bardzo różne rzeczy.

– Zostań moim przyjacielem.

– Po co? – dociekał Martin.

– Khannan został wykorzystany, żeby przeszkodzić ci zabrać tamtą kobietę na Ziemię. Bez względu na to, czy przestępcą był klucznik, czy ktoś inny, bał się powrotu kobiety. A ty powiedziałeś, że kobieta jednak żyje. Jeśli uda mi się ją uratować, zemsta zostanie dokonana.

Geddar zamilkł, czekając na odpowiedź.

W zasadzie Martin nie miał większego wyboru. Geddar zaproponował mu przyjaźń. Że Kadrah jest bardzo postępowym geddarem, który nie gardzi przyjaźnią ludzi, Martin zorientował się już na Bibliotece. Gdyby Martin odmówił przyjęcia jego przyjaźni, automatycznie stałby się jego nieprzyjacielem. Wrogiem. A mieć za swoimi plecami obrażonego geddara, gotowego mścić się nawet na klucznikach, to nie to samo, co mieć za wrogów trzech ziemskich chuliganów.

Zwłaszcza że geddar słyszał, iż Martin wybiera się na Marge i wiedziałby, gdzie go szukać…

– Jestem dumny, że mogę być twoim przyjacielem – powiedział Martin.

– Kadrah Sagan Taj Sarah – powiedział geddar i objął Martina.

Nietrudno domyślić się, jak należało teraz postąpić.

– Martin Igoriewicz Dugin – odrzekł Martin, obejmując Obcego. Geddar pachniał potem.

– Ta przyjaźń nie płynie z serca, lecz została zawarta w imię spełnienia obowiązku – wygłosił geddar, odsuwając się. – Kajam się za to, obwiniam się o to, ale będę postępował tak, jak prawdziwy przyjaciel.

– Ja również przyjąłem twoją przyjaźń powodowany nie głosem serca, lecz strachem – przyznał się Martin. – Obwiniam się o to, ale będę dla ciebie prawdziwym przyjacielem.

– Obaj jesteśmy winni i to dobrze – skinął geddar. – TajGeddar zważy nasze grzechy, uznaje za równe i wybaczy nam.

– Obaj jesteśmy winni i to dobrze – powtórzył Martin. – TajGeddar zważy nasze grzechy, uznaje za równe i wybaczy nam.

Kadrah sposępniał.

– Powtarzasz moje słowa.

– Powtarzasz moje słowa – rzekł Martin. Geddar wyraźnie na coś czekał.

– Powtarzasz moje czyny? – zasugerował Martin. Geddar wybuchnął śmiechem.

– Martinie, to już nie należy do rytuału! Nasze przyrzeczenie skończyło się obietnicą odrzucenia tego, co jest teraz i zostania prawdziwymi przyjaciółmi. To wszystko. Cała reszta to zwyczajna rozmowa!

Martin uśmiechnął się krzywo.

– Skąd mogłem wiedzieć? W końcu nie co dzień geddarowie nawiązują przyjaźń z ludźmi. Wiem tylko, że wasze społeczeństwo bardzo poważnie traktuje symbole i przysięgi.

– Nie tak bardzo, jak mogłoby się wydawać – nie zgodził się geddar. – Odpoczniemy przed drogą czy wyruszymy natychmiast?

– Wyruszymy natychmiast – powiedział Martin. – Przecież udajemy się do dio-dao. Istnieje szansa, że mój przyjaciel jeszcze żyje…

– Do dio-dao? – Geddar był wstrząśnięty. – To nie najlepsza rasa we Wszechświecie, ale skoro trzeba…

– Przecież mówiłem o dio-dao, gdy wszedłeś do poczekalni – przypomniał Martin.

– Mówiłeś w swoim języku. Nie znam go – geddar wzruszył ramionami.


Jako pierwszy z drzwi Stacji wyszedł Martin. Geddar kroczył za nim, uznając Martina za przewodnika.

Na planecie Marge powitała ich zima.

Podróżując po Wszechświecie, łatwo zapomnieć o istnieniu pór roku. Tak się złożyło, że te ziemskie kolonie, które odwiedzał Martin, mieściły się na planetach o ciepłym czy nawet gorącym klimacie. Na Ziemi Martin zazwyczaj spędzał zimę w „ciepłych krajach” – w Jałcie, na południu Francji, w Maroku, wracając do zziębniętej Moskwy tylko na dwa tygodnie – od Bożego Narodzenia do Bożego Narodzenia. Podobnie jak wielu rosyjskich inteligentów, Martin z przyjemnością obchodził święta świeckie, prawosławne i katolickie.

Ale ten komfortowy tryb życia miał również swoje wady.

– Wiedziałeś, że na tej planecie jest tak zimno, że zamarza woda? – zapytał geddar.

Martin pokręcił głową.

– Zapomniałem. Byłem tu dwukrotnie, ale za każdym razem w lecie…

Kadrah otulił się swoją pomarańczową szatą, którą również dobrze można było uznać za wielowarstwową kurtkę. Martin wolał nie porównywać swojego ubrania i stroju geddara pod względem komfortu termicznego.

– Zaraz znajdziemy sklep z ubraniami – uspokoił swojego nowego przyjaciela.

– Wiara grzeje lepiej niż tkanina – odparł Kadrah. – To właśnie jest planeta dio-dao?

Martin skinął głową.

Stacja na Marge była zbudowana zgodnie z miejscowymi tradycjami architektonicznymi – kopuły na palach, połączone ze sobą galeriami. Stację otaczało wysokie ogrodzenie z czarnego kamienia, zostawiono jedynie dwa otwory wejścia i wyjścia. Niskie brudnozielone niebo, zasnute szarymi chmurami jakby nakrywało Stację od góry. Ogrodzenie całkowicie zasłaniało miasto – dio-dao nie lubili wieżowców.

– Idź za mną – poinstruował geddara Martin. – Patrz, co będę robił i rób to samo.

– Jeśli twoje czyny obrażą Taj Geddara – nie powtórzę ich – ostrzegł geddar.

– TajGeddar, Chrystus oraz Mahomet są im zupełnie obojętni – machnął ręką Martin. – Dio-dao cechuje ogromna tolerancja. Nie o to chodzi. Rzecz w tym, że są biurokratami.

– Wiem – skinął Kadrah.

– Jeszcze nie wiesz – uśmiechnął się Martin. – To trzeba poczuć na sobie. Chodźmy.


Kopuły kontroli celnej i granicznej zajmowały znacznie więcej miejsca niż Stacja kluczników. Oczywiście dio-dao musieli spełnić jedyne żądanie kluczników i umożliwić swobodne przemieszczanie się przez Wrota wszystkich chętnych. Ale tubylcy mieli swoje prawa i wymagali ich surowego przestrzegania.

– To posterunki graniczne? – zdumiał się geddar, gdy wyszli poza ogrodzenie i skierowali się do kopuł. Świeży śnieg chrzęścił pod nogami, nie widać było żywego ducha, ale na oszronionym słupie granicznym połyskiwała kamera obserwacyjna. Najwyraźniej nie należało zbaczać z drogi.

– Posterunki, hotel, sklep, przytułek dla ubogich – skinął głową Martin.

– Po co tu hotel i przytułek? – geddar błyskawicznie łowił najbardziej podejrzane punkty.

– Myślisz, że wielu przybyszom udaje się przejść formalności graniczne w ciągu jednego dnia? – uśmiechnął się Martin.

Geddar nic nie powiedział, tylko jego półkoliste uszy skurczyły się na moment. Wyglądało to strasznie, ale Martin wiedział, że jest to reakcja analogiczna do szeroko otwartych oczu i świadczy o zdumieniu.

W pierwszej kopule, za rzędami stołów w kształcie podkowy, czekało na gości dziesięciu urzędników dio-dao. Było ciepło, grała niezwykła, ale przyjemna muzyka, pachniało olejkiem aromatycznym – w miedzianych trójnogach pod ścianami palono pachnidła.

– Szczęśliwej pory doby, szanowni – powiedział Martin i skłonił się. – Żyjcie!

Geddar starannie powtórzył jego powitanie.

– Żyjcie – odpowiedzieli zgodnie dio-dao.

To nie była rasa humanoidów. Książka Garnela i Czystiakowej ostrożnie określała ich jako „wyprostowanych pseudotorbaczy”. I rzeczywiście – dio-dao przypominały ziemskie kangury, miały jednak lepiej rozwinięte przednie łapy, a zamiast sierści – brązową, jakby mocno opaloną skórę. Kształt zębów nie pozostawiał wątpliwości, że dio-dao byli wszystkożerni. Ubrania nie odrzucali, ale w pomieszczeniach nosili tylko krótkie spódniczki, zasłaniające organy płciowe. Długie, futrzane kurtki były starannie rozwieszone na stojakach pod ścianami.

– Do mnie – polecił krótko jeden z dio-dao.

Martin i Kadrah wzięli od niego dwie grube broszury i przezroczyste długopisy kapilarne, wypełnione pomarańczowym atramentem. Dio-dao był w ostatnim stadium ciąży i wolał nie wstawać bez potrzeby.

– Pomogę mojemu przyjacielowi wypełnić ankietę – powiedział Martin. – To nie jest zabronione?

– Nie jest – potwierdził urzędnik po zastanowieniu. Nawet język turystyczny, w ustach wszystkich istot rozumnych brzmiący niczym ojczysty, u tego dio-dao miał dziwny, metaliczny akcent. – Ale ankieta musi zostać wypełniona jego ręką. Stół numer sześć.

Martin zaprowadził Kadraha do stołu numer sześć. Usiedli obok siebie, Martin z westchnieniem otworzył broszurę.

– Gdzie jest ankieta? – zapytał Kadrah.

– Oto i ona – Martin klepnął broszurę. – Wypełnij uważnie, bo można zrobić w niej tylko cztery poprawki. Drugi egzemplarz wydadzą ci za sporą opłatą.

Geddar wysyczał przez zęby jakieś przekleństwo i otworzył broszurę. Zaczął czytać i niemal natychmiast popatrzył zaskoczony na Martina:

– Po co to?

– Masz na myśli pierwsze pytanie? – upewnił się Martin. – Po prostu odpowiedz.

– Po co? – powtórzył z naciskiem geddar.

– Jeśli osiągnąłeś dojrzałość płciową, masz prawo do swobodnego poruszania się po planecie. Jeśli nie, dostaniesz przewodnika-wychowawcę, oczywiście za solidną opłatą.

– A drugie pytanie? – zapytał czujnie geddar.

– Naturalne potrzeby fizjologiczne na tej planecie można załatwiać jedynie w specjalnych pomieszczeniach. Maksymalny czas dotarcia do najbliższej toalety wynosi tu trzy i pół godziny. Stąd pytanie – czy jesteście w stanie nie załatwiać się w ciągu trzech i pół godziny?

– Po co to wszystko? – geddar rozszerzył nieco swoje pytanie.

– Pytania szokujące i denerwujące specjalnie umieszczono na pierwszych ośmiu stronach – wyjaśnił Martin. – Żeby dowiedzieć się, na ile opanowany i spokojny jest turysta.

– Odpowiem na wszystkie pytania – zdecydował geddar. – Ale twierdzę, że dio-dao są nienormalni.

– Będzie tam również pytanie, czy uważasz rasę dio-dao za niespełna rozumu – uspokoił go Martin. – Lepiej odpowiedz, że tak. I generalnie bądź szczery. Dio-dao stworzyli tę broszurę nie po to, żeby zamknąć przed kimkolwiek swoje planety.

– Tylko po co?

– Żeby wiedzieć, czego się po kim spodziewać – uśmiechnął się Martin. – Możesz oznajmić, że ich nienawidzisz, ale jeśli twoja nienawiść nie przejawi się w czynach, dio-dao nie będą mieli nic przeciwko tobie. Oni nie nakładają na turystów żadnych ograniczeń. Po prostu chcą wiedzieć o przybyszach jak najwięcej.

Następna godzina upłynęła w milczeniu. W ankiecie nie trzeba było dużo pisać, przeważnie wystarczyło zaznaczyć właściwą odpowiedź. Od czasu do czasu zaskoczony Kadrah pytał Martina: „A jeśli nie wiem, jaka jest długość moich jelit?” Albo: „Nie znam liczby partnerów seksualnych mojej matki, co powinienem odpowiedzieć?”

W pierwszym przypadku Martin poradził odpowiedzieć: „krótsze niż sto metrów”, a w drugim „nie mniej niż 1”.

Dwie godziny później Martin uprzejmie poprosił dio-dao o wodę. Przyniesiono im tacę z dzbanem czystej wody, dwoma plastikowymi kubeczkami i talerzykiem ciemnoszarych „nitek”.

– Dobra rzecz – powiedział Martin, wkładając do ust porcję „nitek”. – To nie tylko jedzenie, lecz również lekki stymulator.

– Przecież o to nie prosiłeś? – zapytał podejrzliwie geddar.

– Niepodanie jedzenia w odpowiedzi na prośbę o wodę oznaczałoby brak szacunku wobec gościa.

Geddar prychnął.

– Najśmieszniejsze jest to, że oni rzeczywiście nas szanują – oznajmił Martin. – Na swój sposób. Właśnie, mięso na tej planecie należy jeść jedynie w ostateczności i tylko porządnie ugotowane lub usmażone. Zbyt dużo związków czynnych biologicznie.

Po następnej godzinie wypełnianie ankiet zostało zakończone. Kadrah szedł niemal łeb w łeb z Martinem i zrobił tylko dwie poprawki – najpierw zawahał się przy odpowiedzi: „Kiedy zamierza pan umrzeć?”, a drugi raz przy punkcie: „Czy byłby pan w stanie zjeść istotę rozumną, nie mając innego źródła pożywienia?” Na drugie pytanie Kadrah na początku odpowiedział „nie”, ale idąc za radą Martina zmienił odpowiedź na „nie wiem”.

– Mimo wszystko uważam, że to kpina – powiedział geddar specjalnie głośno, ważąc na dłoni wypełniony Talmud.

– Pomyśl o tym, że trzy miesiące temu tych dio-dao nie było jeszcze na świecie – odparł Martin, wskazując głową niewzruszonych urzędników. – I zastanów się nad tym, że za trzy miesiące już ich nie będzie. Istoty o tak krótkim okresie życia muszą się trzymać ściśle określonych norm zachowania.

Kadrah lekko się speszył.

Oddali ankiety i krótkim korytarzem poszli do następnej kopuły, gdzie uważni celnicy zbadali całe ich wyposażenie. Nie było żadnych pretensji, ale wszystko – aż do ostatniej torebki herbaty w plecaku Martina i do najmniejszego orzecha w torbie Kadraha – zostało policzone, przepisane i wprowadzone do deklaracji. W kopiach deklaracji Martin i Kadrah zostali zobowiązani do notowania wszystkich przedmiotów wykorzystanych do użytku własnego oraz handlu. Wydano im również solidnie wyglądające dokumenty – tymczasowe paszporty, obowiązujące na terytorium dio-dao. Utrata dokumentu groziła karą pieniężną oraz deportacją na teren Stacji.

Trzecia kopuła była najprostsza. Grupa lekarzy pragnęła poznać ich wrażliwość na różne metody badania, zrobiła im zdjęcia rentgenowskie i skanowanie ultradźwiękowe. Przeprowadzenia gammoskopii i endoskopii Martin i Kadrah stanowczo odmówili.

Dio-dao nie nalegali.

Niemal wszyscy Obcy mieli brzuszki – mniejsze lub większe, niektóre torby już się otwierały i z nich od czasu do czasu połyskiwały ciekawskie oczka dzieci. Martin spodziewał się od Kadraha kolejnego naiwnego pytania – na przykład, czemu pracuje tu tyle osobników płci żeńskiej. Ale Kadrah milczał. Widocznie wiedział, że dio-dao to hermafrodyty.

Hotel i przytułek dla ubogich nie były im potrzebne – całkiem szybko poradzili sobie z formalnościami.

Ostatnia kopuła była centrum handlowym – Martin sprzedał te ze swoich towarów, które interesowały dio-dao, przede wszystkim kolorowe widokówki z krajobrazami Ziemi oraz paprykę. Nawet Obcy interesują się rzadkimi przyprawami. Kadrah sprzedał część orzechów, stanowiącą jego pożywienie. Z tego co Martin wiedział, rosnące tylko na planecie geddarów orzechy rzeczywiście były bardzo cenione w całej galaktyce, nie ze względu na walory smakowe, lecz nieograniczony termin przechowywania i ogromną wartość odżywczą. Ponadto nadawały się do wykorzystania przez każdą białkową rasę. Wyższe wskaźniki mogły mieć tylko produkty syntetyczne – ale to, co sztuczne, nigdy nie jest lepsze od tego, co naturalne.

Z pieniędzmi dio-dao w kieszeniach, towarzysze wyszli poza linię graniczną. Kadrah mimo wszystko kupił sobie futrzaną kurtkę, rozsądnie postanawiając nie liczyć wyłącznie na silę ducha. Martin stwierdził, że wystarczy mu własne ubranie, założył jedynie sweter pod kurtkę.

