Część siódma

Fioletowa

Prolog

Bażant á la boheme to w Rosji danie egzotyczne. Od czasu filmu Brylantowa ręka minęło ponad pięćdziesiąt lat, a dziczyzna nadal pozostała symbolem rozbuchanej hulanki, specjałem myśliwych, albo ludzi ze wszech miar podejrzanych.

Za to w niewielkich Czechach dziczyznę można dostać w każdej porządnej restauracji. Niechaj mordziaści niemieccy urzędnicy i żądni wrażeń rosyjscy turyści rzucają się na „peczeno weprewo koleno” czy inne potrawy z najlepszego przyjaciela Kubusia Puchatka. Niech amerykańscy turyści, przekonani o dietetycznych właściwościach coli light, jedzą swoje hamburgery w McDonaldach. Człowiek solidny, kontrolujący poziom cholesterolu we krwi i długość paska w spodniach, powinien zwrócić uwagę na dziczyznę we wszystkich jej postaciach. Sznycle z sarny, mięso dzika w sosie miodowym – oto idealny wybór!

Bażant á la boheme to godny przedstawiciel smacznego i zdrowego jedzenia.

Mięso bażanta samo w sobie jest nieco suche, dlatego przed pieczeniem należy owinąć je długimi paskami boczku. Bażant powinien piec się co najmniej godzinę i być regularnie polewany własnym sokiem. Później do tego soku dodajemy śmietanę i białe wino – i otrzymujemy doskonały sos. Z mięsem bażanta będzie idealnie współgrać czerwona kapusta, która po uduszeniu nabierze fioletowego koloru.

W warunkach domowych dokładnie tak samo można przyrządzić kurczaka…

Ale tego odległego wieczoru, gdy Martin siedział z wujkiem w małej restauracyjce w Karlowych Warach, na stole stał bażant, w szklankach było piwo, a w małych kieliszkach – nieodłączna w tym mieście beherovka.

– Wspomnisz moje słowa – powiedział ponuro wujek. – Już niedługo nie będzie się tu można przecisnąć między Obcymi.

– Przecież oni nie opuszczają swoich Stacji – próbował zaprotestować Martin. Obaj byli wówczas znacznie młodsi, klucznicy stanowili główny temat rozmów, a nazywano ich po prostu „Obcymi”.

– Opuszczą! – zawyrokował wujek. – A jeśli nawet nie oni, to przyjdą inni. Popatrz tylko, jaką mamy cudowną planetę! Nic dziwnego, że przylecieli do nas Obcy…

Martin rozejrzał się i potwierdził, że planetę mamy piękną, zwłaszcza w tym rejonie, a Obcy przylecieli nie na darmo. Ale przecież prócz ekspansji zbrojnej istnieje również pokojowa turystyka, co on i wujek potwierdzają własnym przykładem…

Wujek parsknął oburzony. W młodości służył w oddziałach wojsk radzieckich w Czechosłowacji i dlatego słowa Martina odebrał jako wycieczkę osobistą.

– Martinie, uwierz staremu piernikowi – wujek był wówczas mężczyzną w sile wieku i z przyjemnością nazywał siebie staruszkiem. – Nie może być mowy o przyjaźni i stosunkach dobrosąsiedzkich między dwoma rasami o tak ogromnej dysproporcji rozwoju, takich różnicach w kulturze i psychice!

– Coś podobnego czytałem już w „Ekspercie…” – burknął Martin, krojąc bażanta.

– I nawet, jeśli oni życzą nam wszystkiego najlepszego – ciągnął wujek – to skąd mamy wiedzieć, co to dla nich znaczy? Przecież my też chcieliśmy dla Czechów wyłącznie dobra… i wszyscyśmy się dziwili, czemu się krzywią na to nasze dobro…

– A o tym to już wszędzie czytałem – zauważył Martin.

– Ech, Martinie, Martinie – powiedział smętnie wujek, odprowadzając wzrokiem sympatyczną, chyba dwudziestoletnią kelnerkę. – Jesteś młody i jeszcze wiele w życiu zobaczysz. I wtedy przekonasz się, że miałem rację. Gdy twoje osobiste interesy, twoje marzenia będą sprzeczne z planami kluczników…

Martin nic nie powiedział. Po powrocie z kurortu, gdzie wujek rzekomo leczył chorą wątrobę, popijając piwem wodę mineralną, a Martin pil piwo, nie gardząc wodą, Martin miał zamiar przejść przez Wrota i popatrzeć na jakąś obcą planetę… Bezpieczną, z której ludzie zazwyczaj wracali… Tym bardziej, że pewien przypadkowy znajomy, dobrze prosperujący biznesmen, gotów był zapłacić spore pieniądze za egzotyczne gadżety z obcych planet…

Więc na razie Martin uważał kluczników za osobiste szczęście, ich przylot za wielki sukces, a udostępnione ludziom technologie za początek szczęśliwej przyszłości.

– Wcześniej czy później… – powtórzył wujek, nawijając na widelec fioletową kapustę. – Wcześniej czy później zrozumiesz. Wtedy zadzwonisz do mnie, jeśli jeszcze będę żył, i powiesz: „Wujku, miałeś rację…”


…Martin wstał, opierając się na broni. W duszy miał pustkę i gorycz.

– Nie mają tu telefonu, wujku – szepnął. – Ale miałeś rację.

Poprawił wyposażenie, broń zawiesił na pasku niczym szpadę – miała krótką lufę i wyglądało to naturalnie.

Klucznicy nie pokazali się. Nikt się nie pojawił. Martin został starannie zignorowany.

Przeszedł korytarzem, zaglądając do wszystkich napotkanych pokoi. Znalazł dwóch dio-dao, pochłoniętych rozmową, rodzinę humanoidów nieznanej rasy, która popatrzyła na Martina z takim przerażeniem, że detektyw wycofał się szybko, nie chcąc straszyć turystów-debiutantów.

Dopiero na werandzie, już wdychając chłodne powietrze Talizmanu, Martin zobaczył klucznika.

Tylko jednego.

Starego, przygarbionego, z kikutem zamiast lewej ręki. Po raz pierwszy w życiu Martin widział klucznika-inwalidę.

I ten klucznik wyraźnie czekał na Martina.

Wściekłość już wygasła, została przekuta w smutek i głuchy żal. Martin podszedł do klucznika i zajrzał mu w oczy:

– Dlaczego?

Klucznik milczał. Patrzył na człowieka i mrużył niedowidzące oczy.

– Skoro nie mogliście uratować Iriny… – wyszeptał Martin. – Skoro wiedzieliście, że ona zniknie…

– Nie jesteśmy bogami – powiedział klucznik. – I jeśli nawet widzimy, co będzie dalej, to jeszcze nie znaczy, że wiemy wszystko.

– Więc jednak odpowiadacie? – zawołał Martin. – Co, kluczniku? Porozmawiasz ze mną? Rozwiejesz mój smutek i samotność?

Klucznik milczał.

– Kim dla was jestem? – drążył Martin. – I czym jest dla was ludzkość? Czego się boicie? Do czego dążycie?

– Talizman czeka na ciebie – powiedział klucznik.

– Jeśli dowiem się, jak was zniszczyć – warknął Martin – zrobię to. To groźba.

– Dowiedz się – powiedział po prostu klucznik.

I znikł.

A Martin powlókł się do zejścia z werandy. Do białej piany obłoków, liżącej stopnie Stacji. Do obłoków, pełznących po czarnych, lustrzanych skałach, które niczym góry lodowe wysuwały się z białej równiny. Do białych obłoków pod fioletowym niebem, przybitym nad planetą malutkim, rozpalonym do białości gwoździem słońca.

To było niczym film dla dzieci, kiedy można biegać po chmurach, kotłować się w białej wacie i lepić śnieżki z pary. Martin wiedział, że to nie bajka i jeśli nawet dziwna substancja Bezzaru może utrzymać ciało człowieka, to obłoki Talizmanu nie są zdolne do takich sztuczek.

Ale mimo wszystko, opuszczając stopę na szczelną, białą mgłę, wstrzymał oddech – jakby spodziewając się, że chmura wytrzyma jego ciężar.

Mgła rozeszła się – tak, jak przystało na porządną mgłę.

Martin zaczął iść w dół, czując pod nogami stopnie schodów. Mgła unosiła się coraz wyżej, aż zaczęła sięgać mu do podbródka. Wtedy Martin zatrzymał się na chwilę. Wokół rozciągało się pagórkowate, białe pole, powoli przesuwane wiatrem. Oślepiający punkt słońca palił głowę. W polu widzenia było co najmniej dziesięć skał – najwyższa wznosiła się na wysokość stu metrów. W popękanych, czarnych lustrach odbijała się Stacja z mrugającą nerwowo latarnią.

Stacja wyglądała jak niewielki zamek z czarnego kamienia, pokryty białym dachem – i była piękna.

Trzeba przyznać, że gust klucznicy mieli dobry…

Jak szczęśliwy byłby teraz Martin, gdyby obok niego stała Irina! Jak wspaniale byłoby się wygłupiać, robić sobie zdjęcia, zanurzać się w mlecznym morzu, udawać, że naprawdę stąpa się po chmurach, szukać najlepszego ujęcia i utrwalić odbicie Stacji w lustrzanej skale… Jak słodko byłoby wejść razem w pianę obłoków, trzymając się za ręce, i słuchać swoich oddechów…

Ale Iriny – jego Iriny – nie było już we Wszechświecie.

A przecież nawet nie umarła – po prostu zniknęła. Wykasowano ją niewidocznym kursorem, niczym błąd pisowni, niczym zbędną literę, która przypadkiem pojawiła się na monitorze życia.

Została tylko pamięć. Ciepło dziewczęcej dłoni nadal grzało rękę Martina – tak boli amputowana kończyna, gdy ciało nie może pogodzić się ze stratą…

Martin obrzucił Stację nienawistnym spojrzeniem i zrobił kolejny krok, zanurzając się w oceanie chmur.

Nie przypominało to słynnej londyńskiej mgły… Chociaż, prawdę mówiąc, Martinowi nigdy nie udało się zastać Londynu we mgle. Ale zwykłej mgły, która jesienią ściele się na podmoskiewskich łąkach czy spływa do lotnisk, nie przypominało również. Obłoki Talizmanu błyskawicznie zasłoniły małe, złośliwe słońce, ale pozostały jasne, rozświetlone – i Martin szedł teraz w chmurach płynnego światła. Prawie nie czuło się wilgoci. Sucha para… Jak z parującego dwutlenku węgla, tylko ciepła…

Martin schodził powoli po stromych schodach. Kamień skończył się, zastąpiony przez drewno.

Mgła lśniła. Wydawało się, że nie zasłania otoczenia, tylko rozświetla go sobą. Pod nogami poskrzypywały drewniane stopnie. Kilka razy Martin uchylał się, natrafiając na mocno naciągniętą linę – zaimprowizowaną poręcz i jednocześnie podporę schodów, ale w końcu poddał się i zaczął iść wzdłuż liny, sunąc po niej ręką.

Nie wiedział, czy jest sam na tych schodach, czy może przed nim schodzą inni, niedawno przybyli wędrowcy, a z naprzeciwka wloką się zmęczeni Talizmanem turyści. Widoczność – maksymalnie trzy metry, dźwięk tonie we mgle. Słychać jedynie ciche, monotonne poskrzypywanie stopni…

A może to nawet lepiej? Martin wiedział, że Stacja mieści się na wysokości dwustu metrów nad powierzchnią planety. W warstwie mgły wprawdzie nie ma wiatru, ale schodzenie ze stromego zbocza po kruchej konstrukcji jest zazwyczaj mało komfortowe…

Światło mgły stopniowo gasło. Pod koniec drogi Martin szedł w nieprzyjemnym półmroku, ale za to z przodu pojawiły się światła elektryczne. Osiedle Amulet, nieoficjalna stolica Talizmanu, tonęło w sztucznym świetle. Tutejsi mieszkańcy nigdy nie musieli oszczędzać energii elektrycznej…

Na pierwszego poszukiwacza Martin natrafił niemal u podstawy schodów. Pod nogami miał teraz lustrzany, czarny kamień, gdzieniegdzie błyszczący i śliski jak lód, ale przeważnie starty i popękany.

Poszukiwacz siedział w kucki przed „sejfem” – wystającym z kamienia okrągłym lukiem półmetrowej średnicy. Luk był z tego samego czarnego kamienia, co i cała planeta.

– Pokój! – powiedział Martin, podchodząc bliżej. Rozmazana sylwetka poszukiwacza stała się bardzo wyraźna.

Poszukiwacz – młody, niechlujny chłopak – odwrócił się, obrzucając Martina czujnym spojrzeniem. Poruszył podbródkiem i odrzekł niechętnie:

– Pokój, pokój…

– Jak leci? – zapytał Martin, wskazując głową „sejf”.

Poszukiwacz wzruszył ramionami. W tym samym momencie jego zegarek pisnął i chłopak, błyskawicznie zapominając o Martinie, zaczął odkręcać pokrywę w kierunku odwrotnym do wskazówek zegara. Pokrywa wyglądała na ciężką, ale chłopak nie prosił o pomoc.

– Zdąży pan? – zapytał Martin. – Może pomóc?

Chłopak sapiąc zsunął pokrywę i zajrzał do wnętrza „sejfu” – małego wgłębienia w kamieniu. Wgłębienie świeciło pustką.

– Następnym razem… – mruknął chłopak i zaczął zakręcać pokrywę. Na kamiennej tarczy widniał namalowany jaskrawą, fosforyzującą farbą ośmiocyfrowy numer i litera „S”. Chłopak skończył i dotknął zegarka, ustawiając timer.

– Odstęp czterdzieści trzy minuty? – błysnął erudycją Martin.

– To szybki sejf, odstęp dwadzieścia cztery i pół… – odparł niechętnie chłopak. – Czego chcesz? Zostać poszukiwaczem? Szkoda zachodu, kiepska robota. Umrzesz z nudów.

– Nie, przybyłem tu w innej sprawie – odparł uprzejmie Martin.

Chłopak od razu złagodniał.

– W takim razie czemu nie, tu jest nawet zabawnie… Nie poczęstowałbyś mnie papierosem?

Martin w milczeniu podał mu napoczętą paczkę.

– Ho, ho – mruknął chciwie chłopak. – Mogę dwa?

– Zostaw sobie wszystkie.

– Wielkie dzięki! – powiedział z radością poszukiwacz. – W dzisiejszych czasach rzadko spotyka się dobrych ludzi. Jestem Andriej.

– Martin – odrzekł Martin, bez entuzjazmu ściskając dawno niemytą dłoń. Usiadł obok. – Często trafia się coś cennego?

– Niezbyt – westchnął poszukiwacz. – Raz na sto, na sto trzydzieści otwarć uda się coś znaleźć. Układy, purpurowy proszek, spiralki… takie tam duperele. Ale na życie wystarczy.

– A zdarza się coś naprawdę interesującego?

– Zdarza. – Andriej zaciągnął się chciwie papierosem. – Niektórzy mają szczęście… jedna dziewczyna w zeszłym tygodniu znalazła klucz…

– Klucz?

– Tak go nazwali. Taki cylinder – chłopak narysował w powietrzu coś w rodzaju grubego ołówka z nacięciami i wypukłościami. – Pewnie, że to nie musi być żaden klucz, ale na skupie gotowi są dać za niego trzydzieści tysięcy euro!

– Nieźle – przyznał Martin. – Ale przecież jeszcze żadne znalezisko nie znalazło zastosowania?

– Purpurowy proszek leczy katar – odpowiedział poważnie chłopak. – Za jednym zamachem, wystarczy raz powąchać. Spiralki wspaniale przewodzą prąd, podobno tak jak nadprzewodniki… wojskowi chętnie je skupują. I wasi, europejscy, i ci ze Stanów, i nasi…

– Jestem Rosjaninem.

– Z takim imieniem? – Chłopak zachichotał z niedowierzaniem. – Ale numer! Zresztą, co mnie obchodzi, czy to draństwo jest komukolwiek potrzebne, czy nie. Najważniejsze, że sypią kasę.

– Kurort dla stalkerów – westchnął Martin.

– Co to za jedni? – zapytał czujnie chłopak.

– To z takiej książki… nieważne… – powiedział Martin, z zainteresowaniem oglądając luk sejfu. Sejfy były główną przyczyną, dla której na Talizman ściągali zarówno ludzie, jak i Obcy. Nikt nie wiedział, na jakiej zasadzie działają, ale w hermetycznie zamkniętym sejfie od czasu do czasu pojawiały się dziwne, nieznane żadnej cywilizacji przedmioty. Najważniejszą rzeczą było ustalenie, w jakich odstępach działa dany sejf, i otworzenie pokrywy we właściwym momencie – przedmioty znajdowały się w nim najwyżej przed dwie minuty, po czym znikały bez śladu. Krążyła wersja, że sejfy połączone są w hiperprzestrzenną sieć – żadne widoczne przejścia do nich nie prowadziły, a sejf, starannie wycięty razem z kawałkiem skały, działał tylko przez jakiś czas. Nie znaleziono sensownego zastosowania dla znajdowanych przedmiotów, ale wszystkie rasy starały się skupować nieznane artefakty – na wszelki wypadek.

– A ja myślę – powiedział chłopak, przypalając drugiego papierosa – że to nie jest żadna sieć transportowa. Do jakich wniosków doszli ci nasi idioci? Że leżą sobie różne rzeczy w sejfach i skaczą to tu, to tam…

– A ty jak sądzisz?

– Ja myślę – powtórzył poszukiwacz – że to wysypisko śmieci. Gdzieś tam, na dole, mieszkają Obcy. I wszystkie swoje odpadki wyrzucają na górę, do kubłów na śmieci. A my otwieramy te kubły i grzebiemy w odpadkach…

– Interesująca wersja – przyznał Martin, zerkając na chłopaka z większym szacunkiem. – Tylko dlaczego śmieci są takie jednakowe? Dlaczego nie są utylizowane na miejscu? Dlaczego wyrzucone przedmioty działają? Czemu je wyrzucono?

– Nigdy nie zdarzyło ci się wyrzucić przez pomyłkę dobrej rzeczy? – odparł Andriej. – Na przykład zegarka, pierścionka albo baterii?

– Zdarzyło – przytaknął Martin.

– No widzisz! A dlaczego nie niszczą na miejscu… może są tacy delikatni, że nie lubią palić śmieci w domu? A śmieci są jednakowe, bo większość poddają przeróbce, a wyrzucają tylko drobiazgi…

– Brawo – Martin skinął z uznaniem głową. – Napisz artykuł do „Przeglądu dla podróżników”.

– Taki mam zamiar – powiedział skromnie chłopak. Jego zegarek znowu pisnął i poszukiwacz skoczył do sejfu. Tym razem Martin mu pomógł, chłopak nie protestował. Zsunęli ciężką pokrywę – i w jeszcze niedawno dziewiczo czystym zagłębieniu spostrzegli garstkę purpurowego proszku.

– A jednak! – ucieszył się chłopak. – Dwie setki euro!

Andriej rzucił Martinowi szybkie spojrzenie, wyjął z plecaka szklany słoiczek, małą szufelkę, pędzelek i powiedział:

– Zgodnie z moją wersją, proszek jest eksperymentem Obcych.

– A co, nie leczysz nim kataru? – zainteresował się Martin.

– Leczę – powiedział chłopak, starannie zbierając proszek.

– No dobra, życzę powodzenia – westchnął Martin. – Idę… Gdzie tu można się zatrzymać?

– Pod „Zdechłym Kucykiem” – odparł lakonicznie poszukiwacz.

Martin skinął głową i ruszył w stronę świateł osiedla. Gdy odszedł już spory kawałek, zawołał:

– Słuchaj, a jak nazywa się ta dziewczyna, która znalazła klucz?

– Oho, już widzę, jak się nie interesujesz towarem! – ucieszył się chłopak. – Ma na imię Irina!

– Dzięki! – odkrzyknął Martin.

– Ale ona nie sprzeda klucza, nie masz się co łudzić… – dobiegło z mgły.

Martin nie odpowiedział. Już szedł po czarnym kamieniu w stronę świateł osiedla. Kilka razy natrafiał na śliskie odcinki, kilka razy upadł i przeturlał się, mogąc dokładnie przyjrzeć się krzywemu odbiciu własnej twarzy w czarnym lustrze.

Po pewnym czasie natrafił na jedną z elektrowni osiedla. Otoczone symbolicznym, niskim ogrodzeniem, ze skały sterczało kilkanaście metalowych prętów, wbitych w kamień. Pręty było połączone parami w łańcuch, a do osiedla biegł gruby, zaizolowany kabel.

Na Talizmanie elektryczność była wszędzie. Wystarczyło tylko głębiej pokopać i poszukać dwóch punktów o różnych potencjałach. Po jakimś czasie wyczerpywały się zasoby tajemniczej elektrowni, ale na rok zazwyczaj starczało.

Martin szedł wzdłuż kabla i wkrótce znalazł się na przedmieściach Amuletu. Nietrudno było zrozumieć, czemu właśnie to miejsce wybrano na osiedle – nieopodal płynęła szeroka, płytka rzeka. Ze spokojnej wody wystawały przysadziste drzewa – źródło pożywienia i materiałów budowlanych. Na brzegu siedział staruszek z bronią na ramieniu i pilnował plantacji. Na Martina popatrzył serdecznie, acz z zawodową czujnością strażnika.

Martin pomachał mu ręką. Nie miał zamiaru dokonywać zamachu na wspólny (a może prywatny?) majątek.

Potrzebował Iriny. Klucza do tajemnic Talizmanu.

1

Na tej planecie nie lubiano łagodnych kolorów.

Opalizująca, biała mgła „kradła” barwy, przemieniając czerwony w różowy, ultramarynę w szmaragd, khaki w oliwkowy, a brązowy w kolor opalenizny.

Dlatego każdy domek osiedla walczył z przymusowymi pastelami za pomocą krzyczących barw. Jeśli malinowy, to soczysty niczym świeża krew, jeśli lazur – to taki jak niebo nad Morzem Śródziemnym. Zieleń wyłącznie ciemna i głęboka, a niebieski – tylko prawdziwy, w języku angielskim określany mianem royal blue. Po rosyjsku nijak się nie nazywa od czasów Rewolucji Październikowej.

Nawet kremowe ściany tawerny pod „Zdechłym Kucykiem” pomalowano na taki odcień, że skromny, jasny kolor przemienił się w porażający, triumfalny, śmietankowy wybuch, w domek Baby Jagi ze skondensowanego mleka, który zapewne wymyśliliby bracia Grimm, gdyby urodzili się w Związku Radzieckim.

Martin poniewczasie przypomniał sobie, że na Talizmanie największym powodzeniem cieszą się farby. Teraz już wiedział, dlaczego.

A przed drzwiami „Zdechłego Kucyka”, ubrana w krótką, chabrową sukienkę, stała Irina Połuszkina.

Martin zatrzymał się metr przed nią. Nie mówił nic – słowa były bezradne.

Irina podeszła powoli, niczym we śnie. I przytuliła się do jego piersi.

– Nigdzie stąd nie odejdziemy – wyszeptał Martin, chowając twarz w jej włosach. – Słyszysz, Irinko? Nigdzie. Zostaniemy na Talizmanie. Na zawsze. Ty i ja. Słyszysz?

Słowa grzęzły we mgle. Obok nich przechodziły szeleszczące cienie przechodniów, zza zamkniętych drzwi tawerny dobiegała nieznajoma muzyka. Irina nadal wtulała się w Martina, jakby nie potrafiła oderwać się od niego i popatrzeć w oczy swojemu ratownikowi i kochankowi.

– Jak? – szepnęła w końcu dziewczyna.

– Po prostu zniknęłaś – odparł Martin. – Byłaś na Stacji Sheali. Na Stacji Talizmanu już cię nie było.

W końcu odważył się wziąć Irinę za rękę. Dłoń była ciepła i żywa. Taka sama.

