Część piąta

Błękitna

Prolog

Najbardziej i najpełniej – nie licząc, oczywiście, emigracji – nostalgia przejawia się podczas podróży służbowych. Wyjazdy turystyczne nie pozwalają odczuć tego słodkiego bólu tęsknoty za ojczyzną – zbyt wiele wrażeń, malowniczych ruin, młodego wina i ciepłego morza. Delegacja natomiast, zwłaszcza nieudana, pozwala tej wzniosłej tęsknocie narodzić się, okrzepnąć i rozkwitnąć bujnym kwieciem patriotycznych chabrów i rumianków.

Wyprawa na Marge była dla Martina właśnie taką nieudaną delegacją. Stracił wszystkie ślady i punkty zaczepienia. Pozwolił Irinie umrzeć po raz kolejny. I wciąż nie wiedział, czego był świadkiem – boskiego cudu czy kaprysu obcej fizjologii.

Najwyższa pora powrócić na łono ojczyzny, wciągnąć w płuca swojski zapach, wypić szklankę wódki, zagryźć garścią świeżej ziemi i przez kilka miesięcy nie ruszać się z Moskwy.

Albo wyjechać do niezbyt odległych ciepłych krajów. Najlepsza byłaby rodzima Jałta, Odessa albo Sewastopol. Martin wyobraził sobie Jałtę – spadające ku morzu uliczki, małą knajpkę przy dolnej stacji kolejki linowej, gdzie tak przyjemnie napić się wina przed spacerem nad chłodne już morze… Martin odetchnął głęboko. Zapomnieć o Irinie. Nawiązać romans – koniecznie z jakąś mężatką, która przyjechała do Jałty na wypoczynek i nie nastawia się na długi związek. Pić dużo mocnego wina. Palić starą fajkę, porządnego Stanwella, ze srebrzystym kółkiem przy cybuchu. Kupować u Kaukazów szaszłyki, jadalne wyłącznie na gorąco. I wykąpać się w morzu – nago, pod rozgwieżdżonym nocnym niebem. Kruszyć z balkonu wyschniętą bułkę żarłocznym mewom. Malowniczym południowym żebrakom rzucać jałmużnę, dzieciom kupować lody. Wieczorami pogapić się trochę w telewizor, a może nawet pójść do kina lub na koncert przebrzmiałych gwiazd muzyki pop.

I po dwóch relaksujących tygodniach wrócić do Moskwy – wyrzucając z głowy obce planety, cudze problemy i cudze lęki.

O tym wszystkim Martin myślał stojąc w długiej kolejce do kontroli paszportowej, już poza ścianami moskiewskiej Stacji. Kłębił się tutaj tłum, przede wszystkim ludzie, ale widać było również kilku Obcych. Wbrew swoim zwyczajom, Martin nie obserwował ich, by uzyskać informację o pozaziemskiej psychice, tylko marzył o Jałcie i przelotnych radościach aksamitnego sezonu… A może październik nie jest już aksamitnym sezonem? Wszystko jedno – tylko Jałta! Ukraińska „horilka” marki Nemiroff, piwo nikołajowskie, ulubiona fajka… Gorące kobiety – zawsze, i kąpiel w chłodnym morzu – raz.

Kontrola paszportowa ciągnęła się w nieskończoność. Martina przetrzymali dwadzieścia minut – zawiesił się komputer i paszport przeniesiono do innego punktu kontrolnego, gdzie również stała spora kolejka. Ale Martin, jak każdy Rosjanin, który choć raz przechodził przez Szeremietiewo-2, był cierpliwy i nie narzekał.

W końcu sprawdzono mu paszport, wbito wizę wjazdową i Martin mógł przejść przez bramkę i rozejrzeć się w poszukiwaniu taksówki.

Okazało się jednak, że nie musi szukać samochodu i targować się. Ojczyzna już na niego czekała – w osobie Jurija Siergiejewicza, ubranego w szary płaszcz i obracającego na palcu klucze od starej wołgi.

– Dokąd jedziemy? – zapytał Jurij Siergiejewicz z uśmiechem.

– Dokąd pan sobie życzy – odparł Martin, posłusznie wsiadając do samochodu. Plecak i winchester wrzucił na tylne siedzenie.

– Chociaż raz właściwe podejście do sprawy – pochwalił czekista, ruszając.

Wołga lawirowała przez jakiś czas po zaułkach, w końcu wyjechała przed Świątynią Zbawiciela i ruszyła prosto do centrum.

– No i dlaczego pan nas tak traktuje, Martinie? – zapytał z wyrzutem Jurij Siergiejewicz, przerywając niezręczną ciszę. – My do pana z sercem na dłoni… Tak nam się dobrze rozmawiało, nawet zapewniłem zwierzchnictwo, że towarzysz Dugin od razu poinformuje, jak tylko zdarzy się coś ciekawego…

– Nie bardzo miałem o czym informować – powiedział ponuro Martin. – Za kogo mnie pan uważa, za jasnowidza? Pojawił się pewien domysł… kompletnie idiotyczny…

– No, no? – zachęcił go Jurij Siergiejewicz.

– Irina prosiła rodziców w liście, żeby przekazali pozdrowienia psu, i nazwała go Homerem. A pies ma na imię Bart.

– Nie łapię – przyznał się czekista.

– To z takiego filmu – wyjaśnił Martin. – Tam jest cała rodzinka…

Przedstawił Jurijowi Siergiejewiczowi cały łańcuszek domysłów, które zaprowadziły go na planetę Marge.

– Takie buty… – gwizdnął Jurij Siergiejewicz. – Przyznaję, że faktycznie patykiem na wodzie pisane. Ale mimo wszystko powinien pan do mnie zadzwonić…

– Najpierw postanowiłem sprawdzić to na miejscu – powiedział uparcie Martin. – A na miejscu wszystko potoczyło się błyskawicznie. Pewien geddar narzucił mi swoją przyjaźń…

– Oo? – czekista wyraźnie się ożywił. – O tym opowie pan oddzielnie, geddarowie to nasi jedyni sprzymierzeńcy w galaktyce.

– Juriju Siergiejewiczu – nie wytrzymał Martin. – Obiecuję, że wszystko panu opowiem. Nie mam nic do ukrycia, prócz własnej głupoty i pecha. Ale teraz jestem strasznie głodny!

– No i?… – spytał czekista, uśmiechając się niewinnie.

– Wozi pan łebków po godzinach czy w godzinach pracy? – zapytał złośliwie Martin. – Bo jeśli po godzinach, to może podjedziemy do jakiejś restauracji…

– Niestety w czasie pracy – Jurij Siergiejewicz nie wyglądał na urażonego. – A to znaczy, że pojedziemy, Martinie Igoriewiczu, do dużego szarego budynku z poważnymi wujaszkami przy wejściu.

Martin westchnął i postanowił, że nie będzie niepotrzebnie drażnił czekisty. Ale gdy faktycznie zatrzymali się przed dużym, szarym budynkiem naprzeciwko wspaniałej księgarni „Biblioglobus”, do której Martin wstępował co miesiąc po nową porcję czytadeł, znowu się w nim zagotowało. Wyjął portfel i spojrzał pytająco na czekistę.

– Skąd w panu tyle jadu? – westchnął z goryczą Jurij Siergiejewicz. – Czyżby bezpieka represjonowała panu pradziadka? A może dziadek był dysydentem i ukrywał książki Sołżenicyna na antresoli? Albo ojciec dostał wyrok z artykułu o szpiegach-ekologach? A pan jest zdania, że państwo może istnieć bez kontrwywiadu? Jeśli musi pan koniecznie wiedzieć, Martinie, to czasem rzeczywiście dorabiam jako taksówkarz. Bo moja pensja jest dziesięć razy mniejsza niż pańskie zarobki… jeśli mówimy o rzeczywistej sumie, a nie o tej, od której płaci pan podatki.

Martinowi zrobiło się wstyd. Schował portfel, zawahał się przez sekundę i powiedział szczerze:

– Przepraszam. Niepotrzebnie się uniosłem. Ale proszę mnie zrozumieć – wychodzę ze Stacji i trafiam prosto w pańskie objęcia. Specjalnie przetrzymali mnie w kolejce?

– Specjalnie – potwierdził Jurij Siergiejewicz. – Ale czy oficjalne wezwanie ucieszyłoby pana bardziej?

Martin zastanowił się i pokręcił głową.

– A jeść pan dostanie, proszę się nie bać – ciągnął z nutką goryczy Jurij Siergiejewicz. – Żeby po wyjściu od nas nie pobiegł pan do pierwszej lepszej organizacji obrony praw człowieka, by opowiedzieć, jak to bezpieka głodzi zatrzymanych.

Czekista nie skłamał. Przeszli obok poważnych wujaszków, którzy w rzeczywistości byli poważnymi cioteczkami, zjechali starą windą na dół, do podziemi Łubianki, i znaleźli się w ponurym korytarzu (a nie, jak spodziewał się Martin, w lochu oprawcy), który zaprowadził ich do całkiem sympatycznej stołówki.

Z wyszczerbionymi brązowymi tacami w rękach stanęli w krótkiej kolejce i ruszyli zwykłą drogą niewymagającego klienta – od mokrych sztućców w plastikowych korytkach poprzez kompot w szklankach aż do odzianej w biały fartuch dziewczyny przy kasie.

Nieoczekiwanie dla samego siebie Martin z perwersyjną przyjemnością zanurzył się w tę dawno zapomnianą atmosferę zakładów zbiorowego żywienia. Jako przystawkę wziął jajko z majonezem (dwie smętne połówki ochlapane łyżką majonezu), śledzia z cebulką (na pewno będą ości) oraz sałatę z sosem winegret – na oko całkiem świeżą i apetyczną. W ramach pierwszego dania Martin skusił się na barszcz ukraiński, do którego dodawano sympatyczne pampuszki, hojnie natarte czosnkiem i posypane zieleniną. W barszczu pływało kilka ładnych kawałków mięsa, a zresztą, Jurij Siergiejewicz wziął barszcz bez wahania, a kto jak kto, ale on na pewno świetnie znał tutejszą kuchnię. Drugie danie nie dawało zbytniego pola do popisu – kotlety mielone, gołąbki (te same kotlety, zawinięte w liść kapusty), nieodzowny gulasz (nie mający nic wspólnego z prawdziwym gulaszem) i antrykot z kapustą.

Martin wybrał antrykot.

Na deser, posłuszny atmosferze zapomnianego święta smaku, wziął keks, szklankę kompotu i galaretkę.

– Lubi pan sobie podjeść – zauważył Jurij Siergiejewicz, który ograniczył się do gołąbków i barszczu. – Policz razem, Ludeczko – poprosił kasjerkę.

Martin już miał zaprotestować i nawet sięgnął do kieszeni po pieniądze, ale widząc, że cały jego obiad kosztował mniej niż dolara, speszył się i pozwolił się zaprosić. W końcu czekista też miał prawo do złośliwości.

Przy jedzeniu nie rozmawiali o międzygwiezdnych wojażach. Martin zjadł barszcz, sałatę, i wymyślając sobie w duchu od obżartuchów, zrezygnował ze śledzia i oddał go czekiście. Antrykot był całkiem znośny, a kompot z suszu schłodzony i dlatego dobry.

Galaretkę Martin jedynie podziobał widelcem, wzdychając:

– Zawsze to samo… jak jestem głodny, oczami zjadłbym wszystko…

Jurij Siergiejewicz uśmiechnął się, sięgnął do sąsiedniego stolika i zręcznie wyjął z serwetnika plik dla oszczędności pociętych na trójkąty serwetek.

– Niechże się pan hamuje, Martinie. Niech pan nie stara się odgryźć więcej, niż może pan przełknąć.

Martin nie zareagował na kolejną złośliwość, postanawiając jednak, że przy następnej już nie odpuści. W końcu to nie trzydziesty siódmy rok!

Po obiedzie Jurij Siergiejewicz zaprowadził go do pokoju, który, jak domyślił się Martin, nie należał do nikogo konkretnego i służył do rozmów z zatrzymanymi. Szkoda, że czekista nie zaprosił go do swojego gabinetu. Takie szczegóły jak biurko, rozmiar portretu prezydenta, obecność bądź też brak dywanu na podłodze, liczba telefonów i widok z okna, mogłyby mu wiele powiedzieć o Juriju Siergiejewiczu. Do tej pory Martinowi nie udało się odgadnąć stanowiska i stopnia czekisty, a przecież do kapitana i do pułkownika – bo właśnie w takich ramach umieścił Jurija Siergiejewicza – należało się różnie odnosić.

– Jestem podpułkownikiem – powiedział czekista, jakby odgadując myśli Martina. – Mam czterdzieści dwa lata i obawiam się, że awans na pułkownika dostanę tuż przed emeryturą. Mam trójkę dzieci, których prawie nie oglądam, żonę, której mój grafik dyżurów obrzydł dawno temu, i starych rodziców w Penzie – których odwiedziłem ostatnio dwa lata temu. Mam również pracę, którą bardzo lubię. Głupią pracę – szukanie w galaktyce artefaktów… cudów. Czegoś, co mogłoby przynieść pożytek ojczyźnie. Jestem patriotą, rozumie pan? Nie łysym nacjonalistą, nie ultralewicowcem i nie ultraprawicowcem. Kocham swój kraj i to wszystko…

Zrobił przerwę i zapytał:

– Śmieszne, co?

Martin poczuł wstyd i opuścił wzrok.

– Klucznicy – ciągnął niespiesznie Jurij Siergiejewicz – obsypują Ziemię nowymi technologiami. Dzięki nim problem głodu praktycznie przestał istnieć. Życie stało się bardziej bezpieczne, dostatnie i – paradoksalnie! – ciekawsze. Rosja miała szczęście – u nas są aż trzy Stacje, więc opłata też jest wystarczająco wysoka… Co zresztą rozumie pan nie gorzej ode mnie.

Martin rozumiał.

– Rzecz w tym, że ja nie wierzę w darmowe ciasteczka – kontynuował Jurij Siergiejewicz. – Nie wierzę i już. Nawet jeśli dla kluczników te ciastka to okruszki z biesiadnego stołu. Oni czegoś chcą, Martinie. Od nas, geddarów, aranków, od humanoidów i niehumanoidów… I prędzej czy później wystawią nam rachunek.

– Ich poczynania mogą być równie dobrze eksperymentem – zauważył Martin. – Albo formą rozrywki. My kupujemy psy i koty, a klucznicy zorganizowali sobie gromadkę średnio rozwiniętych cywilizacji. I to ich bawi.

– Owszem, taka wersja również jest brana od uwagę – przyznał czekista. – Ale każda zabawa może się w końcu znudzić, a wtedy Stacje znikną równie nieoczekiwanie, jak się pojawiły. Przecież nie dostaliśmy żadnych gwarancji, że sieć transportowa będzie istniała wiecznie. Najstarsza ze znanych nam Stacji powstała osiemdziesiąt sześć lat temu. To sekundy… wobec wieczności.

– Sądziłem… – zaczął Martin.

– Osiemdziesiąt sześć lat, cała reszta to kłamstwo – uciął Jurij Siergiejewicz. – A to znaczy, że żyjemy w niestabilnym świecie i jesteśmy całkowicie zależni od kluczników. Czy oni są dobrzy, czy źli? Czy są tacy mądrzy, czy również korzystają z cudzych technologii? Ponieważ nie znamy odpowiedzi, musimy przygotować się na najgorsze.

– I rozpocząć produkcję wody święconej, gdy tylko zapachnie siarką… – zacytował Martin.

– Podziwiam erudycję – Jurij Siergiejewicz skłonił głowę. – Przy okazji, robiliśmy eksperyment, jak na kluczników działa wino mszalne i woda święcona…

Martin wytrzeszczył oczy.

– Żadnej reakcji – westchnął czekista. – Zresztą, to jeszcze żaden dowód. Tak czy inaczej, klucznicy są poza naszym zasięgiem. Poza tym, próbujemy współpracować z innymi rasami i mamy pewne efekty: nieoficjalna umowa handlowa i pakt o współpracy z radą merów Aranku, kontakty z patriarchą geddarów, szereg interesujących artefaktów… Mamy wiele rzeczy, Martinie. Ale sprawa Iriny Połuszkinej jest potencjalnie najbardziej obiecująca.

– Nie uważa pan, że w takim razie za słabo się nią zajmujecie? – zauważył Martin.

Jurij Siergiejewicz odwrócił wzrok.

– Na własne ryzyko? – dopytywał się Martin. – Czy pierś w orderach, a głowa w krzakach?

– Gdyby zależało to ode mnie – zdenerwował się czekista – wszyscy nasi agenci, posiadający prawo do pracy w galaktyce, szukaliby dziewczyny dzień i noc! Myśli pan, że zagarnąłem tę sprawę dla siebie i nikogo do niej nie dopuszczam?

Martin czekał. Ten niepozorny mężczyzna też czekał – i w końcu detektyw poddał się i pokręcił głową.

– Pojawiła się opinia – podjął Jurij Siergiejewicz – i to na samej górze… żeby dać sobie z tym spokój.

– Dlaczego?

– Dossier wpadło w ręce Iriny przez jej ojca. W przeszłości Ernesto Siemionowicz był jednym z naszych najwybitniejszych analityków, teraz od czasu do czasu również pracuje nad pewnymi materiałami. Jeszcze przed zniknięciem Iriny wygłosił swoją opinię… z którą zgodziła się większość zwierzchnictwa.

Martin słuchał uważnie.

– Zdaniem Ernesto Siemionowicza – powiedział ze zmęczeniem Jurij Siergiejewicz – klucznicy nie są prawdziwymi prekursorami… nie są tą hipotetyczną, starożytną rasą, niegdyś kontrolującą galaktykę. Są przypadkowymi spadkobiercami, którzy otrzymali dostęp do bazy danych, albo do gotowych urządzeń prawdziwych władców Wszechświata. Prekursorzy odeszli – na razie zostawmy kwestię, dokąd – a klucznicy znaleźli… – Jurij Siergiejewicz zastanowił się przez chwilę – magazyn? Bibliotekę? Centrum naukowe? Memoriał? Flotyllę przysłowiowych czarnych gwiazdolotów, badających planetę po planecie? Może pan wybrać najbardziej odpowiadającą panu wersję. I teraz nie bardzo wiedzą, co z tą potęgą zrobić. Może z jednej strony realizują plan prekursorów, a z drugiej szukają zaginionej supercywilizacji. Ostrożnie. Z obawą. Jak człowiek, który zamieszkał w pustym domu i dręczy go strach, że prawdziwy gospodarz kiedyś wróci… Wszystkie zagadki, znane nam i wyliczone w dossier, są efektem nieumiejętnego obchodzenia się kluczników z potężną techniką prekursorów. Nieudane próby zawładnięcia obcą wiedzą, eksperymenty, pomyłki… I jeśli teraz na poważnie zajmiemy się badaniem tych zagadek, klucznicy wystraszą się. Nietrudno wyobrazić sobie następstwa.

– Zniszczenie Ziemi? – zasugerował Martin.

– Najbardziej humanitarny wariant – odłączenie ziemskich Stacji od sieci transportowej. A w efekcie izolacja i chaos. Wyobraża pan sobie, co się stanie, jeśli klucznicy odejdą? Wybuchnie jeszcze większa panika niż w momencie ich przybycia.

– Jak rozumiem, Ernesto Siemionowicz radził nie badać tych… zagadek? – podsumował Martin.

– Właśnie. Nie zabraniać prowadzenia badań, ale nie zajmować się nimi zbyt intensywnie. Jeśli jakiś niezależny badacz zacznie grzebać w tych tajemnicach, będzie to prywatna sprawa badacza. Jeśli zagadkami zajmie się struktura państwowa – dojdzie do nieszczęścia. Władze zgodziły się z wywodami Połuszkina. Mało tego, analogiczną decyzję podjęły rządy europejskie i amerykański… Francuzi jak zwykle mieli na ten temat własne zdanie, ale kto by ich słuchał. A gdy decyzja została podjęta, Irina Połuszkina przeczytała raport. Oburzyła się. Wyciągnęła jakieś własne wnioski, odwrotne do wniosków ojca. I postanowiła, że sprawiedliwości musi stać się zadość.

– To fakt?

– Jedynie prywatna opinia. Odwiedziłem Ernesto Połuszkina po tej naszej rozmowie… Zagraliśmy w otwarte karty. Gdy pana wynajmował, miał nadzieję, że wszystko się jakoś ułoży. Po trzeciej śmierci przestał w to wierzyć. Jego zdaniem Irinie udało się – nie wiadomo tylko jak – przechytrzyć kluczników i skopiować samą siebie. Po tym wydarzeniu klucznicy stali się czujniejsi… i teraz sukcesywnie likwidują kopie dziewczyny. Rzecz jasna potajemnie.

– I jak brzmi decyzja Połuszkina? – zapytał Martin.

– Nie wtrącać się – powiedział krótko Jurij Siergiejewicz.

– Nieźle – mruknął zgryźliwie Martin. – Całkiem nieźle jak na ojca jedynaczki…

– On wierzy, że klucznicy zlikwidują sześć zbędnych dziewcząt, a siódmej pozwolą wrócić. To praktycznie jedyna szansa Iriny.

– Jednej z siedmiu Irin – zauważył Martin.

Jurij Siergiejewicz skinął głową.

– Nie brzmi to zbyt szlachetnie – stwierdził Martin. – Wygląda to jak loteria, a w dodatku nie ma żadnych gwarancji, że jakiś los w ogóle wygra.

– Ma pan lepsze rozwiązanie? – zgasił go Jurij Siergiejewicz. – Jak rozumiem, uczciwie próbował pan chronić dziewczynę. A efekt? Cztery trupy na pańskich rękach.

– Tak sobie właśnie pomyślałem… – wymamrotał Martin – czy nie ma w tym przypadkiem mojej winy? Za każdym razem Irina ginęła wtedy, gdy ją znalazłem…

Jurij Siergiejewicz najwyraźniej nie miał zamiaru się nad nim litować.

– To możliwe. Klucznicy i tak nie pozwoliliby wrócić na Ziemię wszystkim dziewczętom. Ale może one mogłyby jeszcze żyć – gdyby klucznicy nie zauważyli, że niebezpiecznie zbliżają się do rozwiązania zagadek.

