Część szósta

Niebieska

Prolog

W każdym człowieku tkwi strach przed ciemnością – będący echem czasów pierwotnych. Jedni ludzie są go prawie pozbawieni, innym udaje się z nim walczyć, a jeszcze inni w ciemności przestają nad sobą panować i wpadają w panikę.

Martin po prostu nie lubił ciemności. Nie wypatrywał w ciemnych kątach zarysów zaczajonych bandytów czy potworów, lubił spacerować po uśpionym mieście i kąpać się nocą w ryczącym, niewidocznym oceanie, gdy jedynym punktem orientacyjnym jest szum przyboju i blask gwiazd na niebie. Ale nie podobała mu się ta nieunikniona negacja, którą niesie ze sobą ciemność. Przecież ciemność to przede wszystkim zwolnienie z prawa do patrzenia.

I teraz, siedząc w nieprzeniknionych ciemnościach nie wiadomo gdzie i czekając nie wiadomo na co, Martin nie wpadł w panikę. Obmacał już rękami swoją celę (bo jak inaczej można nazwać małe, zamknięte, ciemne pomieszczenie?) i stwierdził, że podłoga sprężynuje, do sufitu nie można sięgnąć ręką, a ściany są miękkie i nie ma na nich żadnych szwów czy śladów drzwi.

Jedno było pewne – gdzieś za tymi ścianami są klucznicy.

A teraz Martin myślał o Irinie. O tej histerii, w którą dziewczyna wpadła po ataku czarnych statków.

Szczerze mówiąc, to była dziwna histeria. Wiedząc, że nasuwają się na nich tysiące gigantycznych statków, z których każdy prawdopodobnie może zniszczyć całą planetę, Martin wcale się nie bał. Wycelowana w twarz lufa, pędzący z naprzeciwka samochód czy agresywny typ, który zaczepił cię późną nocą – oto powody do strachu, zdrowego, naturalnego i mobilizującego siły.

A dziesięć tysięcy statków o kilometrowej średnicy? To nawet nie jest zabawne. W tym momencie skala po prostu przestaje istnieć. Wiele kobiet wpada w panikę na widok myszy lub pająka, ale Martin był absolutnie przekonany, że zjawiskami na skalę kosmiczną nie sposób ich wystraszyć.

Irina, wpadając w histerię, osiągnęła to, co chciała: na wpół obłąkany pilot Pietieńka spełnił jej prośbę. Miękkie kokony „foteli” rzeczywiście umiały niewolić i miażdżyć swoich „podopiecznych”.

Cóż, w jakimś sensie dla Iriny śmierć faktycznie nie istniała – przynajmniej na razie. Dwie pozostałe kopie (jeśli oczywiście jeszcze żyją) zyskają pamięć nieżyjącej Iriny… Jego Iriny. Ale czy to wystarczający powód, by kończyć życie samobójstwem?

Pięć śmierci Iriny Połuszkinej wirowało teraz w głowie Martina.

Pierwsza. Oszalały khannan, dobroduszna, niemal rozumna istota, jedna z tych, z którymi dzieci na Bibliotece bawią się jak z psami.

Druga. Przypadkowa strzelanina i śmierć od kul tajemniczego kowboja, który wyraźnie polubił Irinę.

Trzecia. Znów przypadkowy strzał przyjaciela, który był przeznaczony dla Martina, a dostał się Irinie.

Czwarta – wyjątkowo głupia. Żeby pośliznąć się na krwi i upaść na miecz geddara!

Piąta. Histeryczna prośba, spełniona przez obłąkaną amebę.

Jeśli nawet początkowo Martin podejrzewał, że Irina ginie na skutek czyjegoś (na przykład kluczników) działania, to trzecia, a zwłaszcza czwarta śmierć Iriny zachwiały tą pewnością. Musiałby założyć, że klucznicy mają władzę nad losem i przypadkiem, że to oni sprawili, że dziewczyna pośliznęła się i upadła na miecz! To już nie potęga, to wszechmoc! Przy takich możliwościach urządzanie strzelaniny na pokojowej, kolonialnej planecie czy szczucie khannana po prostu nie miałoby sensu!