– Wiedziałam – szepnęła Irina. – Domyśliłam się po Prerii. Porozmawiałam tu z jednym człowiekiem… I wtedy stało się jasne, jak to się skończy. Dlatego siedziałam na miejscu i czekałam…

– Na mnie?

– Najpierw na staruchę z kosą – odparła spokojnie Irina. – A potem zaczęłam czekać na ciebie.

Oderwała twarz od Martina. Ich spojrzenia spotkały się. Oczy Iriny były spokojne i suche.

– Mam wrażenie, że jestem jej zwiastunem – szepnął Martin.

Irina pokręciła głową.

– Nie. Jesteś jej przeciwnikiem. Ale jeszcze żadnemu człowiekowi nie udało się zwyciężyć w tym pojedynku. Chodźmy, Martinie.

I lekko pociągnęła go do drzwi „Zdechłego Kucyka”.

– Irino…

Dziewczyna przycisnęła palec do ust i szepnęła:

– Cii! Potem. Wszystko potem.

I uśmiechnęła się.

W tym momencie Martin z jasnością skazańca zrozumiał, że nigdy nie będzie mógł się spierać z Iriną Połuszkiną, ostatnią, jedyną i prawdziwą. Że to jego „pozostaniemy na Talizmanie” to nie tylko puste słowa – on naprawdę nie zdoła jej opuścić.

I nie potrafi już żyć bez tej dziewczyny.

Więc Martin nic już nie mówiąc, ujął wygodniej broń termiczną i wszedł za Iriną do tawerny pod „Zdechłym Kucykiem”.


Kucyk był jak najbardziej obecny. Stał na kamiennym postumencie przed ogromnym kominkiem i ze smutkiem patrzył na gości szklanymi oczami. Krótka sierść wytarła się – pewnie od przyjacielskiego poklepywania przez zawianych klientów, ale wypchane zwierzę robiło ogólnie przyjemne wrażenie.

– Dlaczego kucyk? – zapytał retorycznie Martin, idąc za Iriną w odległy kąt sali. Gości było niewielu, ale Irina wyraźnie chciała siąść przy najbardziej oddalonym stoliku. Wewnątrz tawerny nie unosił się wszędobylski mgielny welon i człowiek zaczynał się czuć nagi i bezbronny. – Po co ciągnąć tu biedne zwierzę?

– Jako siłę pociągową – westchnęła Irina. Pewnie jej też było szkoda nieszczęsnego kucyka, którego śmierć dopadła na obcej planecie.

– A czemu zdechł?

– A tak jakoś, wziął i zdechł – Irina wzruszyła ramionami. – Wiesz, jak się nazywał? Frodo!

Martin skinął głową. Szczerze mówiąc, spodziewał się czegoś w tym rodzaju.

Właścicielem „Zdechłego Kucyka” był niewysoki, smutny mężczyzna, wyglądający jak sumienna kopia mieszkańca Skandynawii – błękitnooki, z długimi, jasnymi włosami i regularnymi rysami twarzy. Gdyby miał więcej niż metr sześćdziesiąt, wszystkie bywalczynie pubu byłyby jego!

– Pokój wam – powitał smutnie Martina, podchodząc do ich stołu i omiatając czyściutką serwetę plastikową szczoteczką. – Pierwszy raz na Talizmanie?

– Jakoś się wcześniej nie złożyło… – odpowiedział ostrożnie Martin. Właściciel gospody kogoś mu przypominał. Nie chodziło nawet o rysy twarzy, raczej o smutek w spojrzeniu… – Przepraszam… czy opuszczał pan niedawno Talizman?

– A jaki sens? – zapytał niezrozumiale właściciel. I nagle jakby otrząsnął się z zadumy i popatrzył czujnie na Martina. – A co, spotkał pan kogoś podobnego?

Martin zerknął na Irinę. Czyżby nie zauważyła podobieństwa?

– Wie pan, gdyby pana ostrzyc na krótko, zmusić do włóczęgi po różnych planetach, a potem założyć panu jarmułkę i powiesić u pasa rewolwer…

– Aha – skinął głową gospodarz, od razu uspokojony. – Rozumiem. Ireczka już mi opowiadała… Spotkał go pan na Prerii 2?

– Krewny? – sprecyzował Martin, zastanawiając się z udręką, czy powiedzieć o śmierci małego kowboja czy nie.

Gospodarz zerknął pytająco na Irinę, a ona skinęła głową:

– Niech mu pan opowie, Jura. On uwierzy.

Karczmarz w milczeniu podszedł do baru, wrócił z trzema pełnymi szklankami piwa – wyraźnie puszkowego, coś za szybko poszło mu nalewanie. Po drodze zdążył jeszcze wydać jakieś polecenia kelnerce i pogawędzić uprzejmie z innym klientem. W końcu usiadł naprzeciwko Martina, podniósł szklankę i rzekł:

– Na koszt firmy.

– Pańskie zdrowie – odparł Martin.

Karczmarz upił łyk i powiedział:

– Opowiem to tylko raz. Nie będę nic powtarzał, nie będę się również spierał ani nikogo przekonywał. Nie uwierzy mi pan, to trudno… Ja jestem Jurik jeden, a on – Jurik dwa.

Martin uprzejmie czekał na ciąg dalszy. Było jasne, że karczmarz lubi opowiadać tę historię i wypracował sobie pewien rytuał.

– Dziesięć lat temu postanowiłem spróbować szczęścia na Talizmanie i obładowałem Frodo alkoholem i różnym towarem. Rozumie pan, drogi nieznajomy…

– Martin, po prostu Martin – przedstawił się pospiesznie Martin.

– Rozumie pan, Martinie, jestem człowiekiem oczytanym i doskonale wiem, że w czasie każdej gorączki złota… a co my tu mamy, jeśli nie gorączkę złota? wzbogacić można się na różne sposoby. Głupiec wyruszy w poszukiwaniu skarbu, pracuś zacznie płukać złoty piasek, miłośnik przygód będzie grabił karawany. A człowiek spokojny… który nawet kiedyś był inteligentem… otworzy tawernę. Wybrałem Talizman – ta planeta zawsze będzie przyciągać ludzi – i postanowiłem otworzyć tu knajpę. Dokąd pójdzie poszukiwacz, który nagle się wzbogacił? Do sklepu? Do swojej nędznej nory? Do banku? Nie, Martinie. Przede wszystkim do mnie! Żeby świętować swój sukces. No to załadowałem kucyka…

– Bardzo rozsądne podejście – potwierdził Martin. Obrzucił spojrzeniem oberżę – mocne, kamienne ściany, stalowa krata przed kominkiem, całe mnóstwo szklanych naczyń i butelek za barem. Albo stary Frodo miał siłę słonia, albo Jurik był genialnym handlowcem, a poszukiwacze na Talizmanie pili na umór…

– Początkowo bałem się przejść przez Wrota – wyznał Jurik. – Za pierwszym razem to nawet na dziewczynę boisz się wejść… Przepraszam, Irinko…

– Nic nie szkodzi – dziewczyna skinęła głową, pijąc swoje piwo. Najwyraźniej słyszała już tę historię, a teraz rozkoszowała się nią powtórnie.

– No i wypiłem trochę… dla kurażu. Ale chyba trochę przesadziłem. Jak podszedłem do Wrót – czułem się dzielny jak lew. Nie zna granic ni kordonów!… Wybrałem Talizman i przeszedłem. – Karczmarz napił się piwa, potem popatrzył wyzywająco na Martina i oznajmił: – A na Stacji na Talizmanie podchodzi do mnie klucznik i zaczyna przepraszać!

– Ho, ho! – zachwycił się Martin.

– No właśnie. Słynna technika tym razem zawiodła. Przepraszał, tłumaczył, że niedawno podłączyli Ziemię i na ludziach Wrota nie zostały jeszcze do końca przetestowane… Wyszło na to, że jak przechodziłem pijany przez Wrota, to istniały we mnie jakby dwie osobowości. Jurij jeden i Jurij dwa. A technika kluczników obu uznała za pełnowartościowych ludzi. Ja znalazłem się na Talizmanie, a ten drugi…

– Wyszedł na innej planecie! – wykrzyknął Martin i widząc urażone spojrzenie karczmarza szybko dorzucił: – Ależ ja panu wierzę, naprawdę!

– Wyszedł, ale nie od razu. I w ogóle wszystko poszło znacznie gorzej. Tego drugiego jakby rozciągnęło pomiędzy wszystkimi Stacjami na wszystkich planetach! A potem zaczęło powolutku wyrzucać – tu jednego, tam drugiego. Jednych od razu, innych po roku czy dwóch. Ostatnich wyrzuciło dwa lata temu. W sumie zrobiło się ich kilkuset, zanim klucznikom udało się zatrzymać proces. Ja im mówię, żeby w takim układzie tych zbędnych wykasowali. A oni nie, że nie można. Że rozum to święty dar i nie będą niszczyć niewinnych sobowtórów. Zwłaszcza, że oni i tak wkrótce zginą – z powodu różnych zbiegów okoliczności. To trochę tak, jakby wszechświat nie mógł znieść takich fenomenów i natura sama z siebie zaczęła je wypierać…

Martin znalazł pod stołem rękę Iriny i mocno ścisnął. Irina skinęła głową.

– No i w efekcie ugrzęzłem tutaj – ciągnął ponuro Jurij. – Problem w tym, że jeśli spróbuję przejść przez Wrota, dopóki żyje choć jeden sobowtór, to zniknę z rzeczywistości. Wejdę we Wrota i już z nich nie wyjdę. Klucznicy obiecali, że dadzą mi znać, gdy już będę mógł wrócić. Ale na razie tamtych jest jeszcze dużo. Początkowo dość szybko ginęli – różne tajemnicze wypadki i nieszczęśliwe zbiegi okoliczności, czasem puszczały im nerwy – klucznicy wyjaśnili im sytuację. Niektórzy zajęli się bandytyzmem… Skoro raz się żyje, no to hulaj dusza!

– To dlatego prześladowali go łowcy nagród! – zawołał Martin.

– Nie sądzę… Tych, którzy zeszli na złą drogę, wystrzelano od razu w pierwszych latach – pokręcił głową Jurij. – Tu chodzi o co innego. Jeśli na przykład mój sobowtór kogoś zabił lub okradł, a potem go przycisną i nie będzie miał wyjścia, zacznie uciekać, pobiegnie do Stacji, przejdzie przez Wrota – ale już z nich nie wyjdzie! On przestaje istnieć, ale łowcy nagród o tym nie wiedzą i pościg trwa dalej. Wcześniej czy później ci sami łowcy natkną się na innego sobowtóra na zupełnie innej planecie. Uznają go za tamtego zbiega i zażądają, żeby poszedł z nimi. A on nie może przejść przez Wrota. No i… – Jurik rozłożył ręce.

– Chwała Bogu – powiedział Martin. – Taki miły, sympatyczny człowiek… nie chciałbym myśleć, że był łajdakiem.

– To ja jestem miłym człowiekiem! – uciął karczmarz. – Jurik jeden. A za Jurika dwa nie odpowiadam.

– Życie go nie oszczędzało… – westchnął Martin. – Wyglądał… na znacznie starszego, zmęczonego, zaszczutego…

Karczmarz zawahał się, ale mimo wszystko powiedział:

– A ja urządziłem wtedy klucznikom taką awanturę… Z ich winy utkwiłem tu nie wiadomo na jak długo i co mam teraz robić? Z czego żyć? Kto mi zrekompensuje stracone lata? No to się zrewanżowali. Uczynili mnie młodszym, sympatyczniejszym… i wszelkie ładunki dostarczają mi z Ziemi bezpłatnie.

– Ho, ho… – Martin z szacunkiem pokiwał głową. – Cóż, to tylko dowodzi…

– Że to ja jestem ten prawdziwy – dokończył z dumą Jurik jeden. – Innym nie zrobili takich prezentów.

Pomilczał chwilę, a potem ostrożnie zapytał:

– A ten, który był na Prerii… co to za człowiek?

– Prawdziwy człowiek – powiedział poważnie Martin. – Tylko nie miał szczęścia. Proszę mi powiedzieć, nie czuje ich pan?

Irina kopnęła go pod stołem.

– Iriszka pytała o to samo – uśmiechnął się Jurik. – Nie, żadnej mistyki. Ja istnieję odrębnie i samodzielnie, oni tak samo. Czasem zachodzę do kluczników, dowiaduję się, ilu ich jeszcze zostało, ilu umarło… Ci, którzy pozostali po tych wszystkich nieszczęśliwych wypadkach, jakby się zaadaptowali. A może natura zaczęła ich akceptować? Teraz przeważnie giną w strzelaninach. A jakie rzeczy działy się wcześniej! Jednego pożarli aborygeni, drugi zatruł się owocami, dwóch wpadło do kraterów wulkanów, siedmiu utonęło, przy czym jeden w wannie. Jeden sobie kupił psa, spaniela, a to bydlę zbiesiło się i w nocy przegryzło mu gardło. Pięciu się udławiło, trzech umarło na grypę, sześciu zostało zastrzelonych przez zazdrosnych mężów, dwóch otrutych przez własne żony…

Karczmarz zerknął czujnie na Martina.

– Powiedz mi, ale tak szczerze, naprawdę mi wierzysz? Bo tu nikt nie wierzy. Nawet przywiało tu takiego jednego z bezpieki, mojego imiennika…

– Jurij Siergiejewicz – domyślił się Martin.

– Właśnie. On też nie uwierzył, zaraza… A ty co, też od nich?

Martin już miał się dumnie obrazić, ale uświadomił sobie, że teraz faktycznie jest pracownikiem urzędu bezpieczeństwa.

– Tak…

– Więc chociaż ty im tam powiedz, co się na świecie wyprawia! – ucieszył się Jurik – Bo… – machnął ręką z rezygnacją. – Dobra. Zjedzcie obiad. Pozwoliłem sobie zamówić wam specjalność zakładu, na koszt firmy. Częstuję wszystkich, którzy przychodzą do mnie pierwszy raz. Skoro mam taką możliwość… – odchylił głowę i krzyknął w sufit: – Dziękuję wam, dobroczyńcy! Za troskę, za opiekę – za wszystko serdeczne dzięki!

Żaden z gości nie zareagował. Widocznie przywykli już do wybryków karczmarza.

Martin poczekał, aż Jurik jeden wróci za kontuar, i odwrócił się do Iriny:

– Wiedziałaś!

– Wiedziałam – skinęła głową Irina. – Od tygodnia. Wiedziałam, że przypadki zaczną zabijać nas wszystkie. A jeśli nawet któraś z dziewczyn dostanie się na Stację – zniknie. Ale przecież nie mogłam im tego powiedzieć! Musiałabym umrzeć, żeby moja pamięć stała się wspólną własnością. A ja…

Martin ostrożnie skinął głową:

– Rozumiem. Nikt nie zdecydowałby się na coś takiego, Irino. Nie zadręczaj się.

– Ale ty wolałbyś poprzednią Irinę – dziewczyna uśmiechnęła się smutnie. – Prawda, Mart?

Martin milczał.

– Ona jest we mnie – szepnęła dziewczyna. – Na tym polega problem. Ona jest we mnie i wszystkie one są we mnie. A ja mogę wrócić teraz na Ziemię. Chyba mogę. Nie musimy pozostawać na Talizmanie do końca świata. Ale ja nie jestem ci potrzebna.

– Irino…

– To głupie – szepnęła dziewczyna, nie patrząc na Martina. – Jestem nią, ale jestem inna. My wszystkie odrobinę się od siebie różniłyśmy. Wystarczał jeden dzień, żebyśmy stały się trochę inne…

Odwróciła się gwałtownie do Martina i uśmiechnęła się – przez łzy.

– To wszystko nie ma sensu. Zapomnijmy o tym, dobrze? Lepiej porozmawiajmy o sprawie.

– O jakiej sprawie?

Irina wzruszyła ramionami.

– Musimy ratować galaktykę.

– Znowu… – szepnął Martin.

– Daj mi kartkę i długopis – zażądała Irina. – Dziękuję… A teraz…

Martin cierpliwie czekał, a Irina zapisywała na kartce:

Biblioteka

Preria 2

Arank

Marge

Bezoar

Sheali

Talizman

Dobrze – potwierdził Martin, żeby w jakimkolwiek stopniu uczestniczyć w tym procesie.

Irina zerknęła na niego drwiąco i dopisała: Biblioteka – martwy świat, bezsensowna wiedza, pomnik poprzedniej cywilizacji

Preria 2 – ludzka granica, kwitnąca kolonia, ekspansja rozumu

Arank – obca planeta, rozum doskonały, ślepa uliczka

– Dlaczego? – oburzył się Martin, przypominając sobie uprzejmego Lergassi-kana i jego wspaniałego synka.

– Dlatego, że jeśli nie masz duszy i jeśli wierzysz, że jej nie ma, twoje życie jest ślepą uliczką – ucięła Irina. – Tu wszystko jest jasne. Dalej jest trochę trudniej.

Dopisała:

Marge – obcy świat

Bezzar - obcy świat

Sheali – obcy świat

Talizman - niczyj świat

– No? – spytał Martin.

– No? – przedrzeźniła go Irina. – Myśl, śledczy! Czy głupia dziewczynka ma do wszystkiego dochodzić sama?

Urażony Martin wziął od niej kartkę, zawahał się i dopisał:

Marge – obcy świat, przeszłość w teraźniejszości, ślepa uliczka

Brawo – pochwaliła go Irina.

Bezzar – obcy świat, przyszłość w przeszłości, ślepa uliczka

Sheali – obcy świat, rezygnacja z rozumu, ślepa uliczka

– Tak! – wykrzyknęła Irina. – A dalej?

Talizman – niczyj świat…

Przez jakiś czas Martin obracał długopis w palcach, w końcu wzruszył ramionami:

– Wybacz, ale o Talizmanie nie mogę niczego powiedzieć… Zresztą, po co to wszystko?

– Sądzisz, że przypadkiem odwiedziłeś siedem planet w takiej kolejności? – spytała Irina.

Martin pokręcił głową.

– Nie, teraz sądzę, że przypadki zdarzają się niezwykle rzadko. Ale…

– Musiałeś przejść przez te światy – powiedziała z przekonaniem Irina. – Przez wszystkie siedem planet. Przejść i zrozumieć… To tak, jak z tymi opowieściami dla kluczników.

– Właśnie, nie wyjaśniłaś mi w końcu, po co potrzebne im te opowieści – przypomniał sobie Martin.

– Opowieści nie są im do niczego potrzebne.

– W porządku, ale dlaczego odrzucają jedne historie, a przyjmują inne?

– Oni potrzebują ciebie… każdego, kto znajduje w sobie siły i śmiałość, żeby przejść przez Wrota. Potrzebują kroku, który robisz na niekończącej się drabinie. Chcą, żebyś przechodząc przez kolejny świat, coś zrozumiał… coś ważnego dla siebie. Historię, którą klucznicy zaliczą tobie, ktoś inny opowie niepotrzebnie. Za każdym razem, gdy siadasz przed klucznikiem, zdajesz egzamin. Egzamin o prawo do dalszej nauki.

– Załóżmy – przyznał Martin. – Brzmi to bardziej prawdopodobnie niż wersja o znudzonych klucznikach… i mogę uwierzyć, że nie na darmo odwiedziłem te siedem planet w takim porządku. Tylko po co?

Irina rozłożyła ręce.

– Nasi coś wiedzą. Nie na darmo te planety znalazły się na liście. Twój kurator nic nie mówił?

Martin pokręcił głową:

– Głównie zaciemniał. Żądał, żebym ruszył na Sheali i Talizman, ale nie podał kolejności. Iro, spróbujmy podsumować to, co już wiemy…

– Dobrze – zgodziła się szybko dziewczyna.

– Ale najpierw odpowiedz mi na jedno pytanie. Czy ty sama nie jesteś czasem z bezpieki?

Irina nie obraziła się, jedynie pokręciła głową.

– Czy pójście na Stację to był twój wybór? Nie zrobiłaś tego na prośbę ojca lub Jurija Siergiejewicza?

– Martinie, mam osiemnaście lat…

– Będę miała – poprawił Martin.

– Mam nadzieję… W bezpiece nie ma tak młodych agentów.

Martin westchnął.

– Dobrze. Wybacz, ale czasem te wszystkie ziemskie i niebiańskie intrygi plączą mi się w jeden kłębek…

Irina popatrzyła na niego błagalnie:

– Martin, daję ci słowo…

– W porządku, nie ma o czym mówić – machnął ręką Martin. – Zastanówmy się… Wiemy, że tysiące lat temu istniała pierwsza sieć transportowa kluczników. Tak?

Irina skinęła głową.

– Istnienie Stacji pozwalało wszystkim rasom naszego kosmosu współpracować, rozwijać się i handlować… – Martin zabębnił palcami w stół. – Co stało się później? Najprawdopodobniej współpracujące ze sobą cywilizacje straciły potrzebę dalszej ewolucji rozumu… nazwijmy ją ewolucją mentalną. Od zmian jakościowych przeszły do ilościowych, co im w zupełności wystarczyło. Nastał złoty wiek. Powszechna szczęśliwość, nieśmiertelność, nieograniczona wiedza, rozkwit kultury i sztuki. Albo coś w tym rodzaju.

– Aha – potwierdziła Irina. – Mniej więcej ta linia rozwoju, którą nazywa się kulturą masową. Bary na Księżycu, kurorty na Syriuszu…

– Jakie tam mogą być kurorty – wzdrygnął się Martin, przypominając sobie Syriusz. – Dobrze, przyjmijmy, że to pewnik. Rozciągamy Prerię 2 na całą galaktykę… Co dzieje się dalej?

– Potop – uśmiechnęła się Irina. – Globalne kataklizmy uderzyły we wszystkie planety jednocześnie. Kataklizmy, za którymi stał nie konkretny wróg, lecz sama galaktyka! Prawdopodobnie każda planeta otrzymała swój wariant apokalipsy, a efekt był jeden – sieć transportowa przestała istnieć, zamieszkane światy cofnęły się w rozwoju. Być może niektóre planety zginęły.

– Klucznicy? – zapytał Martin i sam sobie odpowiedział: – Część się przekształciła, niektórzy nie do poznania – masz przykład bezzaryjczyków. Powstali nowi osobnicy, zdolni przeżyć w nowych warunkach… część przeszła na kolejny etap rozwoju. A większość wycofała się do swojego systemu gwiezdnego i zaczęła przygotowania do nowego podejścia.

– Było im o tyle łatwiej, że zachowała się flota po pierwszej ekspansji – dodała Irina. – Prawda? Albo jakieś mechanizmy, których nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. Nanoroboty, dryfujące w atmosferze planety-giganta i produkujące nowe statki…

Martin skinął głową, a ośmielona Irina kontynuowała w natchnieniu:

– Stacje nawigacyjne na tych planetach, które niegdyś wchodziły w skład sieci transportowej. Bezpiecznie zamaskowane, wysyłające sygnały nawigacyjne… a może nawet analizujące sytuację na planetach?

– To bardzo prawdopodobne – przyznał Martin. – Załóżmy, że tak właśnie było i idźmy dalej. Biblioteka?

– Pomnik – powiedziała szybko Irina. – Być może w tych obeliskach rzeczywiście kryją się jakieś informacje… historia minionego etapu cywilizacji… ale to nieistotne.

Martin skrzywił się. Śmiałe wyrokowanie, co jest istotne a co nie, zazwyczaj źle się kończy! Ale z braku kontrargumentów powiedział tylko:

– Arankowie?

– Wydaje mi się – zaczęła ostrożnie Irina – że to ludzie. Czy raczej nasi bliscy krewni, chociaż istnieją pewne różnice na poziomie DNA. Gdy doszło do poprzedniej apokalipsy, arankowie podjęli dość dziwne kroki. Zrozumieli, że katastrofa jest karą za powstrzymaną ewolucję mentalną i…

– I coś ze sobą zrobili – podjął Martin. – Na zawsze zamknęli sobie możliwość takiej ewolucji.

– Zrezygnowali z duszy. – Irina rzuciła Martinowi niespokojne spojrzenie, jakby spodziewając się kpiny.