– Trzeba je ostrzec – mruknął Martin. – Jeśli dwie dziewczyny zostaną w koloniach, to może wtedy dadzą im spokój? A jedna wróci…

– To właśnie próbuję zrobić – przytaknął Jurij Siergiejewicz. – To leży w mojej gestii. Wszyscy nasi ludzie otrzymali listy z instrukcjami dla Iriny. A do pana, Martinie, mam jedną prośbę – niech się pan już nie wtrąca. Nawet jeśli znowu odgadnie pan, na jakiej planecie znajduje się dziewczyna. To oficjalna rada.

Martin skinął głową.

– Czy muszę prosić pana o zobowiązanie na piśmie? – zapytał Jurij Siergiejewicz. – Czy już pan wszystko właściwie zrozumiał?

– Zrozumiałem – mruknął Martin – Przepraszam… Naprawdę czuję się parszywie.

Jurij Siergiejewicz pokiwał głową.

– Jedno mnie tylko niepokoi, wie pan? – powiedział Martin. – Wyglądało na to, że Irina właśnie chce, żebym jej pomógł. Prosiła mnie o to. Powiedziała, że jest ich jeszcze trzy i że chociaż jedna powinna… Nie wiem, co właściwie powinna… Powiedziała, że klucznicy nie są w stanie… nie wiem, czego nie są w stanie. I że ona próbuje ratować galaktykę.

– No i? – zapytał ironicznie czekista.

Martin skinął głową.

– Faktycznie, przepraszam. Ma pan rację, to głupie, dziecięce fantazje. Rozumiem. Ale mówiła tak poważnie…

– Mój siedmioletni syn całkiem poważnie mówi, że będzie prezydentem całej Ziemi – powiedział Jurij Siergiejewicz. – A córka twierdzi… jest trochę starsza od Iriny… że zostanie gwiazdą w Hollywood.

– Ale przecież i tak zacząłby pan szukać Iriny? – zapytał Martin. – Gdyby to od pana zależało – zaryzykowałby pan?

Jurij Siergiejewicz odpowiedział nie od razu.

– Bardzo bym chciał, żeby mój syn został prezydentem całej Ziemi. Ale na razie jest trójkowym uczniem, nie wymawia „r” i czasami moczy się w łóżku. A córka jest absolutnie pozbawiona talentu aktorskiego. Pomiędzy naszymi pragnieniami i rzeczywistością rozciąga się wielka przepaść, Martinie, i świetnie pan o tym wie.

– Niech mi pan wypisze przepustkę – poprosił Martin. – Już wszystko zrozumiałem.

– Mam nadzieję… gorąco wierzę, że dobrze mnie pan zrozumiał – czekista spojrzał Martinowi w oczy i dodał: – Jeśli jeszcze raz wyruszy pan na poszukiwanie Iriny, zostanie pan aresztowany.

– Zrozumiałem. Proszę mi powiedzieć, skąd pan wie, co się wydarzyło na planecie dio-dao?

– Europejczycy donieśli – odparł ponuro czekista. – Cholerni sprzymierzeńcy… Przy okazji uznali pana za naszego agenta i byli oburzeni, że nie powiadomiono ich o operacji.

– Już nie będę – powiedział Martin z miną winowajcy.

1

Jak powinien czuć się człowiek na wieść, że z jego winy zginęły cztery niewinne dziewczęta?

Martin nie wiedział. Może dlatego, że udało mu się przekroczyć tę straszną granicę, którą – na szczęście – przekraczają nieliczni: strzelał, żeby zabić, i zabijał. Czym w porównaniu z prawdziwym zabójstwem jest szereg zbiegów okoliczności, doprowadzających do kolejnej śmierci kolejnej Iriny Połuszkinej? I czy w ogóle jest tu miejsce na poczucie winy? Być może Martina zrozumiałby kierowca karetki, który potrącił przechodnia, wioząc chorego do szpitala. Ale wśród jego znajomych nie było kierowców z tak bolesnymi doświadczeniami. Była jedynie sympatyczna dziewczyna, która miała strasznego pecha do staruszek. Nieszczęsne babcie wpadały pod jej samochód regularnie co pół roku – ale na szczęście kończyło się na złamaniach kończyn.

Ale do pogromczyni staruszek Martin nie zadzwonił. A im dłużej zastanawiał się nad całą sytuacją, tym większe ogarniało go przygnębienie.

Nie uważał się za winnego.

Po prostu czuł się podle i było mu ciężko na duszy – jeśli założymy jej istnienie.

Można było, oczywiście, pójść do cerkwi i opowiedzieć o swoich smutkach mądremu duchownemu, takiemu, co to i zgani, i pocieszy… Ale Martin nigdy nie był przesadnie religijny, poza tym potrafił sobie wyobrazić, co usłyszy: „Nie zabiłeś ich? Nie przypuszczałeś, że twoje czyny doprowadzą do śmierci? Więc idź w pokoju i nie grzesz więcej!”

A Martin mimo wszystko chciał poczuć swoją winę. Chciał się pomęczyć, ukorzyć i przeżyć oczyszczenie. Owo dążenie rosyjskiej inteligencji, opiewane przez wielkich pisarzy dziewiętnastego wieku, jest zazwyczaj przyczyną alkoholizmu, chorób serca oraz nastrojów rewolucyjnych u osób z wykształceniem wyższym niż średnie.

Więc po półgodzinnej wędrówce po mieszkaniu, po przeprowadzonej w myślach rozmowie z mądrym kapłanem, kierowcą-zabójcą i Dostojewskim, Martin zdecydowanie podniósł słuchawkę i zadzwonił do Ernesto Połuszkina.

„Wielodzietny” ojciec odebrał od razu.

– Mówi Martin – przedstawił się krótko pragnący oczyszczenia męczennik. Rzadkie imiona pozwalają na luksus niepodawania nazwiska – w przeciwieństwie do różnych tam Sieriożów, Andriejów i Wołodiów.

– Był pan na Marge – stwierdził Ernesto Siemionowicz.

– Tak. Czy mógłbym do pana przyjechać?

Po dłuższej ciszy Połuszkin jednak się odezwał:

– Nie winię pana za to, co się stało, Martinie. Rozumiem, że chciał pan jak najlepiej. Ale niech mi się pan teraz nie pokazuje na oczy… dobrze?

Martin wyobraził sobie Połuszkina w gniewie i wykrztusił:

– Dobrze, oczywiście… Ale chciałbym opowiedzieć, co stało się na Marge…

– Dzwonił do mnie… pański kurator – rzekł z lekkim zająknięciem Ernesto Siemionowicz. – więc jestem zorientowany w sytuacji. Pan, jak przypuszczam, również. Przyznaję, że popełniłem błąd, zwracając się do pana o pomoc i zatajając część informacji.

Martin w myślach podziękował cichemu podpułkownikowi Jurijowi Siergiejewiczowi i rzekł: – Jestem winien…

– Nie jest pan niczemu winien – uciął Połuszkin. – Pan niech zapomni o tym, co się stało, a ja będę czekał na powrót mojej jedynej córki. Zegnam.

Połączenie zostało przerwane.

– Żelazny facet – powiedział Martin do siebie, odkładając słuchawkę. – Żelbetowy. Nerwy jak postronki!

Żeby uspokoić własne, nieco słabsze, Martin poszedł do kuchni i w zadumie zrobił sobie gin z tonikiem. Niezbyt wyszukany drink, za to działa jak środek uspokajający. Najważniejsze, to wziąć dobry tonik z prawdziwą chininą, a nie tę chemiczną truciznę z pobliskiej fabryki oranżady.

Tym razem jednak porcja szlachetnego napoju nie przyniosła spodziewanego ukojenia.

Martin zadzwonił do wujka.

– Przypomniałeś sobie w końcu o staruszku – przywitał go swarliwie wujek. – Gdzie cię diabli noszą? W domu nikogo, komórka wyłączona, jeszcze pomyślę, że się włóczysz po galaktyce!

– Interesy… – powiedział Martin, pospiesznie kierując rozmowę na inny, bezpieczniejszy tor. – Przepraszam, ostatnio jestem strasznie zawalony. Wujku, potrzebuję twojej rady…

Wujek od razu zmienił ton. Bardzo lubił doradzać siostrzeńcowi. – No?

– Sprawa wygląda tak… – zawahał się Martin. – Przeze mnie zginął… pewien człowiek.

– Zwariowałeś? – wykrzyknął wujek po chwili ciężkiego milczenia. – Mówisz o takich rzeczach przez telefon? Mam nadzieję, że nie dzwonisz z komórki?

– Nie, nie martw się… – zaczął Martin.

– Zainstalowałeś w telefonie jakiś mechanizm, co? – złagodniał od razu wujek. – To się chyba nazywa scrambler, tak?

Namiętność wujka do różnych „sprytnych” technologii łączyła się z ogromną naiwnością w tej dziedzinie, o czym Martin doskonale wiedział.

– Wujku…

– Najważniejsza sprawa – pozbyć się ciała – zadysponował wujek. – Możesz załatwić dziesięć litrów skoncentrowanego kwasu azotowego?

– Wujku, przestań! Nikogo nie zabiłem! – wykrzyknął spanikowany Martin. Przez sekundę miał wrażenie, że słyszy ciche pstryknięcie na linii, chociaż wiedział, że na jego nowej elektronicznej ATS urządzenia podsłuchowe włączają się absolutnie bezgłośnie. – Chodzi o coś zupełnie innego. No… jakby ci to powiedzieć… próbowałem pomóc pewnej osobie, żeby nie wplątywała się w dość idiotyczną historię. Ta osoba mnie nie posłuchała i na moich oczach…

– To dlaczego mówisz, że zginęła przez ciebie? – oburzył się wujek.

– No bo… nie mogłem jej uratować.

– Ostatnio we Francji wykoleił się ekspres TJV. W tym przypadku nie czujesz się winny? – zapytał rzeczowo wujek.

– To co innego! – wykrzyknął Martin. – Tutaj byłem obok i nie zdołałem pomóc.

– A miałeś taką możliwość?

Martin zastanowił się i powiedział twardo:

– Raczej nie.

– Więc idź i nie grzesz więcej! – wygłosił werdykt wujek.

Martin pomyślał, że właśnie otrzymał rozgrzeszenie od duchownego-samouka.

– Wujku – dla odmiany Martin spróbował odwołać się do jego emocji – nigdy ci się nie zdarzyło, że ginie człowiek, a ty niby nie jesteś winien, ale czujesz się winny?

– Każdy człowiek, który dożył moich lat, widział całe mnóstwo takich sytuacji – złagodniał wujek. – Ech… Zresztą, co ja ci będę mówił? Tobie na pewno też się zdarzało… W końcu nie jesteś chłopcem…

– Zdarzało – przyznał Martin. – A jednak… Więc co mam zrobić, skoro czuję się podle?

– A ładna ta dziewczyna? – zapytał przenikliwie wujek.

– Aha…

– Znajdziesz taką samą, tylko lepszą – kontynuował proroctwo wujek. – Co ty myślisz, że jedna taka we wszechświecie?

– Jeszcze przynajmniej trzy – palnął Martin.

– To już lepiej! To głos nie chłopca, lecz męża – ucieszył się wujek. – Oto moja rada – upij się. Chcesz, to do ciebie podjadę, chociaż nie powinienem się truć… albo zadzwoń do brata. Albo do przyjaciela. A najlepiej – upij się w samotności! Przecież nie masz skłonności samobójczych? Wódka przywieje smutek, wino ci nie pomoże… O, koniak! A jeszcze lepiej gin z tonikiem – smutek stanie się lekki, musujący, z goryczką…

Martin zerknął na pustą szklankę i pokręcił głową. Prorok, który czasem drzemał w wujku, znalazł się dzisiaj w swoim żywiole.

– Dzięki, tak właśnie zrobię – powiedział Martin.

– I wyjedź gdzieś, odpocznij, rozerwij się! – Wujek nie przestawał demonstrować talentu jasnowidza. – Do Odessy, do Jałty… Piwo, kobiety i koniak – oto twoi najlepsi przyjaciele! – po chwili wahania wujek mimo wszystko dodał: – Przynajmniej w tej chwili…


Co może powstrzymać od pijaństwa zdrowego, normalnego mężczyznę, u którego alkohol wzbudza stabilne, pozytywne emocje, który ma sporo pieniędzy i kiepski humor, i który do tego wszystkiego jest kawalerem, a w dodatku właśnie doradził mu, by się upił, krewny (można nawet powiedzieć – nauczyciel).

No właśnie.

I Martin zrozumiał, że nie ma innego wyjścia.

Do całej sprawy podszedł bardzo poważnie. Mimo wzmianki wujka o ginie z tonikiem, wyjął z barku butelkę koniaku – niezbyt wyszukanego, ale całkiem odpowiedniego ormiańskiego „Ani”.

Martin nie lubił francuskich koniaków i nie był snobem, z upodobaniem tokującym o wszelakich „curvoisierach”. Niech sobie zarozumiali Francuzi określają wszystko, co wyprodukowano poza granicami prowincji Cognac pobłażliwym mianem brandy! My i tak wiemy, że prawdziwy koniak jest albo ormiański, albo gruziński. I sir Winston Churchill doskonale o tym wiedział, a komu jak komu, ale jemu trudno zarzucić fałszywy patriotyzm!

Przede wszystkim przygotował zakąskę. Zmielił w młynku do kawy cukier na puder i wysypał na spodeczek. Następnie wrzucił do młynka kilkanaście ziaren kawy i przemielił je na pyl, nie nadający się nawet do ekspresu. Wymieszał z cukrem. Teraz pozostawało już tylko pokroić cytrynę na cienkie plasterki i posypać je otrzymaną mieszanką. Tak otrzymywało się wspaniałą zakąskę do koniaku, tzw. nikolaszkę, najważniejszy wkład ostatniego rosyjskiego cara w sztukę kulinarną.

Ale po otworzeniu lodówki Martin przeżył głębokie rozczarowanie. Cytryn nie było. Zieleniła się tam jedynie para samotnych limonek, niezbędnych do tequili, ale za ostrych do koniaku. Martin pokręcił głową i zamknął lodówkę. Wprawdzie nie jest snobem o wysublimowanym smaku, ale porządek musi być!

Narzucił kurtkę – przed wieczorem niebo nad Moskwą poszarzało, zapowiadając albo zimny deszcz, albo przenikliwy jesienny ziąb – wyszedł z mieszkania i pobiegł do małego warzywniaka za rogiem. Kupił trzy duże cytryny z grubą skórą, a przy okazji kilka jabłek i piękne, dojrzałe awokado, które od dawna darzył wielką sympatią. Mężczyzna, w skupieniu wybierający gruszki, odsunął się uprzejmie na bok – widocznie jego zakup wymagał namysłu i czasu.

Martin wrócił do domu, po drodze wrzucając do torby z owocami listy ze skrzynki, żeby je przejrzeć w wolnej chwili.

Umył cytrynę pod kranem i sparzył ją wrzątkiem, pokroił na cienkie plasterki, a następnie posypał kawowo-cukrowym miałem. Niektórzy esteci radzili dodać do tej kwaśno-słodko-gorzkiej harmonii jeszcze słoną nutę – szczyptę soli lub odrobinę kawioru. Ale to już wydawało się Martinowi przesadą.

Przygotowania do pijaństwa można było uznać za zakończone.


Martin usiadł w fotelu przed telewizorem, włączył kanał, specjalizujący się w starych filmach, i przyciszył dźwięk. Na stoliku już stała otwarta butelka koniaku, obok talerzyk z mieszanką kawy i cukru, leżała fajka, popielniczka, zapalniczka i tytoń. Obok spoczywała słuchawka telefonu, żeby nie zrywać się, gdy ktoś zadzwoni. Na ten sam stolik Martin wysypał pocztę, po czym na dno pękatego kieliszka nalał trzydzieści gramów koniaku, zamieszał i wciągnął aromat.

Bukiet zapowiadał przyjemny wieczór przed telewizorem, przypomnienie przeczytanej już książki, wyjętej z półki na chybił trafił, być może napoczęcie jeszcze jednej butelki i mocny, głęboki sen.

Ale na pewno nie ciężkie rozmyślania o czterech martwych i trzech żyjących dziewczętach!

– Oszukałeś mnie, wujku… – wymruczał Martin. – Owinąłeś mnie sobie wokół małego palca…

Mimo wszystko z przyjemnością wypił koniak i odchrząknął, z niepokojem wczuwając się w posmak.

Nie miał ochoty zapijać koniaku, czyli wszystko w porządku. Co najmniej pięć lat leżakowania…

– No, no – powiedział dobrodusznie, nabijając fajkę. Tytoń nieco wysechł, właściwie należałoby otworzyć nowy, a temu pozwolić zwilgotnieć, ale Martin postanowił się dzisiaj nie czepiać. Zapalniczka wypluła języczek płomienia, zapachniało miodem i wiśniowymi liśćmi. – No dobra…

Martin nalał sobie drugą porcję koniaku i zostawiając go, żeby się trochę ogrzał i pooddychał, zajął się pocztą.

Połowę wyrzucał ledwie zerknąwszy na kopertę – reklama. Adresowana niby odręcznie, zgodnie z obecną modą, ale wprawne oko łatwo odróżni „odręczne pismo” drukarki od długopisu, trzymanego ręką żywego człowieka. Martin wiedział, czego można się spodziewać po takim liście: pół strony radosnej paplaniny, sprawiającej, że człowiek zaczyna przebierać w myślach wszystkie znajome kobiety, a na zakończenie: „…Przy okazji, niedawno podarowano mi fenomenalną rzecz – minibiosferę, malutkie terrarium z prawdziwymi żywymi pajączkami. Wygląda ślicznie, a kosztuje niewiele, i można je nabyć w…”

Przyszło również kilka rachunków, które Martin rozsądnie odłożył na później – żeby sobie nie psuć humoru, dwie widokówki oraz list od znajomych – ileż to rzeczy nazbiera się w ciągu niespełna dwóch tygodni!

Był również list, który omal nie powędrował do kosza razem z reklamą.

Zamiast adresu zwrotnego widniało tylko imię.

„Irina”.

Martin poczuł ból w piersiach, trzasnął sobie drugą porcję koniaku, tym razem nie delektując się smakiem, i uważnie przyjrzał się kopercie. Charakter pisma Iriny pamiętał słabo, chociaż przeczytał jej pamiętnik.

Zaś adres… adres został napisany inną ręką. Dziwną ręką. Jakby ktoś kopiował litery i przerysowywał je, a nie pisał.

Sądząc po stemplach, list wysłano wczoraj rano z poczty głównej. Można było pogratulować moskiewskiej poczcie operatywności, godnej stolicy wielkiego mocarstwa.

– Co ty wyprawiasz… – wymruczał Martin. I otworzył kopertę.

Ten charakter pisma już był znajomy.


Martinie!

Przede wszystkim – nie wierz.

Powiedzą ci, że to twoja wina. Powiedzą ci, że jestem naiwną poszukiwaczką przygód.

Nie wierz!

Wszystko układa się nie tak, jak chciałam. Wszystko poszło źle – od chwili, gdy zrobiło się nas siedem. Zbyt późno zrozumiałam, co się dzieje, zachowywałam się jak dziecko, zaczęłam cię podejrzewać, co na Aranku omal nie doprowadziło do tragedii.

Ale jeszcze wszystko można naprawić. Nigdy nie jest za późno, żeby uratować wszechświat.

Martinie, potrzebuję twojej pomocy. Ryzykujemy bardzo wiele, ale już za późno, by się wycofywać. Potrzebuję chociaż jednej osoby obok siebie. Potrzebne mi rozsądne spojrzenie z boku, a mam wrażenie, że jesteś spokojnym i opanowanym człowiekiem…


Martin napił się koniaku i silą woli powstrzymał się przed rzuceniem kieliszkiem w ścianę.

Przyjrzał się uważnie listowi. To nie był papier. Coś bardzo podobnego, cienkiego, białego, na czym można pisać, ale nie papier.


Sam rozumiesz, Martinie, że to, co się dzieje, jest niesłuszne. Nie mam kogo wezwać na pomoc. Ojciec mi nie wierzy – dla niego ciągle jestem małą dziewczynką. Mogłabym prosić o pomoc przyjaciół, ale to jeszcze dzieci i nie zdołają mi pomóc…


Martin zaśmiał się cicho. Kobiecy brak konsekwencji zawsze go wzruszał, ale prawdziwe perełki trafiały się naprawdę rzadko.


Nie wiem, jak mam cię przekonać. Nie mogę powierzyć kartce papieru tego, o czym się dowiedziałam…

– Powierzyć kartce papieru… – powtórzył z przyjemnością Martin i przebiegł wzrokiem ostatnie linijki.


Zdaje się, że świetnie rozumiesz moje aluzje – skoro przypomniałeś sobie, że lingwista Homer Hejfec był pierwszym człowiekiem, który odwiedził Fuckyou i nawiązał kontakt z dio-dao. Przybądź więc do tego świata, w którym na ciebie czekam. Zrozumiesz, gdzie. Ten list zostanie przekazany na Ziemię rzadką okazją. Proszę cię, pospiesz się.

Irina

Jeszcze nigdy Martin nie czuł się takim idiotą.

– Homer Hejfec – powiedział. Zachichotał i znowu nalał sobie koniaku.

Irina przeceniła go. Nieprawdopodobny zbieg okoliczności zaprowadził go na planetę, którą Rosjanie i Anglicy różnie nazywali. Ale cuda się nie powtarzają – ponieważ są cudami.

Martin wyprostował nogi, położył je na stoliku i utkwił wzrok w telewizorze. Szła „Pycha” – popularny talk show, w którym zwyciężał najbardziej zarozumiały i najbezczelniejszy uczestnik. Gra dopiero się rozpoczęła i trzy pary graczy w najlepsze obrzucały się wyzwiskami i obelgami. Przegrywał ten, który pierwszy zniżył się do niecenzuralnych przekleństw albo rękoczynów… Chociaż, szczerze mówiąc, właśnie to uważano za największy smaczek.

– Cuda się nie zdarzają – powiedział na głos Martin.

Ale nie zdarzają się również tak nieprawdopodobne zbiegi okoliczności!

Ten list od Iriny miał drugie dno, podobnie jak jej notatka do rodziców.

Martinowi nie chciało się wstawać do komputera. Wziął telefon, wszedł do yandexu przez WAP. Wpisał „Homer Hejfec” i zaczął przeglądać pierwsze otwierające się hasła.

Owszem, istniał lingwista o takim imieniu. I odwiedził planetę dio-dao, bez względu na to, jak ją nazwiemy. Ale nie był pierwszy.