– Zabawna architektura – oznajmił Kadrah, rozglądając się.

Martin podzielał jego ironię. Ściemniło się, sypał drobny śnieg, widoczność była kiepska, ale bez trudu dało się uchwycić ogólną ideę miasta. Kopuły na niezbyt wysokich palach, czasem połączone przejściami, czasem stojące oddzielnie – najwyższy budynek był wielkości trzypiętrowego ziemskiego bloku. Wąskie zaułki wymoszczono sześciokątnymi, kamiennymi płytami. Przed każdym domem stała mała latarnia.

– Minimalizm – przyznał Martin. – Myślę, że to również związane jest z krótkim okresem ich życia.

– Znam właściwości ich rasy – odpowiedział sucho Kadrah. – Nie sądź, że jestem kompletnym ignorantem, przyjacielu. Ale mimo to nie rozumiem, jak udaje im się istnieć i rozwijać swoją cywilizację.

– Zrozumiesz – uspokoił go Martin. – Musimy gdzieś przenocować, Kadrahu.

– W hotelu?

– Jest bardzo drogi – przyznał się Martin. – Nawet hotel przy Stacji byłby tańszy. Ale mam znajomego wśród dio-dao. Jeśli jeszcze żyje…

– W takim razie chodźmy bez zwłoki – zgodził się szybko Kadrah. – On może umrzeć w każdej chwili, tak?

– Tak – przyznał Martin. – W drogę.

3

To była mała, skromna kopuła – typowe mieszkanie samotnego dio-dao. Ta krótko żyjąca rasa nie lubiła się wiązać i tylko nieliczni zakładali rodziny.

– To chyba tutaj – powiedział Martin, oglądając skomplikowany ornament geometryczny na drzwiach. – Nie mają zwyczaju nadawać ulicom nazw ani numerować domów, ale…

– Takie reglamentowane społeczeństwo i nie mają numeracji? – zdumiał się geddar.

– Może właśnie dlatego? – odpowiedział pytaniem Martin. – Tak, to chyba jednak tutaj.

Pociągnął za wystający ze ściany drewniany drążek i za drzwiami odezwał się gong.

– Jeśli nawet twój przyjaciel umarł, jego syn powinien cię znać – zauważył Kadrah.

– To co innego. Byłoby znacznie lepiej, gdyby się jeszcze nie urodził. Wtedy staję się przyjacielem rodu. Tym, który znał kilka pokoleń.

Czekali dość długo – trzy, może cztery minuty. Ulicą przeszło kilku dio-dao otulonych w futrzane kurtki. Na obcych zerkali z wyraźnym zainteresowaniem, ale nie zadawali pytań.

– Mroźno… – zauważył Martin, drepcząc w miejscu. – No… gdzie jesteś…

Drzwi otworzyły się.

Stojący na progu dio-dao był stary. Nawet w domu nosił długą, futrzaną narzutkę, widocznie marzł. Ale luźna narzutka nie zdołała ukryć ogromnego brzucha, spoczywającego na niskim wózku, który pchał przed sobą.

– Cieszę się, że mogę cię zobaczyć, Urodzony Jesienią – rzekł Martin. – Żyj!

Powiedział to i zdumiał się, że jego głos drży ze wzruszenia. Krótka znajomość z dio-dao nie prowadziła i nie mogła prowadzić do przyjaźni. Jak zaprzyjaźnić się z istotą, której długość życia wynosi pół roku?

– Uwierz mi, ja też się cieszę, że cię widzę, Martinie – rzekł dio-dao. – Żyj! – I wyciągnął obie ręce.

Martin bez wahania podszedł do Urodzonego Jesienią i objął go. Ciężki brzuch dio-dao podrygiwał między nimi, jakby nienarodzona istota też chciała popatrzeć na Martina.


Kopułę rozdzielono na dwie połowy. W mniejszej dio-dao spał, większa służyła za salon, kuchnię i łazienkę jednocześnie. Toaletę od reszty pokoju odgradzał jedynie drewniany parawan. Wyposażenie było proste, niewyszukane i obliczone na dziesięciolecia.

– Chciałem nazwać go Urodzony Zimą – rzekł Urodzony Jesienią. Powoli podchodził do stołu, zabawnie przy tym podrygując. Młode osobniki dio-dao rzeczywiście mogły skakać jak ziemskie kangury, ale ciąża dawała o sobie znać. Na wózku obok brzucha stał dzbanek z gorącą herbatą i jakieś jedzenie w miseczkach. – Ale teraz zmieniłem zdanie. Jego nowe imię brzmi – Ten, Który Doczekał Się Na Przyjaciela. Zgadzasz się, synku?

Narzutka zakołysała się i z fałd wyłoniła się mała, puszysta główka – przy urodzeniu dio-dao były pokryte sierścią, która wypadała im dopiero przed rozpoczęciem dojrzałości płciowej. Stropione dziecko popatrywało to na Martina, to na Kadraha.

– Nie krępuj się – rzekł Urodzony Jesienią. – Odpowiedz.

– Tak, rodzicielu – odpowiedział cichutko mały dio-dao. I głowa znowu skryła się pod narzutką.

– Zna turystyczny? – wykrzyknął Martin. – Przeszedłeś przez Wrota w czasie ciąży?

– Nie, podzieliłem się pamięcią języka – odpowiedział z uśmiechem Urodzony Jesienią. – Pomóż mi, Martinie…

Ustawili na stole dzbanek i miseczki, a potem Urodzony Jesienią oddalił się do części kuchennej po resztę poczęstunku. Martin nie narzucał swojej pomocy, to mogłoby obrazić dio-dao.

– Czas mojego osobistego życia dobiega końca – powiedział Urodzony Jesienią, wyjmując coś z szafeczek. – Sądzę, że skończy się tej nocy. Ale cieszę się, bardzo się cieszę, że mogłem cię znowu ujrzeć, żyjący dziesięciolecia…

Martin poczuł, że ma gulę w gardle. Chciał coś powiedzieć, ale nie wiedział, co.

Zamiast niego odezwał się Kadrah.

– Wybacz moją obcesowość, Urodzony Jesienią, ale czy mogę zadać ci obraźliwe pytanie?

– Tak – odparł po prostu dio-dao.

– Czy proces rozmnażania musi być związany ze śmiercią rodzica?

– Ciało mojego syna oddziela się ode mnie powoli – odparł Urodzony Jesienią. – I nasza rasa od dawna ma wystarczająco dużo żywności, żeby dzieci nie musiały kontynuować tradycji kanibalizmu. Ale gdy on się urodzi – zegar mojego życia zatrzyma się.

– Więc to mechanizm biologiczny? – dopytywał się Kadrah. – Może to kwestia jakichś hormonów czy enzymów… Gdyby dało się je odnaleźć…

– A czy wy znaleźliście mechanizmy sprawiające, że się starzejecie? – zapytał Urodzony Jesienią. – Dlaczego wasze ciało starzeje się, niedołężnieje, umiera?

– Ale gdybyś nie zaszedł w ciążę… – wymamrotał Kadrah.

– Mógłbym żyć kilka dni dłużej. Tydzień… może miesiąc?… – w głosie dio-dao pojawiła się wątpliwość. – Istnieją pewne zioła i lekarstwa… Od tysięcy lat nasz naród szuka tajemnicy długowieczności. Wielcy uczeni i bohaterowie rezygnowali z rozmnażania się, kazali się wiązać, gdy nastawała Noc Spełnienia, albo usuwali narządy płciowe. Nic nie pomaga. Taka jest nasza natura, geddarze.

– Raz w życiu organizm dio-dao produkuje trzy komórki jajowe i porcję spermy – wyjaśnił Martin. – Okres, kiedy możliwe jest poczęcie, nosi miano Nocy Spełnienia. Dziesięć-dwanaście godzin seksu. Burza hormonalna, której praktycznie nie można się oprzeć. Ale jeśli dio-dao nie znajdzie partnera… albo zdoła się powstrzymać… osiągnie tylko tyle, że jego ród wymrze. Alternatywa nie istnieje.

– Nie chciałbym zyskać miesiąca życia za cenę śmierci mojego rodu i mojej pamięci – rzekł Urodzony Jesienią, wracając do stołu. – Miałem bardzo ciekawe życie… Smakowała ci ta ryba, prawda, Martinie?

– Tak, dziękuję. – Martin wziął talerz z jego rąk. – Żyjesz już sześć miesięcy, Urodzony Jesienią?

– Sześć miesięcy i osiem dni – skinął dio-dao. – Mój syn mnie rozumie, stara się nie spieszyć… Podzieliłem się z nim wszystkim, czym mogłem. Ciekawi go świat… to bystry malec.

– A czas spędzony w ciele rodzica nie jest doliczany do długości życia? – sprecyzował Kadrah.

– Zwykle nie – Urodzony Jesienią uśmiechnął się. – To, kiedy rodzic zacznie dzielić się z dzieckiem pamięcią, zależy tylko od niego. Wielu zostawia wszystko na ostatnią chwilę. Ja zacząłem niemal w dniu poczęcia.

– Dziwne i przerażające… – powiedział Kadrah. – Wybacz moje słowa, dio-dao, próbuję wyobrazić sobie, jak to jest – otrzymać pamięć swoich przodków jeszcze w ciele matki… być jednocześnie jednostką i częścią nieskończonego rodu…

– Pamięć przekazywana jest wybiórczo – wyjaśnił Urodzony Jesienią, siadając obok Martina na niskiej sofie. – Staram się oddać synowi to, co było najlepsze i najciekawsze w moim życiu, ale pozostawiam mu również pamięć o błędach, wątpliwościach i niepowodzeniach… to przecież także część mojego życia. Wiesz, że możemy oddać swoim dzieciom połowę pamięci?

Kadrah skinął głową.

– We mnie jest połowa pamięci mojego rodzica – kontynuował Urodzony Jesienią. – Jedna czwarta pamięci dziada. Jedna ósma pradziada – i tak do początku czasów. Pamięć najodleglejszych przodków nie zachowuje ich słów i czynów, jedynie odbłyski emocji. Kiedyś z mojej pamięci również zostanie tylko błysk. Możliwe, że będą to moje dzisiejsze uczucia. Nie wiem. Nie mamy władzy nad tym, jaka część pamięci przodków zostaje przekazana dziecku, a ono nie będzie w stanie rozporządzać moją. Ale chciałbym, żeby potomkowie zapamiętali mnie szczęśliwego. Gdy wracam do pamięci przodków, wydaje mi się, że byli szczęśliwi zawsze, przez całe życie. To jest jak delikatne ciepło, sączące się z ciemności wieków. Dobrze jest pamiętać radość i widzieć, że ciebie też zapamiętają. Jestem ogniwem w łańcuchu pokoleń. Jestem czymś więcej niż jednostką. Jestem rodem. I jestem szczęśliwy.

Kadrah pokręcił głową, jakby się z tym nie zgadzał. Ale nic nie powiedział.

Urodzony Jesienią wziął dzbanek, nalał herbatę do kielichów. W smaku naparu nie było nic z ziemskiej herbaty, ale Martin z przyzwyczajenia nazywał go tym słowem, podobnie jak każdy ziołowy napój dowolnej planety.

– Cieszę się, że mogę was gościć – odezwał się Urodzony Jesienią. – Ale nie jestem na tyle naiwny, by sądzić, że mój żyjący długo przyjaciel Martin po prostu chciał mnie odwiedzić w dniu mojej śmierci. I tym bardziej wątpliwe jest, że dumny geddar – dio-dao uśmiechnął się, łagodząc ironię swoich słów – przybył tu, żeby zgłębiać właściwości naszej biologii. A więc – jak mogę wam pomóc?

Martin i Kadrah popatrzyli na siebie. „Dumny geddar” najwyraźniej czuł się niezręcznie, że musi prosić umierającego o pomoc.

– Umieram i tego nie da się zmienić – dodał Urodzony Jesienią. – Rozmowa z wami to radość moich ostatnich godzin. Ale jeśli zdołam wam jakoś pomóc, będę zachwycony. Mówcie.

– Pamiętasz, jaki jest mój zawód? – zapytał Martin.

– Najemny policjant – skinął głową Urodzony Jesienią.

– Powiedzmy. Niedawno, tydzień temu – Martin zawahał się, zbyt późno rozumiejąc, jak niezręcznie brzmi to sformułowanie w rozmowie z istotą żyjącą pół roku – poproszono mnie, abym odnalazł dziewczynę, która przeszła na Ziemi przez Wrota…

– Wasi partnerzy płciowi posiadają rozum i wolną wolę? – zdumiał się dio-dao.

– Oczywiście.

– Ach, wybacz, pomyliłem was z geddarami… – Urodzony Jesienią uśmiechnął się.

Martin zerknął na Kadraha. Geddar poczerwieniał, zaczął szybciej oddychać – ale nie protestował.

– A więc, wyruszyła w drogę… – kontynuował cierpliwie Martin.

Opowiedział dio-dao o trzech śmierciach Iriny, o tym, że dziewczyna otrzymała dostęp do listy zagadek Wszechświata, o swoim domyśle na temat planety Marge, o geddarze, który dołączył do niego w imię zemsty na klucznikach…

To ostatnie zainteresowało Urodzonego Jesienią najbardziej.

– Jeszcze nikt nigdy nie zdołał zemścić się na klucznikach – zauważył. – Być może to dobrze. Jeśli interesy kluczników zostaną naruszone – jaka będzie ich reakcja? Są w stanie zniszczyć całe planety, a nikt nie zna ich zasad moralnych. Może za postępek jednego osobnika ukarzą całą rasę?

– Muszę się zemścić – odpowiedział bardzo poważnie geddar. – Każdy geddar zrozumie mnie i nie będzie osądzał.

– Bardzo lekko rozporządzasz losem swojego gatunku biologicznego – zauważył dio-dao.

– Jeśli mój honor zależy od siły wroga, jakie mam prawo nazywać go honorem? – powiedział chłodno geddar. – Poza tym, nie wiemy dokładnie, czy klucznicy są zamieszani w te wydarzenia. Jeśli nie, ratując dziewczynę nie narazimy się im. A jeśli tak… to muszę pomóc Martinowi.

Urodzony Jesienią skinął głową – albo uznał argumenty Kadraha, albo nie chciał się dłużej spierać – i poprosił:

– Przynieś mi telefon, Martinie. Jest w sypialni.

Martin przyniósł mu telefon – ciężki aparat z masywnego, ciemnobrązowego plastiku, przywołującego z pamięci słowo „ebonit”, na długim kablu w gumowej izolacji. Telefon nie miał słuchawki – lejek mikrofonu i głośnik zamocowano na oddzielnych przewodach, nie było też przycisków ani tarczy.

– Ludzka konstrukcja telefonów jest wygodniejsza – zauważył Kadrah. – Mikrofon i głośnik połączone są razem i…

– Wiem – skinął Urodzony Jesienią. – Gdy ten telefon nie będzie się już nadawał do użycia, zostanie zastąpiony przez nowy model. Ale na razie działa – więc po co go wymieniać? Każda rzecz, stworzona w celu zastąpienia starej, która jeszcze nie dosłużyła do końca, to czas skradziony z czyjegoś życia.

Kadrah skłonił głowę, jakby przyznając słuszność tej racji.

– A jak zbudowane są wasze telefony? – zapytał Martin.

– Nijak – przyznał się geddar. – Dopiero niedawno doceniliśmy możliwości, jakie daje elektryczność.

Urodzony Jesienią powiedział coś do mikrofonu, potem powtórzył zdanie.

– Do tej pory łączycie się za pomocą centrali telefonicznej? – znowu nie wytrzymał Kadrah. – Istnieje coś takiego jak wybieranie tonowe…

– Za pomocą komputera – przerwał mu dio-dao. – Od siedemnastu pokoleń.

– A telefony pozostały? – sprecyzował Kadrah. – Nauczyliście swoje komputery rozumieć mowę tylko po to, żeby zachować stare aparaty telefoniczne?

– Uznano, że tak będzie wygodniej – skinął głową Urodzony Jesienią.

Martin przysłuchiwał się temu dialogowi z zainteresowaniem. Mimo wszelkich absurdów swojego ustroju społecznego, wymyślnych ceremonii i dziwacznych praw, pod wieloma względami geddarowie byli bliscy ludziom. Z przyjemnością przejmowali – czy też usiłowali przejmować – zdobycze techniczne ludzkości. Osiągnięcia aranków podobały im się jeszcze bardziej, ale zdecydowanie nie odpowiadało im ich postrzeganie świata.

Dio-dao byli zupełnie inni.

Krótkie życie nie przeszkadzało im rozwijać nauki. Ojciec-uczony przekazywał wiedzę swojemu synowi i badania szły swoim torem. Zawodowa wiedza ojca przechodziła w spadku na jedno z dzieci, które musiało – a nawet chciało – kontynuować zawód ojca. Jego bracia – zwykle dio-dao mieli dwójkę albo trójkę dzieci – mieli większą swobodę wyboru, ale bardzo często również oni podtrzymywali rodzinną tradycję.