– Fatum – powiedział Martin na głos. – Los.

Zastanowił się chwilę i dodał:

– Karma.

Mówi się czasem „ten człowiek to długo nie pożyje”, albo „stoi jedną nogą w grobie”. Zazwyczaj określa się w ten sposób ludzi nieuleczalnie chorych, ale czasem absolutnie zdrowy człowiek budzi takie myśli. Swoją intuicją oraz umiejętnością wyczuwania takich ludzi lubią się chełpić tak zwani jasnowidze i prorocy małych, acz wojowniczych sekt. Do wypowiedzi w rodzaju: „Gdy tylko zobaczyłem kapitana mającego wkrótce zatonąć statku, od razu zrozumiałem – długo nie pożyje” – Martin zawsze odnosił się bardzo sceptycznie, a nawet z rozdrażnieniem – znaleźli się prorocy po fakcie. Ale teraz gotów był przyznać, że ludzie, na których śmierć odcisnęła swoje piętno, rzeczywiście istnieją i widocznie niektórzy naprawdę wyczuwają grożący im los.

Niestety, Martin potrzebował aż pięciokrotnego powtórzenia, by wreszcie zapamiętać lekcję.

Być może Jurij Siergiejewicz miał rację i Martin rzeczywiście występował w charakterze katalizatora? Mimo wszelkich prób chronienia Iriny?

Być może…

Martin oparł brodę na kolanach i objął głowę rękami. Myślał. Próbował zrozumieć, co ma robić dalej, choć nie miał żadnej pewności co do tego „dalej”.

A potem zauważył słabe światło, przeciskające się przez palce. Podniósł głowę i zobaczył, że na przeciwległej ścianie celi pojawił się cienki, jasny prostokąt – zarys uchylonych drzwi.

Nieznani „strażnicy” uznali, że celę można otworzyć.

Martin wstał, prostując zdrętwiałe nogi, i podszedł do świecącego konturu. Nie znalazł żadnej klamki, więc po prostu pchnął drzwi, które otworzyły się posłusznie.

Korytarz. Niemalowane ściany z jasnego drewna, drewniana podłoga, a na suficie albo okna z matowym szkłem, albo lampy. Martin popatrzył na siebie – miał ubranie, ale brakowało butów. I oczywiście rewolweru.

– Mogę wyjść? – rzucił w przestrzeń, ale nie doczekał się odpowiedzi. Dobrze. Kto się nie schował, ten kryje.

Zaczął iść korytarzem, na końcu znalazł jeszcze jedne drzwi, tym razem z okrągłą, drewnianą gałką.

– Puk-puk – powiedział Martin, stukając w drzwi kostkami palców. – Mogę wejść? Uwaga, wchodzę…

Martin otworzył drzwi i wszedł na zalaną słońcem, nieoszkloną werandę. Poczuł lekki powiew wiatru.

Gdzieś nieopodal szumiała woda. Nie morze, nie strumień, raczej rzeka – brzmiało to jak równy, silny huk górskiej rzeki. Drzewa, nie przypominające ziemskich, ale z zielonymi liśćmi, podobnym pniem i podobnymi gałęziami, skrywały rzekę przed Martinem.

Na środku werandy stał okrągły, duży stół zastawiony potrawami. Jeden z dwóch prostych, drewnianych foteli o nietypowym kształcie był pusty.

Na drugim siedział wysoki, smukły klucznik.

Odprowadzany jego zamyślonym spojrzeniem, Martin zatrzymał się na progu. Klucznik nie przeciągał milczenia.

– Smutno tu i samotnie – powiedział. – Porozmawiaj ze mną, wędrowcze.

Martin nawet się specjalnie nie zdziwił.