Wsławił się w inny sposób – był pierwszym człowiekiem, który zaryzykował i wyruszył na planetę z czerwonej listy – absolutnie nie nadającą się dla człowieka. A właściwie pierwszym człowiekiem, który wrócił z takiej planety i któremu udało się nawiązać kontakt z mieszkańcami.

Planeta nazywała się Bezzar, zaś jej mieszkańcy – bez zbędnych udziwnień – bezzaryjczycy. Coś bardzo niejasnego wypływało z pamięci… Martin jeszcze chwilę błądził po stronach, gubiąc ślady i studiując pobyt Homera Hejfeca na planecie dio-dao, a następnie wyłączył telefon i wstał. Poszedł po Garnela i Czystiakową, otworzył na czerwonych stronach i niemal od razu znalazł Bezzar.

Tu również wspomniano o Hejfecu. Nazywano go „fartownym miłośnikiem przygód i zarozumiałym dyletantem”, co jak na dość oschły ton informatora brzmiało niczym bazarowe wyzwiska. Ale trzeba przyznać, że nawet Garnel i Czystiakowa uznawali zasługi Hejfeca w badaniu Bezzaru.

Przez jakiś czas Martin przyglądał się rysunkowi, przedstawiającemu dorosłego bezzaryjczyka obok człowieka, po czym przyznał rację ulubionym autorom – Hejfec był zarozumiałym idiotą. Sam Martin jeszcze nigdy nie odwiedzał planet z czerwonej listy, na żółte zajrzał tylko dwa razy i wspominał te podróże z dużą niechęcią.

Martin wziął do ręki kopertę i uważnie przyjrzał się adresowi. Wyglądało na to, że litery skopiowano starannie z tekstu drukowanego, przy czym „kopista” nie miał odpowiednich do tego celu oczu i rąk.

Dobrze być bezzaryjczykiem. Dla nich czerwona lista niemal nie istnieje.

– Nie, nie i jeszcze raz nie – powiedział Martin, wstając. Przeciągnął się i pokręcił głową. – Ale koniaczek bardzo mi się przyda…

Puste mieszkanie odpowiedziało ciszą.

W gabinecie Martin wyciągnął z biurka małą, ciężką paczkę, leżącą tam od niepamiętnych czasów i schował ją do lewej kieszeni kurtki. Zaś do prawej, lekceważąc wszystkie prawa, włożył rewolwer i garść pocisków. Paszport i tak zawsze miał przy sobie.

Nie wyłączał światła. Butelkę koniaku zatkał korkiem, ale mieszankę cukru i kawy trzeba było zostawić. Do jednej ręki Martin wziął pustą reklamówkę, do drugiej worek ze śmieciami i wyszedł z domu.

Mężczyzna, który w środku pijatyki pobiegł po jeszcze jedną butelkę i przy okazji postanowił wynieść śmieci, nie powinien budzić najmniejszych podejrzeń potencjalnych obserwatorów.

W nocnym sklepiku pod domem Martin obejrzał uważnie sprzedawany tu koniak, odrzucił całkiem porządny gruziński, poskarżył się na zbyt mały wybór ormiańskiego i wygłosił swoją niepochlebną opinię o francuskim przemyśle alkoholowym. W ten wykład zasłuchał się mężczyzna, który właśnie przyszedł po papierosy, ale nie bardzo wiedział, jakie właściwie chce kupić. Niezdecydowany miłośnik papierosów przypominał skrupulatnego amatora gruszek jedynie solidnością i skupieniem.

Wychodząc ze sklepu bez butelki, Martin złapał okazję i kazał się wieźć do „Siódmego kontynentu”, [„Siódmy kontynent” – popularny moskiewski market] ale przed sklepem gwałtownie zmienił plany i zasugerował kierowcy, żeby podjechać na Kropotkińską, gdzie jest „absolutnie wspaniały sklepik z winem”.

Tutaj, w okolicach Stacji, mogli go już zatrzymać. Dlatego Martin nie ciągnął roli pijanego snoba, poszukującego rzadkiego gatunku alkoholu, tylko wpadł do sklepiku, kupił butelkę ahtamaru i poszedł prosto do Stacji, prowadzony przez światło pulsującej latarni, niezbyt zresztą widoczne wśród stołecznej iluminacji. Klucznicy żądali umożliwienia wolnego dostępu do Stacji wszystkim chętnym, ale w pewnej odległości zawsze przechadzali się agenci po cywilnemu, wypatrując w tłumie potencjalnych niegodziwców. Wszystko zależało od tego, czy operacyjni dostali już portret Martina, czy jeszcze nie.

Nie miał zamiaru przedzierać się do Stacji ani ostrzeliwać. W bębenku rewolweru nie było nabojów.

Jurij Siergiejewicz nie zawiódł – Martina nikt nie zatrzymywał. Krzepcy młodzieńcy nie łapali go pod ręce i nie prosili, żeby „udał się z nimi”. Jeśli nawet ci z obserwacji zewnętrznej podnieśli alarm, to powolny mechanizm bezpieki nie zdążył pójść w ruch.

Martin bez przeszkód minął ogrodzenie i wszedł na Stację.


Pokój był co najmniej skromny, jakby moskiewską Stację projektował osobiście Nikita Chruszczow. Dziesięć metrów kwadratowych, kanapa z beżowym obiciem, na której półleżał klucznik, stół i krzesło dla podróżnika. Na stole – kilka butelek wina, solone sucharki i popielniczka.

Klucznik uprzejmie czekał. To był grubiutki klucznik, lekko zezujący. Rzadko się takich widywało.

A mimo to Martin odniósł wrażenie, że rozmawia ze starym znajomym.

– Chcę porozmawiać o zaufaniu – zaczął Martin. – Nie o tym, które sprawia, że ludzie otwierają przed sobą duszę i razem ryzykują życiem… Idą na zwiad albo ruszają w góry na jednej linie. O najzwyklejszym zaufaniu, którego uczysz się od dziecka. Jest taka gra „wierzysz – nie wierzysz”. Dzieci zadają sobie pytania i nie wiadomo, czego właściwie się przy tym uczą – wierzyć czy kłamać. Chyba jednak kłamać. Gdy jesteś dzieckiem, masz rodziców, którym bezwzględnie ufasz. Kłócisz się z nimi, spierasz – ale ufasz. Wystarczy jednak, że dorośniesz, a znika nawet to zaufanie. Niektórym ludziom udaje się zachować je na całe życie, ktoś inny zamienia je na zaufanie do ukochanej kobiety, wierność ideałom, zaufanie do Boga albo napisów na etykietkach… Tak czy inaczej, ludzkie życie to nieustający wybór: wierzysz albo nie wierzysz. Znam odpowiedź, wierzysz? Wiem, że ona cię nie kocha, wierzysz? Znam dobrą drogę, wierzysz? Wiem, że to zupełnie bezpieczne, wierzysz? Wiem, że fajnie się zabawimy, wierzysz? Każdemu człowiekowi, z którym się kontaktujemy, wystawiamy oceny z zaufania. Jednemu średnie, ale niemal ze wszystkiego, komuś innemu wysokie, ale jedynie z rachunku tensorowego albo historii włoskiej opery. Niestety, innego wyjścia nie ma. Nikt z ludzi nie posiadł prawdy absolutnej. Dlatego staramy się ufać w miarę, żeby nieusprawiedliwione zaufanie nie wyrządziło nam zbytniej szkody. Cała historia ludzkości to historia malejącej potrzeby zaufania. Osobiste zaufanie zastąpiliśmy prawami i zwyczajami. Zbudowaliśmy państwa, którym być może nie ufamy w szczególności, ale ufamy w ogóle. Usiłujemy reglamentować całe swoje życie. Do każdego wydarzenia powinien być gotowy model zachowania. Żeby tylko nie musieć liczyć na zaufanie… Zbyt często nas oszukiwano. Zbyt często ci, którzy żądali zaufania od wszystkich, zdradzali każdego, kto im zaufał. Bawimy się w demokrację i wolne wybory – bo podejrzewamy, że pojedynczy władca natychmiast rozkradnie cały kraj. Podpisujemy kontrakty małżeńskie, dzielimy w sądzie rzeczy i dzieci – ponieważ baliśmy się zaufać najbliższym ludziom. Bierzemy pokwitowanie od przyjaciół, pożyczając im pieniądze, podpisujemy papierek za papierkiem, robiąc interesy, wyhodowaliśmy specjalny podgatunek ludzi, którzy nie wierzą nikomu i niczemu. Ubezpieczyliśmy się od potrzeby zaufania, pozostawiając je dzieciom. Zostawiliśmy je w przeszłości – gdy ludzie wierzyli Bogu, naród carowi, żona mężowi, a przyjaciel przyjacielowi…

– Bóg Adamowi, Abel Kainowi, Samson Dalili, Tomasz Jezusowi… – podpowiedział klucznik. – Nieufność tkwi w naturze człowieka, Martinie. Nie było złotego wieku, gdy zaufanie nie niosło w sobie ryzyka. Nie było i nie będzie. Protezy praw, adwokaci i policjanci, pokwitowania i umowy – to wasza zapłata za postęp. Czego żałujesz, Martinie? Taka jest natura twojej rasy – i wielu, wielu innych… większości ras galaktyki. Kwestia zaufania to nie tylko kwestia wiedzy, ale również myśli. Ufając, musisz nie tylko przyznać, że ktoś posiada znacznie większą wiedzę niż ty. Musisz uwierzyć, że wasze cele są identyczne! Niegdyś, gdy cele były proste – więcej złota, mięsa, wina i kobiet – naród rzeczywiście wierzył swoim wodzom. Gdy zacząłeś myśleć o czymś więcej, zaufanie runęło. To wasza zapłata za to, że pragnęliście czegoś więcej. Za utopie i projekty, marzenia i fantazje. Za Boga w duszy, za miłość w sercu, za książki i obrazy, za proroków i męczenników. Żałujesz utraconego zaufania? Tylko najprostszym prawdom czy pojęciom można zaufać bez wahania – mleku matki i złotej monecie, krwi wrogów i ciepłu samic. Gdy człowiek przestaje sięgać do matczynej piersi, gdy wroga nie trzeba zabijać, gdy obalono pozłacanych bożków i wybrano miłość, a nie chuć – człowiek odchodzi od bezspornych prawd. Nie warto tęsknić za ślepą ufnością. Pozostaw ją okrutnym bohaterom dawnych czasów, pozostaw je dzieciom, bawiącym się w twardzieli. Jesteś wystarczająco dorosły, żeby zdecydować, kiedy jest miejsce na zaufanie.

– A jeśli nie starcza sił na decyzję? – zapytał Martin. – Jeśli rozum mówi jedno, a serce coś innego? Jeśli zaufania pragną wszyscy, a uwierzyć można tylko jednej osobie?

Klucznik uśmiechał się.

– Czy to znaczy, że dla mnie jeszcze za wcześnie na decyzję? – dociekał Martin. – I muszę wrócić do prostych prawd, które nigdy nie zawiodą? Do szaszłyków nad morzem, mocnego wina i kobiet, pragnących jedynie rozrywki?

Klucznik nie przestawał się uśmiechać.

– Nie mogę – powiedział Martin. – Chcę czegoś więcej, kluczniku. Znudziła mi się wiara w bezsporne prawdy – są zbyt nudne.

Klucznik skinął głową:

– Rozwiałeś mój smutek i samotność, wędrowcze. Wejdź we Wrota i kontynuuj swą drogę.

Martin westchnął i wstał, ale zawahał się:

– Dlaczego chcę wierzyć, że otrzymałem odpowiedź? Dlaczego pragnę zaufać?

Ale klucznicy nie udzielali odpowiedzi.


Martin, choć czasem skłonny był do czynów niespodziewanych, nie lubił głupio ryzykować. Dlatego wpatrując się w ekran komputera, wybrał nie Bezzar, lecz Arank. Na Aranku, tuż obok Stacji, mieścił się sklep turystyczny, w którym zamierały serca wszystkich chłopców, bez względu na wiek. Sklep był przeznaczony dla aranków, ale nikt nie bronił zaopatrywać się w nim ludziom. Pieniądze aranków Martin miał, pamiętał nawet cenę bardzo sympatycznego złocisto-purpurowego skafandra. Skafander był przeznaczony dla miłośników ekstremalnych przygód, wybierających się na wycieczkę na planety z żółtej i czerwonej listy. Zgodnie z zapewnieniami producenta, skafander działał nawet na najbardziej tajemniczych i strasznych planetach, gdzie niebezpieczeństwo groziło nie tylko ze strony zatrutego powietrza czy żarłocznych stworów, lecz również praw fizyki – całkowicie odmiennej od fizyki przestrzeni, do której przywykł człowiek. Martin śmiał się w kułak z legend o planetach, na których liczba Pi równa się cztery i z tych rzekomo strasznych konsekwencji, jakie wynikały ze zmiany tej stałej. Za to nie wątpił w istnienie planety, gdzie wszystko – od gleby do istot żywych – jest nadprzewodnikiem. Były takie planety, na których stała Plancka wyrażona jest inną liczbą, na których prędkość światła w próżni nie jest liczbą stałą, istniały planety, na których nie było ani kwasów, ani zasad i planety, na których działały perpetuum mobile drugiego rodzaju. Generalnie istniało całkiem sporo światów, na które człowiek stanowczo nie powinien się wybierać. W porównaniu z nimi Bezzar wyglądał całkiem znośnie.

Ale unosząc palec nad przyciskiem „enter”, Martin zawahał się. Po raz pierwszy w życiu zaczął się zastanawiać, jaką historię opowie, gdy będzie chciał wrócić.

Nigdy przedtem o tym nie myślał, a teraz poczuł niepewność. Nieuzasadnioną, a jednak nie mniej dręczącą.

Co opowie, wchodząc na Stację Aranku?

Może bajkę o księżniczce i kacie? Nic z tego, opowiadał ją pół roku temu. Zepsuł początek, ale w końcu udało mu się wyjść na prostą…

Historię ptaka, który nie lubił śpiewać? Ale Martin jeszcze sam nie wiedział, jak ją zakończyć.

Opowieść o szkle i dmuchaczu? Legendę o podróży na początek świata? Podanie o pustelniku i kalejdoskopie?

Sam o tym nie wiedząc, Martin właśnie przeżywał kryzys, doskonale znany wszystkim pisarzom i poetom: gdy w głowie wirują dziesiątki historii, a wszystkie wydają się jednakowo niedoskonale i nudne. Być może był to efekt napięcia ostatnich dni, a może wypitego godzinę temu koniaku, w każdym razie, Martin spanikował.

Poza tym, jeśli bezzaryjczycy nie przyjdą mu z pomocą, najdoskonalszy nawet skafander aranków jedynie przedłuży agonię.

Jakby człowiek nie kombinował, cała kwestia znowu sprowadzała się do sakramentalnego „wierzysz – nie wierzysz?”

– Trzeba będzie uwierzyć – powiedział Martin do siebie i przesunął kursor z Aranku na Bezzar.

W końcu na Stacji nic mu nie groziło.

Nic, prócz samych kluczników.

2

Najbardziej zaskoczyła Martina miękka podłoga.

Właściwie spodziewał się czegoś podobnego – przecież tworząc Stację, klucznicy zawsze czerpali natchnienie z miejscowego pejzażu. Ale wyobraźnia Martina rysowała raczej łóżka wodne i miękkie dywany niż ciemnoniebieską substancję, pokrywającą podłogę niczym warstwa galarety.

Pod ciężarem Martina substancja sprężynowała i uginała się, przesuwały się po niej leniwe fale. Martin podskoczył – substancja wygięła się, tworząc lej, i zaczęła powoli wracać do pierwotnego położenia. Martin przykucnął i zanurzył w niej rękę.

Wrażenie zimnej galarety nie było nieprzyjemne. Substancja nie moczyła skóry, chłodząc ją jak mąka lub talk. Gdyby naciągnąć na dłoń gumową rękawiczkę, wysypaną w środku talkiem, a potem zanurzyć rękę w zimnym kisielu, wrażenie byłoby podobne.

Martin wyprostował się, potrząsnął dłonią, chociaż substancja nie zostawiła żadnych śladów, i ruszył korytarzami Stacji po drżących, błękitnych falach.

Ściany były chropowate, jakby wykonane z dziwnego drewna, po którym przeszła piaszczarka, zostawiając na wierzchu drobne żyłki. Ogromne kule pod sufitem dawały ostre, błękitne światło, różniące się od spektrum słonecznego i nieprzyjemne dla oka. W powietrzu unosił się dziwny zapach, który płynął od drewnianych ścian albo niebieskiej substancji na podłodze.

Wszystko tu było nie po ludzku.

Wszystko tu było nie dla ludzi.

Brakowało również werandy, tradycyjnie występującej na humanoidalnych planetach, na której klucznicy witali i żegnali podróżników. Zamiast niej Martin spostrzegł ogromną pochylnię, spadającą na powierzchnię Bezzaru – bezkresnego morza niebieskiej substancji.

Stacja przypominała ogromny owoc, pływający na powierzchni sprężystego, niebieskiego kisielu. Pochylnia, również wykonana z materiału drewnopodobnego, została umocowana przed wejściem do Stacji. W miejscu, w którym pochylnia opierała się o błękitny kisiel, tworzył się rów.

Całą powierzchnię planety, aż po horyzont, pokrywała substancja, w promieniach błękitnego słońca bardzo jasna, niemal przezroczysta. Dziesięć metrów w dół, pod powierzchnią substancji zaczynał się inny świat. Na kamienistym dnie rosły rozłożyste drzewa z ogromnymi, czarnymi liśćmi, powoli sunęły cienie jakichś żywych istot. W kilku miejscach błękitny kisiel przecinały promienie sztucznego światła, wydzielanego przez słabo widoczne obiekty na dnie.

Martin wszedł na pochylnię i rozejrzał się. Dwóch kluczników, siedzących przy stole o dziwnym, wielograniastym kształcie, spoglądało na niego z ciekawością.

– Ten świat jest niebezpieczny dla ludzi – powiedział jeden z kluczników. – Gdy twoje ciało zacznie żyć według praw Bezzaru, umrzesz.

– Twój organizm nie zdoła przeżyć przy podwyższonej sile napięcia powierzchniowego – dodał drugi.

– Dziękuję, wiem o tym – rzekł Martin.

Rzeczywiście wiedział, jakie niebezpieczeństwa czyhają na człowieka na planecie bezzaryjczyków. Miejscowym powietrzem mógł oddychać najwyżej dobę. Jeść i pić nie mógł zupełnie nic. Wprawdzie substancja pod nogami była najzwyklejszą wodą – ale wodą o potwornej sile napięcia powierzchniowego. Planeta była kamienną kulą, równomiernie pokrytą cienką warstwą wody i całe życie toczyło się tu albo na dnie, albo na powierzchni sprężystej, cienkiej warstwy. Co właściwie doprowadziło do zmiany napięcia powierzchniowego Bezzaru, nie wiadomo, chociaż uczeni skłaniali się do opinii o jakimś czynniku chemicznym, działającym dosłownie w ilościach śladowych. Gdy organizm Martina wchłonie wystarczającą ilość tego czynnika (bądź też zostanie poddany działaniu nieznanego promieniowania – według innej hipotezy) woda w jego ciele również ulegnie zmianie.

Ze wszystkimi wynikającymi z tego faktu konsekwencjami.

A jednak Irina Połuszkina numer pięć przebywała na tej planecie od ponad tygodnia – jeśli oczywiście prawidłowo odczytał jej aluzję.

Martin podszedł do brzegu pochylni, dotknął substancji czubkiem buta. Stopę odbiło. Gdyby kopnięcie było wystarczająco silne… albo gdyby wziął rozbieg na pochylni i zanurkował głową w dół, wierzchnia warstwa substancji pęknie i wpuści go do „przydennego” świata.

Interesująca metoda samobójstwa.

Nie uciekając się do takich ostateczności, Martin mógł wyruszyć w pieszą wędrówkę po Bezzarze. Śmiertelnie nudna przechadzka po powierzchni bezkresnego oceanu… pod sunącym po niebie słońcem, czasem w samotności, czasem w towarzystwie zwierząt, które wynurzałyby się na powierzchnię sprężystej wody…

Aż w końcu krew w jego ciele zmieni wskaźnik napięcia powierzchniowego i on umrze.

– Ehehej! – krzyknął Martin, wznosząc ręce do czystego nieba. Nie było tu – i nie mogło być – chmur. – Irina!

Klucznicy za jego plecami z zainteresowaniem czekali na rozwój wydarzeń.

Martin też czekał – sam nie wiedząc, na co. Z każdą chwilą rosło w nim podejrzenie, że rebus rozwiązał nieprawidłowo, a Ira Połuszkina wcale nie wzywała go na Bezzar.

– Hej! – krzyknął jeszcze raz Martin do jasnoniebieskiego nieba, błękitnej Stacji i ciemnych sylwetek na dnie. Odsunął się od krawędzi pochylni, zdjął i rzucił na deski pochylni kurtkę. Usiadł po turecku i zaczął czekać.

Było gorąco i chciało mu się pić, za to nie chciało się myśleć o tym, jakie powitanie zgotuje mu po powrocie na Ziemię podpułkownik Jurij Siergiejewicz wraz z kolegami.

Martin pomyślał o czekiście i oblizał wyschnięte wargi. Słońce, które przez tę godzinę niemal nie przesunęło się na niebie, paliło go w głowę.

I w końcu coś się zmieniło. Lekka, ledwie uchwytna wibracja przeszła po sprężystej powierzchni wody. Pochylnia zaczęła delikatnie drżeć.

Martin wstał, prostując zdrętwiałe nogi i spróbował przyjąć wygląd spokojnego, pewnego siebie człowieka, któremu niestraszne żadne galaktyczne niebezpieczeństwa.

Kilkanaście metrów od krawędzi pochylni wynurzył się przezroczysty, szklany pęcherz wielkości mikrobusu. Powierzchnia pęcherza niczym nie różniła się od wody i wyglądało to tak, jakby z dna unosiła się gigantyczna, wypełniona przezroczystym gazem kula.

Ale w pęcherzu widać było dwie postacie – w tym jedną humanoidalną.

Martin poczekał, aż sunący po powierzchni purchel zbliży się do pochylni i otworzy, przemieniając się w półprzezroczysty niebieski talerzyk – i pomachał Irinie Połuszkinej, stojącej obok dwumetrowego bezzaryjczyka.