Ale Martin był dzisiaj dobrotliwy i wielkoduszny.

– Można to i tak nazwać. Irino, wychodzi na to, że oni osiągnęli to, co chcieli! Ich społeczeństwo faktycznie jest rozwinięte i szczęśliwe. Dalej?

Irina zerknęła na kart

– Innej nieśmiertelności nie ma! – odparł z zapałem Martin. W tej słownej żonglerce cywilizacjami i epokami, ewolucją i degradacją, apokalipsami i duszami było coś szaleńczego. Jakby we śnie, albo po libacji alkoholowej, gdy oczyszczony od zbyt powolnych neuronów mózg odważnie operuje śmiałymi kategoriami. – Irinko, z przeszłością wszystko jest jasne…

– Bezzar! – podrzuciła nowy temat Irina.

– Proszę bardzo! Sztucznie stworzona rozumna rasa, długowieczna i absolutnie przystosowana do swojego świata. Ewolucja i nieśmiertelność nie są już potrzebne…

– Geddar?

– Hmm… – Martin zamyślił się. – Tutaj będzie trudniej… Ich społeczeństwo jest niesamowicie przeniknięte teologią, a przy tym geddarowie twierdzą, że ich teologia jest… jak to powiedzieć? Teologią stosowaną! To nie religia, to już magia! Wykonując te czy inne działania, otrzymasz konkretną reakcję Boga. Co jest jeszcze dziwnego u geddarów? Ich kobiety są nierozumne i to powszechnie wiadomo.

– Widywałeś geddarów płci żeńskiej? – zapytała Irina.

– Nie – machnął ręką Martin. – Za to oni próbują rozwinąć rozum w khannanach i nawet osiągnęli już pewne efekty…

– Znasz chociaż jedną planetę, na której istnieją dwie rozumne rasy? – nie ustępowała Irina.

– Nie – Martin pokręcił głową.

– A chociaż jedną rasę, która wszędzie wozi ze sobą swoich pupilów? Pieski, kotki, ptaszki, koniki?

Martin zakrztusił się śliną, a Irina popatrzyła na niego triumfalnie.

– To niemożliwe – Martin pokręcił głową. – Niemożliwe! To różne gatunki biologiczne!

Goście tawerny zaczęli się na nich oglądać. Irina dotknęła jego ręki i szepnęła:

– Cicho! Możliwe! Khannanowie to samice geddarów. Jednocześnie zwierzęta i partnerzy płciowi. Osobniki płci żeńskiej żyją w wodach przybrzeżnych, a płci męskiej polują na lądzie. Bardzo wygodna opcja. Dwa stałe źródła pożywienia, najbardziej produktywny pas nabrzeża szczelnie zasiedlony. Samce ewoluowały – życie na lądzie jest bardziej nieprzewidywalne, więcej wymaga od rozumu… A może taki podział nastąpił dopiero po apokalipsie? Kobiety wróciły do morza, mężczyźni zostali na lądzie?

– Skąd wiesz o khannanach? – zainteresował się Martin. – Z dossier?

Irina pokręciła głową:

– Widziałam, jak geddar parzy się z khannanem. Na Bibliotece. Tak wyszło.

– Zauważyli cię? – zapytał szybko Martin.

Irina wzruszyła ramionami:

– Co najwyżej samica… nie wiem. Zresztą, nieważne. Powiedz lepiej, czy taka sytuacja może być jeszcze jedną próbą uniknięcia ewolucji mentalnej?

– Może – skinął Martin. – I to jeszcze jak. Katastrofa globalna… od dziś rozum to przekleństwo… ale jakiś zbuntowany TajGeddar odmawia powrotu do poziomu zwierzęcia…

– Wszystko obraca się wokół rozumu – skinęła głową Irina. – Dar czy przekleństwo. Etap końcowy czy przystanek po drodze.

– Tych ras, które zupełnie zrezygnowały z rozumu, w ogóle nie zauważamy – wyszeptał Martin. – Planety, które teraz kolonizujemy… Myśleliśmy, że nigdy nie istniało na nich rozumne życie, a ono istniało… Jakieś miejscowe zwierzęta były niegdyś gospodarzami planety!

– Aborygeni Tropy mimo wszystko byli niegdyś rozumni, biedne oułua zdegradowały się, ale nie do końca – zaczęła wyliczać Irina. – Sheali wybrali najbardziej egzotyczny wariant – rozumne dzieci i rezygnujący z rozumu dorośli.

– Niewykluczone, że istnieją również inne warianty – szepnął Martin. – Mój Boże… ale mieliśmy szczęście…

– Tak sądzisz? – spytała sceptycznie Irina. – A układ geddarów ci nie odpowiada? Siedziałaby sobie Irinka w kojcu, jadła i bawiła się… Przyszedłbyś, wybrał i umieścił w przedpokoju na dywaniku. Zawsze się cieszy na twój widok, macha ogonkiem i przynosi kapcie w zębach…

– Tfu! – powiedział Martin, patrząc w jej roześmiane oczy. – Właśnie widzę, jacy szczęśliwi są geddarowie, skoro latają wszędzie ze swoimi kobietami i próbują nauczyć je myśleć.

– Uważaj – Irina patrzyła w sufit w udanej zadumie. – Jeszcze nauczę się języka sheali, przejdę rytuał w ich świątyni…

Martin przechylił się nad stołem i pocałował dziewczynę w usta.

– No właśnie – powiedziała Irina minutę później. – Dobrze, pomyślmy, co dalej. Skoro umiemy myśleć.

Martin rozejrzał się po sali. Ich namiętny pocałunek chyba nie zwrócił niczyjej uwagi. Był wdzięczny poszukiwaczom za takt.

– Nad czym tu myśleć? – Martin wzruszył ramionami. – Poprzednia próba kluczników przyniesienia galaktyce spokoju i obfitości zakończyła się katastrofą. Albo natura, albo surowy Pan Bóg, bo w sumie co za różnica, sprawił lanie swoim leniwym dzieciom. I wtedy niektóre rasy pokornie przeszły na następny poziom ewolucji i teraz nie jesteśmy w stanie ich dostrzec. Inne zeszły do poziomu zwierzęcia… wariantów może być wiele. Zauważamy je i traktujemy jak zdobycz. A większość jakoś się otrząsnęła, zaczęła rozmnażać i znowu wzięła za stare sprawki. Klucznicy również. Stąd wniosek, że czeka nas nowy łomot.

– Alternatywą jest przekonanie kluczników, że powinni rozerwać sieć transportową.

– Po pierwsze, nic z tego nie wyjdzie – pokręcił głową Martin. – Po drugie, to tylko odroczenie. Prędzej czy później wszystkie rasy dojdą do tego samego punktu.

– Musi być jakieś inne wyjście – upierała się Irina. – Nie na darmo na liście znalazł się Talizman.

Martin westchnął. Ile razy można powtarzać, że jego wiedza o Talizmanie ogranicza się do tego, co przeczytał w „Przeglądzie dla podróżników”, w Garnelu i Czystiakowej, w Encyklopedii światów i tym podobnych informatorach.

– Irinko, jeśli masz coś do powiedzenia na temat Talizmanu… – zaczął.

Ale w tym momencie do ich stolika podszedł kelner ze specjalnością zakładu pod „Zdechłym Kucykiem”. I Martin z ulgą zajął się jedzeniem.

2

Człowiek jest stworzeniem wszystkożernym. I w warunkach ciepłego, łagodnego klimatu, niskiej aktywności ruchowej oraz niezbyt częstej aktywności płciowej może poprzestać na daniach bezmięsnych. O ile roślinności będzie pod dostatkiem, a zamiast wysiłku fizycznego zajmie się osiąganiem nirwany.

Człowiek jest drapieżnikiem. Kiedyś Martin usłyszał opowieść o hinduskim nastolatku, który od dzieciństwa nie jadł mięsa. Tak się złożyło, że hinduski chłopiec wyruszył do zaprzyjaźnionej Rosji po wygraniu jakiegoś konkursu przyjaźni rosyjsko-hinduskiej. I pierwszym wrażeniem, o którym chłopiec, zachłystując się z zachwytu, opowiadał witającym go rosyjskim przyjaciołom, były „zdumiewająco pyszne brązowe placuszki”, które jadł w samolocie Aerofłotu. Gdy chłopiec dowiedział się, że stewardessa uraczyła go kotletami, zrobiło mu się przykro. Nie ma to jednak żadnego związku z potrzebami organizmu i świadczy jedynie o sile zasad moralnych. Osłabiony wegetarianizmem młody organizm nie miał nic przeciwko mięsu…

Martin odmówiłby jedynie spożycia psa – a i to wyłącznie z powodów estetycznych – więc przyniesione przez kelnera „danie firmowe” bynajmniej go nie zszokowało.

– Konina? – zapytał, spoglądając na kawałki zimnego, gotowanego mięsa.

Kelner skinął głową, czekając na reakcję. Oprócz koniny, w skład dania firmowego wchodziły kawałki gotowanego ciasta w kształcie kopyt, trochę twardego sera w postaci kulek i jakiś napój, przypominający kwaśne mleko. Martin spróbował i zachwycił się – to był prawdziwy kazachstański kumys!

– Doskonałe – rzekł Martin, smarując koninę musztardą. Wielu ludzi uważa, że końskie mięso jest wstrętne w smaku. Nieszczęśni głupcy! Pewnie jedzą koninę na gorąco, a może nawet popijają rosołem. A konina jest smaczna wyłącznie na zimno, wtedy żadna wołowina czy wieprzowina nie może się z nią równać…

– Ciebie też nie udało się zszokować – uśmiechnęła się Irina. – To taki dowcip właściciela tawerny. Skoro knajpa nazywa się „Zdechły Kucyk”, to wszystkich nowych częstują koniną.

Martin pokręcił głową i już otworzył usta, żeby wygłosić wykład o uzdrawiających właściwościach końskiego mięsa, o wykorzystywaniu go w procesie przygotowania niektórych gatunków kiełbasy… ale przypomniał sobie napis „Snob” na własnych aktach i przełknął przemowę razem z kawałkiem koniny.

– Niewykluczone, że taki numer faktycznie peszy nowicjuszy – zasugerowała Irina. – Ale ty przeszedłeś tyle planet… Martin, słyszałeś już o kluczu?

Martin skinął głową.

– Oto on – powiedziała dziewczyna i podała zdjęty z szyi łańcuszek. Martin już wcześniej zauważył, że Irina ma aż trzy łańcuszki – jeden pewnie z krzyżykiem, na drugim nosi żeton podróżnika, a trzeci uznał za zwykłą ozdobę.

Okazało się, że właśnie na nim wisiał klucz.

Był mniejszy, niż sobie wyobrażał. Nawet nie ołówek, tylko ogryzek ołówka. Cienki, niebieskawy, przezroczysty cylinderek, z mętnymi kropkami w środku i otworkiem, przez który przeciągnięty został łańcuszek.

– Co to za badziewie? – zadał retoryczne pytanie Martin. Purpurowy proszek też nie robił specjalnego wrażenia, ale od niego płynęła przynajmniej jakaś aura obcości. A tu…

– Nie podoba się? – spytała Irina z filuternym uśmiechem.

– Szklana ozdóbka – wygłosił werdykt Martin. – Gdyby na jakimś filmie bohater znalazł coś takiego, od razu byłoby jasne, że to klucz do najważniejszego sejfu Obcych. Albo detonator, który ocalał po Wielkim Wybuchu… Ale nie jesteśmy w filmie, Irinka. To tylko szklany bzdet!

– Zgadza się – powiedziała cicho Irina. – Znalazłam go na Stacji, zaraz po przybyciu. W koszu na śmieci.

Martin wytrzeszczył oczy:

– Ktoś wyrzucił cenny artefakt do kosza?

– A kto ci powiedział, że to cenny artefakt? – spytała szeptem Irina. – Śmieć to śmieć. Nawet jeśli pochodzi z obcej planety.

– I co, postanowiłaś oszukać skupujących? – osłupiał Martin. – Słuchaj, jak oni się dowiedzą…

– Nikogo nie oszukiwałam – odparła Irina z miłym uśmiechem. – I mów ciszej, na Boga! Poza tym nigdy nie twierdziłam, że znalazłam to w sejfie. Po prostu nosiłam na widoku i mówiłam, że znalazłam. A co sobie ludzie dośpiewali, to już nie mój problem.

– Po co? – zapyta! Martin po chwili milczenia.

– Zastanów się – powiedziała Irina, poważniejąc. – Talizman to nie Biblioteka. Ta planeta nie jest martwa. A ta dziwna mgła? I elektrownia pod nogami? Sejfy rzeczywiście działają… i wierz mi, że można w nich znaleźć nie tylko proszek! Jeśli to świat, który pozostał po poprzedniej ekspansji kluczników, to coś w nim jest. Coś bardzo cennego. Może jakieś centrum sterowania imperium kluczników?

– Oni nie mają imperium – burknął Martin, nalewając sobie kumysu. – Mają przytulną planetkę i tysiące statków – to wszystko. A gdyby nawet istniało jakieś centrum, nie wpuściliby tam tłumu dzikusów, żeby dłubali w ziemi.

– Ale z jakiegoś powodu Talizman jest ważny! A to znaczy, że trzeba odgadnąć jego tajemnicę. A jak to zrobić najprościej?

– Pomieszkać tu ze dwa lata. – Martin obrzucił tawernę zamyślonym spojrzeniem.

– Zawrzeć znajomość z długoletnimi mieszkańcami Talizmanu! Zostać swojakiem wśród tych, którzy do czegoś doszli. A co jest do tego potrzebne?

Martin pokiwał głową.

– Rozumiem. Należy sprawiać wrażenie, że jest się w posiadaniu równorzędnej tajemnicy. No i jak? Przyszła do ciebie miejscowa masoneria, by przyjąć cię do loży i podzielić się informacjami?

Irina pokręciła głową.

– No… ciężko powiedzieć. Być może przychodzili. A może przekonałam sama siebie.

– Miejscowa masoneria. Bractwo Talizmanu… – zastanawiał się na głos Martin. – Fartowni i inteligentni poszukiwacze… Ci, którym udało się znaleźć reguły działania sejfów… To co, gramy va banque?

– Zgoda, tylko jak? – zainteresowała się Irina.

Martin zacisnął w pięści klucz razem z łańcuszkiem i schował do kieszeni na piersi. Potem wyciągnął sporą paczkę i położył na stole przed Iriną.

– Co to jest? – spytała Irina.

– Dla obserwatorów – pieniądze za artefakt. A tak naprawdę zwykły zestaw wymienny – czekolada, przyprawy, naboje. Potem mi oddasz.

Irina uśmiechnęła się.

– A mogę sobie zostawić czekoladę?

Bez pośpiechu dokończyli firmowy obiad „Zdechłego Kucyka”. Goście tawerny zerkali na nich ukradkiem i wymiana klucza na paczkę musiała zostać zauważona. Ale na razie panował spokój.

Martin podszedł do karczmarza i poprosił o pokój na jedną dobę. Dostał pokój na pierwszym piętrze tawerny i to nawet za umiarkowaną cenę.

Ale najbardziej ucieszył go fakt, że tuż obok znajdował się pokój Iriny.

Pokoje oddzielały ściany z desek, oklejone zwykłymi papierowymi tapetami. Martin leciutko naderwał tapetę, obejrzał ściankę i usatysfakcjonowany efektem skinął Irinie, obserwującej jego poczynania.

– Idealnie – mruknął. – Kiedy się ściemni?

– Za jakieś dwie godziny. Koło dziesiątej.

– A kiedy ludzie kładą się spać? – Martin zerknął na zegarek. Dziewiętnasta siedemdziesiąt trzy… „Casio-tourist” ustawiony został na tryb „płynnej godziny”. Doba planety dzieliła się na dwadzieścia cztery godziny, ale liczba minut w godzinie była dowolna. Tryb „płynnej doby”, gdy godzina trwała sześćdziesiąt zwykłych minut, za to liczba godzin w dobie nie była w żaden sposób reglamentowana, Martin uważał za mniej wygodny.

– Po dwunastej. A na dole będę siedzieć do rana.

– Doskonale. Jeśli ktoś rzeczywiście uwierzył w twoją grę, to jest ostatnia noc, żeby zdobyć klucz.

– Mogliby również spróbować przejąć go od ciebie w drodze na Stację. Rano.

– Owszem, ale tradycyjnie w tym celu wykorzystuje się noc. Jakby nie było innych zajęć…

Zapadło niezręczne milczenie. Martin odchrząknął i zapytał:

– Jak mylisz, czy ten karczmarz…

– Jurik? – Irina pokręciła głową. – Nie, nie sądzę. On ma dość swojej historii. Po czymś takim człowiekowi odechciewa się grzebania w tajemnicach galaktyki…

– A jednak ty się grzebiesz.

– Ale nas było tylko siedem.

Martin wziął Irinę za rękę, ale ona pokręciła głową:

– Nie. Nie chcę, Martinie. Nie myślisz teraz o mnie, tylko o tamtej Irinie…

To nie była do końca prawda, ale jednak wystarczająca jej część, by Martin puścił rękę dziewczyny i powiedział:

– W takim razie chodźmy się przejść. Jest tu coś ciekawego, prócz tawerny, w której częstują gości koniną?

– Osiedla mieszkalne – Irina ochoczo zmieniła temat. – Kilka tysięcy chałup, w których nocują poszukiwacze… Klimat łagodny, trwałe budowle nie są potrzebne… Wszyscy są mniej lub bardziej przemieszani, chociaż zasadniczo rasy starają się trzymać razem. Są jeszcze dwie karczmy, ale tam zbierają się głównie Obcy.

– Nic dziwnego, że żaden człowiek nie odważył się otworzyć konkurencyjnej tawerny – pokiwał głową Martin. – Jak tu konkurować z gościem, któremu klucznicy bezpłatnie dostarczają towary…

– Jest również supermarket – spółka dio-dao i ludzi, kilka punktów skupu artefaktów, hotel dla kurierów, wożących towary na inne planety – ciągnęła wyliczankę Irina – stacja badawcza aranków…

– Nawet? – Martin uniósł brwi. – Brzmi interesująco. Nie mają zbyt wielu stacji naukowych poza granicami Aranku.

– Nie mają. Ta planeta faktycznie musi być niezwykła – przyznała Irina. – Wstąpiłam tam kiedyś. Próbowałam połączyć się… ze sobą na Aranku, ale się nie udało. A potem jakoś nie miałam ochoty…

– Chodźmy do nich – zdecydował Martin. – Jest o czym pogadać.


Talizman zapewne pozostałby niezbadaną planetą, gdyby nie elektryczność pod nogami. Nie chodziło nawet o wygodę, jaką ona dawała. Po prostu orientacja w białej mgle była praktycznie niemożliwa, pole magnetyczne planety okazało się zbyt niestabilne, żeby używać kompasów, eter wypełniały zakłócenia, a okolica nie obfitowała w naturalne punkty orientacyjne. Główne drogi oświetlano latarniami, ale wystarczyło oddalić się od Amuletu na dziesięć kilometrów, by powrót stał się bardzo problematyczny.

Sytuację ratowały wiechy – małe, autonomiczne „boje”, przypominające odwróconą literę V. Wiechy wbijano w lustrzany kamień i wtedy zaczynała działać mała boja kierunkowa na laserze półprzewodnikowym. Różnica ładunków pomiędzy nóżkami boi w zupełności wystarczała na kilka tygodni pracy. Podobne urządzenia robiono również na Ziemi i innych planetach, ale rynek zapełniały przede wszystkim wygodne i lekkie modele made in Arank. Duży wybór barw rozbłysków i regulacja odstępu między nimi sprawiała, że każdy poszukiwacz mógł wytyczyć własną trasę.

Irina również miała komplet wiech – pęczek kilkudziesięciu lekkich srebrzystych cyrkli. Trzy niebieskie rozbłyski, przerwa, fioletowy rozbłysk, długa przerwa, niebieski rozbłysk. Jak zauważyła z dumą Irina, kod jej wiech uważano za bardzo udany i łatwy do zapamiętania. Poza tym, niebieski i fioletowy były słabo tłumione przez mgłę, co również miało spore znaczenie.

Irina wspomniała też, że kradzież bądź uszkodzenie cudzych wiech uważano na Talizmanie za jedno z największych przestępstw. Za coś takiego przestępcę czekał lincz – zdjęta wiecha mogła kosztować jakiegoś poszukiwacza życie. Za to do dobrego tonu należało umieszczenie starej, wyczerpanej wiechy kilka centymetrów wyżej i podłączenie do nowego źródła zasilania. Jeśli wiecha z jakiegoś powodu nie działała, należało wbić na jej miejsce nową i zaprogramować na częste, białe rozbłyski.

Martin z przyjemnością spoglądał na Irinę, wyjaśniającą mu subtelności życia na Talizmanie. Dziewczyna zmieniła sukienkę na dżinsowy kombinezon, przy pasie miała pęczek wiech i rewolwer, i generalnie wyglądała na doświadczoną zdobywczynię tajemniczej planety.

– Zauważyłeś, jaka dziwna jest ta mgła? – ciągnęła Irina. Do stacji aranków, mieszczącej się w pewnej odległości od osiedla, prowadziła dobrze oświetlona ścieżka. – Jest jakby wilgotna, prawda?

– Aha…

– Ale gdybyś pospacerował z godzinę w zwykłej mgle, całe ubranie miałbyś mokre. A tutaj jest jakiś ogranicznik. Trochę nasiąkasz i koniec.

– Dziwna planeta – przyznał Martin. – A pamiętasz Bezzar i sprężynującą wodę?

– Aha! – Irina roześmiała się. – Rzadka przyjemność – móc spacerować po wodzie jak po lądzie!

Zamilkła nagle i popatrzyła z wyrzutem na Martina.

– Ta dziewczyna na Bezzarze to nie byłam ja.

– To byłaś ty – powiedział Martin. – I przestań się nakręcać. To ty byłaś na Aranku. Ty byłaś na Bezzarze. Wszystko w porządku.

Irina nie odpowiedziała i przez jakiś czas szli w milczeniu. We mgle mrugały różnokolorowe wiechy, oddalające się od Amuletu w różnych kierunkach.

– Wiele osób uważa, że im dalej od osiedla, tym częściej trafia się coś ciekawego w sejfach – odezwała się w końcu Irina. – Ale niektórzy doświadczeni poszukiwacze twierdzą, że to bzdura, że szanse są wszędzie jednakowe. Inna sprawa, że w pobliżu osiedla wszystkie dobre sejfy już do kogoś należą…

– Dobre, to znaczy jakie?

– Te, które znajdują się obok siebie i nie mają wspólnej fazy otwarcia. Dzięki temu możesz chodzić między dwudziestoma sejfami i sprawdzać je po kolei. W niektórych miejscach sejfy występują grupami. Złota Polanka, Wall Street, Złota Uliczka, Srebrne Kopytko…

– Uboga wyobraźnia – uśmiechnął się krzywo Martin.

– A jak ci się podoba Wiaderko bez Denka, Siedź i Patrz, Zagłada Teściowej, Broda Krasnoluda?

– Już lepiej.

– Kiszki na Wierzchu, Protezy Bojowe, Droga Hamowania?

– Dobra, przyznaję, że wyobraźnia miejscowych poszukiwaczy jest nieograniczona! A co to takiego?

– A to jest właśnie stacja badawcza aranków – powiedziała z uśmiechem Irina i Martin pomyślał, że dziewczyna specjalnie go zagadywała, żeby mógł ujrzeć stację w całej krasie.

Pamiętając miasteczko akademickie w Tyriancie, Martin spodziewał się czegoś podobnego – ogromnego, majestatycznego albo racjonalnego, celowego, a w każdym razie czegoś, do czego przywykło oko człowieka.