Jakoś nie mógł uwierzyć w przesłuchanie, prowadzone przez kluczników. W dożywotnie więzienie lub rozstrzelanie tym bardziej.

– Czy mógłbym coś zjeść? – zapytał Martin. – Ostatnim moim posiłkiem był befsztyk z ameby, w dodatku jakiś czas temu.

Rzecz jasna, klucznik nie odpowiedział. Ale nalał do swojej szklanki pomarańczowego płynu z karafki.

Martin usiadł przy stole z twardym postanowieniem niezadawania pytań – bo i po co? – i nieudzielania odpowiedzi – z czystej złośliwości.

Ale klucznik nie nalegał na prowadzenie konwersacji. Siedział, pił sok i obserwował jedzącego Martina.

Mimo naturalnego lęku przed niewiadomą oraz napięcia, przygotowane potrawy bardzo Martinowi smakowały. Jako w głębi duszy konserwatysta, egzotyczną kuchnię innych planet Martin traktował z dużą ostrożnością. Oczywiście, jeśli nie miał wyboru, mógł zjeść na obiad dziwaczne mięczaki, befsztyk z ameby lub owoce o nieprzyjemnym kształcie i zapachu. W końcu ziemska kuchnia też obejmuje zgniłą płetwę foki, która pół roku przeleżała w ziemi czukockiej, lekko przysmażoną szarańczę po beduińsku, mózg żywej małpy po tajsku, słynne marmurkowe jaja oraz inne specjały kuchni chińskiej.

Zresztą, najbanalniejsze dania nieprzyzwyczajonemu człowiekowi mogą wydawać się niezbyt apetyczne. Martin pamiętał, z jakim przerażeniem przyglądał mu się znajomy obcokrajowiec, gdy Martin jadł kaszę gryczaną z mięsem; znał dziewczynę, która wpadała w histerię na widok czarnego kawioru, a jego ukochany wujek, człowiek o rozległych upodobaniach gastronomicznych oraz wielki patriota, nie mógł bez wstrętu patrzeć na typowe rosyjskie danie – owsiany kisiel.

Zaserwowane przez kluczników potrawy były jednocześnie egzotyczne i przyjemne dla oka. Plastry delikatnego, różowego mięsa – najprawdopodobniej ryba – zostały lekko przysmażone i polane aromatycznym kwaskowym sosem. Małe gotowane kulki mogły być ziemniakami, ale w smaku wyczuwało się zapach świeżo pieczonego chleba. Przejrzysty bulion również wyglądał apetycznie – pływały w nim kostki rozgotowanych, nie znanych Martinowi warzyw i długie, cienkie paski twardego mięsa – doskonały kontrast konsystencji i smaku. Pomarańczowa ciecz okazała się sokiem, ale nie słodkim, lecz słonym, w rodzaju pomidorowego.

W głębi duszy Martin wiedział, że wygląd zewnętrzny może być bardzo mylący. Pozornie roślinny sok mógł być wydzieliną jakiegoś gigantycznego, krostowatego robala, twarde paski w bulionie wygotowaną skórką larw, a kwaśny sos – nalewką na przemielonych dżdżownicach.

Ale Martin odpędził te nieprzyjemne myśli, jadł z apetytem i został nagrodzony słowami klucznika:

– Te potrawy są maksymalnie bliskie człowiekowi pod względem smaku, wyglądu i pochodzenia. Mnie również smakują.

Martin skinął głową z wdzięcznością. Klucznicy czasem odpowiadali – ale tylko na nie zadane pytania. Coś w ich zachowaniu przypominało rozpuszczone dzieciaki, które nigdy nie spełnią bezpośredniego polecenia, a jednocześnie mogą być miłe i serdeczne z własnej inicjatywy.

– Smutno tu i samotnie – powiedział od razu klucznik, jakby wstydząc się własnej serdeczności. – Porozmawiaj ze mną, wędrowcze.