Ale dio-dao nie spieszyli się z wprowadzaniem swoich osiągnięć naukowych w życie. W wielu domach był telewizor, ale niektórzy uznali, że nie ma potrzeby posiadania go. Dio-dao rozwijali kosmonautykę i startujące raz na kilka lat statki zdążyły odwiedzić wszystkie cztery planety ich systemu gwiezdnego, ale nikt się tym przesadnie nie ekscytował. Z usług kluczników dio-dao korzystali bez wahania, założyli kilka kolonii, ale ekspansja postępowała niespiesznie, jakby dio-dao robili komuś przysługę, zasiedlając puste planety. Od stu lat działały u nich reaktory jądrowe, ale znaczną część energii nadal produkowały elektrownie i stacje termiczne. Dio-dao opracowali absolutnie bezpieczny, ekologicznie czysty i bardzo potężny reaktor termojądrowy, ale na razie nie przystąpili do jego budowy. Komputer w domu stanowił niesłychaną rzadkość, ale istniejące maszyny przewyższały nie tylko ich ziemskie odpowiedniki, ale nawet komputery aranków.

Gdy życie jest tak krótkie, pośpiech nie ma sensu.

Jeśli nie zdążysz znosić jednej koszuli – czemu miałbyś zawracać sobie głowę modą?

Dio-dao byli niezmiernie dalecy od ludzi, ale Martin potrafił ich zrozumieć. Geddarowi było trudniej.

Urodzony Jesienią zaczął rozmawiać przez telefon w języku turystycznym – albo z uprzejmości, albo żeby uniknąć tłumaczenia – zbędnej straty czasu.

– Żyj, Myślący Długo. Mówi Urodzony Jesienią. Tak, jeszcze żyję. Zapewne dzisiaj w nocy, dziękuję. Odwiedził mnie przyjaciel z innej planety, człowiek Martin. Tak. On prosi o pomoc mnie, a ja proszę ciebie. Mniej więcej siedem dni temu mogła przybyć do nas człowiek-kobieta, jej imię Irina Połuszkina? Czy tak było?

Przerwa w rozmowie była bardzo krótka. Urodzony Jesienią popatrzył na Martina i powiedział:

– Miałeś rację, ona jest u nas. Dziękuję, Myślący Długo. Kiedy kobieta-człowiek przekroczyła granicę i gdzie jest teraz? Tak długo? Tak? Tak szybko? Dziękuję, Myślący Długo. Zegnaj.

Urodzony Jesienią odłożył mikrofon i głośnik, i stwierdził:

– Kobieta Irina przechodziła kontrolę pograniczną trzy dni. Ma problemy z koncentracją, Martinie.

– To się zgadza – przyznał Martin.

– A następnie wyruszyła do Doliny Boga.

– Co to takiego?

– Miejsce odprawiania naszego kultu religijnego – wyjaśnił niewzruszenie dio-dao.

– W dziewczynie wyraźnie obudziło się zainteresowanie religią – mruknął Martin. – U aranków szukała duszy, teraz zajęła się waszą teologią… Nie znam waszej wiary, Urodzony Jesienią. Kiedyś mówiłeś, że szanujecie cudzą religię, ale nie opowiadałeś mi o swojej.

– Ja ci mogę powiedzieć – odezwał się nieoczekiwanie geddar. – Wcale nie są tacy tolerancyjni. Są politeistami i wierzą we wszystkich bogów jednocześnie. Mnie to wkurza.

– To nie tak – powiedział krótko Urodzony Jesienią.

– W takim razie popraw mnie – wyszczerzył zęby Kadrah.

– Wierzymy w Boga jedynego, Stwórcę Wszechświata – odparł dumnie Urodzony Jesienią. – Ale uważamy Boga za nieokreślonego.

– Niepoznawalnego? – uściślił Martin. – To przecież jest w każdej religii…

Urodzony Jesienią pokręcił głową.

– Nie. Właśnie nieokreślonego. Uważamy, że Bóg stanowi finalny etap rozwoju życia rozumnego we Wszechświecie. Upraszczając… – zawahał się. – Otóż w odległej przyszłości istoty rozumne przestaną być ograniczone swoimi ciałami. Wszystkie rozumne rasy staną się jednolite i jednocześnie różnorodne w wyborze kształtu swojego istnienia. Nie tracąc indywidualności, oddzielne umysły połączą się, tworząc nadświadomość, nie skrępowaną ramami przestrzeni i czasu. To właśnie będzie Bóg: Stwórca wszystkiego, alfa i omega, początek i koniec, jedność i wspólność. On wchłonie w siebie cały byt. On stworzy Wszechświat.

Kadrah prychnął pogardliwie. Martin odchrząknął:

– Ale każda religia przedstawia Boga inaczej…

– Dlatego, że Bóg jest nieokreślony – potwierdził Urodzony Jesienią. – Bóg istnieje, stworzył świat, jest wieczny i stoi poza czasem. Ale dla nas – żyjących w czasie – Bóg jest nieokreślony. Jeśli zatriumfuje wiara ludzi – Bóg stanie się człowiekiem, takim, jakim postrzegacie go wy. Jeśli rozprzestrzeni się wiara geddarów – to będzie ich Bóg.

– A jeśli zwycięży ideologia aranków… – Martin zawiesił głos.

– Wówczas Boga nie będzie – skinął głową Urodzony Jesienią. – Zrozumiałeś!

– Bzdury – wymruczał Kadrah. – Bóg jest i ja to wiem. I cień, rzucony przez jego światłość – prorok TajGeddar, żył w naszym świecie tysiąc lat temu. Bóg jest zbyt wielki, żebyśmy mogli go pojąć i dlatego przyszedł TajGeddar, zrodzony światłem, cień na ścianie bytu, geddar i Bóg, dostępny naszemu rozumieniu. Tworzył cuda, zarejestrowane przez świadków, jego przepowiednie sprawdzały się i nadal się sprawdzają. Jest tylko Bóg i TajGeddar – jego cień!

Urodzony Jesienią przytaknął:

– Owszem, jest Bóg geddarów i TajGeddar, jego cień. Miecz TajGeddara oddzielił przestrzeń od czasu i porządek od chaosu. Miecz TajGeddara przecina nić naszego życia i po ostrzu jego miecza ruszymy w nowy byt. Ale jest również Bóg ludzi – i syn jego przyszedł na ziemię, jest Bóg oułua i ciepłe wody jego syna…

– Powstrzymaj się – wykrzyknął Kadrah. – Możesz wierzyć w dowolne brednie, ale nie pozwolę ci bluźnić!

– Milczę – powiedział Urodzony Jesienią. – I tak zrozumieliście już ogólny sens.

– A czy istnieje wasza własna wiara? – zapytał Martin. Urodzony Jesienią skinął głową.

– Owszem. Właśnie ją wam zaprezentowałem.

– Nie – Martin pokręcił głową. – Przedstawiłeś nam filozoficzne podstawy waszej wiary. Zrozumiałem, że dopuszczacie słuszność każdej religii. Ale przecież wierzyliście w coś przed pojawieniem się kluczników, Wrót i Obcych?

– Oczywiście – powiedział Urodzony Jesienią po chwili wahania. – Naprawdę interesują cię szczegóły? Czyżbyś chciał przyjąć naszą wiarę?

– Nie za bardzo – przyznał się Martin. – To znaczy, bardzo mnie to interesuje, ale teraz nie będziemy tracić czasu. Z przyjemnością dowiem się wszystkiego później. Wytłumacz nam tylko, czym jest Dolina Boga?

– To wielka dolina w górach, gdzie mieszczą się świątynie największych religijnych kultów galaktyki – wyjaśnił z uśmiechem Urodzony Jesienią. – Bardzo proste, jak widzisz.

– Możesz podpowiedzieć mi, po co wyruszyła tam Irina?

Przez jakiś czas dio-dao zastanawiał się, w końcu powiedział:

– Być może zdecydowała się przyjąć jakąś rzadką wiarę? Jeśli kontakt z wyznawcami danej wiary jest utrudniony, najwygodniejszym sposobem jest wyruszenie do Doliny Boga.

– Więc są tam również kapłani kultów? – zdumiał się Martin.

– Oczywiście. Bogowie nie żyją w pustych świątyniach.

– Taak… – mruknął Martin. Po Irinie Połuszkinej można się było spodziewać każdego, najbardziej niespodziewanego postępku, ale nie ostrego ataku religijności. – A inne możliwości?

– Może zaczęła pasjonować się teologią – zasugerował Urodzony Jesienią. – Dolina Boga to najlepsze miejsce do badania różnych wyznań.

– Musimy się tam udać – powiedział posępnie Kadrah do Martina. – Nie podoba mi się to, przyjacielu. Bardzo mi się to nie podoba.

– Dlaczego?

– To… – Kadrah zawahał się. – To zbyt bliskie herezji. Dio-dao, powiedz, czy w tej… dolinie… stoi jelec TajGeddara?

– Jelec to wasza nazwa świątyni? – sprecyzował Urodzony Jesienią. – Jeden z moich przodków badał wasz naród, ale to było dawno i zachowałem jedynie okruchy wiedzy… Jest na pewno. Nie byłem tam, ale w Dolinie Boga ma siedziby ponad siedemset kultów religijnych.

Kadrah z sykiem wypuścił powietrze, oparł podbródek na dłoniach i zagłębił się w myślach.

– Skomplikowana sytuacja… – westchnął Urodzony Jesienią, gładząc brzuch. – Powiedz, Martinie, czy ty również będziesz zszokowany, widząc w Dolinie Boga wyznawców twojej wiary?

– Czy to dio-dao? – zapytał Martin.

Urodzony Jesienią skinął głową.

– W jakimś stopniu będę – przyznał się Martin. Wyobraził sobie, jak kangur ubrany w riasę stoi przed ołtarzem i poczuł się kompletnie zbity z tropu. Zerknął na Kadraha. – Oczywiście, nie rzucę się na nich z mieczem, pokrzykując o świętokradztwie…

Kadrah westchnął ciężko:

– Przyjacielu, nie musisz mnie przekonywać do tolerancji. Jestem w stanie zaakceptować wiele rzeczy, ale istnieje granica, której przekroczyć nie zdołam. Jeśli zobaczę, że dio-dao wypaczają naszą wiarę, drwią z czynu TajGeddara i parodiują nasze święte obrzędy… Obowiązek znajdzie się ponad tolerancją i wyrozumiałością.

– Uwierz mi – rzekł cicho Urodzony Jesienią – że w Dolinie Boga nikt nie drwi z obcej wiary. To, co zobaczysz, może ci się wydać dziwne lub obraźliwe, ale jeśli zadasz sobie odrobinę trudu i zagłębisz się w to, co widzisz, twój gniew opadnie.

– Dobrze – skinął głową Kadrah. – Spróbuję być obiektywny. Jak mamy się dostać do tej doliny?

– Sami tam nie dotrzecie, potrzebujecie przewodnika – powiedział Urodzony Jesienią. – Myślę, że pomoże wam Ten, Który Doczekał Się Na Przyjaciela. Synku?

Z wycięcia narzutki wysunęła się mała główka. Ten, Który Doczekał Się Na Przyjaciela powiedział speszony:

– Słyszę, rodzicielu. Pomogę obcym dotrzeć do Doliny Boga. Ale prawie nie mogę już dłużej czekać.

Ręka Urodzonego Jesienią czule pogłaskała puszystą główkę dziecka.

– Wiem, synku. Wytrzymaj jeszcze kilka minut. Nadszedł czas twoich narodzin.

Główka kiwnęła i zniknęła w torbie. Martin wzdrygnął się – nie uszło to uwadze dio-dao.

– Nie potrzebuję pomocy przy porodzie, Martinie – pospieszył z zapewnieniem Urodzony Jesienią – ale jeśli będziesz ze mną w tej chwili – sprawisz mi przyjemność. Jeśli potem pomożesz mojemu synowi pochować moje ciało – oddasz mi ogromną przysługę.

– Pomogę – powiedział Martin. Poszukał odpowiednich słów i wymamrotał: – Wiesz, jestem dumny ze znajomości z tobą. Teraz będzie mi czegoś brakować.

Urodzony Jesienią skinął i uśmiechnął się.

– Pomóż mi dojść do sypialni. Słabnę.

Martin pomógł Urodzonemu Jesienią – dio-dao rzeczywiście zaczął się chwiać. Tracił siły niemal w oczach. Przed ciężką zasłoną, oddzielającą sypialnię od reszty mieszkania, Urodzony Jesienią przystanął i odwrócił się:

– Żegnaj, geddarze. Żyj i pamiętaj.

– Żegnaj dio-dao – powiedział Kadrah. Widać było, że ten wielki, mocny, agresywny, dumny geddar czuje się bardzo niewyraźnie. W obliczu spokojnie umierającego dio-dao, w noc śmierci i narodzin, wszystkie zasady geddara wydawały się naiwne i nie na miejscu, niczym dziecięca zabawa żołnierzykami na środku pola bitwy.

4

Przyjście na świat Tego, Który Doczekał Się Na Przyjaciela wcale nie było takie łatwe, jak próbował przedstawić to Urodzony Jesienią. Ciąża trwała dłużej niż powinna i torba dio-dao stała się zbyt mała dla dziecka. Głowa wychodziła na zewnątrz bez problemu, ramiona również, ale już korpus nie chciał przejść. Urodzony Jesienią znosił ból bardzo dzielnie, a może to wybuch hormonów sprawił, że stał się mniej wrażliwy na ból, ale w pewnej chwili Martin pomyślał, że będzie musiał wziąć nóż i poeksperymentować u Obcego z cesarskim cięciem.

Ale Ten, Który Doczekał Się Na Przyjaciela mimo wszystko poradził sobie sam.

Przez kilka minut mały dio-dao – nie większy od ludzkiego pięciolatka, odpoczywał na łóżku obok rodzica. Urodzony Jesienią szeptał coś i czule gładził syna, nadal połączonego z nim pępowiną. Być może nawet teraz mogli wymieniać się pamięcią, ale Martin nie odważył się o to zapytać.

Pępowina odpadła sama. Ten, Który Doczekał Się Na Przyjaciela wytarł się mokrym ręcznikiem i siedział przy rodzicu, dopóki ten nie umarł. Dopiero potem odwrócił się do Martina.

– Wezmę prysznic i zjem coś – powiedział. – Czy potem pomożesz mi pochować ciało?

Martin kiwnął głową. Ta rozmowa z nowo narodzonym osobnikiem, absolutnie samodzielnym, trochę go przerażała.

Na szczęście, dzięki postępowi cywilizacji dio-dao dzieci nie musiały już zjadać ciał rodziców.

Ten, Który Doczekał Się Na Przyjaciela przeszedł do salonu, skinął Kadrahowi i udał się pod prysznic. Geddar pozostał niewzruszony, w każdym razie nie dał nic po sobie poznać i to Martina cieszyło. Gdy mały się mył, Martin zawinął ciało Urodzonego Jesienią w cienki całun, zrobiony nie z materiału, lecz z mocnego, szarego papieru. Próbował zamknąć oczy dio-dao, ale one uparcie wpatrywały się w przyszłość, która zatrzymała się raz na zawsze.

– Nawet nie wiem, co powiedzieć – wymamrotał Martin. – Cóż… byłeś świetnym kumplem… nie człowiekiem oczywiście i nawet nie mężczyzną, tylko hermafrodytą… ale w tamtej akcji trzy miesiące temu bardzo mi pomogłeś… i poczucie humoru miałeś fajne… i lubiłeś ludzi…

Martin zamilkł, ale nic więcej nie przychodziło mu do głowy.

– Odejdź w pokoju – zakończył, zasłaniając twarz Urodzonego Jesienią. – Niech ci ziemia lekką będzie.

…Godzinę później, gdy po zaspokojeniu pierwszego głodu młody dio-dao zdecydował się przystąpić do pogrzebu, Martin przekonał się o naiwnym antropomorfizmie swoich słów. Dio-dao nie grzebali swoich zmarłych, więc Martin i Ten, Który Doczekał Się Na Przyjaciela – nawet tak młody osobnik okazał się silny fizycznie – zanieśli ciało na przedmieścia miasteczka. Kadrah w milczeniu szedł za nimi, nie proponując pomocy, ale z ciekawością wszystko obserwując. Ten, Który Doczekał Się Na Przyjaciela znalazł w ogrodzeniu wąską furtkę, zamkniętą na mocną zasuwę, on i Martin wynieśli ciało za płot, położyli na ziemi i wrócili.

I niemal od razu za płotem zaczęła się krzątanina i dało się słyszeć ohydne mlaskanie.

– Co tam jest? – zapytał Martin, walcząc z torsjami.

– Bydło – wyjaśnił krótko Ten, Który Doczekał Się Na Przyjaciela. Popatrzył na Martina i skinął głową: – Tak jest, oddajemy ciała naszych martwych zwierzętom. Umieramy zbyt często, by wykorzystać pełny obrót organiki i zakopywać ciała w ziemi jako nawóz.

– Potem jecie te zwierzęta?

– Nie, one stanowią karmę dla większego bydła – odparł młody dio-dao. – Co za różnica, geddarze? Ty jesz zioła i orzechy, które wyrosły na ciałach twoich przodków. My jemy mięso, wykarmione ciałami naszych prarodziców.