Przezroczyste ciało Obcego nie miało tego delikatnego, błękitnego odcienia, właściwego substancji. Bezzaryjczyk wyglądał po prostu jak wielka żywa kropla wody, a organelle w jego płynnym ciele nie posiadały połączeń.

Bezzaryjczycy byli amebami. Jedyną istniejącą jednokomórkową rozumną formą życia.

– Pokój wam! – zawołał Martin, nie odrywając spojrzenia od bezzaryjczyka. W jego duszy rósł strach, pozbawiony wszelkich przesłanek i podstaw… Dziki strach zmieszany z obrzydzeniem.

Przezroczysty bukłak poruszył się i popłynął do przodu, nie zmieniając przy tym swojego umownie pionowego położenia. Czarne receptory wzroku skupiły się na zwróconej ku Martinowi powierzchni ciała. Pomiędzy nimi pojawił się ciemny dysk membrany-rezonatora i Obcy powiedział:

– Pokój i tobie, wielokomórkowy. Bul, bul, bul. Pokój tobie, zniewolona kolonio moich nierozumnych współbraci. Bul!

Głos był łagodny, śpiewny i wilgotny.

Ameba wyplusnęła w stronę Martina nibynóżkę… a może należałoby powiedzieć – nibyrączkę? Martin zacisnął zęby, wyciągnął rękę i dotknął ameby.

Wrażenie niczym nie różniło się od dotyku substancji. Zimne muśnięcie pyłu.

– Pokój tobie, mój jednokomórkowy bracie – odpowiedział Martin, dostosowując się do tonu bezzaryjczyka. Zerknął na Irinę – czy ona naprawdę żyje?

Dziewczyna nie miała zamiaru umierać – przynajmniej na razie. Patrzyła na Martina i uśmiechała się.

– Czy nie ciemiężysz komórek, tworzących twój organizm? – ciągnęła ameba. – Bul, towarzyszu? Czy nie zażywasz trujących środków chemicznych, niszczących ameby? Bul, bul?

– John Buli jest twoim towarzyszem, a nie ja! – nie wytrzymał Martin. – Po co ten cały spektakl?

Ameba zatrzęsła się lekko, membrana wydała kaszlący śmiech. W końcu bezzaryjczyk wyjaśnił:

– Zazwyczaj to działa. Ludzie strasznie się denerwują, rozmawiając z rozumną komórką.

– Czytałem o waszym poczuciu humoru – mruknął Martin. – Owszem, odczuwam pewien dyskomfort – to mój pierwszy kontakt z jednokomórkowcem.

– Czy nie nadajesz określeniu „jednokomórkowiec” obraźliwego znaczenia? – zaniepokoiła się ameba.

– Nie, to zwykły termin biologiczny.

– Wobec tego wejdź do kropli transportowej – zaproponowała ameba. – Twój towarzysz od dawna czeka na ciebie.

Martin popatrzył na „towarzysza”. Dziewczyna wyglądała bardzo kusząco… już dawno Martin nie spotykał takich atrakcyjnych „towarzyszy”. Irina miała na sobie te same szorty i szarą podkoszulkę, co na Bibliotece. Bose nogi i błękitna wstążka na włosach przydawały „towarzyszowi” skromnego, wiejskiego seksapilu.

No tak, trudno spodziewać się po amebach rozróżniania płci. Poza tym, to nie była najlepsza pora na zachwycanie się urodą dziewczyny.

– Cześć, Irina! – powiedział, wchodząc na „spodek”. W porównaniu z substancją kropla transportowa była bardziej zwarta i wyraźnie ciepła.

– Cześć, Martinie – odpowiedziała Irina spokojnie, po czym nieoczekiwanie zaszlochała cicho, rzucając mu się na szyję. To było tak zaskakujące, że Martin zupełnie się stropił – zaczął niezręcznie gładzić dziewczynę po ramionach, mamrotać jakieś głupstwa, a nawet wstydliwie zerkać na bezzaryjczyka.

Ameba wygłupiała się – Martin nie znalazł innego określenia. Bezzaryjczyk pląsał przed klucznikami, wytwarzając nogi, ręce i ogon, pokrywając się przezroczystymi łuskami i sierścią, tak że przez moment wyglądał jak szklana kopia klucznika. Ameba wydawała ciche, kwaczące dźwięki i niemalże składała nibyrączki w obraźliwym geście. Spostrzegłszy spojrzenie Martina, bezzaryjczyk przestał błaznować, odpłynął do tyłu, przerzucając membranę głosową na „plecy”, i oznajmił:

– No co? Nie lubię ich i już! Mam prawo?

– Ta… tak – przyznał Martin, ciągle przytulając Irinę.

– Postanowiliście zająć się mitozą? – zapytał bezzaryjczyk, w jednej chwili oceniając sytuację. – Nie przeszkadzam?

– Pawlik, przestań – poprosiła Irina, gwałtownie odsuwając się od Martina. – Mój przyjaciel pomyśli sobie o tobie nie wiadomo co!

– A co ja? Przecież ja nic – odparł Obcy, przesuwając się na środek spodka. – Tak tylko żartuję…

– Pawlik? – Martin uniósł brwi.

– Przecież musiałam się do niego jakoś zwracać, prawda? – wzruszyła ramionami Irina. – Ma prawdziwe, fonetyczne imię, ale nie sposób go wymówić… Przepraszam za ten wybuch histerii. Myślałam, że już nie przybędziesz. Po tym, co się stało…

Irina sposępniała przy tych słowach, ale wcale nie była aż tak przygnębiona, jak można się było spodziewać. Martin rozejrzał się.

– Szukasz czegoś? – zainteresowała się Irina.

– Owszem. Tego, co cię zabije – wyjaśnił spokojnie Martin. Wyjął z kieszeni rewolwer i zaczął ładować bębenek.

– Nie sądzę, żeby to było potrzebne – powiedziała Irina, patrząc na broń.

– Kto wie? Na Fuckyou zabił cię mój przyjaciel.

– Geddar? – po twarzy Iriny przesunął się cień bólu. – On… on też umarł?

– Tak – odparł Martin, nie zagłębiając się w szczegóły. – I nie mam ochoty urządzać ci kolejnego pogrzebu.

– Nie zabiję Iriny – odezwał się za jego plecami bezzaryjczyk. – Nie ma potrzeby do mnie strzelać. To boli. Jesteście gotowi?

Martin zrozumiał, czego dotyczy pytanie, i skinął głową.

– Gotowi.

– No to jazda! – krzyknęła wesoło ameba. Brzegi spodka uniosły się, zamykając się nad ich głowami w przezroczystą kulę. W tym samym momencie kropla transportowa zaczęła się zanurzać.

Cywilizacja bezzaryjczyków praktycznie nie używała metalu czy plastiku, co budziło naturalne zainteresowanie – czym właściwie operuje ich technologia, maszynami czy istotami żywymi? W powszechnym użyciu badaczy Bezzaru były terminy „biokomputer”, „biomaszyna” lub „bioplastik”, ale zdaniem Martina te określenia podjeżdżały kiepską fantastyką, w której próbowano połączyć to, czego połączyć nie można. On sam wolał uznać kroplę transportową za dobrze wytresowane zwierzę, zrośnięte z kabiną z żywego ciała, posiadającą żywy mózg. Ameby wolały hodować niż budować swój świat, a jedynymi, nielicznymi zresztą, przykładami budowli były obiekty kultu.

– Zaskoczył cię mój list? – przerwała milczenie Irina.

Martin uśmiechnął się, z zainteresowaniem przyglądając się podwodnemu światu Bezzaru:

– Niewłaściwe słowo… Co to jest?

Ciemna sylwetka, która przesunęła się obok kropli, rozmiarami dorównywała młodemu wielorybowi.

– Zwierzę? – zasugerowała niepewnie Irina. Chyba kiepsko orientowała się w tutejszej florze i faunie.

– Inkubator – wyjaśnił uprzejmie bezzaryjczyk.

– Kogo się w nim hoduje? – dopytywał się Martin.

– Nie wiem. Być może dzieci. Być może przedmioty codziennego użytku – odparł melancholijnie Pawlik i nie wiadomo, czy mówił poważnie, czy znowu żartował.

– A w jaki sposób on się porusza? – nie ustępował detektyw.

– Przecież inkubator musi się jakoś odżywiać – zdumiał się Pawlik. – Popływa sobie i wróci na miejsce.

W jego słowach było sporo logiki i Martin przerwał indagację. W końcu teraz i tak najbardziej interesowała go Irina Połuszkina. Żywa Irina!

– Mam do ciebie mnóstwo pytań – powiedział Martin. – Sam nic wiem, od czego zacząć…

– Zaraz będziemy na miejscu – przerwała mu Irina. – Porozmawiamy u mnie.

Martin zrozumiał aluzję i postanowił poczekać z rozmową. Ale już po chwili nie wytrzymał i spytał zdziwiony:

– U ciebie?

– Tak, oddali mi do dyspozycji jedno pomieszczenie. Bardzo sympatyczne.

Martin pokręcił głową.

– Jestem pod wrażeniem twojej umiejętności nawiązywania przyjaźni z Obcymi.

Irina odpowiedziała bardzo poważnie:

– To nie jest trudne, jeśli ma się wspólne cele. Prawda, Pawliku?

– Prawda – potwierdził z zadowoleniem bezzaryjczyk.

– Ach tak? I cóż to za wspólne cele? – zapytał Martin.

– Skopać tyłek klucznikom! – oznajmił radośnie Pawlik. – Prawda, Irino?

– Prawda – potwierdziła tym razem dziewczyna.

Martin jęknął w myślach. Wprawdzie darzył sympatią dzielnych herosów, rzucających wyzwanie bogom, samotnie wychodzących naprzeciw całej armii i ratujących świat tuż przed obiadem, ale sam nie miał zamiaru brać udziału w takim szaleństwie. I wolał powstrzymać przed nim Irinę.

– W jaki sposób? – Martin postanowił dowiedzieć się czegoś więcej. Kapsuła mknęła spokojnie przez kisielowate cielsko wód i nic nie zapowiadało końca drogi.

Bezzaryjczyk skupił część organelli w zwróconej do Martina części ciała, tworząc z nich groteskową karykaturę twarzy.

– Brr – powiedział Martin, patrząc na łańcuszek mitochondriów, mających przedstawiać zęby. – Czy to konieczne?

Zadowolony z efektu bezzaryjczyk zachichotał.

– To w celu ułatwienia rozmowy i nawiązania przyjacielskiego kontaktu.

– A co to za niebieskie draństwo kłębi ci się na górze? – zainteresował się Martin, spoglądając na coś w rodzaju plątaniny niebieskich nici albo kłąb wodorostów.

– To jest to, czym myślę – oznajmił Pawlik.

– Niebieski labirynt? – Martin przypomniał sobie termin z Garnela i Czystiakowej. To była jedyna struktura w organizmie bezzaryjczyków nie mająca odpowiednika u ziemskich pierwotniaków.

– Tak jest – powiedział zadowolony bezzaryjczyk. – Niebieski labirynt. Mózg, umysł, łepetyna, mózgownica. Nazwij to jak chcesz.

– Słuchaj, a jakim cudem taka struktura w ogóle może myśleć? – nie wytrzymał Martin. – Nasz mózg to miliardy komórek, a ty masz przecież strukturę jednokomórkową.

– Słyszałeś o ruchach Browna? – zapytał Pawlik.

– Tak.

– To właśnie ten proces umożliwia mi myślenie.

– Brr – powtórzył Martin. – To znaczy, że im wyższa temperatura otoczenia, tym szybciej myślisz?

– Do pewnego stopnia – wyjaśnił uprzejmie Pawlik. – Powyżej czterdziestu stopni ciepła struktura zaczyna szwankować. A przy pięćdziesięciu dostaję świra.

– Dobrze, dajmy spokój twojej fizjologii – zdecydował Martin. – Jak postanowiliście dokopać klucznikom? I za co? I po co?

– Jak – zobaczymy, adekwatnie do sytuacji, za co – za niechęć do równouprawnienia, po co – w celu zaprowadzenia pokoju w całym Wszechświecie!

Martin przyjrzał się uważnie amebie i doszedł do wniosku, że Pawlik znowu żartuje. Na szczęście, do rozmowy włączyła się Irina.

– Ja ci wyjaśnię – powiedziała, bezceremonialnie odsuwając Obcego. – Wiesz, że Bezzar to pierwsza planeta, na której wylądowali klucznicy?

– Nie – przyznał się Martin, ale natychmiast przypomniał sobie słowa Jurija Siergiejewicza i dodał: – Osiemdziesiąt sześć lat temu?

– Tak… – Irina wydawała się zbita z tropu. – Bezzaryjczycy wyliczyli to bardzo dokładnie. Wszystkie inne planety zostały podłączone do sieci transportowej znacznie później, pół roku, rok, ale później. Jaki wniosek można wyciągnąć z tej informacji?

– Lokalizacja planety kluczników… – wyszeptał Martin.

– Otóż to! – zawołała Irina. – Jeśli ekspansja zaczęła się jednocześnie we wszystkich kierunkach i wszystkie statki kluczników leciały mniej więcej z tą samą prędkością – a mamy podstawy przypuszczać, że tak właśnie było – możemy stworzyć mapę. Gwiezdny globus.

– A ojczyzna kluczników? – Zapytał Martin.

– Gamma Capelli. Trzy i pół roku świetlnego stąd.

– To… to bardzo ważna informacja – przyznał Martin. – Gdybyśmy mieli gwiazdoloty…

– Mamy gwiazdoloty – wtrącił skromnie Pawlik. – A raczej – jeden gwiazdolot.

Martin musiał policzyć do pięciu, zanim udało mu się zapytać spokojnym tonem:

– Ile lat zajmie lot do Gammy? Na jakiej zasadzie działa silnik? To żywa istota czy technika?

– Nie wierzy – stwierdził ze smutkiem Pawlik. – No cóż, twoje wątpliwości są uzasadnione. Na razie nie zdołaliśmy stworzyć pełnowartościowych statków kosmicznych… a jedynie orbitalną drobnicę. Ale przeniknęliśmy na Stację i udało nam się zbadać technikę kluczników. Wierzysz?

Martin przypomniał sobie niebieską substancję podłogi i skinął głową.

Zdaniem Pawlika, statki kluczników poruszały się wyłącznie w zwykłej przestrzeni i z prędkością ośmiu dziesiątych prędkości światła. Być może zainstalowano na nich Wrota, co czyniłoby podróż komfortową i bezpieczną, ale nie rozwijały prędkości nadświetlnej. Bezzaryjczycy nie kopiowali międzygwiezdnych statków – cztery lata to zbyt długo jak na partyzancki zwiad.

– Wykorzystujemy sieć transportową – wyjaśnił Pawlik. – Za każdym razem, gdy ktoś wyrusza na inną planetę, dochodzi do zakrzywienia przestrzeni i dwa punkty zamieniają się miejscami. Wiesz, że razem z tobą w podróż wyrusza cały segment Stacji? Ta sala, w której umieszczono terminal sterowania Wrotami.

– Domyślam się – powiedział Martin. – Kiedyś nawet sprawdziłem. Jedną kulkę papieru położyłem w rogu przy wejściu do sali, a drugą przy terminalu. Pierwsza zniknęła, druga ocalała. To znaczy, że przerzucany jest nie tylko turysta.

– Zgadza się – potwierdził Pawlik. – To zresztą żadna tajemnica. Ale my zdołaliśmy zrozumieć mechanizmy odpowiedzialne za przerzut. Do planety kluczników zostanie przerzucony nie tylko terminal z turystą, ale również inny obiekt, znajdujący się w określonym miejscu. Tym obiektem będzie nasz gwiazdolot, wyprowadzony na określoną orbitę stacjonarną. Start z planety jest niebezpieczny – na miejsce gwiazdolotu zostałby przerzucony kawałek materii z planety kluczników!

– Ale ich ojczyzny nie ma na liście planet sieci – zauważył Martin.

– To też się zgadza – przyznał zadowolony Pawlik. – Przecież klucznicy nie ryzykowaliby niepotrzebnie. Ale to jeszcze nie znaczy, że nie korzystają z Wrót! Oto, co zrobiliśmy: nasi wysłańcy wyruszyli na wszystkie planety, znajdujące się na liście. Za każdym razem rejestrowaliśmy przy tym zachodzące w przestrzeni zmiany i poznaliśmy służbowy kod każdej planety.

– No i? – zachęcił go Martin.

– No i czekaliśmy. I zauważyliśmy, że mniej więcej raz w tygodniu ze Stacji dokonywane jest przejście do jakiegoś świata, innego niż znane nam planety. Przedtem na Stację nikt nie wchodzi, potem nikt nie wychodzi. Założyliśmy więc, że w ten sposób zmienia się personel Stacji – bądź też dostarczane są ładunki z planety kluczników.

– Doskonale – powiedział Martin. – A więc statek zostanie umieszczony na orbicie stacjonarnej, a potem znajdzie się przy Gammie Capelli… Co dalej? Skoro jest to system gwiezdny, z którego klucznicy prowadzą ekspansję na cały Wszechświat, to powinien być zapchany statkami kosmicznymi jak ulica Twerska samochodami! Zostaniemy natychmiast zauważeni!

– Być może. Ale my uważamy, że klucznicy wcale nie są tacy silni. Że są jedynie samozwańczymi spadkobiercami starożytnej rasy…

– Bla, bla, bla… – skrzywił się Martin. – Wspaniała hipoteza, która na Ziemi również zyskała wielu zwolenników. Poprosiłbym jednak o jakieś dowody! Bo coś mi się wydaje, że nie chcąc uznać kluczników za superistoty, jedynie dajemy upust swojej frustracji!

– Mam pewien pośredni dowód – wtrąciła się Irina. – Wiesz, że klucznicy to ich nazwa własna?

– Wiem.

– I w ten właśnie sposób przedstawili się na wszystkich planetach, we wszystkich językach! Powiedz mi, Martinie, kim jest klucznik? Czy jest panem Wrót, do których klucza pilnuje?

– Cholera! – wykrzyknął Martin. Słowa Iriny były tak nieoczekiwane… i tak logiczne.

– To tylko klucznicy – powtórzyła Irina. – Strażnicy kluczy i Wrót. Słudzy! Stacje i Wrota wcale do nich nie należą! I jeśli zdobędziemy pewność…

– To zwrócimy się do sądu galaktycznego – dokończył Martin. Irina stropiła się:

– Do jakiego sądu?

– Galaktycznego. W którym rozpatrywane są sprawy wszystkich cywilizacji. We wszystkich space operach jest taki organ.

– Podoba mi się twoja ironia – powiedziała gromko ameba, kładąc na ramieniu Martina nibyrączkę. – Ale możemy wyrazić swoje oburzenie w inny sposób. Na przykład, upodobnić planetę kluczników do Bezzaru. Z orbity będziemy mogli dyktować klucznikom dowolne warunki!

– Nie będę w tym uczestniczył – rzekł ostro Martin. – Jeśli nawet klucznicy wykorzystują cudze zdobycze technologiczne, to jeszcze nie powód do zagłady. Oni nie wyrządzają nikomu krzywdy, przeciwnie! A nasze ambicje… to tylko nasze ambicje. Życie jest loterią, w której przewidziano tylko jedną główną wygraną.

Ameba zsunęła organelle, tworząc wzrok, zwrócony na Irinę.

– Miałaś rację, towarzyszu. Nadaje się. Nie ma w nim zbędnej agresji.

Irina uśmiechnęła się przepraszająco.

– Wybacz… Byłam pewna, że nie ma w tobie ślepej wrogości do kluczników. Ale bezzaryjczycy nalegali, żeby poddać cię sprawdzianowi.

– Co jeszcze podlega sprawdzianowi? – zapytał ze zmęczeniem Martin. – Tolerancja wobec obcych form życia? Iloraz inteligencji?

– Tolerancją wykazałeś się, znosząc spokojnie moje wygłupy – powiedział Pawlik. – A iloraz twojej inteligencji nie ma tu żadnego znaczenia.

3

Wyobraźcie sobie morze, rozdzielone władczym gestem ręki proroka albo wybuchem o potwornej sile. Wznoszące się fale, obnażone dno i owalna dolina pośród wodnej gładzi.

A teraz powstrzymajcie fale, które pragną się zamknąć. Niechaj znieruchomieją, niechaj zastygną, niech na wyschniętym dnie, tuż obok nieruchomych ścian wody pojawią się wymyślne drewniane budowle – złamane linie, ostre kąty… Podręcznik geometrii ze snu Salvadora Dali. A między budynkami niechaj niespiesznie podążają – idą albo płyną – amorficzne ameby, większe od człowieka.

Na górze zawieście słońce – jasne, błękitne, większe od ziemskiego. Jego promienie będą przenikać zastygłe fale, wypalać niebieskie, kisielowate morze, w którym pływają, rozsuwając płetwami sprężystą substancję, ogromne, melancholijne bakterie.

– Jak na filmie przyrodniczym – powiedział Martin, odchodząc od okna. – Pierwotne formy życia. Życie i zwyczaje ameb.

– Te pierwotniaki pod wieloma względami przewyższają ludzi – zauważyła Irina.

– Rozumiem… – Martin podszedł do dziewczyny. Byli sami w drewnianej konstrukcji o kształcie piramidy, w małym pokoiku pod samym czubkiem. Skąd u miejscowych, żyjących w świecie płynnych kształtów, wzięło się samo pojęcie kantów? Czyżby pociągały ich ostre, toporne kształty? Widocznie tak. Nic dziwnego, że ten budynek był obiektem kultu. – Irino, to miejscowe drewno?

– Oczywiście.

Martin z powątpiewaniem postukał w deskę. Teraz wiadomo, skąd klucznicy skopiowali wystrój wnętrza Stacji.

– Więc ich drzewa są wielokomórkowcami?

– Tak – skinęła głową Irina. – Rośliny ewoluowały. A organizmy żywe jedynie urosły. Zdumiewające, prawda?

Martin skinął głową. Zresztą, widział wystarczająco dużo dziwnych rzeczy, żeby nie czuć potrzeby zgłębiania osobliwości miejscowej biologii.

– Znacznie bardziej dziwi mnie to, że nadal żyjesz.

– Aż tak szybko poszło? – spytała dziewczyna.

– Tak. Chociaż na Prerii 2 zdążyliśmy chwilę pogawędzić…

– Pamiętam – przerwała mu dziewczyna i sposępniała.