Martin odstawił szklankę z sokiem i skinął głową.

– Chcę opowiedzieć o osieroconych dzieciach – zaczął. – Zdarza się, że dzieci tracą rodziców…

Klucznik czekał.

– Nie wiem dokładnie, dlaczego zniknęli ich rodzice – ciągnął Martin. – Czasem tak bywa. Katastrofa… czyjaś zła wola… i dzieci zostają same. Wcale nie były podobne do rodziców – świat się zmienił, a jedyne, co rodzice mogli im dać, to możliwość przeżycia w nowym świecie. I pamięć. O świecie, który odszedł, o przodkach, którzy zginęli. O tym, że one muszą być inne. Nieważne, lepsze czy gorsze – po prostu inne. I dzieci poczuły się urażone.

Wierz mi, kluczniku, dziecięca uraza to straszna rzecz! Łatwiej rozwiązać zagadkę Biblioteki, niż zgłębić tajniki dziecięcej duszy. Dumni geddarowie wychowują khannanów na istoty rozumne i najbardziej na świecie boją się je obrazić. Arankowie, nieustraszeni i mądrzy, niczego nie odmawiają swoim dzieciom… Może zrozumieli, jak dziecięce łzy odbijają się w przyszłości? Aborygeni z Prerii 2 również są obrażeni na złych bogów, którzy porzucili ich przodków… Ale oni noszą urazę w sobie – a te osierocone dzieci postanowiły rzucić wyzwanie złym bogom. Rasa dio-dao, posiadając pamięć przodków, straciła swoją historię i zachowała jedynie skostniałe rytuały – a te dzieci pamiętały Armageddon, który odebrał im rodziców…

Klucznik, do tej pory uważnie słuchający Martina, teraz poruszył się niespokojnie:

– Już zrozumiałem. Nie musisz kontynuować.

– Wobec tego nie będę wspominał o Sheali i Talizmanie – rzucił mściwie Martin. – Bezzaryjczycy okazali się zdolnymi dziećmi i godnymi następcami. Stworzyli nową cywilizację… niepozorną, nie zwracającą uwagi, ale zdolną rzucić wyzwanie najsilniejszym rasom galaktyki. Mają poczucie humoru, czyli to, co różni instynkt od rozumu. Wiele umieli, dużo się nauczyli… Nie potrafili tylko jednego – dorosnąć. Pozostali porzuconymi dziećmi, ogarniętymi pragnieniem pomszczenia rodziców. Czasem impulsywnymi, czasem wojowniczymi, a zawsze zarozumiałymi i odrzucającymi myśl o własnej śmiertelności. Gotowi mścić się za tysiącletnie urazy i krzywdy, nie rozumieli, że zemsta prowadzi jedynie do zemsty. Nie sądzę, żeby to była biologiczna cecha ich rasy. Prędzej stereotyp społeczny. Ci, którzy stworzyli bezzaryjczyków, nie zdołali ich wychować.

– Czy ktoś wychowywał ludzi i geddarów? – zapytał klucznik.

– My mieliśmy więcej czasu – odrzekł Martin. – Przeszliśmy swoją drogę. Dorośliśmy… tak, jak zdołaliśmy, ale mimo wszystko dorośliśmy. A bezzaryjczycy jeszcze nie. I nie wiem, czy teraz mają jeszcze szansę dorosnąć.

– Boisz się o bezzaryjczyków?

– Boję – wyznał Martin.

– Co za różnica, czy cywilizacja rozumnych ameb umrze, czy nie? Co dla ciebie znaczy ich śmierć, człowieku?

– Zasmakował mi koniak ich produkcji – uśmiechnął się Martin.

Klucznik zamilkł i pokręcił głową.