Ku zdumieniu Martina, geddar nie spierał się.

– Życie jest okrutne – rzekł tylko Kadrah.

– Bardziej okrutna jest tylko śmierć – potwierdził Ten, Który Doczekał Się Na Przyjaciela.

Wrócili do domu Urodzonego Jesienią, który od teraz miał być domem Tego, Który Doczekał Się Na Przyjaciela i położyli się spać, ponieważ było już po północy i wszyscy byli zmęczeni.

Ale Ten, Który Doczekał Się Na Przyjaciela jeszcze coś przekąsił.


Martin źle spał. Kilka lat temu przeczytał zajmujący artykuł jakiegoś psychologa, który badał podróżujących Wrotami. Prócz wyliczenia tradycyjnych problemów, wykrytych u zajadłych turystów, czyli depresji, dezorientacji w czasie i przestrzeni, nastrojów samobójczych i impotencji, zwiększonej agresji i nieadekwatnego odbioru intonacji i gestów, psycholog dawał swoje rady. Najważniejszą z nich było robienie tygodniowych, a jeszcze lepiej miesięcznych przerw między odwiedzaniem kolejnych planet. Z wyraźną naganą autor wyrażał się o tych, którzy wędrują z planety na planetę, nie wracając na Ziemię. Zaś psychiczne przeciążenie, spowodowane odwiedzeniem trzech różnych światów w ciągu tygodnia, autor uważał za niemożliwe do wytrzymania przez ludzki mózg.

Psycholog oczywiście przesadzał, jak każdy dobry lekarz. Lepiej wystraszyć pacjenta, niż napełnić go fałszywym optymizmem. Martin wystarczająco długo włóczył się po Wszechświecie, więc mógł się uważać za lepiej przygotowanego od większości podróżników.

Ale sen był ciężki i pełen koszmarów. We śnie Martin razem z Tym, Który Doczekał Się Na Przyjaciela szykował świąteczny obiad z Urodzonego Jesienią. Zmarłego dio-dao należało posypać przyprawami, zawinąć w folię i zapiekać bezpośrednio na łóżku. Kadrah stał obok i zadawał pytania – czy Martin nie dodaje przypadkiem za dużo przypraw, czy mięso starego dio-dao będzie wystarczająco miękkie. Potem, nie wiadomo dlaczego, Kadrah zainteresował się kwestią koszerności Obcego, a w jego zachowaniu pojawiło się coś ze stylu chuliganów-prowokatorów.

A potem zjawiła się Irina Połuszkina. Była blada, poruszała się powoli, a gdy podeszła bliżej, Martin zrozumiał, że dziewczyna nie żyje. Na jego dramatyczne pytanie, jak do tego doszło, Ira odpowiedziała, że próbowała zobaczyć Boga, a takie próby nie prowadzą do niczego dobrego.

Ale do uroczystej kolacji usiadła razem ze wszystkimi i gdy Martin odmówił jedzenia, zaczęła nieoczekiwanie mocno potrząsać go za ramiona, domagając się natychmiastowego przystąpienia do koszmarnego posiłku…

Martin obudził się i zobaczył nad sobą Tego, Który Doczekał Się Na Przyjaciela. Kadrah również wstał i właśnie się mył. Na stole stało przygotowane śniadanie. Pachniało smażonym mięsem.

– Wstawaj, musimy ruszać w drogę – powiedział Ten, Który Doczekał Się Na Przyjaciela. – Pociąg do Doliny Boga odchodzi za godzinę.

– Będziesz nam towarzyszył? – zapytał Martin, otrząsając się ze snu.

– Przecież mówiłem, że bez przewodnika nie traficie.

– Nie ty mówiłeś, tylko twój ojciec – mruknął Martin. – Urodzony Jesienią, a nie Ten, Który Doczekał Się Na Przyjaciela.

Dio-dao uśmiechnął się.

– Przez pierwsze kilka dni po narodzinach ciężko oddzielić własną pamięć od pamięci rodzica… Masz rację, mówił o tym mój rodzic, ale ja się z nim zgodziłem.

– Rzeczywiście – Martin skinął głową, wstając. On i Kadrah spali na podłodze – z zaproponowanego łóżka obaj, nie umawiając się, zrezygnowali.

– Przy okazji, możesz nazywać mnie po prostu Di-Pi – powiedział Ten, Który Doczekał Się Na Przyjaciela. – Będzie mi miło.

– A geddar? – zapytał od razu Martin.

– Niech również zwraca się do mnie w ten sposób – rzekł Di-Pi po chwili wahania.

W ciągu nocy mały dio-dao trochę podrósł i teraz był wzrostu ośmioletniego dziecka. Dzieciństwo dio-dao nie trwało długo, zresztą, czy można nazwać dzieciństwem okres fizycznego wzrostu? Istota ludzkiego okresu dorastania polega nie na zwiększaniu rozmiarów ciała czy pojawieniu się drugorzędnych oznak płciowych. Dzieciństwo to przede wszystkim poznawanie świata, a przecież dio-dao poznał świat jeszcze przed swoimi narodzinami…

Usiedli do śniadania. Di-Pi zaserwował smażone mięso z gęstym, ostrym sosem, coś w rodzaju miękkiego sera i przypominające fasolę duszone warzywa. I herbatę – dużo mocnej i słodkiej herbaty.

Mięso jadł tylko dio-dao.

– Już wszystko wiem – powiedział Di-Pi, zjadając kolejną porcję. – Kobieta wyruszyła do Doliny Boga zwykłym pociągiem. To niedrogi i wygodny sposób podróżowania, ale dość wolny – pociąg przybędzie na miejsce dopiero dziś po południu. My pojedziemy ekspresem i znajdziemy się w dolinie późnym wieczorem. Kobieta nie będzie miała zbyt wiele czasu, żeby popełnić jakieś głupstwo.

– Jakie głupstwo? – zapytał czujnie Martin.

– Długo nad tym myślałem – rzekł skromnie Di-Pi. – Mój rodziciel zbyt przejmował się swoją śmiercią, żeby poważnie zastanowić się nad tym problemem. A ja chyba zrozumiałem cel Iriny.

– No to mów! – zachęcił go Martin.

– Powiedziałeś, że kobieta otrzymała listę zagadek Wszechświata – zaczął dio-dao. – Podobne listy mają rzecz jasna wszystkie cywilizacje i wszyscy próbują owe zagadki rozwiązać. Ale kobieta Irina próbuje dokonać jakiegoś odkrycia w pojedynkę, a to oznacza, że potrzebuje szybkiej i jednoznacznej odpowiedzi na konkretne ogólne pytanie. Zastanówmy się, czym zajmowała się do tej pory. Po pierwsze – rozwiązanie zagadki Biblioteki. To rzeczywiście bardzo ważna kwestia. Być może była to planeta kluczników, być może jakiejś zaginionej rasy, tak czy inaczej obeliski przechowują starożytne tajemnice. Może historię Wszechświata. Może jakieś objawienie. Ale język Biblioteki stawiał opór i kobieta się wycofała. Drugą zagadką, jaką próbowała rozwiązać, była zagadka starożytnych świątyń na planetach, które odwiedzili klucznicy. To również bardzo istotna kwestia. Gdyby w świątyniach rzeczywiście znajdowały się nieznane artefakty, oznaczałoby to, że klucznicy nie odwiedzają planet na chybił trafił, lecz idąc za sygnałami z tych świątyń. Co z tego wynika? Istnienie starożytnej cywilizacji-pramatki? Wspólne korzenie wszystkich rozumnych ras? Funkcjonowanie w zamierzchłej przeszłości sieci transportowej, analogicznej do Wrót kluczników? Bardzo interesująca, globalna informacja… Szkoda, że nadal nie mamy rozwiązania. Trzecią planetą, którą odwiedziła kobieta Irina, był Arank. Wielka tajemnica, bez wątpienia mogącą dokonać przewrotu w filozofii. Czy istnieje niematerialny nośnik rozumu, czy istnieje dusza, a więc życie po śmierci? Niestety, Irina zaprzeczyła sama sobie, próbując metodami fizycznymi odnaleźć to, co mistyczne… Czwarta planeta – nasza. Jej zasadniczą unikatowość widzę – podobnie jak mój rodzic – w nieokreśloności Boga.

Kadrah zakręcił się na krześle, ale nic nie powiedział.

– A więc, co chce osiągnąć Irina na naszej planecie? – ciągnął Di-Pi. – Rozwiązać zagadkę zagadek! Dowiedzieć się, i to nie na poziomie wiary, lecz faktów, czy Bóg istnieje! W jaki sposób? Jedną z cech wszystkich wielkich religii jest to, że istnienia Boga, nawet przejawiającego się w cudach, nie da się udowodnić. Albo cud jest przekonujący tylko dla pojedynczego osobnika i nie sposób go udokumentować, albo może być wyjaśniony naturalnymi przyczynami, albo sięga tak daleko w przeszłość, że nie sposób go sprawdzić. Czy Syn Boży chodził po ziemi? Czy geddarom jawił się TajGeddar w ciele? To kwestia nie nauki, lecz wiary.

Martin zauważył, że Kadrah gotów jest wybuchnąć, i szybko wtrącił:

– To naturalne. Gdyby istnienie Boga dało się przekonująco udowodnić, odbierałoby to istotom rozumnym wolną wolę… a w każdym razie jej sporą część.

– Oczywiście – skinął głową dio-dao. – My również nie możemy przedstawić przekonujących dowodów swojej religii. Owszem, przechowujemy pamięć przodków, ale z każdym pokoleniem odchodzi ona coraz dalej… Na kogo patrzę, gdy widzę – oczami mego odległego przodka – starego dio-dao na szczycie skały? Być może na Niosącego Nadzieję, proroka, który dotknął bóstwa. A może to jedynie zwykły obserwator, czekający na oddziały wroga… albo pastuch, wypatrujący zabłąkanego stada. W mojej pamięci jest tylko krótka chwila. Moi potomkowie w ogóle nie zobaczą tej skały i tego starca. To znaczy, że kobieta wybierze do swoich celów tę religię, która udostępnia wierzącym jednoznaczne dowody istnienia Boga.

– Doprawdy? – zapytał ironicznie Martin. – Religia, zdolna czynić cuda na zamówienie, zawojowałaby Wszechświat.

– Sprawdzimy to – powiedział spokojnie Di-Pi. – Gdy już znajdziemy się w Dolinie Boga, wstąpimy do instytutu teologii, podamy cel naszej wizyty i poprosimy o radę.

– Jakie to wszystko proste – prychnął geddar – Przybędziemy, poprosimy, zobaczymy. Wychodzi na to, że wasi uczeni wiedzieli o istnieniu takiej możliwości, ale nie próbowali przeprowadzić eksperymentu?

– Zobaczymy – uśmiechnął się dio-dao. – Chodźcie, przyjaciele. Do odjazdu pociągu zostało dwadzieścia minut.


Jest coś zdumiewająco zabawnego w podobieństwie różnych ras. Martin mógłby przysiąc, że najśmieszniejszą rzeczą na świecie jest mały czajniczek dogari, zobaczony niegdyś w kosmicznym zajeździe. Sporo radości sprawiała mu również telewizja Obcych – w każdym razie tych ras, które miały telewizję. A kosmiczne reklamy (niektóre cywilizacje również zapadły na tę chorobę) od wielu lat gwarantowały mu wyśmienitą zabawę.

Pociąg dio-dao był zachwycająco bezsensowny – nie sam z siebie, lecz przez kontrast z miejscowymi drogami.

Wierni swojej zasadzie – zanim zamienisz stare na nowe, sprawdź, czy starego nie da się zmodernizować – dio-dao zachowali na planecie sieć transportową zbudowaną tysiące lat temu. Starożytne drogi najpierw wymoszczono kamieniami, potem zabetonowano, a w końcu wyposażono w trzy szerokie szyny – z metalu lub zdumiewająco mocnego drewna. Sto lat temu po tych szynach jeździły parowozy, później zastąpione przez błyszczące lokomotywy o napędzie elektrycznym. Teraz przed kopułami dworca czekał na nich ekspres, jakiego nie powstydziliby się arankowie.

Trzy długie, półprzezroczyste wagony w kształcie cygara nie stały na szynach, lecz wisiały nad nimi, połączone przejściami z przezroczystego materiału, przypominającego pomięty celofan. Widocznie wszystkie wagony miały silnik, bo niczym się od siebie nie różniły. Przed szeroko otwartymi drzwiami każdego z nich stali dio-dao w czarnych narzutkach.

Szyny były drewniane.

Kadrah zatrzymał się i powiedział:

– On wisi w powietrzu.

– Tak – potwierdził Di-Pi.

– Pole magnetyczne? – zapytał geddar z nadzieją.

– Antygrawitacja.

Geddar wypuścił z sykiem powietrze i potrząsnął głową.

– Słyszałem, ale nie wierzyłem… umiecie kontrolować grawitację? Tak jak arankowie?

– Inaczej, ale umiemy – odpowiedział z godnością dio-dao. – Pospieszmy się, przyjaciele.

Di-Pi okazał konduktorowi przy drzwiach ostatniego wagonu jakieś dokumenty, Martin i Kadrah pokazali swoje tymczasowe paszporty. Formalności było zdumiewająco mało – zaledwie kilka pytań, dotyczących preferencji kulinarnych i wytrzymałości na przeciążenia. Następnie człowiek i geddar otrzymali ankiety do wypełnienia w podróży (ankieta mogła mieć najwyżej osiem stron), i pozwolono im wsiąść do wagonu.

Wszystko świadczyło o tym, że dio-dao nie podróżowali pociągami na duże odległości. Brakowało tu przedziałów, tym bardziej kuszetek. Szerokie przejście przez środek wagonu, a wzdłuż niego odwrócone do siebie fotele, niezbyt wygodne dla humanoidów. Ściany wagonów zrobione jakby z mętnego, przydymionego plastiku, gdzieniegdzie umieszczono okna. Podłogę pokrywała włochata wykładzina. Wnętrze utrzymano w odcieniach beżu i brązu, nawet plafony lamp miały bladobrązowe szkło.

– Tak właśnie będziemy podróżować – oznajmił Di-Pi. – Czujcie się jak w domu, przyjaciele!

Martin rozejrzał się zaskoczony. Wyglądało na to, że są jedynymi pasażerami.

– Ten wagon przyczepiono specjalnie dla nas – wyjaśnił stropiony dio-dao. – Wybaczcie mojemu narodowi, są bardzo serdeczni wobec Obcych, ale starają się unikać zbyt bliskich kontaktów. Być może, jeśli w innych wagonach zabraknie miejsc, ktoś się do nas dosiądzie…

– Ile cię to kosztowało? – zapytał Martin wprost.

– Dużo – przyznał Di-Pi, odwracając wzrok. – Nie przejmuj się. To mój obowiązek. Poza tym zapowiada się ciekawa przygoda.

– Mieliśmy dużo szczęścia, że Urodzony Jesienią był twoim przyjacielem – pokiwał głową Kadrah. – Dziękuję, mały dio-dao.

„Kangur” skłonił się.

– Kiedy ruszamy? – zainteresował się Martin. Geddar delikatnie poklepał go po ramieniu.

– Żartujesz, przyjacielu? Rozejrzyj się!

Martin spojrzał w okno.

Ruchu nie czuło się absolutnie, ale wagon już mknął nad szynami, a prędkość rosła z każdą chwilą. Jakieś trzysta kilometrów na godzinę… może trochę więcej.

– Ty, Który… Di-Pi, powiedz mi, po co ten pociąg w ogóle trzyma się szyn? – zapytał Martin. – Przecież wcale ich nie dotyka!

– Dla bezpieczeństwa – wyjaśnił dio-dao. – Na przykład po to, żeby nie wjechać w drzewa, nie musieć uważać na nierówności terenu, duże zwierzęta i nieostrożnych przechodniów.

– Nie prościej byłoby wznieść się wyżej, piętnaście metrów nad ziemię?

– Nie przepadamy za lataniem – przyznał się Di-Pi.

– Ale w kosmos przecież latacie – nie ustępował Martin.

– To zupełnie co innego – rzekł dio-dao. – Zupełnie co innego!

Do rozmowy włączył się Kadrah:

– Na ich planecie nie ma ptaków i latających owadów, przyjacielu. Rasa dio-dao cierpi na lęk wysokości.

– Wiesz co, Kadrahu? Mam wrażenie, że wiesz o dio-dao nie mniej niż ja, ale twoja wiedza jest bardzo jednostronna. Ty dostrzegasz wyłącznie negatywy.

Kadrah zaśmiał się cicho.

– Mam nadzieję, że nie obrazi to naszego małego przewodnika, ale to prawda. Gdy klucznicy przybyli na naszą planetę i geddarowie zaczęli poznawać Wszechświat, długo szukaliśmy rasy, z której można brać przykład. Było nam wszystko jedno, czy będą to humanoidy, czy inne, bardziej wyszukane formy życia. Ale stało się tak, że najbardziej polubiliśmy ludzi i aranków. O innych rasach wiem przede wszystkim to, co przeszkadza we współpracy i przyjaźni.