– Jak możesz pamiętać? – zapytał wprost Martin. – Iro… porozmawiajmy otwarcie.

Dziewczyna roześmiała się cichutko. Nie chciała go urazić, po prostu… Martin pomyślał, że jest w niej coś, co posiada nie każda kobieta… nie wiedział nawet, jak nazwać tę cechę… może – niebabskość?

Ale to określenie było nie tylko niezręczne, ale również niedokładne. Gdy mężczyzna mówi ze złością: „te baby!”, wówczas wkłada w te słowa tę samą wrogość, z jaką kobiety mówią „chłopy”, ale odcienie sensu bardzo się różnią. „Babami” są zazwyczaj płaczliwe histeryczki, natrętne i niepociągające kokietki, zawzięte plotkarki i ograniczone gospodynie domowe… Zaś „chłopa” może charakteryzować namiętność do alkoholu albo słabość do płci przeciwnej, toporność lub nieokrzesanie, albo po prostu źle obcięte paznokcie.

W Irinie była zarówno kokieteria, jak i histeryczne nutki, a także cała gama typowych, kobiecych wad – ale w lekkiej formie. A może chodziło o ich harmonię? Każdy człowiek w mniej więcej równej mierze składa się z dobra i zła, ale zdarzają się piękne wyjątki, gdy słabości nie odpychają, lecz przyciągają. Krótki moment takiej harmonii przechodzą niemal wszystkie nastolatki, by wkrótce ją utracić i nabyć znowu w wieku balzakowskim. Albo nie nabyć nigdy. Ale zdarzają się również szczęśliwe wyjątki, gdy harmonia zalet i wad występuje bez względu na wiek.

Martin pomyślał, że w Irinie podoba mu się właśnie ta trudno osiągalna harmonia.

– Dobrze, porozmawiajmy otwarcie – zgodziła się Irina. – Chcesz wiedzieć, jak to się stało, że zrobiło się nas siedem?

– Tak! – wykrzyknął Martin.

Niebiosa nie rozstąpiły się, drzwi nie stanęły otworem i do pokoju nie wdarł się tłum rozwścieczonych ameb. Irina nie chwyciła się za serce ani nie upadla rażona gromem.

– Wszystko jest bardzo proste – powiedziała dziewczyna. – Shift.

– Słucham?

– Klawisz shift na klawiaturze. Zastanawiałam się, dokąd mam wyruszyć. Chciałam odwiedzić co najmniej sześć planet i zastanawiałam się, którą wybrać jako pierwszą. No i z przyzwyczajenia wcisnęłam shift, żeby zaznaczyć nazwy w ogólnej liście.

– I zaznaczyłaś? – zapytał głupio Martin.

– Tak. A potem wcisnęłam enter. Nie dlatego, że liczyłam na cudowne podzielenie. Myślałam, że zostanę przeniesiona na jedną, wybraną losowo planetę.

– Dziura – powiedział Martin z roztargnieniem. – Dziura w programie. Oto, do czego doprowadziło kluczników korzystanie z ludzkich terminali!

Irina uśmiechnęła się.

– Podziękujmy Microsoftowi! – powiedział z emfazą Martin. – I co, załatali tę dziurę?

– A skąd mam wiedzieć? Pewnie tak.

Martin pomyślał przelotnie, że skopiowanie Iriny ostatecznie skomplikuje spór o metodę pracy Wrót. Czy przenoszą człowieka na inną planetę, czy też tworzą kopię na nowej planecie, niszcząc oryginał? Ze słów Pawlika wynikało, że przenoszą cały pokój, ze znajdującą się w nim istotą rozumną. Ale jeśli Irina została skopiowana siedmiokrotnie…

A może w tym wypadku zwykłe, ludzkie pojęcia nie mają zastosowania? I między przeniesieniem w jeden punkt przestrzeni a przeniesieniem w siedem różnych punktów nie ma zasadniczej różnicy? Martin nie był fizykiem, ale nie sądził, żeby odpowiedź na to pytanie znalazł najgenialniejszy ziemski uczony. Ludzi i kluczników rozdzielała zbyt głęboka przepaść.

– Ale jak dowiedziałaś się o swoich duplikatach? – wykrzyknął Martin, mimo woli oddając tej Irinie palmę pierwszeństwa.

– Poczułam je – powiedziała Irina i od razu się poprawiła: – Poczułyśmy się. To jest jak… – skrzywiła się z irytacją, poruszyła palcami niczym człowiek, którego proszą, żeby wyjaśnił, co to takiego drobne zmarszczki na wodzie – to…

– Myśl? Sen? Głos? – podpowiedział Martin.

– Wszystko razem i zupełnie co innego. Najpierw wydawało mi się, że tracę rozum – Ira uśmiechnęła się. – Zapewne zrozumiałby mnie schizofrenik… możemy rozmawiać… – zastanowiła się. – Nie, nie rozmawiać… myśleć razem?

– Stale? Teraz nie jesteś tu jedna, lecz są was trzy?

– Teraz jestem jedna. Takie wspólne myślenie zdarza się od czasu do czasu, ale coraz częściej. A gdy dziewczyny umierały… – głos Iriny nie drgnął – przeżywałam to razem z nimi. Przez wszystkie te dni, gdy byłyśmy rozdzielone. Więc w jakimś sensie one żyją. Byłam na Bibliotece, Martinie. I na Prerii 2, i na Aranku, i na Fuckyou. Wiem, że w tym ciele nie opuszczałam Bezzaru, a jednocześnie przeżyłam również ich życia. Aż do samej śmierci.

O nic więcej nie pytając, Martin sięgnął do kieszeni, wyjął butelkę koniaku i napił się.

– Ja też poproszę – szepnęła Irina. Dzielnie przełknęła łyk, stłumiła kaszel i oddała butelkę. Od razu zaróżowiły jej się koniuszki uszu, nie miała doświadczenia z alkoholem.

– Czy przed śmiercią przesuwało ci się przed oczami całe życie? – powiedział Martin.

– Aha – wytchnęła Irina, ciągle nie mogąc złapać oddechu.

– A może my wcale nie żyjemy? – zasugerował Martin. – Nie żyjemy, lecz umieramy, a życie przesuwa nam się przed oczami… I tylko czasem pamięć szepcze – wszystko już było, było, było… leżę teraz na szpitalnym łóżku, albo z kulą w piersi na obcym bagnie… a przede mną wiruje ostatni bloczek reklamowy minionego życia.

– Wypluj te słowa! – wzdrygnęła się Irina. – Ja nigdzie nie leżę. Jestem na Bezzarze. Chcę popatrzeć na kluczników w ich gawrze. Dokończyć to, co zaczęłam… i czego nie dokończyły dziewczyny. A potem wrócić do domu, spotkać fajnego chłopaka i narodzić mu dzieci, dopóki nie wymyślą prawdziwej nieśmiertelności i nie zabronią rozmnażania się.

– Program minimum? – zapytał Martin.

– Tak! – odpowiedziała wyzywająco Irina.

Martin skinął głową i odparł poważnie:

– To dobry program. Szczególnie spodobał mi się ten fragment o dzieciach… Irino, skoro już rozmawiamy poważnie, powiedz, czemu chcesz drażnić kluczników?

– Już ci wyjaśnialiśmy – powiedziała Irina, najwidoczniej mając na myśli siebie i bezzaryjczyka.

– Prócz podejrzeń, że klucznicy wykorzystują cudze technologie, niewiele usłyszałem.

– Klucznicy zmieniają świat. Zmieniają galaktykę – Irina westchnęła. – Wyobraź sobie coś takiego. Ludzie po raz pierwszy wylądowali na Marsie i znaleźli tam ogromne kosmodromy, zastawione statkami lotów międzygwiezdnych. I na każdym statku po kilka Stacji. Oraz całe mnóstwo unikatowych i potężnych urządzeń. A wszystko tylko czeka, żeby zacząć z tego korzystać… Stworzyć raj na Ziemi, podbić Wszechświat…

– Chcesz się założyć, że zaczęlibyśmy podbój? Dokładnie tak, jak klucznicy. I daj Boże, żeby starczyło nam mądrości i dobroci, by nie wszczynać z nikim wojny, tylko pomagać innym rasom…

– A nie interesuje cię, co się stało z budowniczymi statków i Stacji? Dlaczego sami nie skorzystali ze swoich wynalazków, co powstrzymało ich od ekspansji?

Martin zastanowił się i wzruszył ramionami.

– Epidemia, wojny… Wszystko mogło się zdarzyć.

– Choroby i wojny nie powinny stanowić problemu dla tak potężnej rasy. Rzecz w tym, że oni zrezygnowali z ekspansji, uznając ją za niepotrzebną albo niebezpieczną. A klucznicy…

Martin klasnął w ręce.

– Irino, wybacz, ale to już twój nastoletni maksymalizm! Przybycie kluczników wyszło Ziemi jedynie na dobre. Po prostu jesteś w takim wieku, że buntujesz się przeciwko każdej władzy… przeciwko rządom, prawu, wierze, przeciwko klucznikom…

Irina prychnęła.

– Dzięki za komplement. Wiesz, czego szukałam na Prerii 2?

– Starożytnych świątyń? – rzucił nonszalancko Martin.

– Zgadza się. Opowiadałam ci?

– Archeolodzy mi wyjaśnili.

Irina westchnęła.

– Nawet z możliwościami kluczników ciężko przeczesać wszystkie systemy gwiezdne. Istnieje teoria… dość uzasadniona… że oni kierują się na sygnały latarni. Kiedyś, pięć lub może sześć tysięcy lat temu, między planetami istniała pierwsza sieć transportowa. Echa tych kontaktów doszły do nas w postaci mitów i podań…

Martin miał ochotę zawyć. Och, ci Sumeryjczycy, Egipcjanie, Fenicjanie i tak dalej! Słynny paleokontakt, freski z postaciami przybyszów z innych planet, tarasy Baalbeku i Atlantyda, piramidy i miasta w dżungli…

Dlaczego ludzie tak bardzo boją się uwierzyć w geniusz swoich przodków? Dlaczego z taką gotowością przypisują wszystkie osiągnięcia tajemniczym przybyszom?

– Ale przecież starożytne świątynie rzeczywiście istnieją na wielu planetach! – powiedziała szybko Irina, widząc, jak zmienia się twarz Martina. – To fakt! A w tych ruinach są puste miejsca po obiektach, które stosunkowo niedawno uległy zniszczeniu.

– Dobrze, załóżmy, że istniała jakaś sieć radiolatarni, na które orientowały się statki kluczników – poddał się Martin. – Co z tego?

– To by znaczyło, że Stacje już kiedyś budowano. A potem zostały zniszczone jednocześnie na wszystkich planetach. Temu procesowi towarzyszyły nieprawdopodobne kataklizmy, mieszkańcy planet cofali się w rozwoju… Wspomnienia o kataklizmach występują w historii każdej rozumnej rasy. Czytałeś Biblię?

Martin doskonale wiedział, że cytaty z Biblii można wykorzystać do potwierdzenia dowolnej tezy – że Chrystus był lekarzem z innej planety, leczącym Judejczyków hipnozą, że Mojżesz był jedynym mieszkańcem Atlantydy, który przeżył – więc nic nie powiedział. Wobec rozmówcy, który wykorzystuje w dyskusji podobne argumenty, medycyna jest bezradna…

– Potop – wygłosiła uroczyście Irina, sprawiając, że niechęć Martina do dyskusji na takim poziomie skamieniała na beton. – Po tym, jak aniołowie zaczęli nawiedzać Ziemię i żenić się z ludzkimi kobietami, Bóg rozgniewał się i zniszczył całą cywilizację. To przecież mowa o pierwszej budowie Stacji! Gdy Ziemia po raz pierwszy weszła do galaktycznej sieci transportowej. Wieża Babel…

– To było później! – jęknął Martin z bólem w głosie.

– Widocznie traktuje o zniszczeniu tych resztek cywilizacji, które ocalały po potopie i próbowały odnowić kontakty z innymi rasami.

– Opisane w Biblii historie są alegoriami! – wykrzyknął Martin. – Czy naprawdę wierzysz, że to Bóg przeszkadza w podróżach międzygwiezdnych?

– Dlaczego zaraz Bóg? – Irina również podniosła głos. I skromnie dodała: – Ja w ogóle nie jestem przekonana, czy on istnieje, a przecież sprawdzałam… Ale najważniejsze jest to, że sieć transportowa została zniszczona, a ludzkość cofnięta do poziomu barbarzyńców! A kto to zrobił – Bóg, budowniczy sieci czy ich wrogowie – to już nieistotne. Chodzi o to, że wszystko może się powtórzyć. I ktoś znacznie silniejszy od kluczników może zadać cios tym wszystkim planetom, które ponownie włączono do sieci…

– Ale… – Martin zawahał się. W słowach Iriny coś było… – Ale w takim razie, jak my możemy zmienić sytuację? Sama powiedziałaś, że klucznicy nie pytali nikogo o pozwolenie. I żadne groźby nie zrobią na nich wrażenia. Twoi jednokomórkowi przyjaciele nie powinni liczyć na szantaż.

– Nie chcesz dowiedzieć się prawdy? – spytała Irina.

– Ja? – wzburzony Martin pokręcił głową. – Czego jeszcze każesz mi się dowiadywać? Ile pieniędzy mają oligarchowie na swoich kontach, z kim śpią członkowie rządu, kto zabił Kennedyego i kto tak naprawdę wydał rozkaz ataku na WTC? Zapłata za abstrakcyjną ciekawość jest aż nazbyt konkretna!

– Tchórzysz? – zdumiała się Irina.

Martin żachnął się.

Nigdy nie czuł się tchórzem i nigdy nie zrobił nic, co dawałoby powód do wygłaszania podobnych zarzutów. Wprawdzie nie pchał się specjalnie pod kule, nie ryzykował bez potrzeby, ale…

– Po co? – wykrzyknął. – Po co ci ta wiedza, skoro nie możemy nic zmienić?

W spojrzeniu Iriny mignął żal.

– To dlaczego mnie szukałeś?

– Chciałem ci pomóc… uratować cię – Martin zaśmiał się niezręcznie. – Załóżmy, że mi się spodobałaś.

– To wszystko?

– Nie, doskwierała mi abstrakcyjna ciekawość, gdzie jesteś i co robisz!

Irina stropiła się. Dla niej świat był młody i jasny, czyny nie wymagały motywacji, a głupstwa – usprawiedliwień.

– Szkoda – westchnęła. – Przepraszam… pana. Niepotrzebnie ściągnęłam pana na Bezzar.

– Ira, chcę, żebyś wróciła na Ziemię – powiedział Martin.

– W końcu wrócę – odparła Irina. – A teraz… Wybacz, ale rano wyruszamy na planetę kluczników.


Wieczorem, gdy błękitne słońce zsunęło się nad horyzont, Martin siedział przed wejściem do drewnianej piramidy, w której on i Irina mieli nocować. Nieruchome fale, prześwietlone promieniami słońca wyglądały jak ekran, prezentujący widmowy film z życia Bezzaru. W niebieskiej substancji przesuwały się niejasne cienie – teraz, pod słońce, można było dostrzec kłębki macek. Dzika zwierzyna? Zwierzęta domowe? Stada bydła? Ryby? Wszystko jedno, tak czy inaczej były to stworzenia jednokomórkowe. Tuż przy dnie stały drzewa-pogrzebane pod warstwą substancji, ale zdumiewająco podobne do ziemskich. Między gałęziami kręciły się drobne bakterie… czyżby się pasły?

Martin melancholijnie popijał koniak – na dnie butelki zostało już tylko kilka łyków – i przypominał sobie przeczytaną w dzieciństwie książkę. Młodzi bohaterowie trafiają do wnętrza ludzkiego organizmu, zaprzyjaźniają się z leukocytami, walczą z wirusami, podróżują między organami wewnętrznymi, nie gardząc nawet jelitami… Bardzo interesująca wycieczka o charakterze poznawczym.

Na szczęście Martin nie musiał walczyć. Już sama idea walki z ogromną amebą napawała go niesmakiem. Ale wycieczka faktycznie była pasjonująca.

– Nie przeszkadzam? – usłyszał za sobą przymilny głos. Bezzaryjczycy poruszali się bardzo cicho. Martin obejrzał się, stwierdził, że to Pawlik, i zapraszająco skinął ręką.

– Alkohol? – zainteresowała się ameba. – W celu pobudzenia procesów myślowych?

– Raczej w celu zahamowania – wyznał Martin. – Używacie?

– Nie, mamy swoje metody – zareagowała żywo ameba. – Inne proporcje, inne substancje… – przezroczysty bukłak usiadł obok Martina i dodał: – Jeśli nie masz nic przeciwko temu, zwiększę ilość mediatorów w niebieskim labiryncie.

– Ależ proszę uprzejmie – zgodził się Martin. Ponieważ bardzo lubił własne słabości, był tolerancyjny wobec cudzych.

Przez jakiś czas Martin płukał usta w koniaku, zaś ameba bulgotała. Być może wytwarzając mediatory, albo z innych przyczyn fizjologicznych.

– Masz już niewiele tego alkoholowego płynu – zauważył Pawlik. – Przybyłeś niemal bez rzeczy?

– Tak wyszło – westchnął Martin.

– Daj naczynie – ameba wyciągnęła nibyrączkę.

Martin zawahał się, ale podał butelkę.

Przezroczysta, cienka macka wsunęła się do szyjki, dotknęła płynu i odsunęła się. Przez jakiś czas ameba zastanawiała się, w końcu zawyrokowała:

– To wcale nie jest czysty alkohol. Jest tutaj sporo domieszek. Są potrzebne?

– Są przyjemne.

– Będzie trudniej… – wyznał Pawlik, ale butelki nie oddał. Przez przezroczyste ciało przebiegł dreszcz, między organellami pojawiły się mętne wiry, spłynęły do macki i popłynęły do butelki. Martin w niemym zachwycie patrzył na tę żywą aparaturę do pędzenia bimbru. Wziął butelkę z nibyrączek Pawlika i powąchał podejrzliwie.

– Skład nie uległ zmianie – powiedziała ameba.- Pij.

Martin wahał się.

– Brzydzisz się? – domyślił się Pawlik. – Ale przecież jecie ciała żywych zwierząt, pijecie sok roślin i wydzieliny owadów… Czemu ta ciecz miałaby być gorsza?

– Ty jesteś istotą rozumną – powiedział ponuro Martin. – To… w tym jest coś z kanibalizmu…

– Uwierz mi, dwieście gramów masy tracę niemal bezboleśnie – oznajmiła ameba. – Przy okazji, jedliście przecież zupę?

Martin przypomniał sobie podaną na obiad zupę-krem, przypominającą w smaku ugotowaną na świeżej wieprzowinie grochówkę z chrupiącymi kawałkami – grzankami albo warzywami… oraz mięso na drugie – nieco tłusty, ale miękki i pozbawiony żył kawałek polędwicy…

– O mój Boże – powiedział tylko. – Więc syntetyzujecie jedzenie z własnych ciał?

– To najprostszy sposób – przyznał się Pawlik i zachichotał.

Być może ten śmiech sprawił, że Martin podniósł butelkę do ust i upił potężny łyk.

Ahtamar. Najlepsi ormiańscy winiarze mogliby pozazdrościć bezzaryjczykowi.

– Nie zdołam zsyntetyzować jedzenia na podstawie twoich opisów – wyjaśniła ameba. – Ale na podstawie wzorca – nie ma problemu.

– Czy Irina zdaje sobie sprawę, co jadła? – zapytał Martin.

– Oczywiście. Ona to rozumie. Poza tym, tylko w ten sposób możemy zapewnić wam ochronę przed naszą wodą.

Martin jeszcze raz napił się koniaku.

– Wszystko jedno, jutro i tak wracam do domu. A wy lećcie bombardować kluczników.

– Wcale nie mamy zamiaru ich bombardować – oburzył się Pawlik. – To tylko delikatne ostrzeżenie i wyłącznie w razie konieczności. Najpierw musimy zorientować się w sytuacji.

– Głupota – skomentował Martin. – Głupota i szaleństwo. Skąd pomysł, że sieć transportowa już istniała, że została zniszczona, że to się powtarza?

Nibyrączka poklepała go po ramieniu.

– Popatrz na nasz świat, Martinie.

Martin popatrzył i rzekł:

– Nic innego nie robię przez cały wieczór. Co miałbym zobaczyć?

– Zastanów się. Co wydaje ci się dziwne albo nienormalne?

– Wy – palnął Martin bez zastanowienia.

– I co jeszcze? I dlaczego?

– Rozumne jednokomórkowce nie istnieją! – wypalił Martin. – Nie mogły się pojawić! Tym bardziej, że na waszej planecie są wielokomórkowe rośliny!

Przezroczysty bukłak pokiwał górną częścią tułowia i rzekł:

– Zgadza się. Nie mogliśmy powstać samodzielnie. Zostaliśmy stworzeni sztucznie.

Martin odstawił butelkę, popatrzył na Pawlika – jakby miał nadzieję, że zrozumie mimikę ameb – i zapytał:

– To kolejny żart?

– Nie.

– I kto niby miałby was stworzyć? Klucznicy?

– Nie. Rasa, która żyła na naszej planecie przed katastrofą. Do tego dnia, gdy niebo zapłonęło i runęło ognistym deszczem. Gdy stopniały lody polarne, osiadły góry, a woda zaczęła zmieniać swoje właściwości. Stworzyli nas, wiedząc, że sami nie przeżyją katastrofy. Nowe środowisko stało się rajem dla pierwotniaków i piekłem dla wyższych form życia.

– Skąd o tym wiecie? – wykrzyknął Martin.

– Podania, Martinie. Legendy. To było dawno, zbyt dawno, by zachowały się ślady ich kultury. Oni zmierzali tą drogą, którą idziemy my: zmieniali to, co żywe, nie przerabiając tego, co martwe. Jedynie domy budowali z martwego drewna… A ponieważ nawet to, co martwe, nie jest wieczne, cóż dopiero mówić o żywym? Pozostały jedynie mity… słowa… słowa trwalsze od tego, co żywe, i tego, co martwe.

Pawlik zamilkł.

– Nienawidzisz tych, którzy zniszczyli waszych stwórców?

– Nienawiść do tego, co już się wydarzyło? – zdumiał się Pawlik. – Nie, po co? Widocznie zemsta jest właściwa wielokomórkowym formom życia. Nie chowamy urazy. My jedynie myślimy o przyszłości.