Ale stacja aranków przypominała raczej domy dio-dao. Skupisko burych pęcherzy o średnicy od dwóch do dziesięciu metrów, niektóre stojące oddzielnie, niektóre połączone… Pęcherze zajmowały co najmniej akr. Przed jednym z nich stało dwóch młodych aranków. Jeden z bronią termiczną (chyba dość popularną wśród aranków), a drugi z ciężkim agregatem, składającym się z plecaka i rury z celownikiem, przymocowanej do plecaka grubym kablem. Ochroniarze nie mieli na sobie tradycyjnych męskich chałatów, lecz połyskliwe, futurystyczne kombinezony.

– No, no… – szepnął Martin. – Czy występują tu niebezpieczne formy życia?

– Porządek musi być – odparła wesoło Irina. – To prawda, że są skończonymi fatalistami, ale nie mają zamiaru niepotrzebnie ryzykować… Ten z plecakiem trzyma bojowy miotacz plazmy. W ciągu dwudziestu sekund wypala pole wielkości boiska do piłki nożnej.

– Biedni piłkarze – westchnął Martin.

Irina pomachała ręką czujnym ochroniarzom i krzyknęła:

– Atera, gasta! Irina!

– Atera – odpowiedział ochroniarz z bronią termiczną. Zrobił krok do przodu i zwrócił się do Iriny: – Doggar-ken – po czym przeszedł na turystyczny: – Znasz nasz język?

– Trochę – skinęła Irina. – Ale mój przyjaciel nie bardzo.

– Za to on ma naszą broń – powiedział ze zdumieniem ochroniarz. Nieco młodszy od Martina, był, jak wszyscy arankowie, zgrabnie zbudowany i miał regularne rysy twarzy. Na Ziemi każdy naród semicki, od Żydów do Palestyńczyków, bez wahania uznałby go za swojaka.

– Mam pozwolenie – wyjaśnił szybko Martin. – Od mera Tyriantu!

– Życie jest pełne niespodzianek… – zauważył sentencjonalnie ochroniarz. – Witajcie, przyjaciele. Zabłądziliście czy może szliście do nas specjalnie?

– Specjalnie – Martin delikatnie przejął inicjatywę. – Badamy Talizman… i chcielibyśmy wymienić poglądy z waszymi naukowcami.

Ochroniarz pomyślał chwilę i podał Martinowi rękę.

– Doggar-ken.

– Martin.

Ochroniarz zawahał się.

– Chyba nie masz dzieci, Martinie? – spytała Irina. Martin pokręcił głową.

– Martin-ken – poprawiła go uprzejmie Irina. Ochroniarz, wyraźnie ucieszony, ponownie wyciągnął rękę.

– W takim razie po prostu Doggar… Chodźcie, akurat czekam na zmiennika. Kieruję jedną z grup naukowych, będziemy mogli spokojnie wszystko omówić.

Mimo całej czujności aranków, żadnych innych formalności nie było. Razem z Doggarem Martin i Irina weszli do luku i znaleźli się w przestronnym przejściu. Martin ostrożnie dotknął ściany – była miękka i ciepła.

– Żywe domy – oznajmił Doggar. – Bardzo wygodne w procesie kolonizacji innych planet, prawda? Wystarczy przynieść ziarenko i posadzić…

Martin westchnął. Dlaczego Obcy urzeczywistniali wszystkie dziecięce marzenia ludzkości?

Przyszedł jeszcze jeden młody arank, wziął broń od Doggara, wymienili kilka zdań i zmiennik wyszedł na zewnątrz.

– Chodźmy – powiedział wesoło Doggar. – Nie cierpię tych dyżurów, ale trzymanie całego oddziału ochrony byłoby strasznie niewygodne, prawda? A tak, każdy dyżuruje trzy godziny co czwartą dobę.

– Istnieje jakieś niebezpieczeństwo? – zapytał Martin, idąc za Doggarem pustymi korytarzami stacji. Z niezbyt skomplikowanego obliczenia wynikało, że na stacji przebywają zaledwie trzydzieści dwie osoby. Albo coś w tym rodzaju. Po warunkiem, że jednocześnie dyżuruje tylko dwóch aranków – a przecież mogły być również wewnętrzne posterunki i patrole – oraz że Doggar nie kłamał.

– Ufaj Allachowi, ale wielbłąda przywiązuj – odpowiedział poważnie Doggar. – To zagadkowa planeta i przybywa tu wielu rozumnych z najróżniejszych światów. Jesteście głodni?

– Dziękuję, niedawno jedliśmy obiad – odrzekł Martin, przyglądając się Doggarowi ze wzrastającym zainteresowaniem.

– W takim razie zapraszam do mnie…

Po kilku minutach, nie spotykając już nikogo po drodze, znaleźli się w pokoju Doggara. Bardzo sympatycznym, z dużym oknem, z którego otwierał się widok na miasto aranków.

– Nostalgia – westchnął Doggar, dotykając panelu sterowania. Pejzaż zmienił się na coś sielankowego – polanka, rzeka, wodospad… pasące się nieopodal krowy – przysadziste, jakby skrzyżowane z jamnikami. – Każda sroczka swój ogonek chwali. Kiedy byliście na Aranku?

– Całkiem niedawno.

– Ależ wam zazdroszczę… od pół roku nie mogę się wybrać na urlop – poskarżył się Doggar. – Zaraz do was przyjdę, tylko wezmę prysznic. Czujcie się jak u siebie w domu!

Jakby na potwierdzenie własnych słów, Doggar skierował się do łazienki, po drodze rozpinając kombinezon. Nagość nie była u aranków tabu, poza tym do naga Doggar rozebrał się dopiero w łazience.

Irina i Martin uśmiechnęli się do siebie. Nic tak nie łączy ludzi na obczyźnie, jak dziwactwa tubylców. Nawet na Matce Ziemi bogaty rosyjski przemysłowiec z łatwością znajdzie wspólny język z biednym rosyjskim studentem, jeśli los zetknie ich gdzieś w Ameryce. A tematem rozmowy będą, rzecz jasna, ci dziwacy, zachowujący się w sposób budzący rozdrażnienie lub zawiść.

Za oknem-ekranem krowa podniosła łeb i zamuczała przeciągle.

– Niezwykle rozwinięta rasa – powiedział Martin, patrząc w okno.

– Chciałabym urodzić się na Aranku – wyznała Irina.

– A kto ci broni tam wyemigrować? Oni są bardzo gościnni.

– Emigracja to co innego. Tam trzeba się urodzić. Być takim, jak oni. Żyć, sądząc, że tak właśnie żyć trzeba.

Martin pokiwał głową.

Doggar wyszedł z łazienki, zawiązując pasek szlafroka i zawołał:

– Płonę pragnieniem wysłuchania waszych nowin! A może kieliszeczek koniaku?

– Kieliszeczek – zezwolił Martin.

– Dwa – skinęła głową Irina.

– Trzy! – powiedział Doggar, otwierając barek. – I odrobina smacznych orzeszków. A dla szanownej Iriny – kryształy owocowe… A więc, co sprowadza was na Talizman?

– Klucz – strzelił Martin na chybił trafił.

Ręka Doggara drgnęła, koniak polał się obok pękatego kieliszka.

– Ale ze mnie niezgraba… – zmartwił się Doggar. – Jaki klucz?

– Planeta-klucz – burknął Martin.

Doggar delikatnie postawił kieliszki na niskim stoliku, usiadł w fotelu i założył nogę na nogę.

– Siadajcie, siadajcie – zaprosił. – Jaka planeta-klucz?

– Talizman – powiedział Martin, siadając naprzeciwko niego i starannie ignorując zdumione spojrzenia Iriny. – Tylko proszę, niechże mi pan nie wciska kitu, szanowny panie Doggarze.

– Że co? – zdumiał się arank. – Wciskać kit? Gdzie?

– Taka znajomość ziemskich przysłów i powiedzonek – zdumiał się z kolei Martin – a tego wyrażenia pan nie zna?

Doggar uśmiechnął się i podniósł ręce:

– Poddaję się. Nie znam. A co ono oznacza – nie oszukiwać?

– Otóż to. Wcale nie jest pan uczonym. Odpowiada pan za bezpieczeństwo stacji.

Doggar zamyślił się i zapytał:

– Skąd ta myśl, Martin-ken?

– Przeciętny arank nigdy nie użyłby zwrotu „ufaj Allachowi, ale wielbłąda przywiązuj”, ponieważ wy absolutnie ufacie swojej technice, a dyżury przed stacją są zupełnie niepotrzebne. Wyszedł więc pan specjalnie, gdy czujniki dały znać o naszym przybyciu. To z kolei świadczy o tym, że jest pan specjalistą od kontaktów z Obcymi.

– Z ludźmi – poprawił Doggar. – Myśli pan, że tak świetnie orientuję się w zwyczajach wszystkich ras? Ha! – Napił się koniaku. – Musiałbym mieć łeb jak sklep… Poza tym, nie ma pan racji. Owszem, odpowiadam za bezpieczeństwo, ale wyłącznie w kontaktach z ludźmi. I naprawdę jestem naukowcem. Bezpieczeństwo to moja druga specjalizacja. Wszyscy tutaj jesteśmy wszechstronnymi specjalistami. Rozsądna oszczędność zasobów ludzkich.

– A więc zgadza się pan, że Talizman jest planetą o kluczowym znaczeniu? – Martin kuł żelazo, póki gorące.

– Zależy, co mamy na myśli pod pojęciem „kluczowa” – uśmiechnął się Doggar. – To na pewno szczególna planeta. Ważna. Ale żadnych artefaktów, ruin, czy choćby przejść do innych światów nie stwierdziliśmy. Klucznicy tu nie mieszkają i nie sądzę, by kiedykolwiek mieszkali…

– Szanowny Doggar-ken – przerwał ten wywód Martin. – Ja i Irina odwiedziliśmy szereg planet. Talizman jest ostatnią z nich. I naszym zdaniem właśnie tutaj kryje się coś ważnego.

Doggar westchnął.

– Ale w ten sposób nie mogę wam pomóc. Podzielcie się swoimi domysłami i…

Martin zerknął na Irinę i kiwnął:

– Opowiedz mu. W końcu to w naszym wspólnym interesie.

Irina westchnęła.

– Szanowny Doggar-ken. Jakiś czas temu do moich rąk trafił pewien dokument…

Martin dolał sobie koniaku, odchylił się na oparcie wygodnego fotela. Przyjemnie posłuchać z boku własnych interpretacji i domysłów…

Klucznicy łagodnie, ale nieuchronnie cywilizują wszystkie dostępne im światy: łączą we wspólną sieć transportową, rozwijają technologie i wykorzeniają ksenofobię… Ten proces może doprowadzić rasy rozumne do rezygnacji z dalszego rozwoju – wszystkie potrzeby i tak będą sukcesywnie zaspokajane. Podobne działania prowadzono już tysiące lat temu, ale wówczas zostały przerwane falą kataklizmów, odrzucających cywilizacje wstecz, do stanu pierwotnego… Echa dawnej katastrofy doprowadziły do tego, że szereg cywilizacji wypracował mechanizmy obronne – aż do częściowej rezygnacji z rozumu czy powstrzymania rozwoju technicznego, a teraz działania kluczników przełamią te zapory… Istnieje pewna siła, posiadająca wolną wolę, porównywalna bądź równoznaczna z prawami natury, która nie dopuszcza do zatrzymania ewolucji i za jakiś czas – za minutę albo sto lat, owa siła ponownie przerwie działania kluczników…

– Jakie jest nasze miejsce w danym procesie? – zapytał bardzo poważnie Doggar-ken.

– Nie mam dowodów – odparł Martin – ale odnoszę wrażenie, że wasza cywilizacja dokonała jakiegoś bardzo radykalnego aktu samoobrony. Wszystkie rozumne rasy, mimo naturalnych różnic, mają jakiś potencjał do dalszego rozwoju. Dla uproszczenia nazwijmy go duszą…

Doggar-ken uśmiechnął się.

– Nie nalegam na religijne rozumienie tego pojęcia – dodał szybko Martin. – Tym bardziej, że dla was byłyby to tylko słowa… czysta abstrakcja. Ale ta dusza daje cywilizacjom takie rzeczy jak uczucia religijne, przeżycia mistyczne…częściowo, jak sądzę, również intuicję… A wasza cywilizacja – niech pan się nie obraża – jest bardzo mechanistyczna. W tym tkwi jej siła – stworzyliście wspaniały świat, racjonalny i komfortowy. Nie utraciliście ani emocji, ani rozumu. Ale zrezygnowaliście z czegoś innego. Być może właśnie to ochroni was przed nową apokalipsą…

– Dlatego, że nie jesteśmy już ważni – dla Boga albo Wszechświata… – wymruczał Doggar. – Tak?

Martin skinął głową.

– Może powinniśmy stworzyć sztuczną duszę? – zapytał Doggar i uśmiechnął się. – Dobrze, załóżmy, że we wszystkich punktach ma pan rację. Włączając naszą ochronę… bardzo chciałbym w nią wierzyć. Podzielam pański niepokój, Martinie, i pański lęk o los ojczystej planety jest mi bliski. Ale jakie znaczenie w całej tej historii ma Talizman?

– A jakie znaczenie ma on dla was? – odparował Martin. – Podzieliliśmy się naszą wiedzą. Teraz pana kolej.

Doggar westchnął:

– Początkowo zainteresowały nas trzy właściwości Talizmanu: zdumiewająca struktura mgły, nieprzerwana generacja energii przez skały i tak zwane sejfy.

– Dokładnie w takim porządku? – sprecyzowała Irina.

– Dokładnie w takim. Wszystkie zagadki mają swoje rozwiązanie. Tak zwana mgła jest skomplikowaną molekularną zawiesiną koloidową, neutralną dla organizmów żywych i pełniącą rolę ekranu ochronnego. Mgła pochłania promieniowanie twarde gwiazdy, przemienia w energię i przekazuje do skał. Mamy przed sobą zwykłą elektrownię – wielkości planety.

– Ha! – wykrzyknął Martin. – Czy te dane są dostępne?

– Były gdzieś publikowane – wzruszył ramionami arank. – Nie ma tu nic do ukrycia. Wykorzystanie tych technologii nie jest na razie możliwe, zresztą, czy chciałby pan otaczać swoją planetę warstwą mgły? Energię można czerpać w dowolnym punkcie Talizmanu, co właśnie robią wszyscy chętni.

– A sejfy? – spytała Irina.

– Naszym zdaniem sejfy – w głosie Doggara zabrzmiało wahanie – to po prostu syntezatory materii. Ogromną ilość energii, zrzucaną w skały, należy jakoś zutylizować. Najwygodniejszym sposobem jest synteza materii – to bardzo energochłonny proces.

– Przecież w ciągu tysięcy lat sejfy powinny napełnić się po brzegi – powiedziała nieufnie Irina.

– Sejfy nie tylko syntetyzują materię, ale również ją niszczą. Bezsensowna praca. Naszym zdaniem jakaś starożytna rasa, ale nie klucznicy, przemienili planetę w ogromną, autonomiczną fabrykę, produkującą różne przedmioty na życzenie. A gdy fabryka przestała być potrzebna, przestawiono ją na jałowy bieg – ponieważ okazało się to prostsze niż zatrzymywanie całego procesu. Planeta nadal działa w rytmie uruchomionego dawno temu cyklu – produkuje niezrozumiałe i zazwyczaj niepotrzebne rzeczy, a potem je niszczy. Odkryliśmy bezpośredni związek pomiędzy aktywnością słońca a częstotliwością pojawiania się artefaktów. Gdy gwiazda wypromieniowuje więcej energii, znaleziska trafiają się częściej – Doggar-ken uśmiechnął się. – Nie są nawet potrzebne szczegółowe badania, wystarczy obliczyć korelacje, podstawiając ogólnie dostępne dane – liczba poszukiwaczy, liczba znalezisk i aktywność gwiazdy. I wszystko od razu staje się jasne!

– Jakie to proste… – powiedziała rozczarowana Irina. – I to wszystko? Więc co tu jeszcze robicie?

– Próbujemy odnaleźć metodę sterowania sejfami – wyjaśnił Doggar. – Przecież to róg obfitości! A gdy już znajdziemy rozwiązanie tej tajemnicy, podzielimy się nim z innymi rasami! Możecie mi wierzyć, że ta jedna planeta wystarczy dla wszystkich ras!

– Ale na razie żadnych efektów? – zapytał Martin.

Doggar pokręcił głową.

– Niestety. Widzi pan, Martinie, nie może istnieć jakiś ogólny pulpit sterowniczy, wspólny dla wszystkich sejfów i umożliwiający ogólne sterowanie fabryką. To zbyt rozległa struktura. To powinno być znacznie prostsze – podchodzisz do sejfu, robisz coś i otrzymujesz potrzebną rzecz… – Doggar rozłożył ręce. – Tylko co należałoby zrobić? Wymówić hasło? Przyłożyć do sejfu jakiś szczególny klucz?

Martin westchnął, sięgnął do kieszeni i położył przed Doggarem szklany cylinderek.

– Oto on. Mógł pan powiedzieć wprost… To jest ten przedmiot, który Irina podawała za znaleziony klucz…

Doggar popatrzył zaskoczony na cylinderek, a potem bardzo powoli powiedział:

– To nie klucz. To, proszę mi wybaczyć, śmieć. To, bez urazy, wyczerpana bateria. Nasza bateria. Ma pan identyczne w swojej broni… wykorzystuje się je w każdym niemal urządzeniu aranków, wymagającym wysokiej mocy.

– Aha! – ucieszyła się Irina. – Znalazłam to w koszu na śmieci przy Stacji kluczników. Więc to wasza zabaweczka…

Doggar popatrzył na Irinę i skinął głową:

– Rozumiem. Udawała pani posiadaczkę cennego artefaktu, żeby zarobić… nie, chodziło o coś innego… żeby zdobyć większy szacunek społeczny na Talizmanie i poznać jego tajemnice!

– Właśnie – skinęła dziewczyna.

Doggar westchnął.

– Szkoda. Nawet przez chwilę nie wierzyłem w materialność klucza, sterującego sejfami. Ale pani znalezisko bardzo mnie zainteresowało…

Sięgnął po butelkę i dolał gościom koniaku.

– Cóż, będziemy szukać dalej – powiedział. – To nasza praca… Jeśli chcecie, możecie się do nas przyłączyć.

– A więc to wszystko, co wiecie o Talizmanie? – zmartwiła się Irina.

– O Talizmanie wiemy bardzo wiele – pokręcił głową Doggar. – Znamy strukturę skorupy, skład czarnych skał, wzór mgły, topografię terenu, te nieliczne roślinne i zwierzęce formy życia, które tu występują… przy okazji, mamy podstawy sądzić, że zostały wyhodowane sztucznie… Ale nie wiem, kto przemienił tę planetę w fabrykę, nie wiem, jak tą fabryką kierować, i nie sądzę, żeby Talizman krył jakieś inne tajemnice. Szczególnie te, związane z ewolucją rozumu, bo przecież o to chciała pani zapytać?

– Miło porozmawiać z człowiekiem, który używa tak precyzyjnych sformułowań – wtrącił się Martin. – Dziękujemy za poczęstunek. Ma pan wyśmienity koniak.

– Proszę mnie jeszcze odwiedzić! – powiedział Doggar, wstając. – Pogawędka z interesującymi ludźmi to czysta przyjemność. Rozczarowałem was, tak?

– Jeszcze nie wiem – uśmiechnął się Martin.

3

Droga powrotna wydawała się dłuższa. Teraz również nie schodzili ze ścieżki, wytyczonej światłem latarni. Szli obok siebie, ale nie rozmawiali, pogrążeni w rozmyślaniach. Dopiero, gdy pokazały się światła osiedla, Irina powiedziała:

– Jestem rozczarowana. Porzucona fabryka, też coś… żadnego romantyzmu.

– A co byłoby romantyczne? – zapytał Martin.

– Hmm… – Irina zmrużyła oczy i uśmiechnęła się z rozmarzeniem. – Centrum dowodzenia statkami kluczników. Za jednym zamachem wszystkie statki znalazłyby się w naszych rękach.

– To nie romantyka – zaprzeczył Martin. – To marzenie o władzy.

– W takim razie… – Irina zamyśliła się. – Niech się okaże, że to najprawdziwsza biblioteka. Wszystkie tajemnice świata…

– To marzenie o wiedzy.

– Jaki ty jesteś…

– Nieromantyczny? – uśmiechnął się Martin.

– Uparty! Więc co twoim zdaniem byłoby romantyczne?

– Stara, nudna, nikomu niepotrzebna rzecz. Gdybyśmy pozostali na Talizmanie, zbudowali dom, mieli dzieci, urządzili sad i ogród – to byłaby klasyczna romantyka.

– Taka romantyka zdecydowanie mi nie odpowiada – Irina pokręciła głową. – Domek, dzieci, ogród? Powinieneś jeszcze dodać „kuchnia i kościół”! To romantyka dla krzepkiej, wiejskiej baby.

– Dobrze – rzekł Martin. – W takim razie powiem ci, co ja uznałbym za romantykę.

– No?

Martin zatrzymał się i popatrzył na Irinę. I bardzo cicho powiedział:

– Chciałbym się dowiedzieć, że jestem falą.

– Słucham?

– Chciałbym się dowiedzieć, że to wszystko nie dzieje się na próżno. Że nasz Wszechświat to nie pęcherz fluktuacji kwantowej, który musi rozsypać się w bezkształtną pustkę. Że będzie nowe słońce i nowe gwiazdy.

– Globalnie – zauważyła Irina.

– Nie, to bardzo osobista sprawa. Chciałbym się dowiedzieć, że nigdy nie umrę. Że przejdę miliony światów, poznam miliardy ludzi…

– Prześpisz się z trylionem kobiet, złapiesz kwintylion bandytów, zjesz dziesięć do pięćdziesiątej potęgi befsztyków – podsunęła Irina. – Co ta twoja romantyka taka ilościowa?

Martin skinął głową.

– Masz rację. Problem w tym, że nawet marząc o wieczności, nie potrafimy wyobrazić sobie nic odkrywczego. Wychodzi nam, jak tym na Prerii – hot-dogi na każdej planecie. Dobrze, a co ty chciałaś znaleźć na Talizmanie?

– To samo, co ty – przyznała się Irina po chwili wahania. – Tabletki nieśmiertelności, pantofelki do spacerów między gwiazdami, niekończące się hamburgery, wielką księgę z napisem „Najbardziej tajemnicze tajemnice”… To wszystko brednie, Martin! Znaleźliśmy to, co mogliśmy sobie wyobrazić: planetę-fabrykę, która jest w stanie to wszystko wyprodukować. I ciągle nie umiemy nią kierować…

– Stop! – Martin chwycił Irinę za ramiona. – Co powiedziałaś? Rozumiesz, co powiedziałaś?

– Martin…

Ale Martin już ją puścił. Zakręcił się w miejscu, rozejrzał i pobiegł w bok.

– Martin! – krzyknęła Irina, biegnąc za nim. – Martin, stój! Zabłądzisz!

Martin był dwadzieścia metrów od oświetlonej dróżki. Siedział w kucki przed sejfem bez numeru na pokrywie i właśnie ją zamykał.

– O ile zrozumiałem – powiedział, nie odwracając się – w momencie otwarcia sejfu, wyzerowałem cykl. Więc za czterdzieści trzy minuty, jeśli sejf nie jest szybki, coś się w nim pojawi. Albo się nie pojawi. Nieważne.

– Martin… – powtórzyła stropiona Irina.

Martin odwrócił się. Uśmiechnięty od ucha do ucha, stuknął pięścią w pokrywę.

– To detonator, Irino.

– To sejf – powiedziała z naciskiem Irina, na wszelki wypadek cofając się o krok. Wyglądało na to, że Martin zwariował.

– To sejf – potwierdził Martin z miną idioty, który dostał całe wiaderko lizaków. – A wszystko razem, cała planeta, to detonator.

– Detonator Wielkiego Wybuchu? – spytała ostrożnie Irina.