– Smutno tu i samotnie, wędrowcze…

– Jeszcze nie skończyłem – przerwał mu szybko Martin. – Bezzaryjczycy to utalentowane dzieci, ze wszystkimi nastoletnimi kompleksami. Ale nie sądzę, żebyśmy my, ludzie i geddarowie, dio-dao i arankowie, mieli powód do dumy. Według miar galaktyki – ciągle siedzimy w kojcu. I nawet, jeśli nauczymy się raczkować i potrząsać grzechotkami, nadal będziemy na początku drogi.

– Nie jesteście już w kojcu – pokręcił głową klucznik. – Już zrobiliście pierwsze kroki.

– Cóż, być może weszliśmy na pierwszy stopień schodów, prowadzących na pierwsze piętro – poprawił się Martin. – Ale czy nauczymy się chodzić, jeśli będziemy noszeni na rękach? Czy cofniemy rękę przed ogniem, jeśli zostaną schowane zapałki? Czy zrozumiemy, co to takiego prąd, jeśli ktoś pozakleja kontakty, czy nauczymy się gryźć, jeśli będziemy karmieni papką?

Klucznik zaśmiał się cicho:

– Czy dziecko nauczy się utrzymywać równowagę, jeśli najpierw podaruje mu się trzykołowy rowerek? A jeśli pragnie latać – czy powinniśmy wpuścić go na dach? Uspokój się, Martinie. To jako przykład dwuznaczności dowolnej analogii. Wy nie jesteście dziećmi, my nie jesteśmy opiekunami. Nikt nie ma zamiaru was niańczyć. Nikt nie odbiera wam zabawek. Nikt nie będzie przeżuwał waszej kaszy za was. Walcie się po głowie grzechotkami jądrowymi, kopcie w piaskownicy w poszukiwaniu skarbów, modyfikujcie swój genom. Czy czegokolwiek wam zabranialiśmy? Czy sprzeciwialiśmy się rozkręcaniu podarowanych wam zabawek albo przerabianiu łopatek na włócznie?

– Ale… – zaczął Martin.

– To prawda, dzieci często gniewają się na rodziców za nadmierną troskę – ciągnął klucznik. – Ale z drugiej strony, często widzą nadzór tam, gdzie go nigdy nie było.

Martin patrzył na klucznika, daremnie próbując pochwycić choćby cień mimiki… uśmiech… kpinę albo pogardę… Nic. Nieruchoma maska pod gęstym, czarnym futrem.

– No cóż… – rzekł Martin. – W takim razie nadal będziemy bawić się zapałkami. Dopóki nie przyjdą ci, którzy zabiorą niebezpieczne zabawki wszystkim jednocześnie.

– Jesteś pewien, że zabawa zapałkami zawsze kończy się pożarem? – spytał klucznik.

– Jestem pewien tego, że igranie z ogniem kończy się potopem – odparł Martin. – Nie przekonam cię… więc proszę tylko o to, żeby nie karać dzieci, które dzwoniły do straży pożarnej.

– One nie dzwoniły, Martinie – zaprotestował klucznik. – One postanowiły spalić wszystkie zapałki za jednym zamachem… Nie rozumiejąc, że pożar sprasowany do jednej chwili to wybuch.

Klucznik zamilkł. Teraz, z głową podpartą rękami, wyglądał jak człowiek pogrążony w swoich myślach. Martin nie mógł oprzeć się wrażeniu, że klucznik z kimś rozmawia. Omawia jego słowa… podejmuje decyzję…

Wreszcie klucznik podniósł głowę.

– Rozwiałeś mój smutek i samotność, wędrowcze. Wejdź we Wrota i kontynuuj swą drogę.

Martin milczał. Nie ruszał się. Nie zadawał bezsensownych pytań, a jednocześnie nie próbował wstać.

– Rodzice mogą dać klapsa psotnym dzieciom – powiedział cicho klucznik. – Tym bardziej, jeśli są to porzucone dzieci… porzucone, ponieważ nie było innego wyjścia… nie zapomniane, ale porzucone na pastwę losu. Rodzice mogą dać dzieciom klapsa, ale nie będą urywać im głowy. Nie bój się o bezzaryjczyków, Martinie.