– Kim byli wasi stwórcy? – zapytał Martin.

– Jeśli legendy nie kłamią, niezbyt przypominali ludzi. Wyżsi i szczuplejsi, mieli dużo rąk i dużo nóg. Chociaż… w naszym języku „dużo” zaczyna się od liczby dwa, więc nie dam ci dokładnej odpowiedzi. W spadku po nich otrzymaliśmy tę planetę i prawdopodobnie przez jakiś czas żyliśmy razem – dopóki mogli bronić się przed warunkami zmienionego środowiska. Być może ostatni przedstawiciele ich cywilizacji wymarli, ustępując nam miejsca. A niewykluczone, że zdołali stworzyć międzygwiezdny transport i odlecieć na poszukiwania nowej ojczyzny.

– To dlatego uwierzyliście Irinie? – zainteresował się Martin.

Pawlik zaśmiał się cicho.

– Wiedzieliśmy o tym od zawsze. Wierzymy w swoje legendy, nie mamy nic innego, w co moglibyśmy wierzyć. Ale dziewczyna z Ziemi zwróciła naszą uwagę na kilka innych faktów.

– Na przykład?

– Na podania o globalnej katastrofie, występujące na niemal wszystkich planetach.

– Ludzie pierwotni skłonni byli każdej lokalnej tragedii przydawać znaczenia globalnego – zaprotestował gwałtownie Martin. – A ponieważ lokalnych katastrof było pod dostatkiem, to nic dziwnego, że kilka pokoleń później każda wiosenna powódź urastała w opowieściach do rangi potopu.

– Na wszystkich planetach istniały starożytne kulty, a mieszkańcy oddawali cześć przybyszom z niebios… – ciągnął niezrażony Pawlik.

– A gdzie mieliby żyć bogowie? Tylko tam, skąd wszystko widać – na górze – uciął Martin.

– Na wszystkich planetach, na które przybyli klucznicy, istniały starożytne ruiny, a wśród nich puste miejsce.

– Nic dziwnego – Martin prychnął. – Ołtarz zawsze wykonywano z cennych materiałów, więc łupieżcy nie wynosili cegieł ze ścian, lecz złoto i srebro z ołtarza.

– Nigdy nie zastanawiała cię różnorodność ras w galaktyce?

– Jasne… – zaczął Martin. – Co tu ma do rzeczy różnorodność? Naiwnością byłoby sądzić, że na wszystkich planetach życie przyjmie identyczne formy.

– Nie masz racji – powiedziała ameba. – Mniej więcej jedna trzecia ras galaktyki to humanoidy. Przy czym podobieństwo sięga aż do poziomu DNA – można wyróżnić jednakowe odcinki kodu genetycznego.

– Załóżmy, że jest to dowód istnienia jakichś starożytnych kontaktów… – przyznał Martin.

– Kolejne dwadzieścia procent to formy życia, pochodzące z planet nieziemskiego typu. Inny skład atmosfery, grawitacja… – Pawlik chrząknął. – Nie będziemy się na nich koncentrować. Oni również nieszczególnie się nami interesują. A kolejna połowa to dawne humanoidy. Podobne do nas.

– Co takiego? – osłupiał Martin.

– Podobne do nas, bezzaryjczyków! – powtórzyła twardo ameba. – Nasi twórcy byli humanoidami. Nasza planeta przypominała twój świat. Potem wszystko się zmieniło i pojawiliśmy się my. Inne rasy zmieniały się inaczej. Przecież byłeś na planecie dio-dao?

– Byłem.

– Jak w drodze naturalnej ewolucji mogła powstać tak nienormalna forma życia? – spytała ze wzburzeniem ameba. – Szybko płynące życie, pamięć przodków, ascetyzm i ograniczenia, oraz istnienie wyższych technologii… Zauważyłeś ich chorobliwą nieakceptację brudu biologicznego?

– Że potrzeby fizjologiczne należy załatwiać wyłącznie w toaletach? – zaśmiał się Martin. – No cóż… Zwykła dbałość o higienę albo wstręt.

– To jedynie zewnętrzny przejaw – nie zgodził się Pawlik. – Oni posiadają cykl produkcyjny pozbawiony odchodów. Ograniczenie potrzeb również wynika z lęku przed zanieczyszczeniem środowiska. Widocznie kiedyś planeta dio-dao przeżyła globalną katastrofę ekologiczną. Ocalałe formy życia – a jest ich bardzo niewiele, na całą planetę jedynie pięćset gatunków żywych istot – przyspieszyły cykl życia i zyskały pamięć przodków. Niezła ewolucja, co?

Martin wzruszył ramionami.

– A Ioll? Dwunogie i dwurękie istoty, bardzo przypominające ludzi…

Martin pomyślał, że dostrzec podobieństwo mieszkańców Ioll do ludzi może wyłącznie ameba, ale nic nie powiedział.

– A jednocześnie to przywiązanie do matki pępowiną! Przez całe życie! – ameba poniosła głos. – To sprzeczne z zasadami zachowania gatunku! To nienormalne, wstrętne i niewygodne! Od dnia narodzin aż do śmierci dzieci czerpią siły z organizmu matki! Jak mogła pojawić się taka forma życia?

– Nie wiem.

– Ale ja wiem – wyskandował Pawlik. – Ich planeta przeżyła własną, osobistą katastrofę. Warunki zmieniły się tak, że mogły przeżyć jedynie kolektywne formy życia.

– Świetnie znasz inne rasy – zauważył Martin.

– To moja praca. Przecież jestem specjalistą od kontaktów z rasami humanoidalnymi – odpowiedziała skromnie ameba. – Tak to właśnie wygląda, Martinie! Poprzednie zniszczenie sieci transportowej uderzyło w cywilizacje, żyjące na planetach ziemskiego typu. Formy życia, oparte na węglu i oddychające tlenem, uległy zmianie. Jedne mniej – ludzie, arankowie, geddarowie są bardzo do siebie podobni. Inne bardziej – w naszym przypadku pierwotna rasa po prostu wymarła, zdążywszy stworzyć nas…

– Chcesz przez to powiedzieć, że zrobiono to specjalnie? – wykrzyknął Martin. – Że nie były to konsekwencje zniszczenia transportu międzygwiezdnego, lecz celowy eksperyment?

– Oczywiście.

– Bzdura – odparł zdecydowanie Martin. – W jakim celu? Rozumiem naturalny chaos po zniknięciu technologii, wojny, barbarzyństwo, epidemie, ale celowy, świadomy eksperyment?

– W jakim celu? Miliardy lat temu fala życia przesunęła się po naszej galaktyce – powiedział Pawlik. – Mniejsza o to, co lub kto był tego przyczyną. Myślę, że sam rozumiesz – bez względu na to, jak długo będziemy napromieniowywać brudną kałużę i przepuszczać przez nią prąd, z substancji nieorganicznych życie nie powstanie. Komórka jest tworem zbyt skomplikowanym, żeby być dziełem przypadku! A jednak powstała i życie ruszyło w drogę. Zyskało rozum. Zaczęło poznawać świat. Po co?

– To naturalnie dążenie rozumu. Pragnienie poznania otaczającego go świata…

– Brednie – ucięła ameba. – Jedynym naturalnym dążeniem rozumu jest maksymalne przedłużenie swojego istnienia. Poznawanie świata to tylko sposób zapewnienia sobie bezpieczeństwa. Pytam o co innego – po co potrzebny jest rozum? Nie prymitywny życiowy rozsądek, lecz rozum? Mam nadzieję, że umiesz rozróżnić te pojęcia?

– Umiem – odparł Martin. – Rozum potrzebny jest do zapewnienia tegoż bezpieczeństwa. Istota zdolna do abstrakcyjnego myślenia ma znacznie większe szanse przeżycia.

– Jedynie w odległej perspektywie. Dobrze, załóżmy, że w wyniku szeregu zbiegów okoliczności istota otrzymała rozum jako dodatek do rozsądku. Ale przecież większości tak zwanych istot rozumnych rozum tak naprawdę przeszkadza! W zupełności wystarcza im działalność rozsądku. Wykonywanie nieskomplikowanych prac, przestrzeganie praw współżycia społecznego, czerpanie przyjemności z odżywiania się, rozmnażania, różnych rozrywek fizjologicznych… Zwierzę, które żyje w stadzie, cieszy się ze swojego istnienia i nie odczuwa negatywnych konsekwencji posiadania rozumu.

Martin zaśmiał się gorzko.

– Cóż, być może masz rację. Większość ludzkości zadowala się rozsądkiem. Rozum drzemie. I jest to, jak sądzę, typowe dla wielu cywilizacji humanoidalnych. Co z tego?

– Do czego potrzebny jest rozum?

– Jako środek przetrwania…

– Do czego potrzebny jest rozum? – warknął Pawlik.

– Do zadawania głupich pytań! – wrzasnął Martin. – Do zadręczania się sensem życia! Do tego, żeby bać się śmierci! Żeby wymyślić sobie Boga!

– Tak już lepiej – uznała łaskawie ameba. – Jeśli rozsądkowi wystarcza podstawowy poziom systemu sygnalizacji, to rozum, zmuszony do operowania pojęciami abstrakcyjnymi, tworzy poziom drugi – mowę. To nieważne, jak przekazujemy swoje myśli – za pomocą drgań powietrza, impulsów elektronicznych czy kolorowych wzorów na ciele. Informacja, oderwana od swojego nosiciela, staje się głównym narzędziem rozumu. Środkiem poznania świata i środkiem oddziaływania na świat. Ale zróbmy kolejny krok, Martinie. Rozum – i co dalej? Co będzie trzecim etapem – po rozsądku i rozumie? Jaki system sygnałów stworzy istota nadrozumna? Czy nadal będzie istniała granica pomiędzy myślą i czynem, informacją i działaniem? Istota, nadistota, co to będzie? Czy to już Bóg, czy jeszcze człowiek? Ile etapów musi pokonać życie, żeby ostatecznie wydzielić się ze skostniałej materii? I co sprawia, że walimy w bariery homeostazy, uzyskując niepotrzebne nam właściwości – najpierw rozsądek, potem rozum, potem… potem coś jeszcze, co teraz nie ma nazwy? Co wyrywa nas ze zwierzęcego spokoju, co gna nas dalej? W czyich rękach jest marchewka i bat? Kim jest ten Wielki Eksperymentator, burzyciel spokoju, stwórca i niszczyciel? Czy to Bóg? Czy jedynie istota nadrozumna, targana takim samym strasznym pragnieniem jak nasze? Czy rozum jest szczęściem? Czy jest nim nadrozum? Ile jest jeszcze stopni w tej drabinie, zaczynającej się od instynktu? Zwierzęta nie pragną zyskać rozumu, to my czasem próbujemy wyciągnąć je z ciepłych i łagodnych zwierzęcych snów do swojego rozumnego cierpienia. A przecież rozumni nie pragną zrobić kolejnego kroku! Ciągle żyje w nas ten pradawny strach przed otrzymaniem rozumu, niechcianego i nieproszonego prezentu z góry. Jest nam dobrze na naszym poziomie postrzegania świata. Nie potrzebujemy wiedzy, której nie jesteśmy w stanie pojąć.

Ameba zaśmiała się krótko.

– Kuszą nas słodkie marchewki nieba – absolutne bezpieczeństwo, wieczne życie, ogromna wiedza… Wystarczy zrobić jeden krok – od rozumu, trochę wyżej. Ale my nie chcemy tracić swojego spokoju. Podejrzewamy – i to nie bez podstaw – że nadrozum przyniesie nam nową gorycz, podobnie jak rozum przyniósł nam niegdyś smutek i cierpienie. I gnieżdżąc się na powierzchni brudnych planet, operując jedynie swoim niedoskonałym rozumem, próbujemy wyhodować nowe drzewo poznania dobra i zła. Otrzymać wszystko, nie wymyślając niczego nowego. Stać się bogami, nie przestając być ludźmi. I wtedy to, co stoi ponad nami, chowa marchewkę i wyciąga bat. I płonie niebo, i wrą oceany, i rozumu staje się zbyt mało, żeby zapewnić przetrwanie. Za co wasz Bóg ukarał ludzkość potopem? Za śmiałość? Nie! Za to, że się zatrzymaliście! Za wzgardzenie otrzymanym rozumem, za triumfujący rozsądek! Za próbę pozostania rozumnymi zwierzętami! Nie wolno odrzucać boskich prezentów, Martinie! I jeśli rozum znowu wybudował sobie przytulną norkę i postanowił się zatrzymać – spodziewaj się nieszczęścia. Jesteśmy skazani na ciągłą wspinaczkę coraz wyżej, z błota – ku niebu.

– Ale klucznicy… – zaczął Martin.

– Klucznicy, bez względu na to, jak wspaniałe wydają się ich dary, kuszą nas, byśmy się zatrzymali. Dają rozumnym to, co powinno należeć do nadrozumu: kontrolę nad przestrzenią, nad świadomością, nad życiem i śmiercią. Jako istota rozumna, która czuje się komfortowo i przyjemnie, rad byłbym przyjąć dary kluczników i przestać się rozwijać. Ale jak ustosunkuje się do tego nadrozum? Czy znęci nas nową marchewką, dla której odrzucimy prezenty kluczników? Czy znowu wyciągnie bat?

Ameba wstała i otrząsnęła się jak mokry pies.

– Oto wszystkie nasze zarzuty wobec kluczników, rzekomo niosących galaktyce pokój i dobrobyt. Przekombinowane zarzuty. Ale jesteśmy gotowi zaryzykować i odwiedzić kluczników w ich domu.

Martin siedział, patrząc, jak groteskowa postać z niezwykłą gracją odchodzi w dal. Przed wznoszącą się ścianą nieruchomej wody ameba wysunęła nibyrączkę, pomachała Martinowi i zanurkowała w niebieską substancję. Ściemniało się już i bezzaryjczyk niemal od razu zniknął.

– Marchewka i bat – wymruczał Martin. – Dlaczego zawsze jest taki nędzny wybór? Nie lubię warzyw.

Schował butelkę do kieszeni i wszedł do drewnianej piramidy. Plątanina schodów – spiralnych oraz pionowych pochylni, a także tych najzwyklejszych ze stopniami – prowadziła na pierwsze piętro, przemieniając parter w scenografię do telewizyjnego show albo wystawę osiągnięć architektury „schodowej”. Martin wszedł na pierwsze piętro po pochylni i zawahał się przed wejściem do swojego pokoju. Na podłodze leżał miękki materac, wypchany suszonymi wodorostami, obok spoczywały trzy kołdry, stał dzban z wodą i wisiała emanująca łagodnym światłem szklana kula – w piramidzie nie było centralnego oświetlenia. Brakowało również drzwi – wejście do pokoiku zasłaniała jeszcze jedna kołdra, zamocowana do belki na wejściem.

Nieoczekiwanie dla samego siebie, Martin poczuł się przeraźliwie samotny.

Dlatego podszedł do wejścia do drugiego pokoju. Zza zasłony przebijało światło – widocznie Irina jeszcze nie spała.

Pytanie „czy mogę wejść?” wydawało się Martinowi wyjątkowo idiotyczne i dlatego jedynie odchrząknął.

– Nie śpię – odezwała się zza zasłony Irina. A gdy wszedł, dodała:

– Czekałam na ciebie.

Dziewczyna siedziała na materacu, zawinięta w kołdrę. Martin usiadł obok niej na podłodze i wyjął z kieszeni butelkę.

– Napijesz się?

Irina skinęła głową.

– Polecę z tobą – rzekł Martin, gdy upiła łyk. – Mam tylko jedno życie i bardzo je lubię. Ale polecę z tobą, ponieważ są rzeczy ważniejsze niż życie.

Irina patrzyła na niego bez słowa i Martin nagle zrozumiał, że pod kołdrą dziewczyna jest zupełnie naga. I wcale nie dlatego, że lubi spać bez ubrania na gołym materacu.

– Chodź do mnie – powiedziała cicho Irina.

Martin mimo wszystko znalazł w sobie siłę, by powiedzieć:

– Polecę z tobą… nie musisz…

– Głupi – wymruczała Irina i pochyliła się do niego. Na ustach miała smak koniaku. Kołdra zsunęła się i przez kilka chwil Martina prześladowało natrętne wspomnienie pierwszej Iriny Połuszkinej – nagiego ciała, zanurzającego się w wody kanału, i obraz czwartej Iriny – klęczącej nago przed kapłanami TajGeddara…

Ale to ciało było żywe i pragnęło życia – nie mniej niż Martin. A śmierci nie było wcale.

4

Rzecz jasna, Martin nigdy nie był w kosmosie. Odwiedził około siedemdziesięciu planet, spotkał blisko setkę rozumnych ras, ale nigdy nie uciekał się do tak staromodnego sposobu podróżowania. Suborbitalny lot na Aranku był maksymalnie bliski wyjściu w kosmos.

W dzieciństwie, jak każdy mól książkowy z rodziny inteligentów, Martin zaczytywał się książkami o kosmonautyce – przede wszystkim amerykańskimi, ale czasem trafiały się również utwory rodzimych pisarzy. Z nich Martin dowiedział się, że pierwszym człowiekiem w kosmosie był Jurij Gagarin, a pierwszego satelitę wystrzelono w Rosji, która nosiła wówczas inną nazwę. Kilka razy udało mu się wygrać w dyskusji z kolegami z klasy, przekonanymi, że pierwszym człowiekiem w kosmosie był Neil Armstrong i to od razu na Księżycu, i w wahadłowcu.

Ale Martin nigdy nie marzył, żeby zostać kosmonautą. Wprawdzie był molem książkowym, ale wystarczająco bystrym, by zrozumieć, czym jest współczesna kosmonautyka – nie miał zamiaru wozić na orbitę ładunków dla zarozumiałych Amerykanów. Więc nieoczekiwana perspektywa wyruszenia w kosmos wcale go nie cieszyła.

Zwłaszcza, że statek kosmiczny bezzaryjczyków rażąco różnił się od ziemskich rakiet. To była taka sama kisielowata platforma jak kropla transportowa, tylko znacznie większa – dwadzieścia metrów średnicy i dziesięć metrów grubości. Pod niewielką kopułą na środku dysku znajdowały się miejsca dla załogi – dwa wgłębienia w kształcie ludzkich ciał i dwie głębokie studnie, do których wpłynęli bezzaryjczycy.

– To Pietieńka – przedstawił Pawlik drugiego członka załogi ze strony bezzaryjczyków. – Jest jeszcze bardzo młody, ale posiada wspaniałą strukturę niebieskiego labiryntu, zapewniającą ogromną prędkość przetwarzania informacji.

Młody Pietieńka – przezroczysty bukłak półtorametrowej wysokości – powiedział skonfundowany:

– Praca z wami będzie dla mnie zaszczytem.

Martin uścisnął nibyrączkę.

– Pietieńka to bardzo udany potomek kierownika naszego projektu, Andriuszki – ciągnął Pawlik. – Andriuszka sam chciał stanąć na czele lotu, ale jego działalność jest zbyt ważna, żeby tak ryzykować. Dlatego wypączkował Pietienkę i osobiście wychował go we właściwym, pionierskim duchu. Nie sądzicie, że to wspaniałe wyjście z sytuacji? – powiedział i roześmiał się rzęsiście.

Zachowanie Pawlika wydało się Martinowi dziwne. Ta nadmierna gadatliwość, to wzburzenie… Gdyby miał przed sobą człowieka, zacząłby go podejrzewać o nadmierne spożycie alkoholu.

– Umiecie dzielić się swoją pamięcią z dziećmi? – zapytał Martin, przypominając sobie dio-dao.

– Oczywiście, że nie – rzekł Pawlik z niejaką goryczą. – Ale pod pewnymi względami Pietieńka przewyższa nawet swojego ojca. Zuch, Pietieńka! Zuch!

– Pawlik, powiedz mi na miłość boską, dlaczego używacie wyłącznie zdrobniałych imion? – nie wytrzymał Martin.

– Żeby wzbudzić sympatię – odpowiedział uczciwie Pawlik. – Gdybyście zwracali się do mnie Pwchannłk, co w przybliżeniu oddaje prawdziwe brzmienie mojego imienia, wasz stosunek do mnie byłby zupełnie inny. Nawet wojownicze i surowe imię Paweł budziłoby czujność. A Pawlik brzmi miło, łagodnie i niewinnie. To szczera odpowiedź?

– Bardzo – przyznał Martin.

Nie mieli absolutnie nic do roboty. Start gwiazdolotu planowano za ponad godzinę, żadnej kontroli systemów od załogi, a tym bardziej od ludzi, nie wymagano. Pozostawało jedynie czekać – w spoczywającym na kamienistym dnie, pod warstwą niebieskiej substancji, żywym statku kosmicznym. Czekać i rozmawiać… Chociaż gdyby na statku istniała choćby najmniejsza możliwość odosobnienia, Martin miał pomysł na znacznie ciekawszy sposób zabicia czasu.

Zerknął na Irinę, siedzącą w swoim „fotelu”. Dziewczyna uśmiechnęła się i Martin odwzajemnił uśmiech.

Trzeba przyznać, że trochę obawiał się swoich dalszych stosunków z Iriną… jeśli oczywiście ta wyprawa pozostawi im możliwość jakiegoś „dalej”. Wczoraj wszystko było proste i słuszne. Mężczyzna i kobieta, zupełnie sami na całej planecie i kompletna niewiadoma przed nimi… Słowa nie były potrzebne.

Teraz Martin zastanawiał się, o czym będzie rozmawiał z tą dziewczyną. O klucznikach, odległych planetach i smutnych bogach, którzy stymulowali rozwój ewolucji? Miał dość. O samej Irinie? O szkole, pierwszym roku studiów, złośliwych wykładowcach, nudnych zajęciach i głupich kolegach z roku? Śmieszne. O samym Martinie? Przez chwilę zastanawiał się nad tym pomysłem, ostrożnie obracając go w rękach, niczym przedmiot kruchy i śliski jednocześnie, w rodzaju namydlonej kryształowej wazy. Co powie tej dziewczynie, czym ją zainteresuje? Sztuką przygotowywania drinków? Tajnikami kulinarnymi? Bzdura, takie rzeczy kobiety zaczynają cenić znacznie później. To może przygodami na innych planetach? Polowanie na przestępców, poszukiwanie zbiegłych żon i dzieci? Ale czym były te wszystkie przygody w porównaniu z czterema śmierciami Iriny Połuszkinej? Zabawą w piaskownicy…

Namydlony kryształ wyśliznął się z rąk i rozpadł na kawałeczki.