– Przeciwnie. Detonator końca ostatecznego. Apokalipsy. Ragnaroka. [Ragnarok – wg mit. germ. koniec świata bogów, który nastąpi po ich tytanicznej walce z olbrzymami; w wyniku tej walki świat i siedziba bogów spłoną, zgasną gwiazdy i słońce, ziemię pochłonie morze, a następnie z morza wyłoni się nowa ziemia i wtedy nastanie nowa, szczęśliwa era]

Martin roześmiał się, wstał i kopnął w luk.

– Dobrze się czujesz? – spytała Irina.

– Doskonale.

Martin obszedł sejf dokoła, kręcąc się jak pies, który ma zamiar się położyć. Zachichotał, zerknął na Irinę.

– Masz absolutną rację, Irinka! Tabletki i pantofelki, czarodziejskie miecze i czapki-niewidki. Chyba świat aranków zrobił na mnie zbyt duże wrażenie. Te wszystkie wieżowce i flaery, broń termiczna i informatoria ogólnoplanetarne. I Preria… To samo, tylko inaczej… Coś tu nie pasuje, rozumiesz?

– Nie!

Martin westchnął. Usiadł obok sejfu i rozłożył palce.

– Stwierdziliśmy, że powstrzymanie rozwoju cywilizacji spowoduje falę kataklizmów. Bat na leniwych. To po pierwsze.

Irina skinęła głową.

– I to było słuszne – oznajmił Martin. – A potem zdecydowaliśmy, że zatrzymaniem ewolucji stanie się postęp techniczny w rodzaju tego na Aranku. Ogromne miasta, gwiazdolot na trawniku za domem, doskonała medycyna i szczepionka na raka. To po drugie. A to już absolutna nieprawda. A wiesz, dlaczego? Dlatego, że w najdoskonalszych miastach będą przeciekać dachy i będzie zatykać się kanalizacja. Gwiazdoloty będą się psuć, a wirusy mutować i uodparniać na lekarstwa. Wszystkie te szklane domy są nic nie warte!

– A planeta-fabryka?

Martin poklepał z uśmiechem pokrywę sejfu:

– Planeta-fabryka? Potężne moce energetyczne, miliony i miliardy kontenerów na całej powierzchni… malutkich kontenerów… I mądrale arankowie doszli do wniosku, że w tych kontenerach można uruchomić seryjną produkcję różnych przedmiotów… A jeśli ja chcę jacht, a jeśli potrzebna mi szafa? Mam ją wyjmować po kawałku?

Irina czekała.

– O ile pamiętam – ciągnął Martin – to w tym momencie planeta produkuje trzy rodzaje materiałów: proszek, układy i spiralki… Układy to niewielkie płytki o bardzo skomplikowanej strukturze wewnętrznego przewodnictwa, indukcyjności i pojemności… czyli element nieznanego systemu elektronicznego. A spiralki? Są przecież organiczne?

– Krzemoorganiczne – uściśliła Irina. – No, powiedz wreszcie, o co tu chodzi!

Zegarek pisnął i Martin otworzył sejf.

– No proszę – uśmiechnął się – ale fart! Gwarantowane dwie setki euro!

Zaczerpnął garstkę purpurowego proszku, powąchał i zapytał:

– Nie masz czasem kataru? Podobno ludziom ten proszek leczy katar…

– A nieludziom? – zapytała czujnie Irina.

Martin wysypał proszek z powrotem do sejfu. Westchnął i zaczął zakręcać pokrywę.

– Nieludziom?… Wygląda na to, że w galaktyce istniała rasa, dla której przeznaczony był ten proszek… może go wąchali, może jedli na śniadanie, a może wsuwali do niego macki… i otrzymywali cały świat, i jeszcze parę nowych łyżew na dokładkę. Spacerowali między gwiazdami, grali kometami w kometkę, kąpali się w mgławicach…

– Przechodzili na następny etap ewolucji! – rozjaśniła się Irina.

– Nie – Martin pokręcił głową. – W tym właśnie rzecz, że nie! Żadnej ewolucji mentalnej. Stary, dobry, sprawdzony rozum. Ze wszystkimi jego plusami i minusami. Żadnych zmian osobowości. Wyłącznie wszechpotęga!

– Jak to możliwe? – spytała Irina. – No, jak?

Martin wzruszył ramionami:

– A skąd ja mogę wiedzieć? Świat tylko wydaje nam się logiczny i podporządkowany prawom przyczynowości. Podnosisz nogę i robisz krok… wszystko wspaniale działa, dopóki patrzymy na molekuły i atomy. A dalej? Za progiem kwantowej określoności? Gdzie nie ma żadnych reguł, determinujących miejsce cząsteczki w przestrzeni? Reguł nie ma, a miejsce jest! I gdy podniesiesz nogę, żeby zrobić krok do przodu, znajdziesz się wprost na Ziemi. Nie straszne ci wybuchy supernowych albo czarne dziury. Nigdy nie umrzesz… jeśli tego nie zapragniesz. Jednym spojrzeniem rozganiasz obłoki, jednym splunięciem gasisz wulkany, jednym życzeniem zamieniasz żelazo w złoto, a złoto w popiół… – zerknął na Irinę. – Chciałabyś?

Irina kiwnęła głową jak zahipnotyzowana.

– I ja bym chciał – westchnął Martin. – O to właśnie chodzi. Przy okazji, zwróciłaś uwagę, że czegoś takiego nie obiecuje żadna religia? Najwyżej na początku… gdy szczytem marzeń było najeść się do syta i przez dziurkę w ogrodzeniu raju podglądać męki grzeszników w piekle. Potem już wszyscy szczerze przyznają – wieczność będzie od ciebie wymagała, żebyś stał się inny. Zupełnie inny, niewyobrażalny. Gryząca listek gąsienica nie jest w stanie wyobrazić sobie tęczowych skrzydeł za plecami i smaku nektaru kwiatów… i nagle gąsienicy przymocowują skrzydła.

Martin wstał, nadal patrząc na sejf.

– A ja chcę mieć skrzydła – powiedziała cicho Irina. – Rozumiesz? Nawet, jeśli jestem tylko gąsienicą na liściu! Nie chcę tego niezrozumiałego nadrozumu… który nie wiadomo, czy w ogóle będzie, bo na dwoje babka wróżyła. Chcę leżeć na plaży Eldorado, a od czasu do czasu wyciągać rękę i brać szklaneczkę z margaritą z rąk kelnera w Acapulco. Potem polecieć w kosmos i popatrzeć, jak wygląda mgławica Klepsydry z profilu. Potem pobawić się w wojnę z wojowniczymi geddarami, dziesięć razy przegrać, umrzeć, zmartwychwstać, potem zwyciężyć i wyruszyć z nimi do restauracji, żeby świętować zwycięstwo. Popatrzeć, jak geddarowie cywilizują swoje kobiety do absolutnego rozumu i jak potem złapią się za głowę! Nauczyć się czytać pamięć dio-dao i przeżyć razem z nimi tysiąc malutkich żyć! A potem otworzyć antykwariat i przez sto lat handlować osobliwościami z całej galaktyki, a wieczorami chodzić z mężem do piwiarni…

– To już było – powiedział cicho Martin.

– Co było?

– Restauracja już była. A jeśli pociągniesz swoje marzenia dalej, to powtórzysz wszystko milion razy. Zaraz mi opowiesz, jak się zakochujesz, rodzisz i wychowujesz dzieci, jak zajmujesz się nauką i dokonujesz odkryć. Czytasz wszystkie książki, jakie zostały napisane, budujesz pałace… Zapomnij! Nie jesteś półbogiem w świecie ludzi. Jesteś półbogiem w świecie półbogów! I tak znasz wszystkie książki na pamięć i nie masz po co budować pałaców – bo każdy wybuduje sobie pałac. Po setnym dziecku znudzi ci się sam proces – tym bardziej, że w wieku pięciu lat dziecko ci dorówna i zostaniesz pozbawiona zabawki. Prowadzenie wojen z innymi wszechpotężnymi nieśmiertelnikami jest zwyczajnie głupie. Zakochiwanie się po raz tysięczny – równie nieromantyczne, co smażenie jajecznicy. Popatrzeć na mgławicę z profilu i zajrzeć do czarnej dziury – zajęcie na pół dnia. Żeby dokonać odkrycia naukowego, wystarczy pomyśleć, co właściwie chcesz odkryć. Koniec! Uznajmy, że zwróciłem ci tekst o niekończących się befsztykach i kobietach.

Irina milczała.

– Możesz wszystko – rzekł Martin. – Masz możliwości półboga…

– Dlaczego półboga? – spytała cicho Irina.

– Dlatego, że jesteś pionkiem na cudzej planszy. Nie ty zbudowałaś to pole gry. Nie ty jesteś stwórcą.

– W takim razie zbuduję własne pole – zdecydowała Irina.

– Tuś mi! – ożywił się Martin. – Tak też przypuszczałem! Szalone wybryki są interesujące dopóty, dopóki wszechpotęga jest twoją wyjątkową cechą… Dobrze! Talizman daje ci pełną i absolutną wszechpotęgę! Otrząsasz ze stóp pył tego Wszechświata, gdzieś w nieskończoności pęcznieje kwantowy pęcherz i tylko ty unosisz się nad powierzchnią wód…

– Martinie, nie bluźnij! Mimo wszystko jestem prawosławna! – powiedziała z rozdrażnieniem Irina.

Martin wybuchnął chichotem. Śmiał się długo i z przyjemnością, dusił się, pochrząkiwał, chichotał, zanosił śmiechem, dławił się, krztusił i rechotał bez końca.

Początkowo Irina patrzyła na niego z niezadowoleniem.

Potem opuściła wzrok i powiedziała:

– Faktycznie, zabawne… ale czy coś stoi na przeszkodzie, bym mogła stworzyć własny świat?

Martin od razu uspokoił się i wzruszył ramionami:

– Zapewne nic. W końcu – dlaczego nie? Tylko co będziesz w nim robić? Zsyłać gromy i błyskawice? Zorganizujesz własny Olimp i będziesz tam ściągać pięknych młodzieńców albo, dla odmiany, piękne dziewczęta? Zsyłać natchnienie prorokom i przerażać grzeszników? Masz do dyspozycji wieczność. Pamiętasz o tym? Będziesz tworzyć jedną religię po drugiej, obserwować, jak z powodu niewielkiej teologicznej różnicy zdań twoje twory podrzynają sobie nawzajem gardła. Potem trochę się ucywilizują i stwierdzą, że jesteś dobra i miłosierna… Nie mam pojęcia, czy w ogóle pasuje tu rodzaj żeński. A potem wyjdą w kosmos. Jedne żywe zabawki spotkają się z innymi, podrapią się po głowach… czy po tej części ciała, w której umieścisz ich mózgi… i stworzą własny Talizman. Oczywiście, możesz przycisnąć ich wcześniej, albo porządnie wychłostać, jak tylko wyciągną rękę po wszechpotęgę. Tylko po co? Przecież oni popłaczą, wytrą łzy i znowu wezmą się za to samo. Przecież nie będziesz tworzyć ubogich duchem robotów, posłusznych twojej woli i ograniczonych w rozwoju… cokolwiek zrobisz, przed tobą będzie wznosił się mur, a na nim gorejący napis: Po co? Po co? Po co?

I wtedy zamkniesz oczy, schowasz się w małym, przytulnym kokonie i zrobisz ten krok, którego spodziewano się po tobie miliardy lat temu – odłożysz swój rozum do magazynu, razem z instynktami.

– Zapewne masz rację – szepnęła Irina. – Ale mimo wszystko chciałabym spróbować.

I popatrzyła na Martina. Ten uśmiechnął się smutnie i powiedział:

– Ja też chciałbym spróbować. W tym cały problem. A wiesz, co jest pocieszające?

Irina spojrzała na niego pytająco.

– Nie wiemy, jak zmusić Talizman, by zaczął dla nas pracować – stwierdził Martin. – I arankowie też nie. A sami z siebie jeszcze nieprędko sięgniemy po wszechpotęgę.

Milczeli, patrząc sobie w oczy. Zegarek znowu pisnął i Martin już miał nachylić się do sejfu, ale roześmiał się i machnął ręką.

– Zimno mi – szepnęła Irina. – Wracamy do osiedla?

Martin zdjął kurtkę i narzucił na ramiona Iriny.

– Chodźmy. Napiłbym się czegoś i zjadł kawałek zdechłego kucyka.


Późnym wieczorem, lub raczej wczesną nocą, Martin i Irina leżeli w łóżku i cicho rozmawiali. Wybrali pokój Iriny częściowo ze względów taktycznych – potencjalni grabieżcy klucza powinni przyjść do Martina, a częściowo ze względów prozaicznych – to łóżko było szersze.

– Klucz nie może być materialny – powtórzyła po raz dziesiąty Irina. – Po prostu nie może.

Martin nie spierał się. Sam wiedział, że złotymi kluczykami otwierają drzwi wyłącznie szczęściarze Buratino, [bohater bajki Aleksego N. Tołstoja Złoty kluczyk, czyli niezwykle przygody pajacyka Buratino] ale Irina niezmordowanie mówiła dalej, jakby przekonując samą siebie:

– Planeta jest od tysięcy lat opuszczona, tak? Nie przetrwałby ani metal, ani plastik. Więc to musi być hasło, kod, jakieś zdanie w języku turystycznym…

– Doggar powiedział, że to nie klucznicy stworzyli planetę – mruknął Martin, wtulając się w ramię Iriny. Ramię było ciepłe, miękkie i potrzebne. W odróżnieniu do nocnych domysłów.

– Nie jest wykluczone, że język turystyczny klucznicy również przejęli od poprzednich gospodarzy Wszechświata! – zmiotła jego dowód Irina. – Dobrze, przyjmijmy, że to nie turystyczny. Zwykła myśl. Słuszna myśl. Takie… zamówienie…

– Hej, dawać mi tu wszechpotęgę, a żywo… – wymruczał Martin.

Irina westchnęła.

– Masz rację. Jeśli zdanie musi być jakoś konkretnie sformułowane, możemy zgadywać do końca świata. Nie, powinno być coś jeszcze! Przecież planety nie porzucono, tylko przestawiono na jałowy bieg. A to znaczy, że oni spodziewali się pojawienia nowych konsumentów.

– Konsumentów… Co za okropne słowo – powiedział Martin i usiadł na łóżku. – Nie masz nic przeciwko temu, że zapalę?

– Stań przy oknie – zarządziła Irinka. – A zresztą, jeśli fajkę, to możesz w pokoju. Tylko nie w łóżku!

– Dobra, następnym razem zdejmę ostrogi – obiecał Martin. – Oraz zejdę z konia. Nigdy nie palę w łóżku.

– Cenne przyzwyczajenie – zauważyła Irina. – Jeśli jeszcze nie pijesz, nie grasz w kasynie i nie chodzisz na baby, to zdumiewające, że taki facet się marnuje.

– Już się nie marnuje – powiedział bezczelnie Martin. – Już zajęty. Irino, wszystko powinno być znacznie prostsze.

– Prostsze niż myśl? – zdumiała się Irina.

– Pamiętasz, że nawet arankowie stworzyli technikę czytania w myślach? I prawie nikt z niej nie korzysta. Strasznie niewygodne. Człowiek nie myśli blokami znaczeniowymi, jest zbyt dużo myśli-pasożytów – odbiór szumu otoczenia, wrażenia zmysłowe…

– Na przykład zapachy. Dobry tytoń, tak przy okazji. Szkoda będzie, jeśli nie rozwiążemy zagadki Talizmanu. Wyobrażasz sobie – gdzieś tu, pod naszymi nogami tkwi wszechpotęga. Pierścień władzy – po dwie sztuki za dwa grosze. A my nie możemy ich podnieść.

– Pierścienie władzy w takiej ilości i za taką cenę mogą produkować wyłącznie w Chinach – mruknął Martin. – I nie należy się po nich zbyt wiele spodziewać.

– Czy kiedykolwiek marzyłeś o wszechpotędze? – spytała Irina.

– O wszechpotędze? – zastanowił się Martin. – Żeby móc absolutnie wszystko? Nie wiem, może w dzieciństwie?… Nie pamiętam.

Irina przekręciła się na brzuch, podparła głowę rękami i popatrzyła na niego – jej sylwetka ledwie rysowała się w słabym świetle, padającym z okna. Zapytała:

– A o czym teraz marzysz?

Martin odpowiedział.

– To nieciekawe i łatwe do zrealizowania – machnęła ręką Irina. – A poza tym?

Martin zastanowił się.

– To pewnie głupio zabrzmi…

– Spróbuj, spróbuj – zachęciła go Irina.

Martin usłyszał słaby szmer na korytarzu i zaczął mówić, jednocześnie nasłuchując:

– Kiedyś przyśnił mi się dziwny sen. Jadę trolejbusem…

– Już mi się podoba – ucieszyła się Irina. – Często jeździsz trolejbusami?

– Często, nie mam samochodu. Przyśniło mi się, że jadę trolejbusem, a on wyjeżdża z miasta, jedzie jakąś pustą drogą… jakby na lotnisko, ale droga kompletnie nieznajoma. Stoję przy oknie, patrzę i wszystko mi się podoba. I nagle widzę, że w moją stronę idzie kontroler. Jest coraz bliżej, a ja wpadam w panikę… Dlaczego? Czyżbym nie miał czym zapłacić kary? Nie wiem… A ten kanar podchodzi do mnie i w tym momencie trolejbus się zatrzymuje. Wyskakuję z niego tuż przed nosem kontrolera i nawet się uśmiecham. Trolejbus odjeżdża, a ja widzę, że od przystanku biegnie droga, jakby wiejska, i wspina się na wzgórze. A na wzgórzu rosną drzewa i stoją domy… Stare, drewniane i bardzo przytulne nawet z daleka…

– Takie domy wydają się przytulne wyłącznie z daleka – zauważyła sceptycznie Irina. – Ojej, przepraszam! Tak ciekawie opowiadasz, aż zapominałam, że to tylko sen.

– Sen – potwierdził Martin. – Zaczynam wspinać się na to wzgórze i nagle widzę, że znalazłem się w małym miasteczku z dużymi podwórkami, starymi drzewami, z jakimiś starymi pompami… Nie wiem, czy widziałaś kiedyś takie miasteczko. Teraz pewnie ich nie ma. Wszystko wokół jest takie… jakby własne, rodzone i od dawna znajome. Czułem się tak, jakbym wrócił do domu. A ludzie, których spotykam, są nieznajomi, ale jakby swoi. Coś takiego się nie zdarza, ale wszyscy się do mnie uśmiechają, a ja uśmiecham się do nich. A potem zatrzymuję się na jakimś podwórku obok piętrowego domu z czerwonej cegły… były kiedyś takie domy, z jednym wejściem na osiem mieszkań…

– Opowiadasz tak, jakbyś tam spędził życie – uśmiechnęła się Irina.

– I podchodzę do ogrodzenia takiego podwórka – niskiego ogrodzenia, symbolicznego, które wcale nie musi niczego chronić czy ukrywać. Spoglądam w dół ze wzgórza i nagle widzę morze. Wyobrażasz sobie? Morze, którego przecież nie powinno tu być! I robi mi się tak dobrze, że postanawiam tu zostać na zawsze. Ale nagle przypominam sobie, że nie zapłaciłem za bilet, a to znaczy, że nie miałem prawa tu przyjechać. Jestem tutaj… nie nielegalnie… po prostu nie powinienem tu być! Wtedy podchodzę do jakiegoś towarzystwa na podwórku – tam są nastolatki, i moi rówieśnicy, i starsi ludzie. Opowiadam im, że nie zapłaciłem za bilet i dlatego muszę odejść. Oni kiwają głowami i odpowiadają, że będą na mnie czekać. Wracam tą drogą, schodzę ze wzgórza, a miasteczko za moimi plecami topnieje i rozpływa się. A ja budzę się – z uśmiechem. I przez cały dzień uśmiechałem się do wszystkich przechodniów na ulicy. Chociaż to się nie zdarza.

Irina spytała – nie od razu, jakby spodziewała się kontynuacji:

– Marzysz o tym, żeby znaleźć takie miasteczko? Żeby tam wrócić?

– Marzę o tym, żeby zawsze płacić za przejazd – odparł Martin. – I nie tylko w sensie dosłownym.

– Rozumiem – powiedziała po prostu Irina. – Nie jestem głupia. Chodź do mnie, Martinie.

Martin odłożył fajkę. Wziął z krzesła spodnie, założył, a potem wyjął z kieszeni rewolwer.

– Coś ty? – szepnęła Irina.

Z zagadkową miną Martin przyłożył lufę pistoletu do ust, jakby mówił: „Cii!”, podszedł do drzwi, delikatnie odsunął zasuwkę i jednym szarpnięciem otworzył drzwi.

Na korytarzu było pusto, ale Martina wcale to nie speszyło. Wyskoczył na korytarz i rozległ się huk otworzonych na oścież drzwi sąsiedniego pokoju. Po chwili Martin pojawił się znowu, prowadząc przed sobą szczupłego, pryszczatego szesnastolatka. Irina już włożyła szorty i zapinała bluzkę.

– Czuj się jak u siebie w domu – zwrócił się Martin do jeńca. – Usiądź sobie wygodnie…

Mocne pchnięcie pomogło chłopcu pokonać odległość dzielącą go od krzesła. Kołysząc rewolwerem, Martin podszedł do jeńca, położył ciężko rękę na jego ramię i zmusił go, żeby usiadł.

– Był sam? – zapytała rzeczowo Irina. – Kurcze, a ja nic nie słyszałam…

– Przyszło trzech – wyjaśnił Martin. – Otworzyli drzwi, upewnili się, że nikogo nie ma, potem dwóch zeszło na dół, a tego zostawili, żeby poszperał w rzeczach. Jak się nazywasz, złodzieju?

Chłopak sapnął, ale nic nie powiedział.

– Irinka, nie wiesz czasem, jaka kara przewidziana jest na Talizmanie za kradzież z włamaniem?

– Więzień tu nie ma… Pewnie wyganiają z planety.

– Też mi kara! – prychnął Martin. – Trudno… Na sprawienie lania ten gnojek jest ciut za stary, a zabijać na razie nie ma za co… Kto cię tu przysłał?

– Szedłem korytarzem, patrzę, drzwi otwarte, zobaczyłem porozrzucane rzeczy, no to pomyślałem, wejdę, zobaczę, może coś się stało i ktoś potrzebuje pomocy… – wyrecytował wyuczoną kwestię chłopak.

– Ach, więc nie jesteś niczemu winien! – ucieszył się Martin. – Dobra, dosyć tego. Chcę pogadać z tymi, którzy cię przysłali.

– Nikt mnie nie przysyłał – upierał się chłopak. Pierwszy szok minął i teraz z każdą sekundą robił się coraz bardziej bezczelny. – Niech mnie pan puści, bo zacznę krzyczeć! I powiem, że groził mi pan rewolwerem!

– Groziłem? – zmartwił się Martin. – Daj spokój! Jeszcze ci nie groziłem…

Mocne uderzenie w twarz zmiotło chłopaka z krzesła. Chwilę później Martin siedział na jego brzuchu. Lufę pistoletu wsunął jeńcowi w usta.

– Wiesz, jak to było naprawdę? – wysyczał Martin. – Okradłeś mój pokój, gdy ja mocno spałem. Potem wszedłeś do pokoju dziewczyny i próbowałeś ją zgwałcić. Obudziły mnie jej krzyki i zdążyłem w samą porę, żeby cię zastrzelić!

– O, za próbę gwałtu karzą tu bardzo surowo – ożywiła się nagle Irina. – Nawet nie musisz do niego strzelać.

– Ha! – Martin uśmiechnął się radośnie i schował pistolet do kabury. – Gwałciciel! Obywatele Talizmanu! Schwytałem gwałciciela!

– Nie trzeba! – pisnął chłopak.

– A co? – wykrzyknął Martin, jednym szarpnięciem sadzając go z powrotem na krześle. – Nie chcesz? Kto cię tu przysłał? Gdzie oni są?

– Na dole… w barze…

– Idziemy – zarządził Martin, wlokąc chłopaka za sobą. – Rusz się.