– Do diabła – wykrztusił Martin. – Wy…

– Ci, którzy nalali wodę rozumu do nowego naczynia, sami wybrali swoją drogę – ciągnął klucznik. – Nie chcieli, aby Bezzar stał się pozbawioną życia pustynią. Wiele rzeczy zapomnieli i wielu się nauczyli. Nie trwóż się o mieszkańców Bezzaru, Martinie. Kontynuuj swą drogę.

– Irina – powiedział Martin. W głowie miał chaos, wiedział, że pytania nie mają sensu. Ale nie mógł nie zadać tego pytania – Irina pięć znaczyła dla niego znacznie więcej niż wszyscy klienci… niż cztery pierwsze dziewczęta, o tym samym imieniu.

Klucznik nie odpowiedział. Opuścił głowę, utkwił wzrok w podłodze.

– Nie jesteście wszechmocni – rzekł Martin. – Prawda? I teraz zetknęliście się z czymś, czemu wasza rasa nie potrafi sprostać… Więc dlaczego kontynuujecie grę we wszechpotężnych bogów? Dlaczego nie podacie nam ręki… no dobrze, niechby nie nam… niechby arankom, dio-dao… albo przynajmniej własnym potomkom? Jeśli nie jesteście ani opiekunami, ani nadzorcami czy przewodnikami… czy nie możecie stać się przyjaciółmi? Starszymi braćmi?

Klucznik milczał. Potem popatrzył Martinowi w oczy i ten pochwycił w jego spojrzeniu ironię – gorzką ironię i zmęczenie mędrca, otoczonego głupcami.

A potem klucznik zniknął.

– Audiencja skończona – mruknął nieco stropiony Martin. Jeszcze nigdy klucznicy nie uciekali się do takiego sposobu kończenia rozmowy.


Martin nie od razu ruszył korytarzem – chociaż miał absolutną pewność, że Wrota znajdują się właśnie tam, w miejscu jego niedawnego więzienia. Najpierw wyszedł z domku i obejrzał go z zewnątrz. To był mały, przytulny, drewniany domek, zlewający się z lasem – na pokrytym darnią dachu rosły malutkie drzewka. Już z odległości dziesięciu metrów trudno było na tle lasu dostrzec omszałe, oplecione pnączem ściany. Chyba klucznicy nie potrzebowali takiego maskowania na własnej planecie? Choć trzeba przyznać, że właśnie ten kamuflaż wprowadził bezzaryjczyków w błąd.

Widocznie klucznicy po prostu lubili tak żyć.

Martin doszedł do rzeki i przez chwilę przyglądał się spadającemu z gór strumieniowi. Woda była krystalicznie czysta, migotały w niej szybkie rybki, a tuż przy brzegu jakieś puszyste zwierzątko czyściło sobie sierść. Nie zwracając uwagi na pojawienie się Martina, zanurkowało dopiero po zakończeniu toalety.

Tutaj naprawdę było pięknie…

Martin wrócił do małego domku, przeszedł przez pusty korytarz i stanął przed pulpitem. Terminal był zwyczajny, ziemski. Martin próbował zaznaczyć na liście kilka planet jednocześnie, ale ta niezaplanowana ewentualność już została zablokowana.

Wówczas Martin wybrał Ziemię i Moskwę.

1

Miasto przywitało Martina ulewnym deszczem. Ukośne strumienie waliły w kałuże, tworząc fontanny bryzgów, z dachów chlustały wodospady, deszcz rozgonił niemal wszystkich pikietujących. Tylko mężczyzna z plakatem „Gala, wróć!” z uporem sterczał przed Stacją. Stary parasol, ponury i czarny, miał kilka złamanych drutów i woda spływała na porzuconego męża (zresztą, skąd wiadomo, że męża?), lała mu się za kołnierz i ściekała po plakacie. Pomarańczowy marker, którym napisano beznadziejne i pozbawione adresu wezwanie, już się rozpłynął, przemieniając litery w oryginalny eksperyment kaligraficzny.