– Nie jestem urażony – rzekł dio-dao. – Ani ludzie, ani tym bardziej geddarowie nie są naszymi ulubionymi rasami, co nie oznacza, że nie robimy wyjątków. Zjedzmy coś, dobrze, przyjaciele? Przed nami długa droga.


Pociąg mknął na północ. Znajdowali się na południowej półkuli planety i z każdą godziną na zewnątrz robiło się coraz cieplej. Zniknęły śniegi, pojawiły się kamieniste równiny, potem porośnięte niskimi krzakami pola, najwyraźniej uprawne. Ciężkie ołowiane chmury ustąpiły miejsca burej zieleni nieba, która przeszła w przejrzysty, zielonkawy błękit. Od czasu do czasu za oknem migały niewielkie osiedla, trzy razy pociąg zatrzymywał się przed wielkimi miastami.

Do ich wagonu przez całą drogę nikt nie wsiadł.

Di-Pi jadł niemal bez przerwy. Martin zaczął odnosić wrażenie, że dio-dao rośnie w oczach – wystarczy odwrócić wzrok na minutę, a on wydłuża się o kilka centymetrów. Ta rasa nie miała ani dzieciństwa, ani starości. Martin niejednokrotnie słyszał porównanie ludzkiego życia do spalania, ale życie dio-dao nie płonęło – ono wybuchało.

Na dworze robiło się coraz cieplej.

Plantacje krzewów zostały zastąpione przez pola, później pojawiły się pastwiska, po których chodziły dwunogie zwierzęta, przypominające stojące na tylnych nogach krowy. Całe życie na Marge toczyło się w oparciu o tę samą zasadę – wszystkie zwierzęta żyły najwyżej pół roku, wszystkie rosły w torbach i otrzymywały pamięć po przodkach.

Smutna planeta…

Martin usiadł wygodniej w fotelu, zamknął oczy i spróbował się zdrzemnąć. W fotelu naprzeciwko dio-dao, pogryzając coś przypominającego chipsy, czytał książkę – zwykłą, papierową, bardzo podobną do ziemskich.

– Co czytamy? – nie wytrzymał Martin. Dio-dao chyba nie lubił tracić czasu. Nic dziwnego, jeśli Ten, Który Doczekał Się Na Przyjaciela będzie chciał pójść śladami ojca, będzie musiał bardzo szybko zapoznać się z licznymi kodeksami dio-dao.

– Wziąłem powieść na drogę… – speszył się Di-Pi. – To beletrystyka. Wymysł.

– O czym? – zainteresował się Martin. W czasie poprzedniej wizyty, skupiony na przestrzeganiu praw i obyczajów, nie miał okazji zainteresować się kulturą dio-dao.

– To opowieść o pewnym dio-dao. Pragnący Więcej, bo tak brzmi jego imię, chciał żyć długo i podpisał pakt z diabłem. Żeby zachować młodość, musiał co pół roku zabić i pożreć jakiegoś młodego dio-dao. Dzięki temu ulegał odmłodzeniu i mógł uchodzić za własnego syna. Ale pracownik policji, Pamiętający Przeszłość, zaczął go podejrzewać podczas pewnego przypadkowego spotkania… On z czcią przechowywał pamięć przodków i zdołał rozpoznać przestępcę, z którym walczył jeszcze jego ojciec i dziad…

Dio-dao zamilkł i spytał speszony:

– Pewnie istocie żyjącej dziesiątki lat taka fabuła wydaje się dość naiwna?

– Ależ dlaczego? – nie zgodził się Martin. – W naszej literaturze są podobne wątki, tylko przestępcy nie pragnęli długiego życia, lecz nieśmiertelności.

– Ciężko to sobie wyobrazić – powiedział w zadumie Di-Pi. – Opowiedz mi o jakiejś ludzkiej książce na ten temat.

Martin zastanowił się i zaczął opowiadać o Portrecie Doriana Graya. Dio-dao okazał się wdzięcznym słuchaczem. Gdy Martin opisał, że portret nieszczęsnego Doriana zaczął się starzeć zamiast niego, w oczach Di-Pi pojawiły się łzy. Finał przyjął wprawdzie ze stoickim spokojem, ale wyraźnie był wstrząśnięty.

– Bardzo głęboka filozofia – powiedział. – Bardzo. Czy tę książkę tłumaczono na turystyczny?

– Nigdy nie słyszałem, żeby jakąkolwiek książkę przetłumaczono na turystyczny.

– Szkoda – rzekł z przekonaniem Di-Pi. – Wstrząsająca historia! Zapewne jej twórca cieszył się powszechnym szacunkiem i był nauczycielem moralności?

Martin zawahał się:

– Jak by ci to powiedzieć… Szczerze mówiąc, właśnie z szacunkiem i moralnością miał spore problemy… Sądzę, że trudno byłoby ci zrozumieć tę sytuację, ale…

Na szczęście dio-dao zajął się nie życiem Oscara Wilde’a, lecz nowymi opowieściami na interesujący go temat. Martin opowiedział mu Jaszczura, który zrobił nieco mniejsze wrażenie, a następnie przeszedł do literatury fantastycznej.

Tu już dio-dao przeżył lekkie załamanie nerwowe. Ze spokojem przyjmując koncepcję literatury pięknej i fikcji literackiej, kompletnie nie mógł zrozumieć, czym jest wymyślona przyszłość. W jego rozumieniu można pisać historie wyłącznie o przeszłości. Nie potrafił sobie wyobrazić przyszłości jako poligonu fantazji. Bardzo ostrożnie, poczynając od fantastyki „bliskiego celownika” i przywodząc apokryficzny przykład z młotkiem na energię atomową, Martinowi udało się przekazać mu istotę ziemskiej literatury fantastycznej.

– Ale przecież takie historie zwykle się nie sprawdzają! – spierał się Di-Pi. – Czy któryś z ziemian przewidział przyjście kluczników?

Martin wzruszył ramionami.

– To na czym polega ich wartość? To przecież zwykła strata czasu!

Martin nie odważył się powiedzieć, że czasem ludzie nie wiedzą, co zrobić z czasem, i wypełniają swoje życie grami, książkami, filmami czy bezsensownym hobby.

– Ależ nie, to rozszerza granice odbioru świata – wyjaśnił. – Czytając o jakimś wariancie przyszłości, człowiek widzi jego plusy i minusy, i może podjąć pewne kroki, by go urzeczywistnić bądź też, żeby go uniknąć.

Di-Pi zamyślił się głęboko.

– Poza tym, wymyślona przyszłość pozwala człowiekowi lepiej zrozumieć problemy teraźniejszości. Podobnie jak w literaturze pięknej – dobił go Martin.

– Muszę to przemyśleć – skinął głową dio-dao. – Coś w tym jest. Wydaje mi się, że wy lubicie tego typu książki, ponieważ macie nadzieję, choćby niewielką, że dożyjecie wymyślonej przyszłości. Nam jest trudniej. My wiemy, kiedy umrzemy. Żyjemy niedługo… stosunkowo niedługo, oczywiście, ale mimo wszystko…

Zamilkł, odkładając swoją książkę.

Martin mimo wszystko postanowił się zdrzemnąć.

Wieczorem, gdy się obudził – wyjątkowo rześki i wypoczęty – pociąg mknął nad morzem. Niebo zasnuły ciemnoszare chmury, w oddali rozbłyskiwały błyskawice, pod dnem wagonu kipiała woda.

– No tak, po co na morzu szyny – mruknął Martin, patrząc w okno.

– Zwykłe pociągi jadą wzdłuż brzegu, ale ekspresy antygrawitacyjne skracają sobie drogę – wyjaśnił dio-dao. – Martinie, spieszę donieść ci nowinę. Postanowiłem zostać pisarzem!

– Naprawdę? – ucieszył się Martin. – Nie wątpię, że to poważna decyzja.

– Bardzo poważna – przyznał dio-dao. – Będę trochę pracował w policji, żeby przekazać swoją wiedzę i wiedzę przodków jednemu z moich synów. Ale urodzę dwóch albo trzech i jeden z nich zostanie pisarzem fantastą. Będzie uczył mój naród o przyszłości, która kiedyś nastanie.

Martin z przyjemnością patrzył na podekscytowanego dio-dao. Zdumiewające! Udało mu się podarować obcej rasie nowy zawód!

– Wiem już, o czym będzie moja książka – kontynuował Di-Pi.

– Za dziesięć lat – zrobił uroczystą przerwę – dokonane zostanie wielkie odkrycie, które pozwoli dio-dao żyć kilkadziesiąt lat, a przy tym rozmnażać się co pół roku! Początkowo wszyscy z zachwytem przyjmą genialny wynalazek. Ale wkrótce planetę dotknie ostry kryzys gospodarczy. Powrócą głód i kanibalizm. Rząd zostanie zmuszony do wprowadzenia ograniczeń i prawo do długiego życia otrzymają tylko nieliczni. Ze zdobyciem licencji na długie życie będą wiązały się straszne intrygi i przestępstwa. Główny bohater to młody dio-dao, który nazywa się Uskrzydlony Marzeniem. O, posłuchaj…

Di-Pi wziął z sąsiedniego fotela gruby zeszyt w niebieskiej okładce, otworzył na pierwszej stronie – Martin ze zdumieniem zauważył, że zeszyt został zapisany co najmniej w jednej czwartej – i zaczął czytać:

– „Uskrzydlony Marzeniem witał jesień już po raz drugi. Dzisiaj były jego urodziny – dokładnie dwa lata temu opuścił ciepłe i spokojne wnętrze rodzicielskiej torby…”

Di-Pi zawiesił znacząco głos i powiedział:

– Wyobrażam sobie, jaki szok przeżyje czytelnik po lekturze tego fragmentu!

– Słusznie, zaskakujący początek to gwarantowany klucz do sukcesu – przyznał Martin.

– Termin urodziny podpowiedział mi szanowny geddar – przyznał się Di-Pi. – Pierwotnie było: „Planeta już dwukrotnie dokonała obrotu wokół słońca od dnia, gdy Uskrzydlony Marzeniem…” i tak dalej. Wydaje mi się, że nowe, niespodziewane terminy spowodują zwiększenie dynamiki, wzbudzą zaufanie do akcji.

– Niewykluczone – skinął Martin i zerknął na Kadraha, który uśmiechał się z zadowoleniem.

– A to moje ulubione miejsce – dio-dao przewrócił kilka stron. – „Trawa. Niebo. Spokój. I nic więcej…»Nic«to dziwne słowo. Nic nie znaczy, a tak lubimy je wypowiadać. Nienawidzimy samej myśli o nicości, która nastąpi wcześniej czy później, i tak łatwo wypowiadamy to słowo. Nic. Tylko miotełka traw przed oczami, jedynie płynące chmury… Chmury nie wiedzą, czym jest nic. Białe na niebieskim. Para w pustce. Kłęby dymu – dymu naszej wiary. Gdy jesteś mały, budujesz czarodziejskie zamki z białej mgły… Nic. Można wstać, a można leżeć w wysokiej trawie. Czy coś się zmieni? Nic. Para wodna… H2O… Więc czemu tak bardzo nie chce się wstawać z intensywnego zapachu traw, z tej sekundy dzieciństwa, którą otrzymaliśmy niczym nieoczekiwany podarunek? Przecież to nic, to tylko para, tylko H2O… biały woal na obliczu nieba, nieśmiałe kreski kredy na czarnej tablicy…

Dzieciństwo odeszło, lecz pozostały przepływające ponad ziemią chmury. One nie wiedzą, że dorosłeś. Są takie same, jak rok temu. Wydoroślałeś, zestarzejesz się, umrzesz, a chmury będą tak samo płynąć nad ziemią i mały chłopiec będzie tak samo leżał w trawie, bezmyślnie wpatrując się w niebo, nie wiedząc, że jego chmury płynęły również nade mną, nie wiedząc, że każde marzenie powtarza się od wieków… Nic. Ale dopóki chmury płyną po niebie, żyję. Jestem tym chłopcem, który patrzył w niebo tysiąc lat temu. Jestem tym starcem, który uśmiechnie się do nieba za tysiąc lat. Żyję wiecznie! Będę żył zawsze! H2O – to, z czego zrobione są chmury i oceany, moje ciało i soki traw. Jestem wodą i ogniem, powietrzem i ziemią. Jestem wieczny dopóty, dopóki chmury płyną ponad ziemią. Trawa… niebo… spokój… Składam podziękowanie temu niebu. Tej trawie. Tym chmurom. Tej wieczności, która ofiarowana jest każdemu. Wystarczy dosięgnąć nieba…”

– Ależ ty jesteś poetą, Di-Pi – rzekł Martin ze zdumieniem.

Brązowa skóra dio-dao leciutko poróżowiała.

– Staram się. Jeden z moich przodków był twórcą opowieści, część jego pamięci nadal żyje w moim umyśle. To pomaga.

– A na czym będzie polegała istota twojej powieści? – zapytał Martin.

– Jak mogłeś zrozumieć z tego fragmentu, Uskrzydlony Marzeniem pojmie, że długie życie nie czyni istoty rozumnej szczęśliwszą, i że on wcale nie jest lepszy od swoich przodków, którzy żyli jedynie pół roku.

– Rozumiem – skinął głową Martin.

– Nie jestem przekonany co do tej idei – przyznał Di-Pi. – Ale w przeciwnym razie czytelnikowi zrobi się bardzo smutno.

– Masz rację – rzekł Martin. – Większość ziemskich pisarzy dochodzi do podobnego wniosku. Szkoda im czytelników… no i siebie, oczywiście.

Di-Pi sposępniał.

– Jeszcze się zastanowię. Możliwe, że zakończenie będzie inne.

– Brzeg – powiedział półgłosem Kadrah. – Zbliżamy się do brzegu.

Planeta geddarów wypełniona jest morzami i oceanami, więc trudno było podejrzewać Kadraha o lęk przed wodą, ale Martinowi wydawało się, że w głosie nowego przyjaciela usłyszał ulgę. Wstał, przeciągnął się i popatrzył przez okno.

W oddali wznosiły się góry.

– Jesteśmy prawie na miejscu – oznajmił Di-Pi. – Droga od brzegu do gór zajmie nam pół godziny. Wobec tego jeszcze coś zjem… – powiedział, ale zawahał się, a potem wziął swój zeszyt i napełnił pusty długopis.

– Nie, lepiej jeszcze trochę popiszę. Martinie, podaj mi paczkę białkowych „nitek”.

5

Zima została daleko za nimi. Nawet wieczorem i nawet w górach było ciepło. Martin zdjął kurtkę i został w samej koszuli, Kadrah rozwiązał ubranie, a Di-Pi zrzucił płaszcz. Pod spodem miał tylko przepaskę biodrową.

Dworzec stał na kamienistym płaskowyżu, tuż przed Doliną Boga. Malutkie miasto, które mogło mieć najwyżej pięć tysięcy mieszkańców, przytuliło się do kolei. Wśród zwykłych kopuł Martin zauważył budynki o innej architekturze i poczuł w piersiach przyjemne ciepło. Więc mieszkali tu również przedstawiciele innych ras, także ludzie! To naprawdę było wyjątkowe miejsce.

– Są tutaj geddarowie – rzekł Kadrah, który widocznie myślał o tym samym. – Najlepiej będzie, jak się rozdzielimy. Ja poproszę o radę swoich, Martin pogada z ludźmi, a ty, Di-Pi, idź do teologów dio-dao.

– To dobra myśl – przyznał Di-Pi. – Widzicie wejście do doliny?

Widzieli. Mniej więcej kilometr od miasta, gdzie górskie szczyty rozstępowały się, jakby przecięte doliną, na niebie wyginał się tęczowy luk. Dla dio-dao, miłośników stonowanych odcieni i niskich budowli, była to dość niezwykła konstrukcja.

– Tam jest ochrona – kontynuował dio-dao. – Ale można wejść bez przeszkód o każdej porze dnia i nocy. Trzeba tylko zostawić broń.

– Nie zostawię moich mieczy – zareagował gwałtownie Kadrah.

– Miecze możesz wnieść – uspokoił go Di-Pi. – To przecież element twojego kultu religijnego. Spotkamy się przed łukiem… Za godzinę?

– Za dwie – poprosił Martin. – Myślę, że będzie jeszcze jasno.

– Dobrze, za dwie – zgodził się Di-Pi. – Spróbujemy dowiedzieć się wszystkiego o kobiecie Irinie i o tym, jaką religią mogłaby się posłużyć.

– Trzeba również sprawdzić hotele – przypomniał Martin. – Będziesz mógł?

Di-Pi skinął głową. Rozdzielili się. Martin skierował się do kamiennego, piętrowego budynku, noszącego wyraźne piętno ziemskiej architektury, Kadrah poszedł zdecydowanym krokiem w stronę długiego, drewnianego baraku, zwieńczonego wieżyczką, a dio-dao ruszył w stronę stojących nieco z boku kopuł, zbyt dużych jak na pomieszczenia mieszkalne.