Pechowy włamywacz nie kłamał. W pustej sali siedziało tylko dwóch mężczyzn – przypominający Japończyka starszawy Azjata i mężczyzna w średnim wieku, którego Martin ocenił jako ojca pryszczatego złodziejaszka. Martin podszedł do nich, popychając ofiarę przed sobą. Mężczyźni za stolikiem popatrzyli na siebie, ale nie spieszyli się, żeby wstać.

– Sprawa wygląda tak – powiedział Martin, stając przed stołem. – Albo ten młodzieniec próbował zgwałcić dziewczynę, albo wy kazaliście mu grzebać w moich rzeczach. W pierwszym wypadku idę do miejscowych władz… Rada poszukiwaczy, jeśli się nie mylę? W tym drugim szczerze rozmawiamy.

W ślad za Martinem zjawiła się Irina. Zatrzymała się przed schodami, oglądając salę z góry. W prawej ręce trzymała winchestera – dość niewygodnie, ale za to efektownie.

– A nie mówiłem? – powiedział ze smutkiem Japończyk do ojca złodziejaszka. I popatrzył na Martina. – Nie musi pan iść do władz. Jestem przewodniczącym rady poszukiwaczy.

– To znaczy, że porozmawiamy? – uściślił Martin.

– Tak.

– A ty idziesz do łóżeczka – poinformował Martin złodziejaszka, popychając go w stronę drzwi. Chłopakowi nie trzeba było dwa razy powtarzać – widocznie na Talizmanie naprawdę nie lubili gwałcicieli. Martin usiadł przy stoliku z poszukiwaczami, w zadumie popatrzył na stojące przed nimi trzy pełne kufle piwa. Wziął jeden i upił duży łyk.

– Niech pan pokaże klucz – poprosił Japończyk.

– Nazywam się Martin.

– Moje imię brzmi Oono – skinął Japończyk. – Proszę nam pokazać klucz, panie Martinie. Niechże pan będzie tak uprzejmy.

Martin w milczeniu położył „klucz” przed nimi. Przez jakiś czas poszukiwacze obracali bateryjkę aranków w palcach, oglądali pod światło, a nawet wąchali. Japończyk przyłożył ją do policzka i przez jakiś czas siedział nieruchomo. W końcu pokręcił głową.

– Panie Martinie, wydaje mi się, że został pan wprowadzony w błąd. Na Talizmanie nigdy nie spotykano podobnych artefaktów. Zaryzykuję nawet sugestię, że ten artefakt nie jest artefaktem.

– Zapewne w ten bardzo oględny sposób informuje mnie pan, że dziewczyna mnie oszukała.

– Zakładam taką możliwość.

– Przecież widział pan ten klucz wcześniej – powiedział Martin. – I już pan stwierdził, że jest bezwartościowy. Po co więc ta idiotyczna próba kradzieży?

– A nie mówiłem? – Japończyk popatrzył z wyrzutem na milczącego poszukiwacza, po czym odwrócił się do Martina. – Zmyliło nas to, że klucz został kupiony. Zapewniam pana, że po ponownym obejrzeniu odłożylibyśmy go na miejsce.

– Ależ weźcie go sobie – machnął ręką Martin. – To tylko stara bateryjka aranków. I nikt nigdy nie twierdził nic innego.

– A nie mówiłem? – powtórzył Japończyk po raz trzeci. – Proszę przyjąć moje gratulacje, panie Martinie.

– Tylko tyle? – zdumiał się Martin.

– Oraz przeprosiny – dodał Japończyk. – Ale niech mi pan powie, czy nie było innej możliwości, by się spotkać i porozmawiać?

– Skąd mogłem wiedzieć, kto zna tajemnicę Talizmanu? – wzruszył ramionami Martin. – Rada poszukiwaczy mogła okazać się zbiorowiskiem biurokratów.

Japończyk spojrzał wymownie na drugiego mężczyznę.

– A nie mówił pan? – podpowiedział uprzejmie Martin.

– Koleś! – drugiego poszukiwacza w końcu odblokowało. – Zjawiłeś się i…

– Mogłem zastrzelić twojego synka na miejscu – przerwał mu spokojnie Martin. – A ty nie mógłbyś nic zrobić – przyłapałem go w moim pokoju na grzebaniu w moich rzeczach. A gdybyś chciał zabawić się w wendetę – zabiłbym również ciebie.

Poszukiwacz już zaczął wstawać, ale Japończyk rzucił mu groźne spojrzenie i awantura została stłumiona w zarodku.

– U nas wendeta jest zabroniona – oznajmił Oono. – Pańska broń termiczna również jest fałszywa?

– Ależ nie, dlaczego? Prawdziwa.

– To czemu jej pan nie wziął? Ma pan tak wysokie mniemanie o naszych nerwach?

– To jakoś tak nie po ludzku – skrzywił się Martin. – Do ludzi, z nieludzką bronią… Za to mam rewolwer.

– Obiecuję, że będę z panem szczery – powiedział Oono. – Co chce pan wiedzieć?

Martin z przyjemnością napił się piwa i pochylił się nad stołem. Milczący poszukiwacz mimo woli też się pochylił, a Japończyk przeciwnie, nieco odsunął.

– Znam tajemnicę Talizmanu – powiedział szeptem Martin. – Wiem, że może podarować człowiekowi wszechpotęgę!

Efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania Martina. Milczący poszukiwacz zatrząsł się ze śmiechu. Japończyk uśmiechnął się skąpo i powiedział:

– Niech pan poprosi swoją dziewczynę, żeby do nas dołączyła. Nie mamy zamiaru panu grozić… Po prostu nie ma o co walczyć, panie Martinie.

– Wszyscy znają tę tajemnicę Talizmanu! – wyjaśnił przyczynę swojej wesołości ojciec złodziejaszka.

4

Nie pili już piwa. Zaspany kelner sam zaparzył kawę, Japończykowi podał zieloną herbatę, po czym oddalił się do pokoi na zapleczu. Widocznie panowie Oono i Matjas – bo tak się nazywał milczący poszukiwacz – cieszyli się na Talizmanie szacunkiem.

– Nie pamiętam już, kto pierwszy to powiedział – opowiadał niespiesznie Japończyk. – Ale plotki zaczęły krążyć już w pierwszym roku, gdy Amulet dopiero budowano… gdy kucyk Jurija jeszcze żył. A trzy lata temu już wszyscy mówili, że w sejfie można znaleźć detonator.

– Detonator? – zachwycił się Martin. – Naprawdę tak go nazywacie?

– Czasem nazywają to miksturą. Czasami Siłą. A czasem… – Japończyk popatrzył na Matjasa, ten zastanowił się i dodał:

– A czasem ambrozją. Albo proszkiem wróżek. Ale my mówimy detonator.

– Dlaczego? – nalegał Martin.

– Dlatego, że on powoduje eksplozję – odpowiedział poważnie Matjas i od razu dodał z krzywym uśmieszkiem: – Babach! Był człowiekiem, a został supermanem.

– Słyszałem coś podobnego o kilku innych planetach – stwierdził Martin. – Czy są w ogóle jakieś podstawy tej legendy?

– Są – skinął głową Oono. – Czasami poszukiwacze mówili, że domyślają się, jak otrzymać detonator. A potem znikali i nikt ich więcej nie widział.

Martin uśmiechnął się sceptycznie.

– Nie ma niezbitych dowodów – przyznał Oono. – Ale jeśli człowiek, który latami szukał detonatora, wbiega we mgłę z radosną miną i już nie wraca…

– To znaczy, że zwariował albo zabłądził na pustkowiu – dokończyła Irina. – Albo zabili go inni łowcy wszechpotęgi.

– Wolelibyście inne dowody? – westchnął Oono. – Niestety, nie mam gotowej recepty na otrzymanie detonatora. Rada poszukiwaczy nie trzyma pod kluczem takiej tajemnicy. Wierzę, że Talizman może dać wszechpotęgę, ale nie wiem, jak ją zdobyć. A jak się dowiem, z nikim się nie podzielę.

– Przynajmniej szczerze – przyznał Martin. – Dzięki choć za to.

– A pan podzieliłby się tajemnicą? – zainteresował się Oono. Martin pokręcił głową.

– Wątpię.

– Wszyscy szukają – odezwał się Matjas. – Amerykanie, Rosjanie, Chińczycy… Obcy też szukają. Arankowie zbudowali całą stację…

– Byliśmy u nich – przyznał się Martin.

– Nic nie powiedzą – pokręcił głową Oono. – Talizman bardzo ich interesuje. Taka planeta-fabryka to nawet dla nich poważna sprawa. Wiercą, prześwietlają, ważą i analizują. Słuchają plotek i śledzą naszych poszukiwaczy. Też chcieliby się dowiedzieć… I zachować tę wiedzę dla siebie.

Martin dopił zimną kawę i westchnął. Nadciągało zmęczenie bezsennej nocy.

– Jeszcze raz przepraszamy za naszą bezceremonialną ciekawość – rzekł Oono. – Byliśmy nachalni i niekulturalni. Ale pańskie zainteresowanie kluczem bardzo nas stropiło.

Obaj poszukiwacze wstali, Martin wyciągnął rękę.

– W razie czego, walcie jak w dym – uśmiechnął się Matjas. – A jak zostanie pan supermanem, to niech pan wleci przez okno.

– Obowiązkowo – obiecał Martin.

On i Irina siedzieli w milczeniu, dopóki poszukiwacze nie wyszli z tawerny. Potem dziewczyna spytała:

– Wierzysz im?

– Wierzysz – nie wierzysz… – Martin wzruszył ramionami. – Gdyby wiedzieli, jak otrzymać detonator, nic by ich nie powstrzymało przed wypróbowaniem. A czy ci dwaj wyglądają na bogów? Nie przypominają nawet supermanów.

– Dlaczego, Japończyk to przyjemny facet, inteligentny… – Irina ziewnęła. – Wiesz co, chodźmy spać. Zaraz się przewrócę ze zmęczenia…

Martin pokręcił głową.

– Ja się jeszcze napiję kawy. I tak już nie zasnę. A ty idź się położyć.

– Jutro na pewno wymyślę coś sensownego – obiecała sennie Irina. – Na świeży umysł…

I Martin został sam w dużej, pustej sali „Zdechłego Kucyka”, przy zastawionymi pustymi kuflami i filiżankami stole. Był zmęczony, ale naprawdę nie chciało mu się spać. Chciał pomyśleć, wykorzystać tę chwilę złudnej jasności umysłu, jaka zdarza się rankiem po bezsennej nocy. W dzień będzie ziewał, powłóczył nogami i zwlekał z odpowiedziami. A teraz chciał się zastanowić.

Zagadka Talizmanu okazała się tajemnicą poliszynela.

Plotki o ukrytej gdzieś wszechpotędze krążyły od dawna, brakowało tylko dowodów.

Nawet mądrzy arankowie, uzbrojeni we wspaniałą technikę, niczego nie osiągnęli.

To ostatnie z jakiegoś powodu wydało się Martinowi ważne. Arankowie – mądrzy – nie zdołali… Dlatego, że nie mają duszy? Bzdura. Dar Talizmanu przeznaczony jest dla rozumu, a z tym arankowie nie mieli problemów.

Martin pomyślał, że z przyjemnością napiłby się kawy. W duchu obiecał organizmowi, że po powrocie na Ziemię przez tydzień będzie pił ohydną, bezkofeinową lurę i podszedł do baru.

Niestety, ekspres do kawy najwyraźniej nie był przeznaczony dla ludzi bez specjalnego przygotowania. Przycisków i lampek umieszczono na nim więcej niż w dobrym samochodzie.

– Hej, hej! – zawołał półgłosem Martin. Sytuację utrudniał fakt, że nie pamiętał imienia kelnera. – Halo, garçon… – powtórzył Martin trochę ciszej. W końcu nawet w starej, dobrej Francji zwrócenie się do kelnera per „garçon” groziło splunięciem w zupę. Martin zajrzał za drzwi, za którymi skrył się kelner. Za drzwiami ciągnął się długi, ciemny korytarz. Do licha…

Prościej byłoby dać sobie spokój i pójść spać, ale Martin czuł, że teraz już musi napić się kawy. Tak się zazwyczaj dzieje, gdy przedmiot pożądania jest niemal w zasięgu ręki.

Zrozpaczony Martin wszedł za bar. Znalazł tam całe mnóstwo rzeczy, nieprzeznaczonych dla oczu postronnego obserwatora – właśnie tutaj nocowało wiadro i szmata do podłogi, a pośród czystych kieliszków walała się brudna ścierka o bardzo nieapetycznym wyglądzie.

Ale był również niewielki przycisk, umieszczony tuż pod ręką hipotetycznego barmana. Po zastanowieniu Martin nacisnął go.

Żadnego efektu. Wówczas zdjął z wystawy napoczętą butelkę koniaku i nalał do kieliszka na dwa palce.

– Rzeczywiście kradną… – usłyszał posępny pomruk od strony drzwi, prowadzących na korytarz.

Martin odwrócił się gwałtownie. Czuł się tak, jakby przyłapano go na grabieniu skarbonki kościelnej. W drzwiach stał zaspany właściciel „Zdechłego Kucyka” – w szlafroku i z okazałą strzelbą w ręku.

– Ja… tego… – zająknął się Martin.

– Chciałem się napić koniaku – podpowiedział właściciel.

– Nie, kawy… a tu nikogo nie ma…

– Nic dziwnego, piąta rano… – westchnął Jurij. – Teraz to i ja chcę kawy.

Postawił broń przed barem i pewnym krokiem podszedł do ekspresu. Martin zrozumiał, że nie będą do niego strzelać, przeciwnie, dadzą mu kawy i to go podniosło na duchu.

– Zapłaciłbym – kajał się Martin. – Rano. Przysięgam.

Jurij machnął ręką. Mruczący aparat wypluwał kawę do filiżanek, właściciel nalał sobie koniaku i dolał Martinowi. Powiedział:

– Nie powinno się pić z samego rana. Ale w sumie nie wiadomo, czy to wczesny ranek, czy późny wieczór…

Stuknęli się i Martin doszedł do wniosku, że właściciel tawerny, mimo swojej nieprawdopodobnej historii, jest sympatycznym facetem.

– Wodzowie już poszli? – zapytał kwaśno Jurij.

– Poszukiwacze? Poszli.

– Czemuś od razu nie powiedział, że szukasz wszechpotęgi? – zainteresował się właściciel. – A ja myślałem, że z ciebie zwykły paser, skoro dałeś Irinie taką forsę za starą bateryjkę…

– Więc ty… więc pan wiedział? – Martin był wstrząśnięty.

Jurij skinął głową i wyjaśnił:

– Tutaj bateryjki nie są popularne, z wiadomych względów. Komu one potrzebne, skoro masz prąd pod nogami, wystarczy wywiercić dziurę… Ale kiedyś widziałem takie u aranków.

– I nikomu pan nie powiedział?

– A czemu miałem wystawiać fajną dziewczynę? – zdumiał się Jurij. – Jeśli nawet oszuka jakiegoś handlarza… to facet i tak odbije sobie na poszukiwaczach. A może ona potrzebuje pieniędzy na operację dla babci staruszki? Albo na czesne w akademii sztuki…

Martin pomyślał, że równie niewinne spojrzenie na życie mogą mieć tylko ludzie nietuzinkowi, którzy w każdym katorżniku widzą połączenie Robin Hooda z Jeanem Valjeanem.

– Dobry z pana człowiek – powiedział szczerze. – Nie, Irinka nie miała zamiaru zbić fortuny na fałszywym kluczu. Chciała sprowokować do rozmowy kogoś znającego się na rzeczy…

– Ech młodość, młodość – westchnął Jurij, odrzucając z czoła gęste pukle jasnych włosów. – Nie szuka prostych rozwiązań… – ze smutkiem przejrzał się w lustrzanym szkle baru i mruknął: – Czemu nie poprosiłem kluczników o dodatkowe dwadzieścia centymetrów wzrostu? Odbiłbym ci dziewczynę jak nic… Wybacz, ale bym odbił.

– Nie oddałbym – pokręcił głową Martin.

– No to byśmy się pojedynkowali – zawyrokował Jurij. – Chociaż nie umiem strzelać. No i co, odkryłeś już tajemnicę?

Martin pokręcił głową.

– Chodzimy po elektryczności, a do głównej tajemnicy nikt nie może się dokopać – westchnął Jurij. – Pewnie ci mówili, że ktoś znalazł rozwiązanie, stał się wszechpotężny i wyruszył, by dokonać wielkich czynów? Nie spieram się, różne rzeczy się zdarzają. Ale z tych, którzy teraz są na Talizmanie, nikt ci nie pomoże…

Podniósł kieliszek, dopił koniak i westchnął:

– Skostnieliśmy. Klapki na oczach. Potrzebna jest świeża krew – wtedy Talizman odsłoni swoją tajemnicę.

– Dziękuję – powiedział Martin. Jurij machnął ręką.

– Daj spokój, za co… Jeszcze koniaku?

– Nie dziękowałem za koniak – wyjaśnił Martin. – Tylko za to, że otworzył mi pan oczy, Ale nie odmówię jeszcze łyczka.

Właściciel tawerny dolał mu i pogroził palcem.

– A przycisku więcej nie naciskaj. To sygnalizacja alarmowa! Na wypadek nalotu bandytów.

– Zdarzało się już? – zapytał Martin.

– To spokojne miejsce – Jurij uchylił się od odpowiedzi. – Dobra, pójdę jeszcze pospać. Świta…

Martin spojrzał w okno, ale nie udało mu się dostrzec jakichkolwiek zmian w podświetlonej latarniami białej wacie. Widocznie trzeba tu przeżyć wiele lat, żeby wyczuć świt przez grubą pierzynę mgły.

Jurij odszedł. Filiżanka kawy, której nawet nie dotknął, stygła na barze. Martin wziął ją i wypił letni napój. Powiedział na głos, patrząc w okno:

– Klapki na oczach…

Poczuł dreszcz – ale nie z zimna, bo klimat na Talizmanie był bardzo stabilny – lecz z podniecenia. Gorzkie owoce drzewa poznania leżały pod nogami i nikt ich nie podnosił!

– To nie może być takie proste – powiedział sam do siebie i sam sobie odpowiedział: – Ale inaczej być nie może.

Szybko wszedł po schodach na piętro, otworzył drzwi do pokoju Iriny – nie zamknęła się – i na palcach podszedł do łóżka.

– To ty? – spytała sennie dziewczyna.

– Ja – szepnął Martin. Po jego senności nie zostało nawet śladu. – Irino, jakie to wszystko proste!

– Co jest proste? – Irina poruszyła się w pościeli. Mrugnęło zielone światełko podświetlonej tarczy zegarka. – Słuchaj, dopiero zasnęłam…

– Wiem, jak aktywować sejfy – powiedział Martin. – Potrzebne ci jeszcze czarodziejskie pantofelki?

Zapłonęło światło. Irina usiadła na łóżku i popatrzyła badawczo na Martina.

– Nie jesteś pijany?

– Nie i nie mam zamiaru być. Upijam się zachwytem. I strachem.

– Jak? – wykrzyknęła Irina. Oczy jej płonęły.

– Oho! – Martin się roześmiał. – To straszna tajemnica i być może od tysięcy lat strzegli jej mędrcy Szambali. Potem tajemnicę skradli przebiegli masoni, a od nich odkupił ją za straszne pieniądze pewien rosyjski oligarcha…

– Martin! – Irina zerwała się z łóżka, zaczęła się szybko ubierać. – Nie męcz mnie, powiedz!

I nagle zamarła – półnaga, z bluzką w ręku. Popatrzyła badawczo na Martina i zapytała:

– Nie chcesz mówić, tak? Chcesz, żeby to było tylko dla ciebie?

I przez jedną, nieskończenie długą chwilę Martin poczuł, jak coś go kusi, żeby wykrzyknąć: „Tak, tylko dla mnie! Podzielona wszechpotęga nie jest nic warta!”

– Wszystko jest bardzo proste – rzekł Martin, odganiając urok. – Będziesz się śmiała, jak się dowiesz! Arankom to nawet do głowy nie przyjdzie, oni są tacy rozumni… i nigdy nie mieli przesądów.

– Poczekaj. – Irina podbiegła do okna i otworzyła je na oścież – do pokoju wpłynęła mgła, teraz rzeczywiście jasna, nagrzana wstającym słońcem. – Martin!

Z daleka płynął równy huk. Zbliżał się i rósł.

– Co to? – Martin też podszedł do okna. Objął Irinę i przez kilka sekund stali, wpatrując się w mgielną zasłonę. Rozległy się głosy – to budzili się inni goście „Zdechłego Kucyka”, z trzaskiem otwierano okna, a ktoś męczeńskim głosem prosił o odrobinę spokoju.

– Arankowie nie mają przesądów – szepnęła Irina. – Za to mają helikoptery. Martin!

Popatrzyli na siebie z przerażeniem.

– Śledzą poszukiwaczy… – powtórzył Martin słowa Japończyka. – Jacy z nas idioci… Z ich technologią nadajnik można ukryć w drobince kurzu… i niby przypadkiem rzucić tę drobinkę na ubranie…

Irina zaczęła gorączkowo otrzepywać Martina, a potem siebie.

– Za późno! – krzyknął Martin, chwytając ze stołu broń termiczną i zarzucając na ramię winchestera. – Uciekamy! Zostaw rzeczy!

Huk narastał, zadrżały szyby. Zdążyli wybiec z hotelu, omijając oburzonego Jurija, wokół którego biegał kelner i dorodna żona-kucharka, jakichś ludzi, wbiegających do hotelu, gdy zza mgły wyłoniły się helikoptery aranków.

Zresztą, helikopterami można je było nazwać jedynie umownie – nie miały wirników ani śmigła na ogonie. Z opływowego, owalnego korpusu na ażurowych wspornikach wysuwały się cylindryczne turbiny. Poza tym maszyny leciały bez charakterystycznego dla helikopterów przechyłu, tylko absolutnie prosto, jak samolot, który nauczył się startować pionowo przy prędkości pięćdziesięciu kilometrów na godzinę.

– Tutaj! – krzyknął Martin, ciągnąc za sobą Irinę. Pobiegli za sąsiedni budynek, najwyraźniej niezamieszkany, z małymi zakratowanymi oknami.

Latające maszyny aranków już otoczyły hotel i zalewając go oślepiającym światłem reflektorów, zawisły na wysokości dwunastu metrów. W ich brzuchach otworzyły się włazy – i wysunęły się stamtąd na niemal niewidocznych linach czarne postacie w futurystycznych strojach rodem z wytwórni filmowej.

– Sześć helikopterów, pięciu komandosów w każdym – powiedział Martin, wychylając się zza rogu. – Trzydziestu…

Biegnący w stronę tawerny komandosi zatrzymali się, jakby na czyjś rozkaz, i zaczęli się od niej oddalać rozszerzającym się pierścieniem.

– Nie wiem, Doggarze, czy możesz mi odpowiedzieć – odezwał się Martin. – Ale wiem, że mnie słyszysz, ty draniu. Jeśli twoi myśliwi nie zatrzymają się, ja ich zatrzymam!

Komandosi upadli na ziemię, nieruchomiejąc. I rozległ się wzmocniony przez głośniki głos:

– Martin, nie rób głupstw. Wróćcie do hotelu, to porozmawiamy.

– Odwołaj ich – powiedział Martin, otrzepując koszulę, dżinsy, mierzwiąc sobie włosy. – Wtedy porozmawiamy. W cztery oczy.

Rozległ się śmiech i głos Doggara:

– Przestań szarpać na sobie ubranie. Nawet pralnia chemiczna ci nie pomoże. Czujnik został umieszczony na skórze i zdążył wejść pod naskórek.

– Niech to szlag – zaklął Martin. – Ty inteligentny, świetnie wyposażony łajdaku!

– I po co tak? – zapytał Doggar. Jego głos brzmiałby łagodnie, gdyby nie był wzmacniany przez głośniki. – Sprawa jest bardzo poważna i sam dobrze o tym wiesz. Porozmawiajmy spokojnie. Uwierz mi, alternatywa nie spodoba ci się na pewno!