Z lekką paniką Martin zrozumiał, że prócz minionej nocy nie mają żadnego tematu do rozmowy. Nic strasznego, oczywiście. Gdyby porozumienie duchowe było warunkiem koniecznym do bliskości seksualnej, przyrost naturalny na Ziemi znacznie by się obniżył.

– Martinie… usiądź – poprosiła Irina.

Martin siadł obok niej – miękka podłoga wgięła się, tworząc wygodny fotel, w którym można było pół siedzieć, pół leżeć. Irina wzięła Martina za rękę i powiedziała cicho:

– Dziękuję.

Martin przywołał na twarz uprzejmy uśmiech i już miał zapytać, co Irina sądzi o ustroju społecznym bezzaryjczyków, gdy dziewczyna odezwała się:

– Siedzę jak głupia i zastanawiam się, o czym by tu z tobą porozmawiać. Przecież nie będę ci opowiadać o uniwerku… ani o obcych planetach, które znasz lepiej ode mnie. Chcesz, to zdradzę ci jakąś tajemnicę państwową?

Martin zakrztusił się przygotowanym zdaniem.

– W końcu mój ojciec jest analitykiem, od czasu do czasu sporządza jakieś analizy dla organów… – kontynuowała Irina. – Może jesteś ciekaw, jak nasi dogadywali się z Amerykanami?

– Stop! – przerwał szybko Martin. – Zupełnie nie jestem ciekaw. I ty też powinnaś o tym zapomnieć. Mniej wiesz, krócej będziesz przesłuchiwany.

Dziewczyna nie obraziła się, ale też nie wzięła jego słów na poważnie. Powiedziała z uśmiechem:

– A ja uwielbiam tajemnice. Od dzieciństwa. Dlatego w to wszystko weszłam…

– Chciałaś pokazać ojcu, że jesteś lepsza od niego? – zapytał Martin. – On ma do czynienia z tajemnicami państwowymi, a ty rozwiązujesz tajemnice Wszechświata…

– Chyba tak – przyznała Irina. – Przeczytałam o teorii bezzaryjczyków, o instynkcie, rozumie i nadrozumie, o konieczności dalszej ewolucji… o tym, że klucznicy swoimi podarunkami przybliżają globalną katastrofę… i w tym miejscu był komentarz ojca – dlaczego nie można brać na poważnie wymysłów rozumnych ameb… Jego uzasadnienie było bardzo… bardzo rozsądne. A przecież kilka linijek wyżej została przytoczona opinia bezzaryjczyków, że każda istota rozumna, która nie zechce przechodzić na wyższy stopień rozwoju, zacznie wynajdywać takie a nie inne argumenty przeciw… A on przytacza dokładnie te same argumenty! Tak się rozzłościłam…

Martin przypomniał sobie Ernesto Połuszkina, który domyślił się, żeby wziąć środki przeciwbólowe na poranną wizytę u prywatnego śledczego, i pokręcił głową:

– Irinko, twój ojciec wcale nie jest głupcem ani ślepcem. On doskonale wiedział, co robi.

– No to dlaczego… – oburzyła się Irina, ale Martin nie dał jej dokończyć:

– Dlatego, że decyzja niewtrącania się już została podjęta. Dlatego, że doświadczony ekspert doskonale wie, jakie informacje klient przyjmie, a jakie odrzuci. I jedyne, co mógł zrobić, to skompromitować własny komentarz w taki sposób, że jeśli przeczyta go człowiek bez klapek na oczach, od razu dostrzeże słabość argumentów.

Irina milczała przez jakiś czas, a w końcu spytała:

– Myślisz, że ten dokument trafił do mnie przypadkiem?

– Ty powinnaś wiedzieć to najlepiej – odrzekł Martin.

– Wydruk leżał u ojca w gabinecie – ciągnęła Irina. – Może… nie… nie sądzę…

Ale w jej głosie zabrzmiało powątpiewanie.

– Wiesz, co ja myślę? – powiedział ostrożnie Martin. – Wielu ludzi, zajmujących się tymi kwestiami, nie zgadza się z oficjalną polityką… nazwijmy ją polityką nieingerencji.

– Strusią polityką – skomentowała ponuro Irina.

– Najwidoczniej twój ojciec i mój kurator z bezpieki również do nich należą – ciągnął Martin. – I może jeszcze ktoś… nieważne. Nie sądzę, by postawili sobie za cel skłonienie cię do rozwiązania zagadek Wszechświata. I wcale nie dlatego, że nie jesteś w stanie ich rozwiązać – dodał szybko Martin. – Ale to niebezpieczne zadanie i nie wyobrażam sobie, żeby twój ojciec zgodził się na coś takiego. Opinie twojego ojca miały raczej sprowokować kogoś z wywiadu wewnętrznego… Ale gdy przeczytałaś te dokumenty i przeszłaś przez Wrota, postanowiono to wykorzystać. Wynajęli mnie.

– Taki jesteś znany? – spytała ironicznie dziewczyna.

Martin zawahał się:

– Cieszę się opinią dobrego specjalisty… Do licha! Nie wiem. Nie jestem aż taki dobry, żeby stawiała na mnie bezpieka!

– A jeśli prócz ciebie wyruszyli również inni detektywi i wywiadowcy?

– Trafiłbym przynajmniej na jednego – pokręcił głową Martin. – A przecież nie zwerbowali geddara! Nie wiem, Irinko. Coś mi tu nie pasuje.

– Lubię, gdy tak do mnie mówisz – przełączyła się błyskawicznie Irina.

– I jeszcze jedno – dorzucił szybko Martin. – W ostatniej rozmowie ze mną Jurij Siergiejewicz wspomniał, że najstarsza Stacja kluczników została zbudowana osiemdziesiąt sześć lat temu. Nie nazwał planety, ale… Myślisz, że to zbieg okoliczności? A może próbował mnie nakierować? Poza tym wydawało mi się, że wzywając mnie, żebym się nie wtrącał i nie szukał cię, w rzeczywistości właśnie do tego mnie nakłaniał… Iro, na podstawie jakiego kryterium wybrałaś te siedem planet?

– Na liście była ogólna ocena sytuacji – powiedziała Irina. – A siedem planet omówiono bardzo szczegółowo…

– Siedem?

– Siedem. I wszystkie argumenty były jakieś takie… bezradne. Głupie. Na przykład, kamienie na Bibliotece miały być dziełami sztuki, czymś w rodzaju kamiennego ogrodu, a przecież ta teoria została obalona dawno temu… i tak o wszystkich planetach. O arankach ojciec napisał, że spór na temat tego, czy posiadają duszę, jest bezsensowny, ponieważ nawet u nas obecność duszy staje się przywilejem dewotów.

– No i? – nie zrozumiał Martin.

– On jest wierzący, często chodzi do cerkwi – wyjaśniła Irina. – Nie mógł czegoś takiego napisać na poważnie! A o Prerii 2 napisał…

Martin już nie słuchał. Odchylił się do tyłu – z podłogi wyłoniło się wygodne oparcie – i zamyślił.

Po pierwsze – wysłanie na poszukiwanie Iriny właśnie jego nie było dziełem przypadku. Nie jest najbardziej utalentowanym prywatnym detektywem, ani największym szczęściarzem, ale z jakiegoś powodu wybrano właśnie jego…

Po drugie – Ernesto Połuszkin i Jurij Siergiejewicz doskonale zdawali sobie sprawę, gdzie przebywa Irina. Początkowo faktycznie mogli się zastanawiać, ale gdy już wiedzieli, że dziewczyna skopiowała sama siebie w siedmiu egzemplarzach, powinni wszystko zrozumieć. Więc dlaczego kochający ojciec Ernesto Połuszkin i tak troszczący się o losy mocarstwa Jurij Siergiejewicz nie wyruszyli pod wskazane adresy? Dlaczego nie wynajęto nowych detektywów, nie wciągnięto do akcji etatowych agentów bezpieki? No i wreszcie, czemu samemu Martinowi nie podano dokładnych informacji?

Wniosek narzucał się sam. Martin musiał szukać Iriny samodzielnie, na podstawie szczątkowych informacji, domysłów oraz intuicji. Z jakiegoś powodu miało to dla spiskowców kluczowe znaczenie.

– Wasza mać! – zaklął Martin. – Szpiegowskie intrygi!

Gdyby doszedł do tego wniosku dobę temu, zrezygnowałby z gry na cudzych zasadach i naprawdę przestałby szukać Iriny. Czy to nie świństwo wykorzystywać człowieka jak marionetkę? Fakt, że dla służb specjalnych takie świństwa są chlebem powszednim, bynajmniej nie łagodził gniewu Martina.

A teraz było już za późno. Teraz przejął się ideami bezzaryjczyków i poczuł się odpowiedzialny za losy cywilizacji. Teraz przespał się z Iriną i czuł się zobowiązany do opieki nad nią.

Po prostu dał się złapać.

Musiał jeszcze zrozumieć, dlaczego do roli marionetki wybrano właśnie jego.

To prawda, że Martin miał już wyrobioną reputację, dźwięczne przezwisko Piechur, wysoki procent zakończonych pomyślnie spraw. Ale to wszystko było jedynie efektem umiejętności wciskania klucznikom kitu i skakania z planety na planetę. W walce wręcz, w strzelaniu, nawet w umiejętności obserwacji i zdolności dedukcji, w tym wszystkim, co było niezbędne prywatnemu detektywowi, Martin był najwyżej mocnym średniakiem. Gdyby spotkał kiedyś na swojej drodze prawdziwego zawodowca, najprawdopodobniej leżałby w gościnnej glebie obcej planety, trując swą obcą organiką naiwne robaczki. Owszem, we wczesnym dzieciństwie, podobnie jak wszyscy chłopcy, którzy naczytali się o przygodach Erasta Fandorina, Martin odbarwił sobie wodą utlenioną włosy na skroniach, chodził wszędzie z lupą i rozwiązywał straszliwe tajemnice zniknięcia dziennika klasowego z zamkniętego pokoju nauczycielskiego (za co dostał wciry od ósmoklasistów). W wieku dojrzałym zabawy w detektywów i złodziei nie są już tak pociągające, szczególnie, jeśli zarabia się w ten sposób na życie.

To by znaczyło, że bezpieka zainteresowała się jego umiejętnością kontaktowania się z klucznikami… Ale w dalszym ciągu wyglądało na to, że ta historia ma jakieś drugie, nie znane Martinowi dno.

– Niedługo koniec świata, a oni trzymają nas w absolutnej ciemnocie! – wykrzyknął niespodziewanie.

O dziwo, Irina zrozumiała bieg jego myśli.

– Może przy świetle byśmy się przerazili? – powiedziała. – Poza tym, jeśli ma nastąpić koniec świata, powinien nastąpić również koniec ciemności.

Te słowa, nieco naiwne i trochę pompatyczne, odniosły właściwy skutek. Martin popatrzył na Irinę, uśmiechnął się i mocniej ujął jej dłoń.

– Jednego nie mogę zrozumieć… – westchnął. – Dlaczego twój ojciec cię puścił? Nie wierzę, że gotów jest poświęcić córkę w imię uratowania świata. Ludzie to nie arankowie!

– Arankowie są dziwni – przytaknęła Irina. – Ale oni też kochają swoje dzieci.

– W bardzo specyficzny sposób – dodał sceptycznie Martin, przypominając sobie Lergassi-kana, który gotów był zezwolić swojemu synowi na włóczęgę po innych planetach, w dodatku z Obcym. – Tkwi w nich taki ładunek fatalizmu, że zaczynam się zastanawiać, czy rzeczywiście nie mają jakichś problemów z duszą… Irino, na jakich planetach są twoje pozostałe kopie?

– Boisz się, że nagle zginę? – spytała dziewczyna.

– Boję się – przyznał Martin. – Poza tym chciałbym zrozumieć logikę wyboru tych siedmiu planet.

– Talizman i Sheali.

Martin zamyślił się. Talizman rzeczywiście był interesującą planetą. Wprawdzie Martin jeszcze nigdy tam nie dotarł, ale o jego zagadkach rozpisywał się każdy brukowiec. Ale Sheali?… Ojczyzna rozumnych ptaków-nielotów?…

– Dlaczego Sheali? – zapytał.

– Tam był długi artykuł o wielu dziwnych zachowaniach sheali – Irina zmarszczyła czoło. – Wiesz, wszystkie te trudności w nawiązaniu kontaktu, nieadekwatność zachowania… A na samym dole ojciec dopisał grubymi literami „ROZUM???” z trzema znakami zapytania.

– Rozum… – powtórzył Martin. – Jasne.

Irina popatrzyła na niego z szacunkiem, niestety, niezasłużonym – nic nie stało się dla Martina bardziej jasne. Sheali byli najzwyklejszą rasą, choć trzeba przyznać, że ptasie pochodzenie odcisnęło na nich pewne piętno.

– Przyjaciele! – przerwał ich rozmowę Pawlik. – Startujemy!

– No to jazda – mruknął Martin.

Grząskie cielsko statku zaczęło falować i wibrować, substancja jakby nasunęła się na nich, pozostawiając odkryte jedynie głowy. Martin przypomniał sobie torby do przenoszenia małych, dekoracyjnych piesków, z których dokładnie tak samo sterczały główki chihuahua i yorków, i zrobiło mu się smutno. Ale przynajmniej mógł nadal trzymać Irinę za rękę. Statek mu w tym nie przeszkadzał.

Przez kilka kolejnych sekund nic się nie działo, a w końcu niebieska substancja nad statkiem rozstąpiła się i oni wzbili się w niebo – płynnie, bez jakiegokolwiek przeciążenia. Wyciągając szyję, Martin popatrzył w dół – pod półprzezroczystym dnem statku pospiesznie oddalała się powierzchnia Bezzaru. I żadnych „pochodni” działających silników… Zresztą, niczego takiego Martin się nie spodziewał.

– Jaka jest zasada działania waszych silników? – zapytał Martin, odruchowo podnosząc głos, chociaż w kabinie panowała absolutna cisza.

– Przesunięcie wektora ruchu Wszechświata w stosunku do punktu lokalnego – odpowiedział wesoło Pawlik, również podnosząc głos.

– Tyriampampacja – podsumował Martin, przypominając sobie książkę Strugackich.

– Nie, to bardzo proste – odparł Pawlik, który widocznie zrozumiał dowcip. – Usuwamy moment bezwładności statku i on staje się nieruchomym punktem, podczas gdy galaktyka kontynuuje ruch. W ten sposób, pozostając w miejscu, możemy zmienić swoje położenie w stosunku do innych obiektów. Mówiąc po ludzku – poruszyć Wszechświat, pozostając w bezruchu. Najważniejsze to odpowiednio wybrać moment startu.

– Jak pięknie – szepnęła Irina.

Martin pomyślał, że dziewczyna ma na myśli sposób przemieszczania się bezzaryjskich statków, ale gdy odchylił głowę, zobaczył, jak otwiera się nad nimi niebo.

Czysty, słoneczny błękit powoli znikał. Na niebie nie było chmur, oko nie mogło ocenić prędkości lotu, ale narastała głębia bezdennej niebieskości – aż do końca zachowując błękitny odbłysk gwiazdy. Potem w ciemnym granacie zapłonęły gwiazdy i „stała się ciemność”, jedynie kosmata tarcza słońca nadal lśniła odłamkiem nieba. I teraz wydawało się, że obce słońce zawisło pod nogami, a pospiesznie oddalająca się kula planety – nad głową. Martin zrozumiał, że pojawiła się nieważkość.

– Zbliżamy się do orbity stacjonarnej – oznajmił Pietieńka. Postronny obserwator mógłby pomyśleć, że młody bezzaryjczyk wcale nie zajmuje się sterowaniem – żadnego pulpitu sterowniczego nie było widać. Prawdopodobnie ameby sterowały swoją techniką, dotykając jej w dowolnym miejscu, a cała kisielowata substancja służyła za pulpit, korpus i silnik. – Weszliśmy w wyznaczony punkt, zatrzymaliśmy ruch.

– Zuch – pochwalił go entuzjastycznie Pawlik. – Brawo, Pietieńka. Jesteśmy z ciebie dumni.

– Starałem się – powiedział skromnie Pietieńka. – Prawda, że ładnie wyszło? Mogę teraz zjeść coś smacznego?

– Oczywiście – zgodził się Pawlik. – Zuch, mądry chłopiec!

Po ciele Pietieńki przebiegł dreszcz, jego wnętrze zmętniało.

Widocznie to „coś smacznego” ameba brała prosto z korpusu statku.

Martin i Irina wymienili spojrzenia. Po prostu nie mogli uwierzyć, że właśnie znaleźli się na orbicie obcej planety, w obcym statku kosmicznym, który pilotowała genialna i jakże infantylna ameba!

– Irino, przyjmij moje gratulacje z okazji pierwszego lotu w kosmos – oznajmił Martin. – Czy zażądamy nadania nam tytułu kosmonautów?

Irina roześmiała się cichutko – i to było super.

– Za jakąś minutę klucznicy zaczną skok – powiedział Pawlik. – Przygotujcie się.

– A jeśli zauważą statek i zrozumieją, co chcemy zrobić?

Pawlik zaśmiał się.

– No cóż, sami wiecie, jak klucznicy rozwiązują problemy. W takim wypadku po prostu nic nie poczujemy!

5

Czekanie na śmierć to niezbyt przyjemne zajęcie. A jeśli wiesz, że nawet nie poczujesz jej przyjścia i nie zdążysz nic zauważyć, wtedy czekanie staje się podwójnie nieprzyjemne.

Chociaż, z drugiej strony, skazańcy pewnie by się z tym nie zgodzili…

Martin znajdował się już w różnych sytuacjach, nawet w takich, gdy szansa przeżycia wynosiła jeden do dwóch albo do trzech i dlatego odniósł się do tego czekania ze stoickim spokojem. Jedynym przejawem emocji było pocenie się oraz przemożne pragnienie wykrzykiwania wulgarnych przekleństw. Dłoń Iriny spociła się wcześniej niż jego ręka, Martin popatrzył na twarz dziewczyny i pojął – w tym momencie nie zgorszy jej najwulgarniejsze nawet przekleństwo. Gdy tylko to zrozumiał, pragnienie przeklinania znikło, podobnie jak strach. Najlepszym lekarstwem dla przestraszonego mężczyzny jest obecność przerażonej kobiety – świadomość, że obok ciebie jest ktoś słabszy, kto boi się znacznie bardziej, od razu dodaje odwagi.

Na szczęście oczekiwanie nie było długie. Nic nie zauważyli, hiperprzejście, podobnie jak śmierć, następuje szybko i bez teatralnych efektów. Tylko niebo wokół statku jakby zamrugało i delikatnie zmienił się rysunek gwiazdozbiorów. Trzy lata świetlne to w końcu nie tak wiele.

– Skoczyliśmy, skoczyliśmy! – wykrzykiwał radośnie Pietieńka. – Ścigam planetę, a ona ucieka!

Pilot miał rację – planeta rzeczywiście uciekała. Mały, żywy stateczek miał swój ciąg w stosunku do układu, do którego się przenieśli – i cały gwiezdny system kluczników odchodził w dal. Martinowi zaparło dech w piersiach, gdy za przezroczystym korpusem statku przemknęła – bo trudno to inaczej nazwać – zasnuta białymi obłokami planeta, i niemal natychmiast przemieniła się w oddalającą się kulę. Piłeczka tenisowa, ciśnięta ręką wielkoluda…

Ale mimo wszelkich dziwactw silnika kluczników, mimo infantylności bezzaryjskiego pilota, zarówno silnik, jak i pilot zasługiwali wyłącznie na pochwały. Planeta drgnęła i zaczęła się przybliżać, Pietieńka głośno komentował swoje działania, a Pawlik ochoczo wygłaszał pochwały i donośnie chichotał. Przeciążeń nie było, ale dało się wyczuć lekkie szarpnięcia. Minęło kilka minut – a może kilka sekund? – i statek ponownie zawisł na orbicie.

Ale planeta, która teraz znalazła się pod nimi, wyglądała inaczej, zaś brzeżek słońca, wysuwający się zza jej tarczy, był żółty, ciepły i absolutnie ziemski. Gamma Capelli. Planeta, z której wyszła ekspansja kluczników.

– Na razie żyjemy – oznajmił raźnie Pawlik. – Dziwne, ale przestrzeń wokół jest pusta. Nie widzę satelitów na orbicie, nie ma Stacji ani statków…

Martin zrozumiał, że bezzaryjczyk nie mówi o zwykłym wzroku – zapewne korzystał z jakiegoś systemu obserwacyjnego statku.

– Czy moglibyśmy się rozejrzeć? – zapytał.

– Oczywiście, przepraszam – tym razem Pawlik się nie wygłupiał. – Wyprowadzam na kopułę zsyntetyzowany obraz.

Przezroczysta kopuła nad ich głowami zrobiła się mlecznobiała i pojawił się obraz, nieuchwytnie sztuczny, jak w porządnej grze komputerowej albo wysokobudżetowym filmie w rodzaju Siódmego Epizodu Gwiezdnych wojen. Martin dostrzegł coś na kształt celownika, sunącego po kopule-ekranie. W celowniku obraz stawał się bardzo szczegółowy, pojawiały się jakieś malutkie znaczki, strzałki, kolorowe fiszki… „Celownik” sunął po ekranie z potworną szybkością.

– Bardzo szybko oglądasz, nie zdążamy niczego zauważyć – przyznał się Martin.

– Rozgrzałem niebieski labirynt do maksymalnej dopuszczalnej temperatury – wyjaśnił Pawlik. – Jeszcze pół stopnia i zacznę bredzić… Przyjaciele, tutaj nic nie ma! Ta planeta jest pusta jak wydmuszka!

„Celownik” zwolnił. Jakby pragnąc zademonstrować ludziom możliwości swojego statku, Pawlik naprowadził go na kilka obszarów planety, obraz został powiększony i można było zobaczyć skały, rośliny, rzeki, a nawet jakieś ptaki, albo istoty podobne do ptaków, krążące nad brzegiem morza.

– Tutaj jest życie! – wykrzyknął Martin.

– Jest życie, atmosfera tlenowa, planeta nadaje się dla humanoidów – potwierdził Pawlik. – Za to brakuje jakichkolwiek śladów cywilizacji. Nie ma fabryk, miast ani silnych źródeł energii.