To miasteczko bardzo różniło się od typowych osiedli dio-dao. Martin spotkał kilku Obcych – parę długonogich, straszących pióra sheali, posępnego, przysadzistego humanoida o twarzy drapieżnika, którego współplemieniec tak nieopatrznie groził klucznikom na Bibliotece. Z sheali Martin przywitał się w turystycznym języku migowym, z humanoidami również wymienił pozdrowienia. Nawet zapalczywy drapieżnik wydał mu się uprzejmy – na obcych planetach wszyscy przybysze instynktownie garną się do siebie.

W mieście widać było również inne ślady galaktycznych kultur.

W witrynie jednego ze sklepików wśród różnych niezwykłych dań Martin dostrzegł dwie puszki mielonki, puszkę skondensowanego mleka i pastę z kabaczków produkcji rosyjskiej. Nad wejściem jednej z kopuł wisiało ogłoszenie, które w języku turystycznym obiecywało: „Strzyżenie piór, sierści, włosów i pazurów. Pielęgnacja łusek i kopyt. Polerowanie i hodowanie rogów. Profesjonalnie i niedrogo!”

Martin stwierdził, że warto byłoby zaryzykować i zrobić sobie manicure oraz ostrzyc się na obcej planecie. W końcu takie właśnie przygody nadają życiu smak.

Ale na razie musiał znaleźć ziemian, więc ominął kopułę i podszedł do budynku.

Intuicja nie zawiodła Martina. To był ziemski dom, zbudowany z czerwonej cegły, z dachem pokrytym dachówką, szerokimi oknami i wygodną loggią na pierwszym piętrze. Przed domem rozpościerał się mały ogródek, w którym Martin z rozczuleniem zobaczył szczypiorek, czerwieniejące pod folią inspektów pomidory i – o cudzie nad cudami! – kilka kwitnących jabłoni!

A na ławce przed wejściem, z robótką w rękach siedziała pogodna staruszka z siwymi lokami, ubrana w jaskrawożółtą suknię. Popatrzyła na Martina przez grube szkła okularów, uśmiechnęła się i wstała.

– Dobry wieczór, Frau – przywitał się Martin. Czuł się niezręcznie. Jego znajomość niemieckiego ograniczała się do kilku zwrotów, które przypadkiem utkwiły mu w pamięci.

– O, dobry wieczór, Herr! – odpowiedziała staruszka. – Przepraszam, jestem Holenderką i od dawna nie mówiłam po niemiecku… Nie będzie pan miał nic przeciwko temu, że przejdę na turystyczny? Nazywam się Elza.

– Ależ proszę bardzo! – ucieszył się Martin.

– Klaus! – zawołała starowinka. – Klaus, mamy gościa!

Z otwartego okna pierwszego piętra wyłoniła się łysa głowa staruszka. Na widok Martina Klaus rozjaśnił się w uśmiechu i znikł z okna.

– Proszę, proszę, niech pan siada – zakrzątnęła się staruszka. – Jakie wiatry przywiały pana na Fuckyou?

– Podróżuję… z przyjaciółmi – zaczął nieporadnie Martin. – Właśnie wysiadłem z pociągu. Szukamy dziewczyny, która wyruszyła do Doliny Boga…

– Obawiam się, że nie będę mogła panu pomóc – zmartwiła się szczerze staruszka. – Nie mamy tu ani jednej dziewczyny. Ale w mojej mikrofalówce dochodzi wspaniała strucla, więc jeśli usiądzie pan na chwilę i zechce się napić herbaty…

– Z przyjemnością – powiedział Martin, któremu rzecz jasna wcale nie chodziło o struclę.

Przyszedł Klaus. Radosny i podekscytowany, pospiesznie wycierał wymazane farbą ręce. Martin uścisnął mu dłoń, a staruszek natychmiast wyjaśnił, że jest malarzem, mieszka tu od siedmiu lat, ponieważ to miejsce przynosi mu natchnienie, teologią się nie interesuje, ale bardzo mu miło, że może porozmawiać ze współplemieńcem.

Słowo „współplemieniec” zabrzmiało bardzo szczególnie – uroczyście i majestatycznie zarazem.

Martin zapytał, ilu ludzi mieszka w miasteczku i z przyjemnością usłyszał potwierdzenie swoich domysłów – przebywał tu włoski botanik, eksperymentujący z tutejszymi roślinami, amerykański socjolog, badający społeczeństwo dio-dao, chińska para, prowadząca sklepik, zakład fryzjerski i pralnię dla Obcych, małżeństwo pochodzenia arabskiego i młody Japończyk, ukrywający się na Fuckyou przed prześladującą go yakuzą.

Rosjan, jak słusznie przypuszczał Martin, nie było. Wywiad cierpiał na chroniczne braki finansowe, a rosyjska Cerkiew prawosławna nie odważyła się pójść w ślady Watykanu i wysłać do Doliny Boga choćby „botanika”.

Martin nie miał ani czasu ani ochoty na zawieranie znajomości ze wszystkimi przedstawicielami ziemskich wywiadów i religijnych konfesji, w zupełności zadowalała go para Holendrów, reprezentująca Unię Europejską.

– Zapewne wiele dowiedzieliście się państwo o tym miejscu? – zapytał Martin przy herbacie. Stół nakryto w ogrodzie przed domem, strucla była smaczna, a herbata mocna i aromatyczna. – W dolinie rzeczywiście oddaje się cześć wszystkim znanym religiom?

– Wszystkim znaczącym religiom – uściślił Klaus.

Martin skinął głową.

– Chodzi o to, że jestem prywatnym detektywem – przyznał się detektyw.

Staruszkowie pokiwali głowami z takim zapałem i zrozumieniem, że Martin nie miał żadnych wątpliwości – nie uwierzyli mu.

– Dziewczyna, która tu przybyła, zainteresowała się teologią – powiedział Martin, beztrosko splatając prawdę i kłamstwo. – I chce udowodnić istnienie Stwórcy. Do tego celu potrzebna jej religia, dzięki której zdoła uzyskać jawny i niekwestionowany cud. Do kogo mogła się zwrócić?

– Hmm… Nasza wiara najwyraźniej odpada – powiedział w zadumie Klaus. Mimo że Martin wydał mu się osobnikiem ze wszech miar podejrzanym, poruszona kwestia wyraźnie go zaintrygowała. – Pozwoli pan, że przyniosę tytoń…

– Ależ proszę się częstować moim! – zaproponował hojnie Martin, otwierając plecak. Gdy wyjął paczkę holenderskiego Mac Barrena, twarz Klausa rozjaśnił szczery uśmiech. Zaproponował Martinowi gościnną fajkę i już po chwili mężczyźni rozkoszowali się aromatycznym tytoniem. Elza dołączyła do nich po zastanowieniu, przynosząc z domu malutką fajkę z długim cybuchem. Staruszka siedziała cicho jak myszka, ale widać było, że słucha rozmowy bardzo uważnie.

– Cud, cud… – zastanawiał się na głos Klaus. – Widzi pan, nawet dziwna wiara dio-dao odrzuca powtarzalność i przewidywalność cudów. Możliwość uzyskania cudu po wypełnieniu tego czy innego rytuału jest sprzeczna z dowolną religią, sprowadza ją do poziomu szarlatanerii czy magii. Stwórca nie może być mechanizmem, który po określonej modlitwie wiernych wykona określone działania. Mojżesz otrzymał od Boga laskę i dar czynienia cudów, ale tylko dla spełnienia woli bożej. Chrystus mógł dokonywać cudów, ale będąc Bogiem, ograniczał sam siebie… Gdyby posłuchał próśb apostołów, objąłby panowanie w Judei… w buddyzmie nie możemy liczyć na cud, jeśli zaś mowa o islamie…

– Ma pan rację, ziemskie religie się do tego nie nadają – przerwał mu Martin. – Ale dziewczyna uważa, że w jakiejś wierze znalazła lukę. Jestem pewien, że teraz jest w Dolinie Boga i namawia jakichś kapłanów, by jej pomogli. Nie mam czasu, żeby przeszukać całą dolinę… poradźcie mi coś, proszę!

Klaus i Elza popatrzyli na siebie.

– Bardzo sympatyczny młody człowiek – zauważyła Elza. – Jest pan chrześcijaninem?

Martin skinął głową.

– Może jednak zdołasz mu pomóc, Klaus? – zasugerowała Elza.

– Choć odrobinę?

Jak na malarza Klaus całkiem nieźle orientował się w teologii. Zastanawiał się przez kilkanaście minut, w końcu powiedział:

– Gaczczer.

– Słucham? – wykrztusił Martin, omal nie rozlewając herbaty.

– Wiara geddarów – wyjaśnił Klaus. – Występuje w niej postać mesjasza, TajGeddara, który… – zamyślił się. – Nie można powiedzieć, że jest bogiem, ale jest czymś więcej niż prorokiem… Powiem tak: TajGeddar to ta część… nie, nie część… ta strona Stwórcy, którą może postrzec człowiek… chciałem powiedzieć – geddar. To jakby model, analogia, projekcja…

– Zrodzony przez światłość, cień na ścianie bytu… – wymamrotał Martin. Ze spojrzenia, jakim obrzucił go Klaus, wywnioskował, że jego szanse, by zostać uznanym za prywatnego detektywa, spadły do zera.

– No widzi pan… sam pan wszystko rozumie – uśmiechnęła się Elza.

– Mam przyjaciela, geddara, nieco mi opowiedział… – usprawiedliwiał się Martin.

Nie uwierzyli mu.

– Ale czy wiara geddarów zawiera przewidywalność cudu? – zapytał Martin.

– Ich religia jest wystarczająco młoda i aktywna – odparł Klaus.

– Geddarowie są spętani bardzo skomplikowanym kodeksem wzajemnych oddziaływań, ich społeczeństwo jest bardziej zhierarchizowane niż japońskie. Te wszystkie kodeksy, wzajemne obowiązki i zależności, częściowo rozprzestrzeniają się na ich kontakt z Bogiem. Istnieje kilka obietnic TajGeddara, które należą do podstaw wiary geddarów. Na przykład, każdy kapłan TajGeddara, który zginął w imię potwierdzenia słuszności swojej służby i głębi swojej wiary, zostanie wskrzeszony w nowym ciele.

Martin uśmiechnął się sceptycznie.

– I to natychmiast – dodał znacząco Klaus.

– Słyszałem, że w historii geddarów były wojny religijne – powiedział Martin. – Ale nie obiło mi się o uszy nic o masowych zmartwychwstaniach.

– Nic dziwnego – pokiwał głową Klaus. – Zazwyczaj wyjaśnia się to, jak się pan pewnie domyślił, niewystarczającą wiarą umarłych. Ale obiecane jest natychmiastowe wskrzeszenie cielesne, zaś geddarowie twierdzą, że takie wypadki miały miejsce i to niejednokrotnie.

Martinowi zrobiło się słabo.

– Dziewczyna może przyjść do świątyni i poprosić, żeby złożono ją w ofierze w imię TajGeddara – wymamrotał – na pewno już na to wpadła…

– A potem okaże się, że jej wiara była niewystarczająca – uśmiechnął się Klaus. – Właśnie tak się to zwykle dzieje.

– Jest jeszcze rytuał u chri… – powiedziała Elza, krzywiąc się.

– I co, czy po ostatnim rytuale kamień zaczął się unosić? – parsknął sarkastycznie Klaus. – A może jeszcze tańce z ogniem sheali?… Nie. Jeśli dziewczyna naprawdę chce przeprowadzić pokazowy eksperyment, to tylko na geddarach. Rezultat negatywny niczego nie da, ale pozytywny… – uśmiechnął się wieloznacznie, ale od razu sposępniał i pogrążył się w zadumie.

– Pójdę już – powiedział Martin, wstając. – Dziękuję za poczęstunek…

– Jest pan pewien, że musi pan tam iść? – zapytał nieoczekiwanie Klaus.

– Sądzi pan, że to niebezpieczne?

– Nie wydaje mi się, żeby istniało zagrożenie fizyczne – wyjaśnił Klaus. – Ale w planie duchowym…

– W takim razie przyjmijmy, że właśnie próbuję uniknąć zagłady duchowej – rzekł Martin.


W połowie drogi do wejścia do Doliny Boga, Martin pożałował, że nie zostawił u europejskich szpiegów plecaka i karabinu. I tak niełatwy bieg utrudniało dodatkowo rozrzedzone powietrze.

Do tęczowego łuku Martin dobiegł spocony i zdyszany, przeklinając cygara, fajki oraz obżarstwo we wszystkich jego przejawach. Poza tym czuł, że przez pogawędkę przy herbacie zapomniał o zrobieniu jednej bardzo ważnej rzeczy i teraz pojawiło się ryzyko złamania miejscowych zwyczajów. Martin tak się spieszył, że nie obejrzał porządnie łuku, dostrzegł tylko, że „tęcza” została zbudowana z jakichś materiałów syntetycznych i zawiera nie siedem kolorowych pasów, ale co najmniej trzydzieści.

Kilku dio-dao wyszło z kopuły i stało teraz przed łukiem, czekając na Martina.

– Nie wolno wchodzić z bronią – powiedział jeden z Obcych, przyglądając się badawczo karabinowi w futerale.

Martin w milczeniu zrzucił na ziemię plecak, karabin i wysypał z kieszeni wszystko, włączając szwajcarski scyzoryk.

– Teraz jesteś czysty i możesz wejść – powiedział ten sam dio-dao.

Martin pokręcił głową i zapytał, czując się jak bohater świńskiego dowcipu i doskonale wiedząc, że nie ma innego wyjścia:

– Czy w waszej kopule jest toaleta?

Po raz pierwszy w życiu Martin miał okazję wywołać tak masowy wybuch homeryckiego śmiechu. Ci z dio-dao, którzy nie byli ciężarni, skulili się ze śmiechu, pozostali trzęśli się ostrożnie, przytrzymując ciężkie brzuchy. Z niektórych toreb wysunęły się główki maluchów.

– To… to dlatego tak biegłeś? – zapytał dio-dao. – Tak?

– Przestrzegam waszych kretyńskich zwyczajów! – wykrzyknął Martin. – Macie tu kibel czy nie?

– Chodźmy – skinął głową dio-dao, nadal chichocząc. – Chodź, pielgrzymie…

Minutę później, już wybiegając z kopuły, Martin wywołał nową falę histerii. Nawet gdyby szedł niespiesznym krokiem i tak niczego by to nie zmieniło.

– Czy przez łuk przechodziła kobieta mojej rasy? – zapytał. – Dziś, kilka godzin temu?

Kilku dio-dao, którzy zdołali opanować śmiech, pokiwało głowami.

– Dokąd poszła? – na wszelki wypadek zadał pytanie Martin.

– Kobieta pytała o drogę do jelca TajGeddara – usłyszał. Jego podejrzenia sprawdziły się.

Martin podszedł do łuku – i z przerażeniem popatrzył przed siebie.

Dolina miała jakieś dziesięć kilometrów długości i trzy szerokości, a całą tę przestrzeń zapełniały wymyślne budowle i wyszukane konstrukcje. Oczy rozpaczliwie szukały czegoś znajomego w tej obfitości kształtów, najlepiej złotych główek cerkwi albo przynajmniej katolickich katedr, minaretów, budynku pagody czy synagogi. Ale wzrok napotkał tylko okrągłą kamienną budowlę pośrodku sztucznego bagna, ciągnącą się ku niebu iglicę, zwieńczoną srebrzystymi strzałami, koło wyciągu nad kopalnią, gigantyczny posąg, przedstawiający wymachującego kleszczami homara, spiralnie zawinięty akwedukt, po którym leniwie płynęła woda oraz ogień płonący w olbrzymiej misie. Mniejsze budowle nikły w wieczornym zmierzchu.

– Gdzie jest ten jelec? – wykrzyknął Martin.

Dio-dao podszedł do niego i bez słowa pokazał coś po prawej stronie. Martin podążył wzrokiem za jego dłonią i zobaczył wyrastającą ze zbocza góry budowlę, przypominającą stylizowaną, zbudowaną z kamienia pięść. Pięść ściskała coś w rodzaju jelca, z którego zamiast ostrza bił w niebo wąski promień światła.

– Ale dosłownie… – mruknął Martin. – Dziękuję, dio-dao.

I pobiegł, pozwalając strażnikom doliny wyśmiać się do woli.


Dolina Boga ożywała o zmierzchu – tak się złożyło, że wiele ras witało i żegnało słońce mistycznymi rytuałami. Płomień w ogromnej czaszy zaczął zmieniać kolor i pulsować, jakby wspomagany powietrzem z gigantycznych miechów. Zaczęły działać fontanny. Nad ponurą budowlą, pozbawioną drzwi i okien, wzbiło się w niebo i zakołowało stado ptaków, rozmiarem przypominających gołębie, a ubarwieniem – kolibry.

Dźwięki!

Dudnienie niewidocznych bębnów, jęk wtórujących im gongów. Przenikliwy ryk trąb, pisk klawesynu, agonia skrzypiec i brzęk strun. Odlegle glosy dzwonów, organów z piskliwą fisharmonią w tle, płacz rozbijanego szkła i huk turbin…

Głosy!