– Mimo to chętnie ją poznam! – Martin odruchowo podniósł głos.

– Jest tylko jedna. Będziemy zmuszeni zlikwidować zarówno ciebie, jak i dziewczynę.

– A co z tajemnicą? – oburzył się obłudnie Martin. – Przecież tylko ja znam rozwiązanie zagadki!

– Odtworzymy twój dzisiejszy dzień – wyjaśnił Doggar. – Wszystkie słowa, które powiedziałeś i usłyszałeś, wszystko, co zobaczyłeś. I zrozumiemy to, co ty zrozumiałeś.

Irina dotknęła ramienia Martina i szepnęła:

– On nie kłamie… i pewnie im się uda…

– Jestem pracownikiem rosyjskiego urzędu bezpieczeństwa! – krzyknął Martin. – Moja śmierć zostanie odebrana jako akt agresji przeciwko całemu mojemu państwu!

Doggar roześmiał się.

– Co za brak szacunku – Martin popatrzył na Irinę. – Sława KGB nie dotarła jeszcze do Aranku… Dobra, jak sobie chcecie…

W chwilę później podniósł broń termiczną, przesunął bezpiecznik na minimalną moc, jak pokazywał mu kiedyś Gatti, i strzelił w turbinę najbliższego helikoptera.

Promień był niewidoczny i w pierwszej chwili wydawało się, że nic się nie dzieje. Potem helikopter pochylił się do przodu, turbina na lewym pylonie [belka podwieszeń, służąca do zamocowania pod skrzydłami lub kadłubem dodatkowego wyposażenia] wypluła długi język płomienia i zagrzechotała jak wypełniona złomem żelazna beczka. Helikopter poszedł ciężko w dół, ale nim dotknął ziemi, otulił się obłokiem tęczowej piany – milionem baniek mydlanych wielkości pięści. Ogień zgasł i maszyna wylądowała miękko. Pozostałe helikoptery uniosły się wyżej.

Martin chwycił Irinę za rękę i zaczął biec, ciągnąc ją za sobą.

– Dokonałeś wyboru – rzekł Doggar z wyczuwalnym smutkiem. – Bardzo mi przykro.

– Przecież oni nas obserwują, wiedzą, gdzie jesteśmy! – krzyknęła Irina. – Nie zdążymy dobiec do Stacji! A na Talizmanie nie ma nikogo silniejszego od aranków!

Martin nie odpowiadał.

Biegli, oddalając się od głównej ulicy Amuletu, biegli obok wbitych w skalę łomów, ciągnących darmową elektryczność, obok chaotycznie rozrzuconych domków z blachy i desek, z których wychodzili przestraszeni ludzie i Obcy. W ogólnym zamieszaniu na Martina i Irinę nikt nie zwracał uwagi.

Z tyłu znowu ryknęły turbiny helikopterów.

– Na co możemy liczyć? – krzyknęła Irina.

– Na wszechpotęgę! – odparł w biegu Martin. Dziewczyna zrozumiała i zamilkła. Teraz biegli obok siebie, pochłonięci zwierzęcą walką o życie.

I wpadli prosto na grupę uzbrojonych poszukiwaczy, zmierzających w stronę tawerny. Wśród nich był stary Japończyk, Matjas oraz dwóch geddarów.

Martin zatrzymał się, ciężko dysząc. Odsunął Irinę za siebie.

– Znalazłeś – stwierdził Japończyk. – Tak?

Martin skinął głową.

– Gdzie detonator? – zapytał ostro jeden z geddarów.

– Jeśli umrę, znajdzie się u aranków. U całej planety jednocześnie, to słynni kolektywiści. Jeśli zdążę odejść – odkryjecie tajemnicę sami. Kiedyś – powiedział Martin, łapiąc oddech. – Decydujcie.

Geddar wyciągnął zza pleców miecz, ale Japończyk powiedział coś ostro w języku geddarów, a Obcy skłonił głowę i cofnął się o krok.

– Nie powiesz? – rzekł ze smutkiem Japończyk.

Martin pokręcił głową.

– W takim razie nie oddaj im tajemnicy – burknął Matjas. – To powinno należeć do jednego człowieka, albo do wszystkich istot jednocześnie! Ale nie do jednej jedynej rasy!

Popatrzył na geddarów i oni skinęli głowami. Nie mówiąc już ani słowa, poszukiwawcze ruszyli do przodu, omijając Martina i Irinę. Tylko Japończyk, trzymający w ręku uzi, odwrócił się i powiedział:

– Nie możemy dać ci zbyt wiele… w najlepszym razie – piętnaście minut.

– Potrzebuję przynajmniej dwadzieścia cztery i pół – odpowiedział poważnie Martin.

Japończyk skinął głową i skrył się we mgle.

– To bardzo głupia decyzja – dobiegło spomiędzy chmur. – Rasa aranków nie ma zamiaru panować we Wszechświecie. Po wszechstronnym zbadaniu detonatorów zostaną one udostępnione wszystkim rozumnym rasom.

– Najnowsza wersja… – mruknął Martin, znowu zaczynając biec.

Na górze rozległ się syk i mgłę rozcięły słupy błękitnego światła – jakby helikoptery leciały teraz nad osiedlem z włączonymi reflektorami.

– Nie będziesz miał tych swoich dwudziestu czterech minut… – powiedziała w biegu Irina.

– Zabili ich? – zapytał Martin.

– To coś innego… widziałam na Aranku… paraliż mięśni… dobrze, że nas nie zahaczyło… mieliśmy szczęście…

Martin miał inne zdanie na temat zwrotu „mieć szczęście”, ale nie mógł wyjaśnić tego na głos. Niech arankowie nadal tkwią w przekonaniu, że mają przed sobą głupią dzicz.

Z nieba dobiegł głos Doggara:

– Nie jesteśmy skłonni do bezsensownego okrucieństwa. Nie chcemy zła. Macie jeszcze szansę, żeby się poddać.

Martin i Irina właśnie zdążyli wybiec z dzielnicy slumsów, gdy wysoko w górze przeleciał helikopter, zalewając osiedle błękitnym światłem. Rozległo się kilka strzałów – ślepych, bezsilnych strzałów w zamglone niebo – i zapadła cisza. Martinowi udało się zauważyć, jak upadają rozbiegający się we wszystkie strony poszukiwacze. Jeśli nawet ktoś zdążył uciec, nie należało spodziewać się po nim pomocy.

– Czego potrzebujesz? – krzyknęła Irina. – Mów!

– Sejfu! I najlepiej szybkiego!

Przeszli w bród dość płytką rzeczkę, na której brzegach w mizernych warstwach żyznej gleby rosły miejscowe drzewa. Od razu zrozumieli, dlaczego osiedle nie rozbudowało się w tę stronę. Wydawało się, że powierzchnia składa się z litych skał – od małych, wzrostu człowieka, do ogromnych, sięgających aż do pułapu mgły.

– Szukaj wiechy! – poleciła Irina. – Tam jest czyjaś ścieżka…

Po łańcuszku zielono-niebieskich wiech dobiegli do kolejnego skupiska sejfów – niezbyt bogatego i raczej nie posiadającego głośnej nazwy.

– Wolny, wolny, wolny… – mówiła Irina, pochylając się nad pokrywami sejfów i odczytując numery. – Same wolne! Szybkie mają „S” po numerze!

– Tam są inne – zauważył Martin i pobiegli do drugiego skupiska wiech, otaczających grupę sejfów. Zostało im trzysta metrów, gdy w powietrzu rozległ się huk i mgłę rozcięła kolumna świetlistego błękitu.

– Rozbiegamy się! – krzyknęła Irina, ale nie zdążyli. Kolumna przesunęła po niej brzeżkiem świetlnej plamy i pomknęła dalej.

Martin strzelił w powietrze, rozładowując wściekłość. Gdy chwilę później pochylił się nad Iriną, ona niezgrabnie poruszała się na kamieniach, próbując się czołgać. Miała sparaliżowaną połowę ciała.

– Co za pech… – szepnęła dziewczyna. Jeden kącik warg pozostawał nieruchomy i słowa były ledwie zrozumiałe. – Biegnij! Zdążysz!

Martin mógłby jej wyjaśnić, że pech i fart nie mają tu nic do rzeczy. Po prostu arankowie dysponowali znakomitymi strzelcami i świetnymi systemami naprowadzającymi. Obciążenie uciekającego wroga rannym towarzyszem to manewr znany od tysięcy lat.

– Biegnij! – powiedziała Irina, dotykając lewej ręki Martina. I on poczuł, jak dziewczyna wyciąga z jego kabury rewolwer. – Zatrzymam ich!

– Nie wygłupiaj się! – krzyknął Martin, powstrzymując jej rękę. – Musisz się poddać, rozumiesz?

Musnął jej wargi szybkim pocałunkiem i zaczął biec po czarnym, śliskim kamieniu. Nawet nie czuł złości. Arankowie rzeczywiście nie byli okrutni. Nie zabijali. Nie kłamali. Po prostu metodycznie dążyli do celu.

Niewykluczone, że naprawdę podzielą się z innymi rasami tajemnicą Talizmanu. Ale nie biorą pod uwagę tego, co tymczasem może się zdarzyć…

Druga grupa sejfów była znacznie bogatsza. Co najmniej kilkanaście kamiennych luków i już na pierwszym widniała litera „S”.

Martin usiadł przy luku i próbował uspokoić oddech. Wyjął nóż – wierną wojskową „Osę” – i powiedział w przestrzeń:

– Ciekawe, co? Komputery komputerami, ale czegoś wam jednak brakuje…

Doggar milczał. Turbiny helikopterów nie huczały.

Martin uśmiechnął się. Nawet ziemskie helikoptery nie latały z takim łoskotem. Maszyny aranków powinny być absolutnie bezszelestne…

Wziął broń termiczną, przełączył na maksymalną moc i przesunął dźwigienkę ogniskowania, żeby objąć promieniem jak największą przestrzeń.

A potem przez dwadzieścia sekund strzelał po omacku do zamglonego nieba, gdzie helikoptery wisiały bezgłośnie, czekając aż głupi człowiek odkryje mądrym arankom tajemnicę Talizmanu.

Martin dostrzegł na niebie trzy wybuchy i usłyszał upadek pięciu maszyn. Jedna spadła szczególnie głośno, nawet mgła nie mogła stłumić zgrzytu metalu po skale. Albo piana ochronna nie zdołała zamortyzować upadku z tak dużej wysokości, albo system ratowniczy okazał się równie czuły na strzał z broni termicznej, jak silnik.

– Przykro mi – powiedział Martin, odrzucając broń, gdy na kolbie zapaliło się czerwone światełko. – Ale wy zaczęliście pierwsi.

W głosie Doggara, który dobiegał teraz z ziemi, brzmiała wściekłość:

– Martinie! Jeśli moim podwładnym coś się stało, wytoczę z ciebie krew – kropla po kropli!

– Dzięki, zrobię to sam – odrzekł Martin, odkręcając pokrywę sejfu.

W sejfie leżał układ – półprzezroczysta trójkątna płytka. Detonator jakiejś nieznanej rasy… Martin wyrzucił ją.

A potem przejechał nożem po ręce i strząsnął na dno kamiennej czaszy kilka kropel krwi.

5

To nie była logika, czyli najlepszy przyjaciel rozumu. Ani intuicja – znakomita proteza rozsądku.

To wrażenie na granicy snu i jawy.

I tak właśnie powinno być!

Każdy może przyjść i odebrać swoją wszechpotęgę. W tym celu każdy powinien nieść w sobie hasło… A czy może być coś lepszego od krwi?

Od czasów pierwszych, małych bogów, którym oddawali cześć pierwotni praszczurowie. Od czasów okrutnych bogów, którzy tak ukochali smak krwi.

Starożytna pamięć ludzkości przechowywała tę prawdę – być może od pierwszej wizyty kluczników. I gdy łączność między światami została zerwana, gdy Talizman stał się niedostępny, krew nadal lała się na ołtarzach, w daremnej modlitwie do milczących niebios.

Martin zasunął kamienną pokrywę sejfu. Ustawił czas na zegarku – dwadzieścia cztery i pół minuty. I położył się na brzuchu, ściskając w ręku remingtona. Nie wiedział, czy arankowie mogą obserwować jego działania, ale nie wątpił, że będą próbowali mu przeszkodzić.

– Jesteś pewien, że wszystko jest takie proste? – dobiegło z mgły. Wzmocniony głos tracił część intonacji, ale nadal słychać było w nim ciekawość. Czystą, niezmąconą ciekawość badacza.

– Jestem – powiedział Martin. – No to jak, pokój?

Doggar roześmiał się niewesoło.

– Nie da rady. Za daleko się posunąłeś. Nie mogę powiedzieć o tobie nic złego, ankieta w naszej bazie danych jest bardzo pozytywna… ale nie jesteś arankiem.

– Nie jestem – przyznał Martin. – Wybacz.

– Sam wiesz, że nie pokonasz trzydziestu zawodowców – kontynuował Doggar. – Tym bardziej, że ładunek w twojej broni termicznej powinien się już skończyć.

– Sprawdź – zachęcił go Martin. Poruszył lufą, usiłując pochwycić w celownik optyczny cokolwiek prócz mlecznej mgły. Cholera… Był praktycznie ślepy. – Przy okazji, co tam było o zawodowcach? A więc to nie są młodzi uczeni?

– Specjalista przypomina fluksję – odparł Doggar. – A harmonijnie rozwinięta osobowość powinna umieć wszystko. Martinie… mam znakomitą propozycję.

– No? – krzyknął Martin. Obaj grali na czas, a to mogło oznaczać tylko jedno – we mgle podkradają się do niego harmonijnie rozwinięci arankowie.

– Poddaj się, a wtedy darujemy życie tobie i twojej kobiecie. Tymczasowe zesłanie… w jakimś przyjemnym zakątku naszej planety. A gdy otworzymy powszechny dostęp do Talizmanu, zwrócimy wam wolność.

– Kusząca propozycja… – westchnął Martin. We mgle pojawił się ledwie zauważalny cień i Martin pochwycił go w celownik.

– No i jak?

– Nic z tego – odparł Martin, naciskając spust. Krótki okrzyk upewnił go, że ruch nie był złudzeniem.

– Ale z ciebie dureń… – powiedział ze smutkiem Doggar. – Strzelając do moich ludzi, niczego nie osiągniesz.

– Trafiony? – zainteresował się Martin.

– Trafiony – potwierdził Doggar.

– Dobra – rzekł Martin. – A-4!

I strzelił do kolejnego przemykającego się cienia.

– Ranny – skomentował Doggar. – Ale na razie nikogo nie zabiłeś. Masz jeszcze szansę.

– To na co czekasz, do licha? – wykrzyknął Martin. – Oszczędzasz ludzi? Brak ci odwagi?

Mgła. Szczelna, biała mgła. I krople krwi w sejfie – w naiwnej nadziei, że krew przemieni się w detonator.

– Nie chcę cię zabić – odparł spokojnie Doggar. – Jesteś dobry. Odgadłeś tajemnicę Talizmanu. Klucznicy wyraźnie się tobą interesują. Ich zdanie wkrótce przestanie mieć znaczenie, ale mimo wszystko… Po co miałbym niszczyć wroga, który mógłby stać się przyjacielem?

Martin milczał. Miał wrażenie, że Doggar nie kłamał, i to komplikowało sytuację. Jak trudno strzelać do w sumie sympatycznych aranków…

– Wystarczy, że wydam rozkaz – ciągnął Doggar – a wszystko wokół zapłonie. Rozumiesz? Nie muszę wysyłać swoich chłopaków do walki wręcz. Jedna salwa z miotacza plazmy… a zapewniam cię, że strzelca aż swędzą ręce!

– No to na co czekasz? – zapytał znowu Martin. Zostało jeszcze dwanaście minut. Wieczność.

Słaby szum i stłumione głosy sprawiły, że Martin stał się czujny. Po chwili usłyszał wesoły głos Doggara.

– Sytuacja uległa zmianie, Martinie. Mamy twoją kobietę.

– Kłamiesz – rzekł Martin. Musiał coś powiedzieć.

– Irina-ken, niech pani coś powie – poprosił uprzejmie Doggar.

– Martinie, nie wychodź! – rozległ się we mgle głos Iriny. – Nic mi nie zrobią!

– Być może – rzekł Doggar. – Ale czy on jest tego pewien? I czy ty jesteś tego pewna?

– To podłość! – wrzasnął Martin. – Żeby brać kobietę jako zakładnika…

– Jeśli w ten sposób można uratować dwa życia – dlaczego nie? – zdumiał się Doggar. – Proponuję, żebyś wstał i poszedł do przodu. W twoich rękach nie powinno być broni.

Martin zamknął oczy. Pogładził ciepły kamień luku, pod którym dojrzewał detonator.

– Martinie! – krzyknęła Irina.

– Jestem – powiedział Martin, nie otwierając oczu.

– Oni naprawdę mogą użyć miotacza – w głosie Iriny był smutek. – Helikopter Doggara spadł na skały przy urwisku… bardzo wygodnie.

– I co proponujesz? – zapytał Martin. Irina zaśmiała się.

– Kocham cię, Martinie. Nie wychodź!

Lekki szum i cisza.

– Doggar-ken, niech Irina coś powie – poprosił Martin, podnosząc głowę.

Doggar odpowiedział nie od razu.

– Martin-ken, jest mi naprawdę bardzo przykro. Irina nie kłamała. Jesteśmy na dość dużej wysokości. Ona… to mógł być skutek uboczny paralizatora…

Martin próbował wycelować na dźwięk. W duszy czuł pustkę.

– Bardzo mi przykro – powtórzył Doggar. – Skoczyła z urwiska. Widzę ją… niewyraźnie. Jeśli teraz wyjdziesz, spróbujemy ją wyciągnąć. Nasza medycyna…

– Prosiła, żebym nie wychodził – powiedział Martin i otworzył ogień.

Ale albo los się od niego odwrócił, albo mgła przeszkadzała w ocenie kierunku, w każdym razie Doggar tylko westchnął:

– Jest mi naprawdę, bardzo, bardzo przykro…

W chwilę później zagrały cekaemy.

Martin spodziewał się strzałów z broni termicznej. Ale może w tym wypadku uznali zwykle kule za pewniejsze – rozległ się grzechot pocisków o kamienie – jakby ciężki, letni grad uderzył w metalowy dach. Pociski leciały tuż nad jego głową – wysokość nie była aż tak duża – a przed twarzą Martina w kamień wbiła się cienka, długa strzałka ze srebrzystego metalu. Druga odkuła czarny kryształ skały, obsypując Martina kamiennymi bryzgami. Trzecia przebiła lewą rękę – nie poczuł bólu, tylko palce, zmieniające magazynek stały się lepkie i czerwone. I w tym momencie uderzyły pioruny.

Pierwsze wyładowanie Martin uznał za jakąś nową broń, zastosowaną przez zniecierpliwionego aranka. Nad głową pojawił się biały zygzak i wbił się – wysoko, wysoko – w czarną skałę. Uderzył grom. Skała odpowiedziała ciężkim hukiem.

Drugi ładunek przeszedł poziomo nad ziemią – piękna, niespotykana, liliowa błyskawica, od horyzontu po horyzont, jakby otaczała pierścieniem całą planetę. Zapachniało ozonem, włosy na głowie zatrzeszczały od elektryczności statycznej.

– Co to jest? – zawołał Doggar. Trzask cekaemów cichł – to, co się działo, arankowie najwidoczniej przypisali działaniom Martina.

Martin roześmiał się – tak właśnie było.

Talizman „zaskoczył”.

Starożytna fabryka otrzymała nowy program i zaczęła produkcję nowego detonatora – tym razem dla ludzi…

A może tylko dla Martina?

Błyskawice zmalały, ale waliły bez przerwy. Niebo pokryła ognista siatka, niebo ryczało i gniewało się niczym Zeus Gromowładca. Czarne skały zapłonęły rażącym światłem, mgła stała się bardziej przezroczysta. Powiał wiatr, gwałtowny, ale niezdecydowany, jakby jeszcze nie określił swojego kierunku. Uderzenie gromu zrodziło trąbę powietrzną – małą, wirującą obłąkańczo z prędkością orient ekspresu.

Znowu rozległ się terkot karabinu – ale niepewny, fałszywy, jakby strzelec wstydził się stawać w szranki z szalejącymi żywiołami. Martin pogładził pokrywę. Kamień był gorący.

I tym momencie w jego ciało weszły niemal jednocześnie trzy kule. Pierwsza przebiła rękę w nadgarstku, przygważdżając ją do luku, druga weszła w plecy pod prawą łopatką, trzecia trafiła w nogę.

Martin pragnął wrzeszczeć, ale zagryzł wargę do krwi i opanował się.

Przecież Irina nie krzyknęła, idąc w przepaść, na spotkanie swojej siódmej i ostatniej śmierci.

– Martinie, nie zostawiłeś nam wyboru… – powiedział Doggar.

Martin popatrzył na zegarek. Doggar też liczył czas – musiał liczyć. Nie pozwoli mu wyciągnąć detonatora. A jeszcze aż cztery minuty…

Błyskawica – nieprawdopodobnie rozgałęziona, barokowa błyskawica, z zawijasami i fintifluszkami, w kiściach piorunów kulistych, w rozbłyskach fioletowych świateł, które niczym ptaki rozleciały się po niebie – uderzyła tuż nad jego głową.

I Martin wyraźnie i jasno zobaczył, jak cyfry na „Casio-tourist” przyspieszyły bieg i w ciągu jednej chwili przeskoczyły cztery minuty.

Martin roześmiał się.

Luk był śliski od krwi i ręce obsuwały się. Martin odkręcał pokrywę w nieskończoność.

A potem, zanim ją zsunął, musiał odpocząć.

– Martinie, poddaj się – usłyszał głos Doggara. – Twoją kobietę jeszcze można uratować! Wstań, nic ci nie zrobimy!

– Rosjanie się nie poddają – wymamrotał Martin, jednym ruchem spychając pokrywę.

Na dnie sejfu drżała kulka złocistej galarety, rozpalona wewnętrznym światłem – czystym i jasnym, jakby padał na nią promień prawdziwego, ziemskiego Słońca.

Martin dotknął jej, a kulka wtoczyła mu się na dłoń. Detonator dla człowieka był miękki i ciepły, palce wyczuwały delikatne ukłucia. Martin przekręcił się na plecy.

Biała mgła nad jego głową wrzała. Błyskały błyskawice, uderzając w szczyty czarnych skał. Od czasu do czasu we mgle pojawiały się rozcięcia i wirujące szaleńczo trąby powietrzne. Rażące światło złej gwiazdy przebiło się przez rozdarcie mgły i uderzyło Martina w oczy.

Martin otworzył usta i położył złocistą kulkę na języku.

Po gardle przesunęła się ciepła fala.

– Martinie, daję ci trzy sekundy! Jedna!

Najgorsze, że nie wiedział, kiedy zacznie działać detonator. Za dzień, za godzinę? Nawet minuta to już zbyt długo…

– Irinko… ciągle nie zdążam… – wymruczał Martin. Ciało przeszył dreszcz i Martin zobaczył słońce poprzez chmury.

– Dwie!

Miał wrażenie, że jego ciało wywraca się na drugą stronę – jakby odrzucając nieproszony poczęstunek, protestując, wszystkimi swoimi zwierzęcymi instynktami czepiając się prostoty i beztroski ludzkiego istnienia. Martin skulił się, hamując mdłości.

– Trzy!

Serce głucho stuknęło w piersi i zamarło. Martin leżał, łapczywie wciągając niepotrzebne powietrze.

A na szczycie wzgórza coś znajomo zaszeleściło i mgła nad jego głową zapłonęła.

Najpierw nad Martinem przeszła fala elektromagnetyczna, mieniąc się wszystkimi kolorami tęczy i odchodząc w te części spektrum, których nie powinien widzieć człowiek. Potem przeszedł strumień twardego promieniowania. Martin podniósł rękę i podstawił dłoń pod strumień promieni gamma. Poczuł, jak uderzają o jego skórę niczym krople deszczu.