– Na waszej planecie też nie ma fabryk… – nie dawał za wygraną Martin.

– Owszem, ale klucznicy to cywilizacja technologiczna! – wykrzyknął Pawlik. – Oszukano nas! Ta planeta nie może być ojczyzną kluczników! Poza tym, nie ma tu czarnych gwiazdolotów.

– Mówiłeś, że będą większe stateczki… – powiedział smutnie Pietieńka. – Okłamałeś mnie?

– Wszyscy zostaliśmy okłamani – odparł z goryczą Pawlik. – Pietieńka, czy my naprawdę jesteśmy przy Gammie Capelli? Sprawdź współrzędne.

– Już sprawdziłem. Jesteśmy przy planecie Gammy Capelli.

– Oszustwo – podsumował Pawlik. – Wszędzie oszustwo. Czyżby klucznicy odkryli nasz plan i wysłali nas do niezamieszkanej planety? Co za podłość!

– Przepraszam, a jak stąd wrócimy? – spytała niespodziewanie Irina. – Z tym waszym silnikiem?

– Daj spokój, Irina – powiedział z goryczą Pawlik. – Ten silnik nie jest w stanie rozwinąć niezbędnej prędkości, poza tym nasz zapas energii jest niewystarczający.

– To jak mieliście zamiar wrócić? – uniósł brwi Martin.

– Szczerze mówiąc, prawdopodobieństwo szczęśliwego powrotu było tak niewielkie – wyznał bezzaryjczyk – że nie rozpatrywaliśmy tej kwestii na poważnie. W razie powodzenia chcieliśmy zwyczajnie poprosić kluczników, żeby odesłali nas na Bezzar.

Martin milczał. W końcu pretensje mógł mieć wyłącznie do siebie. Trzeba było zawczasu zapytać, czy powrót jest w ogóle przewidziany.

– Pietieńka, wyprowadź nas na dzienną stronę planety – polecił Pawlik.

Przestrzeń znowu zawirowała i po kilku sekundach pod statkiem zalśnił w słońcu rajski świat. Wody na planecie było mniej niż na Ziemi, Martin dostrzegł tylko jeden porządny ocean, za to całe mnóstwo rzek, jezior, kilka potężnych łańcuchów górskich, dość niskich i porośniętych lasami. Niemłoda i pewnie dlatego spokojna planeta.

– Bardzo dobre wskazania temperaturowe – potwierdził jego domysły Pawlik. – Przyjemny, umiarkowany klimat, procesy górotwórcze dawno zakończone, dużo roślinności… Nic nie rozumiem. To mogłaby być ojczyzna kluczników, gdyby były jakiekolwiek ślady cywilizacji!

– Przynajmniej nie grozi nam śmierć – wtrąciła dzielnie Irina.

Pawlik zaśmiał się cicho.

– Wam – nie. Poza tym, jesteście osobnikami różnej płci i możecie mieć potomstwo. Chcecie wylądować i skolonizować tę planetę?

– A wy moglibyście tu żyć? – zapytała Irina.

– Mamy pewną ilość odczynnika, zmieniającego właściwości wody – powiedział Pawlik po chwili wahania. – Przecież nie wykluczaliśmy ewentualności szantażu… Moglibyśmy żyć tutaj dość długo, tworząc zamkniętą biosferę. Ale nie zdołamy przetworzyć całej planety. Nie mówiąc już o tym, że po czymś takim ten świat stałby się nieodpowiedni dla normalnych form życia. Jeśli miejscowe zwierzęta okażą się dla was jadalne…

– Powoli, powoli, nie mamy zamiaru bawić się w kosmicznych Robinsonów! – zawołał Martin. – Uspokój się, ochłodź swój mózg i zastanów się. To na pewno jest ta planeta, do której prowadziły Wrota kluczników?

– Byliśmy pewni, że to właśnie ona – przyznał samokrytycznie Pawlik. – Ale sami widzicie…

– To kurort – stwierdził Martin, patrząc na sunące po ekranie krajobrazy – lasy, rzeki, jeziora. Miejsce wypoczynku i relaksu. Klucznicy wyruszają tu, by odpocząć po swojej zmianie. Gdzieś tutaj powinny być Stacje!

– Tylko czy zdołamy je odnaleźć? – zapytał sceptycznie Pawlik. – Poza tym, dla głównego celu naszej misji nie ma to znaczenia. Jeśli to nie jest ojczysta planeta kluczników…

– Przy Gammie Capelli jest tylko jedna planeta? – przerwał mu Martin.

Przez jakiś czas Pawlik milczał, wreszcie wykrzyknął:

– Jaki to był dobry pomysł, żeby wziąć was ze sobą! To przy naszym słońcu jest tylko jedna planeta! Nigdy bym nie pomyślał… Pietieńka!

– Skanuję przestrzeń! – zawołał żwawo Pietieńka. – Stwierdzono gazowego giganta, życie na powierzchni niemożliwe. Stwierdzono malutką planetkę, bliską gwieździe. Zbyt wysoka temperatura na powierzchni, śladowe ilości atmosfery… Stwierdzono jeszcze jedną planetę o podobnych rozmiarach, o atmosferze z neutralnych gazów… Nie nadaje się do życia… otoczona pasem asteroidów…

Zamilkł i podsumował:

– To wszystko.

– Nie udało się – powiedział Pawlik. – Lądujemy?

Martin milczał. Planeta, nad którą krążyli, rzeczywiście wyglądała cudownie. Zapewne na Ziemi znalazłoby się tysiące ludzi, gotowych kupić bilet w jedną stronę.

Martin do nich nie należał i dlatego myślał.

Co zrobiliby ludzie, gdyby zyskali wszechpotęgę, albo coś bardzo jej bliskiego? Po nakarmieniu głodnych, napojeniu spragnionych, pokonaniu chorób, zakończeniu wojen?

Ludzie próbowaliby przekształcić Ziemię w rajski ogród. W swoim ludzkim rozumieniu. Bujna, triumfująca przyroda. Przytulne, wkomponowane w krajobraz domki – i żadnych fabryk. A zakłady produkcyjne i Stacje przenieśliby na jakąś inną planetę, na Marsa albo Wenus.

– Pawlik, oni gdzieś tu są – odezwał się Martin. – Na tej planecie z atmosferą z neutralnych gazów na przykład. Tam są ich fabryki i miasta.

– A tutaj?

– Tutaj jest raj. Tutaj kąpią się w rzekach, jedzą, bawią się i rozmnażają. Tak jak tysiące lat temu.

– Ale dlaczego? – oburzył się Pawlik. – Po co niszczyć wszelkie ślady cywilizacji technicznej? Najpierw budować, potem burzyć?

– Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo przedstawiciele cywilizacji technicznych pragną zniszczyć całą swoją technikę.

– Zaryzykujemy – zdecydował Pawlik, nie spierając się dłużej. – Pietieńka! Co ty na to?

– Z tej odległości nie mogę szczegółowo zbadać pozostałych planet – pisnął pilot. – Lecimy?

– Tak.

– Hura! – zawołał młody bezzaryjczyk. – Wyliczam kurs. Trudna sprawa… czy mogę trochę podgrzać niebieski labirynt?

– Nie, chłopcze – odparł surowo Pawlik. – Jest już wystarczająco podgrzany. Pracuj.

Przez jakiś czas statek krążył nad planetą. Martin wpatrywał się w ekran i próbował wypatrzyć w płynących pod nimi krzakach choćby jednego klucznika. Niestety, obraz nie był wystarczająco ostry.

– Wierzysz, że klucznicy są na innej planecie? – spytała cicho Irina.

– Tak – odpowiedział szeptem Martin. – Próbowałem myśleć tak jak oni. Niewiele osób może zrozumieć kluczników. Ale wydaje mi się, że pod tym względem oni są bliscy ludziom.

– A jeśli tam nikogo nie będzie? – ciągnęła Irina. – Jeśli nie będzie tam żadnej Stacji?

– Cóż, wówczas ja będę polował, a ty będziesz pilnować ognia – odparł Martin.

– Jest jeszcze jedno wyjście – szepnęła Irina niczym spiskowiec. – Jeśli zginę, moje… moje siostry dowiedzą się, co się stało. I spróbują ci pomóc.

– Jak? – Martin pokręcił głową. – Namówią bezzaryjczyków, żeby wysłali ekspedycję ratunkową? Dzięki. Poprzestaniemy na prostszych wariantach.

– Jestem gotów do wyruszenia! – oznajmił raźno Pietieńka. Chyba możliwość pilotowania statku poprawiła mu humor.

– Lecimy – zakomenderował Pawlik.

Planetę pod nimi jakby zwiało. Statek bezzaryjczyków znowu zaczął przesuwać Wszechświat.

– Mimo wszystko to trudna i nienaturalna droga – rozmyślał na głos Pawlik. – Jeśli cywilizacja osiągnie takie wyżyny jak cywilizacja kluczników, to nie będzie terraformować swojej planety do stanu pierwotnego. Rozumiem, czym jest tęsknota za przyrodą, ale taka tęsknota jest charakterystyczna dla mniej rozwiniętych ras, które już zanieczyściły swoje środowisko, a jeszcze nie przystosowały się do życia w miastach. Weźmy takich aranków – zrekonstruowali przyrodę, nie niszcząc przy tym swoich miast i fabryk. Mają skanseny, a jednocześnie istnieje cała sieć megapolis…

– Mówisz o przypadku naturalnego rozwoju cywilizacji – zauważył Martin. – A jeśli cywilizacja stała na ziemskim poziomie – zatrute rzeki, wyrąbane lasy, toksyczne powietrze – i nagle – wszechpotęga?

– Za to właśnie najbardziej lubię Obcych – za nienaturalną logikę – uśmiechnął się Pawlik. – Sprawdzimy, przyjacielu. Zaraz sprawdzimy.

– Długo będziemy lecieć? – zapytał Martin.

– Siedem godzin – oznajmił melancholijnie Pawlik. – Będzie dużo czasu, żeby przedyskutować najróżniejsze hipotezy.


Faktycznie mieli sporo czasu na dyskusję, jedzenie, sen. A także skorzystanie z systemu urządzeń sanitarnych – funkcjonalnego, ale niezbyt wygodnego z ludzkiego punktu widzenia.

A na dwie godziny przed przybyciem do planety Pietieńka oznajmił, że wokół planety występuje nie pas asteroidów, lecz pierścień sztucznego pochodzenia. Wyobraźnia Martina od razu narysowała opiewany w fantastyce świat-pierścień, w którym mieszkają klucznicy, wielbiący technikę.

Ale wszystko okazało się znacznie prostsze.

Małą, zimną planetę o szaroniebieskiej powierzchni otaczał pierścień, czy nawet kilka pierścieni, składających się z wirujących na wysokich orbitach czarnych statków. Nad posępnym, pustym światem, oddzielone dziesiątkami kilometrów, płynęły tysiące ogromnych, czarnych kul. Kilka warstw, na kilku orbitach, niczym kondukty, niczym diadem z czarnych pereł na niebieskim obliczu martwej planety…

– Mieliśmy rację! – wykrzyknął Pawlik. – Mieliśmy rację! Przyjacielu, udzieliłeś nam wsparcia w minucie zwątpienia! Dziękuję!

– W czym mieliśmy rację? – nie zrozumiał Martin.

– Klucznicy nie mogli zbudować podobnej floty! – wykrzykiwał podniecony bezzaryjczyk – To wymagałoby rezerw kilku planet urbanistycznych. Klucznicy znaleźli flotę zaginionej starożytnej rasy! Żyli sobie spokojnie, budowali miasta i fabryki. A potem zauważyli, że wokół sąsiedniej planety krąży takie dziwo. Wysłali ekspedycję… i znaleźli magazyn statków! Może jeszcze jakieś konstrukcje na samej planecie? To rzeczywiście klucznicy, Martinie! Nie są budowniczymi Wrót, lecz bezprawnymi użytkownikami!

– Czemu nie spadkobiercami? – zaprotestował Martin. – Na Ziemi bezpański majątek należy do tego, kto go znalazł.

– Typowo wielokomórkowe podejście – oznajmił z dezaprobatą Pawlik. – Bezpański majątek należy do wszystkich!

Martin nie zrozumiał, czy bezzaryjczyk żartuje, czy wyjątkowo mówi poważnie. Statek wszedł na orbitę martwej planety. Pawlik z zapałem skanował jej powierzchnię, w końcu oznajmił:

– Żadnych oznak cywilizacji. To znaczy, że znaleźli jedynie statki. Poznali mechanizm działania, doprowadzili do porządku swoją planetę i szczęśliwie sobie na niej żyją. A pojedynczy osobnicy wyruszyli na podbój galaktyki. Ach, jak to się świetnie składa!

Martin poczuł się nieswojo.

– Coś ty wymyślił, Pawlik?

– Należy powstrzymać falę ekspansji – obwieściła ameba. – Zgadzasz się?

– Należy omówić z klucznikami nasze domysły – powiedział z naciskiem Martin. – W końcu są istotami rozumnymi i inteligentnymi.

– No właśnie, rozumnymi – prychnął Pawlik. – Przyjacielu, oni będą przedłużać swoją ekspansję w galaktyce, póki nie będzie za późno. Żadna istota rozumna nie zrezygnuje z podarunku bogów!

– Dobrze. Co w takim razie proponujesz? – spytał Martin. – Porwać jakiś statek? Zaatakować tę spokojną planetę, na której klucznicy odpoczywają po pracy?

– Wątpię, by wystarczyło nam sił na porwanie choćby jednego statku – zauważył rozsądnie Pawlik. – Prawdopodobnie klucznicy przez setki lat studiowali obcą technologię, a nam nie dadzą nawet dwóch dni… Poza tym, porwanie statku to niebywała pokusa – czy sądzisz Martinie, że my nie chcemy posiąść tej wiedzy? Że nie chcemy przeorać galaktyki wzdłuż i wszerz, wyruszyć do centrum Wszechświata, posiąść tajemnic przestrzeni, czasu i materii? To wielka pokusa, Martinie!

– Pierścień wszechwładzy – powiedział ponuro Martin, patrząc na krążącą wokół planety czarną obręcz. – Nikt przy zdrowych zmysłach nie zrezygnowałby z czegoś takiego.

– Dlatego musimy zniszczyć wszystkie czarne statki – podsumował Pawlik. – Nie będziemy zadawać definitywnego ciosu zamieszkanej planecie, genocyd to nie nasza metoda. Ale za jednym zamachem pozbawimy kluczników całej floty – i fala ekspansji zostanie przerwana. Nie sądzę, żeby w tej chwili używali więcej niż tysiąca statków… a tutaj są ich dziesiątki, setki tysięcy!

– Jaka jest temperatura twojego niebieskiego labiryntu? – zapytał uprzejmie Martin.

– O stopień wyższa od krytycznej – odparł uczciwie bezzaryjczyk. Część jego receptorów wzrokowych zwróciła się w stronę ludzi. – Zrozum! Nie zdecydowałbym się na taki czyn, gdybym był przy zdrowych zmysłach. Musiałem wprowadzić się w stan kontrolowanego, ograniczonego szaleństwa.

Martin pochwycił wystraszone spojrzenie Iriny i zapytał spokojnie:

– A jak planujesz zniszczyć setki tysięcy statków, wielkości kilometra każdy? Taranem?

– Martinie! – wykrzyknął zawadiacko Pawlik. – Czy naprawdę nie wiesz, że każdy silnik może posłużyć jako broń? Przesuniemy Wszechświat w stosunku do tych statków. Niedużo, tak, żeby weszły w gwiazdę. To potężne maszyny, ale czegoś takiego nie wytrzymają nawet one.

– A ja mogę jeszcze przesunąć je częściami – poparł Pawlika Pietieńka. – Najpierw jedną połówkę kuli, potem drugą!

– Ach ty mój mądralo – powiedział czule Pawlik. – Genialne dziecko, nieprawdaż?

– Pawlik, jesteśmy przeciwni! – zaprotestował głośno Martin. – Skoro już uczestniczymy w tej ekspedycji…

– Nie obiecywałem wam prawa głosu decydującego! – przypomniał bezzaryjczyk. – Lubię ludzi i postaram się o was zatroszczyć… nawet za cenę własnego życia. Ale czarne statki muszą zginąć.

– Pawlik! – krzyknęła Irina. – Nie wspominałeś o podobnych rozwiązaniach!

– Gdy byłem przy zdrowych zmysłach, wydawały mi się one ohydne – przyznał ze smutkiem Pawlik. – Postarajcie się nie denerwować. Wszystko stanie się bardzo szybko.

Bardzo powoli Martin wsunął rękę do kieszeni, wyjął rewolwer i odciągnął kurek. Następnie wysunął rękę przez sprężystą membranę, przyciskającą go do „fotela” i rzekł:

– Pawlik, opanuj się!

Ameba westchnęła:

– Martinie, czy zdajesz sobie sprawę, że znajdujesz się na żywym statku, którym umiemy sterować tylko my?

– Tak – powiedział Martin.

– I rozumiesz, że posłuszny mojemu błyskawicznemu rozkazowi statek może cię zmiażdżyć lub rozerwać na pół?

– Tak.

Pawlik roześmiał się:

– Co za męstwo! Nie wyrządzę wam krzywdy, przyjaciele! Nadal uważam was za przyjaciół i sprzymierzeńców. Po prostu jesteście ograniczeni barierami rozumu. Martinie, strzelaj śmiało. Działania dynamiczne nie są w stanie wyrządzić krzywdy mojemu ciału, kula przejdzie na wylot.

– Nawet jeśli trafię w niebieski labirynt? – zmrużył oczy Martin.

– Nawet – zachichotał Pawlik. – Struktura przepuści kulę i będzie kontynuowała pracę.

– Wcale nie liczę na energię kinetyczną – wyznał Martin i nacisnął spust.

W małym pomieszczeniu kabiny wystrzał zabrzmiał miękko i głucho. W przezroczystym ciele bezzaryjczyka pojawił się kipiący ślad – jakby w wodę wetknięto rozpaloną igłę. Wrzący pas przeszedł prosto przez niebieski labirynt.

Kula przeszła na wylot, z mlaśnięciem przebiła kopułę i nie zostawiając śladu, odeszła w kierunku czarnych gwiazdolotów.

– Chi, chi, chi… – powiedział Pawlik. – Skórka. Koronka. Królowa sentencji. Esencja.

Przez chwilę milczał, a następne słowa zabrzmiały jakby całkiem na miejscu:

– Demencja, demencja! Chi, chi. Role, cienia, litania!

– Liczyłem na przejście energii kinetycznej w potencjalną – skomentował Martin i strzelił jeszcze dwa razy.

Wrzące pasy znowu przebiły niebieski labirynt. Bezzaryjczyk wydał cienki pisk i oznajmił:

– Ezh. Ohro. Aaaaa. Rooooo!

Korpus statku zawibrował.

Martin popatrzył na Irinę. Dziewczyna krzyczała, ale on nie słyszał krzyku, jakby świadomość filtrowała niepotrzebne dźwięki.

– Doprowadziłem go do szaleństwa – wyjaśnił Martin. – Wybacz, Irino, ale nie możemy pozwolić, żeby zniszczyli flotę.

– Pawlik ma teraz takie ciekawe myśli! – oznajmił urażony pilot Pietieńka. – Dlaczego tylko on? Ja też chcę!

– Wysadź nas na planecie kluczników – powiedział Martin. – Na tej, na której byliśmy na początku. A ja sprawię, że twoje myśli będą równie ciekawe.

– A stateczki? – zapytał urażony Pietieńka.

– Potem – Martin mówił łagodnie, jak do ludzkiego dziecka. – Potem powrzucasz stateczki w słońce. Najpierw odwieź nas z powrotem.

– Nie oszukasz mnie? – dopytywał się Pietieńka.

Krzyk Iriny dotarł do świadomości Martina w momencie, gdy dziewczyna przestała krzyczeć i zapytała:

– Po co? Po co to zrobiłeś? Idioci!

Martin popatrzył na nią i poważnie wyjaśnił:

– Żeby pozostałe statki kluczników nie rozniosły na pył Bezzaru i Ziemi. On nie rozumie wielokomórkowców. Nie rozumie pojęcia „zemsta”.

Irina zamknęła oczy. Skinęła głową i wyszeptała:

– Chcę stąd odejść. Martin… Coś się dzieje…

– Ludzie – odezwał się zakłopotany Pietieńka. – Nie zdołam odwieźć was na tamtą planetę. Przepraszam. Te kawałeczki metalu, które rozpędziłeś, dotarły do czarnych statków i uderzyły w kadłub. Statki ożywają.

Martin popatrzył na ekran-kopułę w momencie, gdy girlandy czarnych statków otuliły się przezroczystym białym światłem. Pawlik wesoło bulgotał, „celownik” obserwacyjny miotał się po ekranie, nie zatrzymując się na żadnym punkcie, niczym wzrok niemowlęcia, które jeszcze nie patrzy rozumnie.

To, co mieli przed sobą, nie było cmentarzem. I mimo znikomości ołowianych pocisków, nieznane mechanizmy odebrały uderzenia w kadłub jako atak.

– Ojejej! – zawołał Pietieńka! – Będziemy walczyć! A potem umrzemy, wszyscy umrzemy! Tylko dziewczyna nie umrze, bo jest jej jeszcze dużo, a nas jest mało…

Statek odrzuciło w bok i raczej nie był to efekt przesunięcia Wszechświata. Przeciążenie przejechało po ciele Martina niczym walec. Ściągało ich do czarnych statków, połyskujących martwym światłem. Czy Martinowi się zdawało, czy jeden ze statków rzeczywiście rozpadł się na dwie połówki?

– Martin! Martin!

Popatrzył na Irinę, już domyślając się, co ona powie.

– Boję się! – krzyknęła dziewczyna. – Boję się tych statków!

– Spokojnie – powiedział Martin. – Spokojnie! Mamy szansę!

– Nie chcę – krzyczała Irina, szamocząc się w szczelnym kokonie. – Nie chcę tam iść! Pomocy! Zrób coś!

– Pomóc ci? Chcesz się przestać bać? – zapytał wesoło Pawlik. – Na zawsze?

– Tak!

Martin strzelił do Pietieńki, ale statkiem rzucało tak, że nie udało mu się trafić w niebieski labirynt za pierwszym razem. Najpierw krzyknęła Irina. A potem nastąpił silny wstrząs i Martin stracił przytomność.

Загрузка...