Nieśmiałe i dumne, czułe i groźne, błagalne i stanowcze, błogosławiące i przeklinające, głosy w tysiącach języków, głosy, sprawiające, że żołądek podchodził do gardła, głosy świdrujące czaszkę, budzące niepokój i ból…

Zapachy!

Słodki aromat kadzideł, gorzki dym palonych ziół, ohydny smród płonącej materii organicznej… zapachy odurzające, pobudzające, przenikliwe, uspokajające, znajome i obce człowiekowi… zapachy naturalne, chemiczne, równe, niczym linia, nieuchwytne i pomieszane jak rozpływająca się w powietrzu plama…

Dio-dao w drzwiach świątyń i kaplic!

Dio-dao w płaszczach i sutannach, narzutkach i garniturach, piórach i skórach, obnażeni i wymalowani, znieruchomiali i wirujący w rytm dziwnego tańca, kroczący i podskakujący, przyglądający się Martinowi i wznoszący oczy ku niebu…

Martin biegł między świątyniami po wąskich betonowych dróżkach, rozwidlających się i zmieniających kierunek. Jelec TajGeddara był coraz bliżej, ale drogę do niego zagradzał kanał, w którym stali nadzy dio-dao, płucząc dłonie w wodzie. Martin wskoczył do zimnej wody i przeszedł w bród niezbyt głęboki, sięgający mu do piersi kanał. Dio-dao przyglądali mu się bez słowa.

Wspinając się po kamienistym zboczu – w górę nie prowadziły żadne dróżki – Martin podbiegł do wejścia świątyni. Zamiast drzwi była tu zasłona z cienkich, metalowych nici. Za drżącą zasłonką pląsały czerwone rozbłyski światła, stamtąd też dobiegały głosy – i to w języku turystycznym!

– Stójcie! – krzyknął Martin, wbiegając do świątyni geddarów. Stójcie!

Wszyscy i tak stali. Dwóch dio-dao w strojach geddarów – niczym ożywiona karykatura, zjadliwa, ale całkiem udana – oraz ludzka kobieta – Irina Połuszkina, całkiem naga, ze stertą ubrań pod nogami. W rękach dio-dao błyskały miecze geddarów, wytopione z ceramicznych nici. Cały ten obrazek żywo przypominał Martinowi okładkę jakiejś kiepskiej książki fantastycznej, po raz kolejny eksploatującej wątek „pięknej i bestii”.

– Zostawcie ją! – krzyknął znowu Martin i dopiero wtedy zauważył, że Iriny nikt nie trzyma, a dio-dao ujęli miecze nie za rękojeści, lecz za ostrza. Jeśli tylko nie mieli zamiaru obić dziewczyny rękojeściami, Irinie nic nie groziło.

– Jesteś zdenerwowany i rozszczepiony – powiedział bardzo spokojnie jeden z dio-dao, przenosząc spojrzenie na Martina. Jego miecz wsunął się do pochwy za plecami. – Co cię niepokoi?

– Nie słuchajcie tej dziewczyny, to, co wymyśliła, jest głupie – powiedział szybko Martin, podchodząc do Iriny.

– Martinie, nie prosiłam pana ani o radę, ani o pomoc! – wykrzyknęła gniewnie Irina.

Martin wcale nie był zdumiony, że dziewczyna go poznała. W milczeniu chwycił ją za rękę, odciągnął od dio-dao na kilka kroków i powtórzył:

– Jej propozycja to pomyłka. Nie wolno…

– Skąd wiesz, co zaproponowałam?

– A skąd ty wiesz, kim jestem? – sparował Martin. Dziewczyna przygryzła wargę i Martin ponownie zwrócił się do kapłanów: – Dziewczyna trochę się pospieszyła, TajGeddar nie ożywi jej i…

– Oczywiście, że jej nie ożywi – przytaknął dio-dao w lazurowej szacie. Skinął głową swojemu towarzyszowi ubranemu w strój w kolorze sałaty i ten odszedł na bok. – Nikt nie miał zamiaru jej zabijać. Uspokój się. Policz w myślach do dwunastu, powtarzając po każdej cyfrze „Taj!”

Martin posłuchał rady dio-dao, choć wydawała mu się wyjątkowo głupia.

„Jeden – Taj! Dwa – Taj!”

Do Iriny dopiero teraz dotarło, że stoi nago przed mężczyzną swojej rasy. Szarpnęła się, ale Martin trzymał ją mocno. Wtedy Ira wyprostowała się, niczym młoda fotomodelka, bez skrępowania pozująca do „Playboya”. Dobrze zrobiła – nie ma nic śmieszniejszego niż naga kobieta, próbująca zasłonić się dłońmi.

„Trzy – Taj! Cztery – Taj!” – liczył w myślach Martin, rozglądając się. Z jego mokrego ubrania na mozaikową kamienną podłogę ściekała woda, ale dio-dao uprzejmie nie zwracali na to uwagi.

Wnętrze świątyni geddarów wydawało się nieduże. Niemal okrągła sala, ściany udrapowane czerwonym aksamitem, żadnego ołtarza czy obrazów, jedynie na kopule niewysokiego sufitu Martin dostrzegł malowidła, ale tak abstrakcyjne, że ciężko było odgadnąć, co właściwie przedstawiają. Jakieś błyski, cienie, niejasne sylwetki…

„Pięć – Taj! Sześć – Taj! Siedem – Taj!”

Martin jeszcze mocniej zacisnął rękę na nadgarstku dziewczyny. Spojrzał jej w oczy. Dziewczyna wytrzymała to spojrzenie i odpowiedziała wzgardliwym machnięciem rzęs.

„Osiem – Taj! Spuścić lanie! Dziewięć – Taj! I żadnych słodyczy! Dziesięć – Taj! Jedenaście – Taj! Zabrać wszystkie kosmetyki! Dwanaście – Taj!”

– Dlaczego jesteś naga? – zapytał Martin i ze złośliwą przyjemnością zauważył, że dziewczyna zaczerwieniła się.

– Kobieta nie ma prawa przebywać ubrana w świątyni TajGeddara – odpowiedział po cichu dio-dao w lazurowym stroju. – Kobieta w ogóle nie ma prawa nosić odzieży… Rozebrała się na nasze żądanie. Nie martw się, jesteśmy związani obietnicą czystości i nie możemy posiąść twojej kobiety.

– Nie jestem jego kobietą! – krzyknęła Irina, ale dio-dao nie zwrócili uwagi na jej słowa. Nic dziwnego. Wiara geddarów, którą wyznawano w tej świątyni, pozostawiała kobietom niezwykle mało praw.

– Jakiej czystości? – nie wytrzymał Martin. – Posiadacie pamięć przodków – czyżbyście chcieli umrzeć, nie przekazując jej potomkom?

– Służba TajGeddarowi jest niedostępna dla kobiet. Ale my nie jesteśmy kobietami, lecz hermafrodytami – oznajmił dumnie kapłan. – Służba TajGeddarowi zabrania cielesnej bliskości. Ale my zapładniamy sami siebie, a tego Księga TajGeddara nie zakazuje.

Martin wypuścił głośno powietrze. No tak, to było możliwe. I niemal na pewno stanowiło straszliwe zboczenie w moralności dio-dao.

Ale ci szaleńcy służyli Bogu geddarów i zachowywali się jak geddarowie.

– Ira, weź ubranie, wyjdź i poczekaj na mnie na zewnątrz – poprosił Martin.

– Nie! – odpowiedziała ostro Irina.

Martin nie nalegał. Nagle wyobraził sobie, jak wychodzącą z jelca Irinę chwyta grupa na wpół obłąkanych dio-dao i ciągnie, na przykład, do płonącej czaszy.

– Czego od was chciała? – zapytał Martin.

– Ta nieszczęsna – powiedział ze współczuciem dio-dao i dłoń Iriny drgnęła – chciała poddać się próbie TajGeddara. Prosiła, by pozwolono jej umrzeć w jego imię, by mogła zmartwychwstać zgodnie z pradawną obietnicą TajGeddara.

– Ale wy odmówiliście i nie pomogliście jej – odgadł Martin.

– Oczywiście – skinął głową dio-dao. – Obietnica TajGeddara nie rozciąga się na kobiety. Samice nie mogą być kapłanami.

Martin zaczął się śmiać. Irina obrzuciła go nienawistnym wzrokiem, dio-dao czekali w milczeniu, a Martin śmiał się coraz głośniej. A to dopiero polityczna poprawność! A to dopiero równouprawnienie! Zanim zaczniesz eksperymentować z obcą filozofią i religią, upewnij się, że posiadasz wszystkie niezbędne „akcesoria”!

Martin śmiał się do momentu, gdy Irina zaczęła płakać. Cicho, niemal bezgłośnie. Kwalergard, dziewczyna Durowa, z której natrząsał się pułk huzarów…

– Przepraszam, Irino… – uspokoił się wreszcie Martin. – Wybacz. Ale biegłem tu jak idiota… bałem się, że znowu znajdę cię martwą…

– Jesteś głupi! – krzyknęła Irina, patrząc na niego gniewnie i nie przestając płakać. – Ciągle mi tylko przeszkadzasz!

– Tak? I gdzie niby tak ci przeszkodziłem? – oburzył się Martin. – Na Bibliotece, gdy postrzeliłem twojego zabójcę? Na Aranku, gdzie twój przyjaciel omal mnie nie zabił? A może na Prerii 2, jak skoczyłaś pod kule? Łapiesz się to za jedną tajemnicę, to za drugą, chcesz od pierwszego kopa rozwiązać zagadki, z którymi ludzkość zmaga się od wieków! Czego ci brakuje? Jesteś młoda, ładna, mądra, więc czemu zachowujesz się jak idiotka?… Jak nawiedzona feministka…

– Nic nie rozumiesz – wyszeptała Irina, gryząc wargę. – Czasu jest coraz mniej, a wy wszyscy nic nie rozumiecie…

Martin poklepał ją uspokajająco po ramieniu i przyłapał się na tym, że wcale nie ma ochoty uspokajać dziewczyny, tylko…

– Irino, zróbmy tak. Wyjdziemy stąd i wszystko mi opowiesz – poprosił. – Dobrze? Uwierzę ci. Słowo honoru. I pomogę – sama widzisz, że z TajGeddarem nic ci nie wyszło i że ja nie mam z tym nic wspólnego. Dobrze?

Dziewczyna niechętnie kiwnęła głową.

– Świetnie – uśmiechnął się Martin. – Zorientujemy się, ile mamy czasu i co trzeba zrobić. Jestem pewien, że wszystko się uda.

Odwrócił się do dio-dao i pokłonił:

– Dziękuję wam, kapłani TajGeddara! Dziękuję za pobłażliwość wobec samicy mojej rasy.

– Ona nie miała żadnych szans – powtórzył kapłan. – Cud zmartwychwstania ofiarowywany jest tym, którzy wierzą w TajGeddara, a nie naukowcom-fanatykom, idącym na śmierć, by zaspokoić ciekawość badacza.

– Logiczne – skinął Martin. – Czy wobec tego możemy odejść? Nie obraziłem was swoim nagłym wtargnięciem? Czy kobieta nie uraziła waszych uczuć?

– TajGeddar jest bezlitosny wobec zła, ale pobłażliwy dla błędów – na twarzy dio-dao pojawił się uśmiech. – Idźcie i nie pozwólcie, by wasz umysł rozszczepiał się. Oddzielajcie dobro od zła, ale cztery razy pomyślcie, zanim coś uczynicie.

– Teraz będę myślał dwanaście razy… – uśmiechnął się Martin.

Chyba w końcu los się do niego uśmiechnął…

Skinął Irinie i dziewczyna niezręcznie, nie nachylając się, lecz przykucając, zebrała wszystkie swoje rzeczy. Martin odwrócił się taktownie, ale gdy tylko Irina wyprostowała się, znów mocno chwycił ją za rękę.

– Zegnajcie, czcigodni – powiedział Martin, ruszając w stronę wyjścia. – I wybaczcie, że tak nabłociłem.

I wtedy stało się to, czego Martin już przestał się bać.

Metalowe nici zasłony brzęknęły cicho i wszedł Kadrah. Jego twarz była niemal biała – zdumiewające, że szara skóra może tak poblednąć.

– Wszystko w porządku, Kadrahu, zdążyłem – powiedział szybko Martin.

Geddar tylko skinął głową i przesunął po nagiej dziewczynie obojętnym spojrzeniem. Wyszedł na środek sali i powiedział cicho:

– Bluźnierstwo.

Martin jęknął w myślach, ale tylko w myślach – nie mógł teraz okazać nawet cienia wątpliwości.

– Kadrahu, oni nie są niczemu winni! – wykrzyknął.

Dio-dao w lazurowym stroju podszedł do geddara i rzekł:

– Cały jesteś gniewem, mój bracie! Pozwól, że oczyszczę twoją duszę.

– Shakrin-khan! – krzyknął Kadrah, jego ręka uniosła się do rękojeści miecza i od razu opadła. Kadrah jakby oklapł, sklęsł. Odwrócił się do Martina i martwym głosem przetłumaczył: – Psie gówno. Wybacz mi, przyjacielu. Mówiłem, że są granice, których przekroczyć nie zdołam. Lepiej będzie, jak wyjdziesz.

– Co cię rozszczepiło, bracie mój? – zapytał łagodnie kapłan.

Kadrah zaśmiał się złowieszczo.

– Co mnie rozszczepiło? Miecz TajGeddara w mojej duszy! Widzę zło, stoję w nim i oczyszczę je!

Łagodny głos dio-dao napełnił się gniewem.

– Uważaj, nauczycielu! Nie ma tu nierozumnej młodzieży, która czeka na lekcję! To jelec TajGeddara, cienia od światła!

– Rozumiesz kolory, przeczytałaś Księgę TajGeddara, kupiłaś sobie miecz, ale to nie czyni cię jeszcze geddarem! – wysyczał Kadrah. – Stoisz w pogańskiej kaplicy, drwisz z mojej wiary, depczesz cień TajGeddara!

– Rozumiem język strojów, znam księgę, sam wykonałem swój miecz! – głos dio-dao rozlegał się niczym grom. Obcy wyprostował się, był teraz wyższy od Kadraha. Od razu stało się jasne, że jest ciężarny. – To prawdziwy jelec TajGeddara, stworzony w imię jego i ku chwale jego, i cień TajGeddara spoczywa na moich ramionach! Czy nie powiedział TajGeddar, że tylko geddarom niesie on prawdę? „Wszyscy są niegodni, by mi służyć, i każdy ma prawo mi służyć”!

– „Dająca życie nigdy nie stanie pod cieniem moim, niosąca życie nie wejdzie do jelca miecza mego”! – sparował Kadrah. – Jesteś brzemienna!

– Nie jestem kobietą! – warknął dio-dao. – Jestem kapłanem trzeciej nici miecza, imię moje brzmi Korgan i żyję na chwałę TajGeddara!

– Jesteś gorsza od kobiety, albowiem posiadasz fałszywy rozum! – wrzasnął Kadrah. – Jesteś brzemienna, jesteś hermafrodytą, jelec został zbrukany!

– Odetnij swój gniew, Kadrahu!

– Shiidan! – zawył Kadrah i wyciągnął miecz.

Teraz już Martin jęknął na głos, wziął Irinę pod pachę i przeniósł ją do najodleglejszego kąta świątyni.

Geddar Kadrah i dio-dao o imieniu Korgan stali naprzeciwko siebie. Korgan również wyciągnął miecz. W jego spojrzeniu widać było szczerą wściekłość niesłusznie oskarżonego.

Teraz już ani Kadrah, ani Korgan nie zaprzątali sobie głowy prowadzeniem rozmowy w języku turystycznym. Zresztą, rozmowa nie trwała długo.

– Ash garrza-hra Taj, anzar Shiidan, Kadrah! – wykrzyknął kapłan i Martin pomyślał, że nazwanie geddara po imieniu było największym błędem dio-dao, ostatnią kroplą, przepełniającą czarę gniewu Kadraha. „Fałszywy” kapłan nie miał prawa rozmawiać z geddarem jak równy z równym…

– Ash Shiidan-khan! – warknął Kadrah.

Irina poruszyła się w objęciach Martina i powiedziała cicho:

– To koniec… skoro nazwał go psem diabła…

Miecze skrzyżowały się.

Być może przyjmujący kapłaństwo geddarów dio-dao rzeczywiście doskonale władał bronią. Być może faktycznie posiadł tajemną sztukę splatania miecza z roztopionych kamiennych nici.

Ale w starciu z profesjonalnym katem geddarów nie miał żadnych szans. Dio-dao w ogóle nie korzystali z broni siecznej – woleli broń obuchową i miotającą, w rodzaju buław czy proc.

Już w trzecim wypadzie Kadrah wybił dio-dao miecz z ręki i zamarł na chwilę, odprowadzając spojrzeniem odlatujący pod ścianę miecz – jakby zdumiony, że nie udało mu się go przeciąć. Bezbronny Korgan nie próbował uciekać – podrzucił dumnie głowę, patrząc prosto w oczy geddara, a jego usta szeptały coś bezdźwięcznie…

Miecze brzęknęły, przecinając powietrze i krew zalała lazurowy strój dio-dao. Martin miał wrażenie, że początkowo Kadrah chciał odciąć kapłanowi głowę, ale w ostatniej chwili rozmyślił się i zadał dwa ciosy w pierś. Widocznie była to bardziej haniebna śmierć, taka, na jaką zasługuje „pies diabła”.