I dopiero potem powietrze zawrzało i uderzyła plazma.

Martin wstał…

Dotknął ciała Iriny, łącząc rozerwane tkanki, uruchamiając serce, wyciągając z ciała produkty rozpadu. Część neuronów…

Bibliotece i wyjaśnia mu, że rozszyfrowywanie nazwisk w nekropolis jest równie produktywne, co i wróżenie z ptasich kości…

zgniatając miotacz plazmy w kostkę i miażdżąc go…

…przestraszył się…

w duszę” z albumu Ultrazona z 1999 roku, nie wytrzymał i posłuchał piosenki na żywo…

odrzucając to wszystko głupie, destrukcyjne, płonące, co…

Zajrzał do mieszkania wujka – wujek stał przed zasiadającym w fotelu człowiekiem po cywilnemu i mówił w natchnieniu, na podstawie jakich miotało się wokół, topiło kamienie, próbował spalić…

z wyrzutem zaglądając w twarze aranków, lekkimi artykułów konstytucji on nie musi odpowiadać na pytania dotyczące jego ukochanego bratanka…

Dopijając chłodny łyk piwa w „Zdechłym Kucyku”, słuchał, jak wisi w powietrzu akord wirtuozersko zagrany przez Steve’a Vaia w kompozycji „Okno

coraz mocniej, tak, że atomy skrzypnęły niezadowolone…

…przestraszył się…

…już zginęła i on odrobinę odstąpił na osi czasu, kopiując ich strukturę i tworząc je na nowo…

I wreszcie dowiedział się, jakim cudem umieszczają w tubkach trójkolorową pastę do zębów…

…kopniakami nadając im właściwy wektor ruchu – do Stacji kluczników…

Odnalazł na Błękitnych Dalach niemłodą, nieładną i niezbyt mądrą kobietę Galę, która po raz setny próbowała opowiedzieć klucznikom coś sensownego… i cicho, cicho, żeby słyszało…

napisano Trzech muszkieterów o bardzo podobnej fabule…

…przestraszył się…

Przeczytał drugą powieść Tego, Który Doczekał Się Na Przyjaciela – Czterech śledczych i postanowił, że nie będzie martwił Di-Di wiadomością o tym, że dawno temu…

z dziewięćdziesiątego siódmego, którego ciągle nie mógł kupić, bo wiecznie szkoda forsy.

Westchnął, widząc, że mały Gatti stoi naprzeciwko dyrektora Klima w osiedlu Enigma na Spróbował chateau lafitte z dziewięćdziesiątego czwartego i chateau tenar wyłącznie jej serce, opowiedział historię o mężczyźnie, który każdego dnia stoi przed moskiewską Stacją z plakatem

Obejrzał swój organizm, kilka rzeczy mu się nie spodobało, więc wprowadził poprawki…

Wszystko od razu.

Jednocześnie.

I na przemian.

Dlatego, że czas nie miał znaczenia.

A potem Martin zatrzymał się i popatrzył w niebo.

W oczy kluczników.

I usłyszał głosy – chór tysiąca głosów.

„Co teraz zrobisz, Martinie?”

„Nie wiem”.

„Zrozumiałeś, że możesz wszystko. Nawet stworzyć swój własny świat. I wiesz, że to ślepa uliczka. Ale możesz stać się jednym z nas, Martinie”.

„Ale ja nie wiem, kim jesteście”.

„W takim razie zapragnij się dowiedzieć”.

I Martin wiedział, że teraz już zna odpowiedź.

„Zdecydowałeś?”

Martin zapragnął i zrobiło się cicho. Tak cicho, że umilkł nawet trzask promieniowania reliktowego, płynącego w przestrzeni od czasów stworzenia.

I wtedy Martin wytężył słuch.

Na małej planecie Talizman, stworzonej pięćset czterdzieści tysięcy trzysta sześćdziesiąt dwa lata trzy miesiące dwa dni cztery godziny osiem minut pięć sekund i szesnaście niepodzielnych jednostek czasu temu, pośród płonących skał stał były człowiek o imieniu Martin. I czas cierpliwie czekał, aż on dokona wyboru.

Epilog

Biały

– …A potem człowiek o imieniu Martin pochylił głowę – rzekł Martin. – Skała pod nogami była rozpalona, parzyła nawet przez podeszwy butów. I podszedł do kobiety, którą kochał. A gdy już przy niej stanął, podeszwy jego butów przepaliły się.

– Smutno tu i samotnie – rzekł klucznik. – Słyszałem wiele takich historii, wędrowcze.

– Łuskowata twoja mać! – ryknął Martin, zrywając się z miejsca. – To są kpiny!

Klucznik roześmiał się, pykając fajką. To był rosły, mocny osobnik, z lśniącym, czarnym futrem, skrywającym łuskę i łagodnym, kojącym głosem.

– Wcale nie. Tylko się śmieję. A co, już pożartować nie można?

– Opowiadam tę historię od sześciu godzin… nawet siedmiu – warknął Martin ze złością, siadając w fotelu. – Pożartować… często sobie tak żartujecie?

– Rzadko. Ale sam przyznasz, że to szczególna okazja.

– Odpowiedziałeś! – zawołał Martin. – Teraz już wyraźnie odpowiedziałeś! Mam cię!

– My zawsze odpowiadamy – odparł z godnością klucznik. – Trzeba tylko zrozumieć, że to odpowiedź.

Martin skinął głową. Wyciągnął rękę – i klucznik włożył w nią starą fajkę Martina, jego ulubioną, którą zostawił na Ziemi i z zasady nie wynosił poza gabinet.

Martin popatrzył na klucznika i zapytał:

– I co dalej?

Klucznik westchnął:

– Żeby to zrozumieć, musisz zrobić kolejny krok. Przestać być rozumnym i wejść stopień wyżej. A ty…

– Przestraszyłem się. Tak samo jak wy… – przyznał z goryczą Martin.

Klucznik pokręcił głową.

– Nie, nie przestraszyłeś się. Przeciwnie, miałeś dość odwagi, żeby wrócić. My się nie zdecydowaliśmy. Wzięliśmy wszystko, co mógł dać rozum. Wszystko, co rozum jest w stanie wytrzymać.

– I wciągnął Ilia Muromiec nieco siły od Swiatogorabohatyra – powiedział Martin – tak żeby ziemia mogła go utrzymać…

– Znam tę historię – skinął klucznik.

– To nie historia, to bajka – poprawił go Martin.

– Wszystkie bajki świata to, ni mniej, ni więcej, tylko historie prawdziwe – odparł klucznik. – Przecież już wiesz, że historia mówi jedynie o tym, kto opowiada.

– I jaką historię mam opowiedzieć na swojej planecie?

– Opowiedz prawdę, Martinie. Opowiedz, że są dwie drogi. Jedna z nich daje wszystko, czego tylko można zapragnąć. Druga coś więcej, ale nie możesz zrozumieć, co.

– I tak wiem, jaki będzie wybór. – Martin zaczął nabijać fajkę. Klucznik pokręcił głową:

– Jesteś pewien? Przecież ty zrezygnowałeś. Przy okazji, dlaczego?

– Chateau lafitte – odparł Martin. – Wino jak wino…

Klucznik ściągnął brwi.

– To było niesłuszne – wyjaśnił Martin. – Rozumiesz? Zbyt proste i dlatego nieciekawe. Zrozumiałem, dlaczego bogowie z Olimpu pili wyłącznie ambrozję – ludzkie wina już nie cieszyły.

– Nadal nie rozumiem – przyznał się klucznik.

– Kocham życie – powiedział po prostu Martin. – Nawet jeśli to oznacza, że jestem snobem. Ale lubię dobrą muzykę i rzadkie wina, ciekawe książki i interesującego rozmówcę. Lubię wschody słońca i lubię, gdy nocą ocean uderza o brzeg. Ale jak można mieć to wszystko od razu? Wypić wszystkie wina jednym haustem i przeczytać wszystkie książki od razu? Otrzymać boską potęgę i mieć marzenia człowieka? To katorga, a nie szczęście! To tak, jakbym siedział w wielkim kojcu razem z niemowlakami i cieszył się, że mogę sięgnąć do każdej grzechotki.

– Ale to wciąż nie jest główna przyczyna – stwierdził klucznik.

Martin skinął głową.

– Masz rację. Po prostu wyobraziłem sobie, jak włóczę się z planety na planetę… dokonuję wielkich czynów… pomagam dobrym i karzę złych… nie powiem, przyjemna rzecz. A potem moimi śladami podążają inni – równie wszechpotężni, nietykalni, nieśmiertelni. Ludzie, arankowie, geddarowie. I wszyscy zazdrośnie strzegą tych ostatnich zwyczajnie rozumnych istot, ponieważ jedyne, co mamy, to ambicja i poczucie wyższości nad nimi… a potem zaczynamy gryźć ściany z nudów…

– Wydaje mi się, że nadal nie jest to rzecz najważniejsza – pokręcił głową klucznik. – Mam rację?

– Trudno cię oszukać… – Martin uśmiechnął się. – Nie jest. Od samego początku… gdy Irina opowiedziała mi o ewolucji… o kataklizmach, karze za zatrzymanie się… od początku wyczuwałem jakiś fałsz. Jeden jedyny, ale za to ogromny. Te apokalipsy… zbyt rozumne dla ślepej przyrody i zbyt ślepe dla nadrozumu. Zresztą, co my obchodzimy prawa natury? Czy biegamy za mamutami, czy tworzymy bomby atomowe, czy skaczemy przez czas i przestrzeń – świat pozostaje ten sam. Tego, co niedopuszczalne, niemożliwe, czy niedozwolone i tak zrobić nie zdołamy. Powiedz mi, czy naprawdę istnieje planeta, na której liczba „pi” wygląda inaczej?

– Ale chodziłeś do szkoły? – upewnił się złośliwie klucznik. – To przecież stała, i w naszym Wszechświecie nie może być inna. Nic ci nie poradzę, wymyśl sobie własną matematykę.

Martin uśmiechnął się.

– Otóż to… A ty wyobraź sobie boga, który najpierw dał swoim tworom możliwość dorównania sobie, a potem garbuje skórę tym, którzy się odważyli… Wychodzi na to, że to nie bóg, lecz samozwaniec, niepewny swojej władzy.

– Na przykład klucznik-półbóg, który zakosztował wszechpotęgi? – Klucznik skinął głową. – Proszę, nie osądzaj ich. Skoro już znasz naszą historię…

Martin skinął głową.

– Znam i dlatego nie osądzam… No więc, gdy zrozumiałem, że cała poprzednia apokalipsa to dzieło waszych rąk… uspokoiłem się. Przyznaję, że nie wiem, co jest poza granicami rozumu. Ale tam jest coś innego. Coś wielkiego. To coś nie rozwala gwiazd i nie ciska błyskawicami.

– Przecież ci mówiłem, że bogowie nie palą mostów – od tego są ludzie – skinął głową klucznik. – Kiedyś i ja zapragnę dowiedzieć się, co jest dalej. Tak bardzo zapragnę, że przestanę być nieśmiertelny. Ale mam przed sobą tysiące lat. A jeśli się nie zmęczę – to nawet miliony.

– Tysiące, miliony… cóż to znaczy w porównaniu z wiecznością? – Martin wstał. – Mogę pójść na Ziemię?

– Oczywiście. Możesz pójść, dokąd zechcesz. – Klucznik zastanowił się i uroczyście oznajmił: – Przy okazji, nie musisz już wymyślać historii.

– Dzięki, ale przywykłem już do płacenia za przejazd – odparł Martin. – Na razie.

– Do zobaczenia – kiwnął klucznik. – Tak.

– Co – „tak”?

– Przecież chciałeś zapytać, czy Irina skończyła już swoją historię? Skończyła dawno temu. Jest na pierwszym piętrze, w pokoju numer sześć.

Martin uśmiechnął się i wyszedł.


Dzień był gorący i oślepiająco słoneczny. Martin aż jęknął, wychodząc ze Stacji.

– Jesteś pewien, że to Moskwa, a nie Floryda? – spytała Irina, mrużąc oczy.

– Jestem. – Martin odnalazł w tłumie samochód Jurija Siergiejewicza. – Biedaczyna… Siedzi tam tyle czasu, a przecież na pewno nie ma klimatyzacji. Mówię o jednym znajomym taksówkarzu.

– No, no – mruknęła z niedowierzaniem Irina.

Przeszli przez punkt graniczny i Martin pewnym krokiem ruszył w stronę samochodu podpułkownika. Jurij Siergiejewicz siedział za kierownicą – czerwony, spocony, w rozpiętej kraciastej koszuli – i patrzył na Martina jednocześnie ze zniecierpliwieniem i pokorą. Martin pożałował, że w krótkiej chwili wszechwiedzy nie zainteresował się, co tak naprawdę tajniak wie, a czego się nawet nie domyśla. Czy wie, kto mógł wrócić na Ziemię pod postacią Martina? Czy czekał na to pokornie, pogodzony z losem, że to jeszcze nie taki zły wariant, czy śnił o bibliotekach wiedzy wszechświatowej, do których klucz dostarczy mu świeżo upieczony major?

– Cześć – powiedział Martin, ściskając jego wilgotną rękę. – Do domu.

Jurij Siergiejewicz zacisnął zęby, ale włączył silnik. Przegrzany silnik zaskoczył niechętnie.

– Martin… – odezwała się półgłosem Irina. – Nie boisz się?

Martin odniósł wrażenie, że uszy Jurija Siergiejewicza wykręciły się do tyłu, by nie uronić ani słowa.

– A czego miałbym się bać? – zapytał Martin.

– Tego, który jako następny odnajdzie klucz do Talizmanu – odparła poważnie Irina. – Ty zrezygnowałeś… ale jeśli ten następny będzie zwyczajnym łajdakiem, marzącym o wszechpotędze?

Martin mrugnął do Jurija Siergiejewicza w lusterku i powiedział:

– Ira, to nie jest takie proste. Gdy tysiąc lat temu klucznicy odkryli Talizman… I co, nie chce zapalić?

Jurij Siergiejewicz drgnął, nacisnął pedał gazu i wyjechał z parkingu. Martin zaczął mówić głośniej:

– Gdy klucznicy odnaleźli Talizman, z planety skorzystały co najmniej dwie rasy. Obie niehumanoidalne. I chyba domyślam się, dlaczego. We Wszechświecie nie było wówczas warunków dla życia organicznego. Klucznicy, zachwyceni niespodziewanym prezentem, nawet się nie zastanawiali, gdzie są teraz ich poprzednicy. Klucznicy również szli tą drogą – maksymalnie wykorzystać to, co daje rozum, odciągnąć kolejny etap ewolucji. Dostroili Talizman do siebie, uzyskali wszechpotęgę i dopiero wtedy zrozumieli, na czym polega pułapka. Wszechpotęga przewyższała potrzeby zwykłego rozumu. Rozum nie potrafił wykorzystać całej pełni nowych możliwości! Zapewne większość uświadomiła to sobie dość szybko i…

– I oni umarli – podsunęła Irina.

– Przeszli na nowy etap. Zresztą, z naszego punktu widzenia to jedno i to samo. A mniejszość – chcę wierzyć, że to była mniejszość – zaczęła szaleć. Zabawy w bożków, walki, podróże, zaspokajanie ciekawości… nie głodu wiedzy – jedynie zwierzęcej ciekawości!

– Czyli to, o czym mówiłam? – spytała Irina. – Wiesz co, już zrozumiałam. To przecież nie jest potrzeba rozumu, to poprzedni stopień – instynkt i rozsądek. Być naj naj najładniejszą, najpotężniejszą, żeby wszyscy mnie kochali i bali się… Martinie, ale ja naprawdę tego pragnęłam!

Samochodem rzuciło, Jurij Siergiejewicz zaklął i mocniej ścisnął kierownicę.

Martin uśmiechnął się, zerkając na Irinę.

– Brawo. To właśnie instynkt. To szok człowieka, którego musnął oddech Boga. Nie można pozostać tym poprzednim… albo zmierzasz ku niebu, albo spadasz w błoto. Zawsze znajdą się jedni i drudzy. Wtedy właśnie świat drgnął. Wtedy runęły cywilizacje i rozpadła się pierwsza sieć transportowa kluczników. Setki planet, a na każdej z nich obłąkani półbogowie robią, co chcą… a przede wszystkim niszczą sieć transportową, żeby nie płodzić konkurentów. Setki planet ze swoimi małymi Olimpami i bardzo, bardzo małymi bogami… i powracający na swoją planetę, łączący swoje świadomości we wspólny rozum, zdolny do wykorzystania nowej siły, średni klucznicy. Ci, którzy nie byli gotowi do dalszej ewolucji – ale nie chcieli stoczyć się do poziomu instynktów. I dopiero, gdy mali bogowie się uspokoili – jedni przejrzeli na tyle, żeby odejść w górę, a inni po prostu stracili sens istnienia i zniknęli, dopiero wtedy klucznicy powtórzyli swoją próbę. Wrócili na planety, które sparzyły się na pierwszej próbie wszechpotęgi. Na planety, gdzie powstały podania o wieżach Babel, o karze, która cię czeka, gdy próbujesz dorównać bogu. Na planety, które panicznie boją się samej myśli o rozwoju.

– A jeśli to się powtórzy? – zapytała Irina. – Czy to nie wszystko jedno, od kogo dostaje się po karku – od prawdziwego Boga czy oszalałego półboga?

– To nie takie proste, Ireno. – Martin wziął ją za rękę. – Czy uważasz, że byłem pierwszym człowiekiem, który w ciągu tych wszystkich lat zrozumiał Talizman? Klucznicy wyciągnęli wnioski. Teraz Talizman postępuje z każdym pretendentem indywidualnie. Ci, którzy nie dorośli, nie otrzymają detonatora. Chcesz – przejdź swoją drogę. Zdecyduj, po co dano ci rozum. Czego jest w tobie więcej – zwierzęcia czy człowieka. I przyjmij rezultat. Nie powinienem był walczyć z arankami… Niechże pan uważa na drogę, to przecież mój dom! Sejf i tak by dla nich nie zadziałał.

– Ale przecież ty otrzymałeś swój detonator? Otrzymałeś, chociaż zrezygnowałeś?

Martin wzruszył ramionami.

– Widocznie czasem dają ci go właśnie po to, żebyś mógł zrezygnować. Wstąpisz do mnie, Irinko?

– Zabiją mnie w domu – stwierdziła dziewczyna.

Martin uśmiechnął się.

– Jeszcze się nie przyzwyczaiłaś? Zadzwonisz i uspokoisz. Powiesz, że jesteś już na Ziemi.

– Gdzie na Ziemi?

– U narzeczonego – palnął Martin i ugryzł się w język.

– To jeszcze trzeba przemyśleć – powiedziała surowo Irina. – To zbyt niespodziewane.

– Naprawdę?

– Irino Ernestowna – włączył się do rozmowy Jurij Siergiejewicz – pozwoli pani, że faktycznie zawiozę panią do domu. Pani potencjalny narzeczony i tak będzie musiał siąść i napisać raport.

– A ustnego raportu, który wygłosił tak spontanicznie, pan nie nagrywał? – uśmiechnęła się Irina. – Martinie, pojadę do domu. Jak się będą wściekać – ucieknę do ciebie. Albo na Talizman, żeby stać się wielką i straszną…

– Na razie nie warto – odparł Martin, wychodząc z samochodu. – Poczekaj ze czterdzieści lat.


Każdy dobrze wychowany człowiek wie, że odwiedzanie krewnych w podeszłym wieku to nie tylko męczarnia, ale częściowo także przyjemność. Zwłaszcza, jeśli krewny nie stracił chęci do życia i skargi na słabe zdrowie przemieszane są z dziarskimi wspomnieniami o dawnych czynach.

– Też masz się czym chwalić… – mruknął wujek, wyłaniając się z kuchni z patelnią. – Wielkie mi co, był na innej planecie…

Martin wciągnął zapach „pijanej wieprzowiny”, smażonej w czerwonym winie (przed zdjęciem z ognia nie wolno zapominać o dodaniu świeżego wina zamiast tego, które już wyparowało!), i powiedział:

– Ja się wcale nie chwalę…

– I bardzo dobrze! – uciął wujek. – Turysta się znalazł… pewnie, że teraz to proste. Spróbowałbyś w czasach Związku Radzieckiego pojechać do Bułgarii! Zebrać wszystkie zaświadczenia i papierki, udowodnić, że nie masz zamiaru uciec wpław do Turcji… To dopiero była przygoda!

Martin niejasno pamiętał, że procedura wyjazdu do Bułgarii nawet w tajemniczych czasach ZSRR nie była aż tak skomplikowana, ale nie spierał się, tylko podsumował dyplomatycznie, choć banalnie:

– Każde czasy mają swoje przygody. A ty nie masz zamiaru nigdzie wyjechać?

– W moim wieku można się wybierać tylko w jedno miejsce – odparł kwaśno wujek. – Wino jest w lodówce, skocz no…

Gdy Martin wrócił z dwiema butelkami mołdawskiego cabernet (czy w ostatnich latach winorośl Mołdawii aż tak się poprawiła, czy ludzie stali się lepszymi specjalistami, w każdym razie zaczęło pojawiać się wino naprawdę odstane, z właściwą zawartością alkoholu, o stabilnym smaku), wujek siedział za stołem, wyprostowany, jakby kij połknął i trzymał w ręku Garnela i Czystiakową.

– Czytałeś? – zagadnął swarliwie wujek, potrząsając encyklopedią.

– A… tak, miałem w rękach – skinął głową Martin.

– Na Bibliotece byłeś, mówisz… – wujek przekartkował stary tomik. – Co za bzdura… też nie miałeś na co tracić historii… cmentarz to cmentarz, nawet galaktyczny… jeszcze się wyleżymy. Co to ja chciałem… – skrzywił się i powiedział: – Wypłacili mi emeryturę, ale nie mam zamiaru wycierać się po trzygwiazdkowych hotelach jak student… Cicho mi bądź! Zdzierać pieniędzy z siostrzeńca też na starość nie będę. Wypatrzyłem tu jedną taką planetkę, naprawdę interesującą…

Martin zerknął na otwartą stronę i nic nie powiedział.

– „Talizman! – odczytał uroczyście wujek. – Planeta otrzymała swoją nazwę po odkryciu tak zwanych sejfów – obiektów nieznanej natury, w których okresowo znajdowane są artefakty jednego z trzech typów – purpurowy proszek, spiralki i układy…” Taa, to nieważne… „Planeta pokryta jest dwumetrową warstwą szczelnej mgły o złożonej strukturze”. Dobrze się składa! Słońca jest teraz pod dostatkiem nawet w Moskwie… Wezmę ze sobą na wymianę jakieś specjały, tytoń, świeże gazety, naboje… przyprawy wezmę… Młodzi tego nie rozumieją, a przecież przyprawy już w średniowieczu były droższe od złota!

– Wujku… dlaczego właśnie tam? – zapytał Martin, nalewając wino.

Wujek zastanowił się przez chwilę, nałożył sobie wieprzowiny i w końcu powiedział speszony:

– A nawet nie wiem. Tak mnie jakoś ciągnie…

Przez chwilę Martinowi zrobiło się smutno. Tak się zdarza, gdy wiesz, że rozłąka z najbliższymi jest nieunikniona. Ale znalazł w sobie dość siły, by uśmiechnąć się i odpowiedzieć:

– No, skoro ciągnie… to znaczy, że trzeba.

– A może się przyłączysz?

– Nie teraz. Może kiedyś… a kiedy się wybierasz?

Wujek zastanowił się, próbując wino. Usatysfakcjonowany skinął głową i powiedział:

– Za jakieś dwa miesiące. Na jesieni.

– To dobrze – powiedział Martin.

I dolał sobie wina. Przecież każdy myśliwy, nawet taki, który poluje na ludzi lub na przyjemności życia, dobrze wie – nie ma nic lepszego niż dom, do którego na pewno kiedyś wrócisz.


2001-2002 rok

Загрузка...