– Twój jelec został oczyszczony, TajGeddarze! – wykrzyknął Kadrah. Dwoma szybkimi ruchami wytarł miecze o odzież Korgana i schował je do pochew. Na drugiego kapłana, który zastygł z boku, w ogóle nie zwracał uwagi. Może dlatego, że tamten nie był ciężarny.

– Coś ty narobił, Kadrahu… – wyszeptał Martin, wstając. – Coś ty narobił…

Geddar spojrzał na niego surowo:

– Wybacz, przyjacielu. Powinieneś był odejść. Musiałem ukarać zhańbienie jelca.

Podszedł do Martina i Iriny, podał dziewczynie rękę.

– Wstań. Jestem przyjacielem Martina i cieszę się, że mogłem cię uratować.

– Zabójca – wyszeptała Ira. – Okrutny zabójca!

Geddar westchnął i zabrał rękę.

– A jednak wasze samice nie są do końca rozumne – powiedział sucho. – Wyprowadź ją stąd, Martinie, i ubierz. Ja muszę pomodlić się w oczyszczonej świątyni.

Martin nie odpowiedział. Patrzył na ciało Korgana, które przestało być nieruchome.

Z zakrwawionych fałd kapłańskiego stroju wysunęło się dziecko.

Całkiem malutkie – gdyby to był ludzki malec, Martin dałby mu dwa, najwyżej trzy lata.

Za dzieckiem ciągnęła się gruba pępowina, pulsując w szalonym rytmie, drżąc niczym mocno naciągnięta struna. Szeroko otwarte oczy dziecka wpatrywały się nieruchomo w Kadraha.

Jakby wyczuwając to spojrzenie, Kadrah odwrócił się, podniósł ręce do mieczy i opuścił je bezwolnie.

– Świątynia została zhańbiona na zawsze… – wyszeptał.

Na widok dziecka Irina wstała i krzyknęła, zasłaniając twarz rękami. Widok był faktycznie niesympatyczny.

Dziecko uniosło się na silnych, tylnych łapach i w zadumie przeniosło wzrok na pępowinę. Pulsowanie ucichło. Wyglądało to tak, jakby przez niebieskawą linę przeciskano do ciała dziecka duże grudki.

W końcu usta małego dio-dao otworzyły się i słaby głos powiedział:

– Spełniła się obietnica TajGeddara… Zginąłem i zostałem wskrzeszony w nowym ciele.

Kapłan w stroju w kolorze sałaty padł na kolana.

– Nie zmartwychwstałeś! – ryknął Kadrah. – Wcisnąłeś swoją pamięć w ciało dziecka! Znowu drwisz sobie z wiary! – wrzasnął i wyszarpnął miecz z pochwy.

– Nie waż się!

Nim Martin zdążył zareagować, Irina podniosła z podłogi miecz kapłana. Próbował ją złapać, ale ręce ześliznęły się po nagiej skórze i dziewczyna mu się wymknęła, a Martin pośliznął się na zalanym krwią kamieniu i upadł. Cios Iriny był nieumiejętny i niezgrabny, jakby machała pałką, i geddar oczywiście poczuł zawisłe nad głową ostrze. Odwrócił się i wyszczerzył zęby. Martin pomyślał, że geddar świetnie nad sobą panuje – Kadrah nie zaatakował Iriny, jedynie zasłonił się mieczami przed jej klingą.

Miecz kapłana ześliznął się po głowniach Kadraha i przeciął jedną z nich przy samej rękojeści. Ostrze weszło geddarowi w ramię, rozcinając ubranie i ciało.

– Mamusiu… – wyszeptała Irina, wypuszczając miecz z rąk.

Klinga sterczała z ramienia geddara, płynęła krew. Geddar patrzył w zadumie na ranę i swój przecięty miecz. Rozłożył dłoń i garda z odłamkiem ostrza upadla na podłogę.

– Ja nie chciałam… – szepnęła Irina.

– Byłaś jedynie mieczem TajGeddara… – powiedział geddar i padł na kolana.

– Wybacz mi! – wykrzyknęła Irina, pochylając się nad Kadrahem. – Wybacz!

Martin widział to, co stało się chwilę potem i nic nie mógł zrobić.

Nogi Iriny pośliznęły się na krwi, dziewczyna zachwiała się i pochyliła nad geddarem…

…a ten nadal trzymał w ręku drugi miecz.

Na plecach Iriny pojawiło się niewielkie zgrubienie, które rosnąc szybko w końcu pękło, wypuszczając na wolność ostrze miecza i trochę krwi. Dziewczyna jęknęła słabo.

– Nie… – jęknął geddar. Resztką sił zdjął Irinę ze swojego miecza, popatrzył błagalnie na Martina i szepnął: – Nie chciałem tego zrobić!

Ślizgając się na krwi i już nie próbując wstać, Martin podczołgał się do nich na kolanach i wziął Irinę z rąk geddara.

– Pomóż mi… – szepnęła dziewczyna.

Martin zacisnął dłonią pulsującą ranę. Na pomoc było już za późno. Klinga geddara przebiła serce.

– Są nas… jeszcze trzy – powiedziała Irina patrząc mu w oczy i jakby odgadując niewypowiedziane myśli. – Przynajmniej… jedna… powinna… klucznicy… nie są w stanie…

– Gdzie one są? Gdzie one są, Ira? – krzyknął Martin.

– Szukaj… na… – wyszeptała dziewczyna. Odkaszlnęła – jakoś tak cicho, kulturalnie – i zamknęła oczy.

– Zawiodłem cię, przyjacielu – powiedział geddar. On również umierał, krew ciągle chlustała z rany. – Są silniejsi… wykorzystali mnie i mój gniew. Jestem winny.

Mała postać dio-dao podeszła do nich. Nowo narodzony kapłan popatrzył ze smutkiem na dziewczynę i spytał cieniutkim głosem:

– Czy ona potrzebuje obrządku TajGeddara?

Martin pokręcił głową, kołysząc na kolanach nieruchome ciało. Dio-dao odwrócił się do umierającego geddara.

– Serce TajGeddara jest miłosierne… przyjmij swój los, Kadrahu.

Klęczący Kadrah kołysał się lekko i Martin miał wrażenie, że geddar w przystępie wściekłości rzuci się na nowo narodzonego dio-dao. Ale Kadrah zapytał tylko:

– Wybaczysz mi… Korganie?

– Tak, jak przykazał TajGeddar – zapiszczał dio-dao i położył dłonie na zakrwawionych ramionach geddara.

Martin podniósł Irinę, wstał i poszedł do wyjścia. Słabnący Kadrah klęczał przed nowo narodzonym dio-dao, który mówił coś w języku geddarów. Czasami Kadrah odpowiadał, czasem kręcił głową. Młody kapłan ukląkł obok Kadraha, wkładając mu w ręce swój miecz.

Brzęknęła metalowa zasłona.

– Chodźmy, Martinie – rozległo się z tyłu. – Oni zajmą się ciałem.

Martin odwrócił się. Za jego plecami stał mały Di-Pi, patrzący z żalem na umierającego Kadraha i martwą Irinę.

– On uwierzył – wymamrotał Martin, wychodząc z jelca. – Uwierzył!

– Zbyt późno wskazano mi drogę… Kapłan zginął i zmartwychwstał? – zapytał ze smutkiem Di-Pi.

Martin kiwnął. W głowie miał mętlik.

– Nie istnieją cuda niepozostawiające wolności wyboru – powiedział cicho Di-Pi. – A jeśli nawet istnieją… nie pochodzą od Boga.

– O czym ty mówisz, Di-Pi? – nie zrozumiał Martin.

– Przykazanie o natychmiastowym wskrzeszeniu to dogmat geddarów – odparł Di-Pi. – Nie należy interpretować go zbyt dosłownie w przypadku dio-dao. Takie rzeczy zdarzały się już w naszej historii.

– Zdarzały się? – wykrzyknął Martin. – Więc jesteście w stanie przekazać dziecku całą swoją świadomość? Zeskanować całą osobowość?

Di-Pi skinął głową.

– Nie da się tego zrobić na zawołanie – pokusa byłaby zbyt silna, ale to się zdarzało. Czasami. Jeśli umierający był pewien, że jego życie jest ważniejsze od przedłużenia rodu. Jeśli ma to ogromne znaczenie. Jeśli niemowlę nie jest do końca rozwinięte i nie posiada własnej osobowości. Bardzo dużo tych „jeśli”, Martinie!

– Cudu nie było – wyszeptał Martin, sam nie wiedząc, co czuje – smutek czy ulgę.

– Nie było – potwierdził Di-Pi. – A jednocześnie – był. Kapłan rzeczywiście wierzył w TajGeddara. I zmartwychwstał w nowym ciele… Kadrah go zabił?

Martin skinął głową:

– Brzemienność kapłana… Nie mógł tego znieść. Samice ich gatunku w ogóle nie są rozumne.

– To głupie – powiedział Di-Pi. – Dogmat okazał się silniejszy od rozumu. Dogmat zabił Kadraha i wskrzesił kapłana… – przeniósł spojrzenie na Irinę. – A kto zabił ją?

– Ją zabił przypadek – odparł Martin. – Pośliznęła się i upadła na miecz Kadraha… przedtem raniąc go śmiertelnie.

Di-Pi opuścił głowę.

– Powinienem wcześniej skontaktować się z teologami… Uprzedzić ciebie, uspokoić geddara… Biedna kobieta…

Martin pokiwał głową. Ręce miał zakrwawione, cały był we krwi, a martwe ciało ciążyło ku ziemi. Czwarta kopia Iriny Połuszkinej zginęła przypadkiem śmiercią nienaturalną. Znowu na jego oczach. I znowu nie mógł nic zrobić.

Ale tym razem został bez jakichkolwiek nici.

Trzy Iriny, podróżujące gdzieś w galaktyce, mogły spokojnie umrzeć w samotności. Martin Dugin nie przyniesie im pecha.

– Mam wrażenie, że to ja jestem przyczyną jej śmierci – rzekł cicho Martin. – Za każdym razem. Nie zdążam jej pomóc. Czegoś… czegoś we mnie brakuje.

Zacisnął dłoń na żetonie Iriny, szarpnął i schował do kieszeni. To już było. Tego więcej nie będzie.

– Nie rób sobie wyrzutów – poprosił Di-Pi. – Starałeś się. Napiszę książkę o tym, jak się starałeś. O tym, że czasem dogmaty są silniejsze od rozumu i wiary.

– Bardziej ucieszyłaby mnie inna książka, Di-Pi – powiedział Martin.

– Mogę wymyślić szczęśliwe zakończenie – odparł Ten, Który Doczekał Się Na Przyjaciela. – Ale czy mogę wymyślić inne życie?


Na Stację kluczników Martin przyszedł dwa dni później.

Miał już za sobą oficjalne wyjaśnienie incydentu – bardzo pomogło mu to, że Di-Pi jako jedyne dziecko Urodzonego Jesienią odziedziczył stanowisko starszego śledczego do spraw przestępstw związanych z przybyszami.

Miał też za sobą pogrzeb Iriny Połuszkinej. Pop cerkwi Ikony Ciał Niebieskich odprawił mszę żałobną. Dziewczynę pochowano na małym cmentarzu za świątynią. Na niewysokiej, drewnianej dzwonnicy smętnie biły dzwony. Przybyli kapłani świątyni TajGeddara, przyszli dio-dao z Soboru Wszystkich Stygmatów, przyszło kilku protestantów i jeden buddysta w pomarańczowej szacie.

Ojciec Ambrozjusz (imię świeckie – Radość Każdego Poranka) wygłosił po nabożeństwie krótkie kazanie. Językiem cerkiewno-słowiańskim posługiwał się biegle, a śmiercią Iriny rzeczywiście bardzo się przejął. Jedno tylko stropiło Martina: sądząc po kilku wypowiedziach ojca Ambrozjusza, duchowny miał nadzieję, że szczątki Iriny Połuszkinej nie ulegną rozkładowi i cerkiew Ikony Gwiazd Na Nieboskłonie zyska własną świętą.

Martin szczerze w to wątpił.

Potem udał się do najbliższego miasta, w którym znajdowała się Stacja. Di-Pi odprowadził Martina i tam pożegnali się serdecznie. Ten, Który Doczekał Się Na Przyjaciela nadal był mały, ale teraz już wyraźnie okrzepł i zmężniał.

Martin wiedział, że najprawdopodobniej widzi Di-Pi po raz ostatni i to obudziło w jego duszy smutek podobny do tego, który czuje człowiek, odwiedzając umierającego przyjaciela.

Być może właśnie to uczucie niezasłużonej winy i szczerego żalu odgradzało planety dio-dao od innych ras znacznie skuteczniej niż nudne formalności wizowe czy kontrast między najnowszymi technologiami i archaicznością bytu. Martin pomyślał, że tego uczucia nie da się przezwyciężyć. Jeśli traktujesz dio-dao jak równych sobie, jak istoty, z którymi można przyjaźnić się i współpracować, nigdy nie pogodzisz się z rytmem ich życia.

Martin wszedł na Stację kluczników, w myślach żegnając się z Di-Pi, tak samo jak z Iriną Połuszkiną.


– Smutno tu i samotnie – oznajmił mały, jakby poskręcany klucznik. Nigdy wcześniej Martin nie spotkał klucznika-kaleki, ale przecież zawsze musi być ten pierwszy raz. – Porozmawiaj ze mną, wędrowcze.

– Mam dług – powiedział Martin.

Nie czuł do kluczników ani nienawiści, ani nawet niechęci. Być może dlatego, że nie był przekonany o ich winie. A może dlatego, że złoszczenie się na kluczników byłoby równie głupie, jak denerwowanie się z powodu huraganu czy epidemii?

Klucznik skinął głową:

– Wiem. „A dla tego czegoś małego, żałosnego, naiwnego, co nie było ani ciałem, ani duszą, ani talentem – właśnie dla tego, co stanowiło osobowość mężczyzny, sensu nie znalazł. Próbował robić wszystko jednocześnie – kochać, wierzyć, cieszyć się życiem i tworzyć. Ale sensu życia i tak nie znalazł. Mało tego, mężczyzna zrozumiał, że spośród tych nielicznych ludzi, szukających w życiu sensu, nikt nie zdołał go znaleźć”.

Martin przytaknął i mały klucznik, popijający z wysokiej szklanki jakiś płyn, wyglądający jak mleko, uśmiechnął się do niego.

– Mężczyzna musiał przejść jeszcze wiele dróg – podjął opowieść Martin. – Rzucał się na wszystko, co, jak sądził, niosło w sobie sens. Próbował walczyć, starał się budować. Kochał i nienawidził, tworzył i niszczył. I dopiero wtedy, gdy jego życie zaczęło się chylić ku zachodowi, człowiek zrozumiał najważniejszą prawdę. Życie nie ma sensu, bo sens oznacza zniewolenie. Sens to twarde ramy, w których umieszczamy życie. Mówimy – sens życia jest w miłości. Albo – w pieniądzach. Mówimy – sens jest w wierze. Ale to tylko ramy. Życie nie zawiera w sobie sensu – i to jego wyższy sens i wyższa wartość. W życiu nie ma kresu, do którego musisz dojść – i to jest ważniejsze od tysiąca wymyślonych sensów.

– Rozwiałeś mój smutek i samotność, wędrowcze – skinął głową klucznik. – Wejdź we Wrota i kontynuuj swą drogę.

– To było tylko dokończenie tamtej historii – przypomniał Martin. – Myślałem, że za wejście będę musiał zapłacić jeszcze jedną.

Czy Martinowi się zdawało, czy klucznik naprawdę się uśmiechnął?

– Wielu ludziom nie starcza życia, by opowiedzieć jedną tylko historię. Każdego dnia zaczynają opowieść, nie znając jej zakończenia… Wejdź we Wrota i kontynuuj swą drogę.

Czyżby klucznik odpowiedział na pytanie?

– Czy mogłem uratować Kadraha? – zapytał Martin.

Klucznik wpatrywał się w przestrzeń i pił mleko.

– Nie lubię długów – rzekł Martin. – Chcę opowiedzieć o tych, którzy szukali sensu życia. O geddarze, nauczycielu i kacie, który nie umiał zrezygnować ze swojego sensu. O dio-dao, który zmienił sens życia swojego ro…

– Powstrzymaj się – powiedział klucznik i Martin przerwał w pół słowa. – Powstrzymaj się, Martinie. Teraz jeszcze nie umiesz skończyć tej historii. Kontynuuj swą drogę.

Martin wstał i skinął głową. Poczuł, że jest zlany potem. Wydawało mu się, że na chwilę znalazł się o włos od nieznanej i bardzo niebezpiecznej granicy.

– Dziękuję, kluczniku – wyszeptał Martin. – Do zobaczenia.

Загрузка...