Martin podszedł do wolnego punktu. Klucznicy nie oddali mu butów i teraz usiłował kroczyć po kałużach z całą nonszalancją, na jaką było go stać. W końcu chodzenie boso zabronione jest jedynie w metrze.

Naprzeciwko zmokniętego mężczyzny Martin zatrzymał się na chwilę. Spotkali się wzrokiem i mężczyzna lekko skinął głową – jakoś tak krzepiąco, jakby on i Martin znali się od dawna, jakby nie trzeba było żadnych słów i wystarczyło jedynie przyjacielskie spojrzenie.

– Powodzenia – wyszeptał Martin samymi wargami.

– Dziękuję – równie bezdźwięcznie odparł mężczyzna. Martin podszedł do pogranicznika, nudzącego się pod przezroczystym daszkiem, i podał paszport.

Nie patrząc na dokument, pogranicznik zerknął pod swój kontuar.

– To prawda, nazywam się Martin Dugin – przyznał Martin.

– Nie będzie pan stawiał oporu? – zapytał funkcjonariusz. Był bardzo młody i chyba się denerwował. A może przeciwnie, starał się wprowadzić procedurę zatrzymania w jakieś żartobliwe, życiowe koleiny?

– Ależ uchowaj Boże – rzekł Martin. – Po co?

Pogranicznik zawahał się. Nacisnął jakiś przycisk pod kontuarem, ale ochrona wcale nie miała zamiaru wychodzić na deszcz. Burdel, wszędzie burdel…

– Broń? – zapytał.

– Klucznicy zabrali – poskarżył się Martin. – Porządny rewolwer, ulubiony, można powiedzieć. I buty… wyobraża pan sobie?

Pogranicznik ostrożnie opuścił wzrok, studiując bose nogi Martina, pokrywające się równomierną warstwą błota. Idealny moment, żeby go walnąć w głowę i uciec – gdyby Martin miał zamiar uciekać.

– A to dranie – zdumiał się szczerze pogranicznik. – Ale dlaczego buty?

– Też się dziwię – stwierdził Martin.

Wreszcie podeszła ochrona. Zmieszany funkcjonariusz zmienił ton i ostro polecił:

– Pójdzie pan z nimi, obywatelu. I bez wygłupów!

– Ależ ja jestem posłuszny jak baranek – prychnął Martin. Na wszelki wypadek założył ręce za plecy i poszedł – między swoimi konwojentami – do zarządu straży granicznej, zajmującej dwa pierwsze piętra najbliższego domu mieszkalnego.


Jurij Siergiejewicz przyjechał dopiero wieczorem, gdy Martin dojadał więzienną zupę. Musiał przyznać, że zatrzymanych przy wyjściu ze Stacji traktowano bardzo przyzwoicie. Umieszczono go w czystej, pojedynczej celi o standardzie europejskim – z muszlą klozetową, łóżkiem i małym zakratowanym okienkiem. Jedzenie też było nie najgorsze – na poziomie stołówki zakładowej. W końcu trafiali tu najróżniejsi zatrzymani – zachodni turyści, którzy po drodze do domu postanowili odwiedzić egzotyczną Rosję, ale zapomnieli o wizach, i nasi obywatele, niezbyt biedni, którzy zgubili paszporty na pylistych ścieżkach odległych planet.

Martin zjadł pozbawiony smaku, ale odżywczy kotlet rybny, zostawiając jedynie makaron i spróbował „sałatki letniej” (ogórki i pomidory z olejem roślinnym). Nie odmówił sobie nawet kawy rozpuszczalnej o niewiarygodnym kolorze i zapachu. I właśnie przy ostatnich łykach napoju zjawił się Jurij Siergiejewicz. Zręcznie wśliznął się przez uchylne drzwi, warknął na strażników, żeby zapewnili im prywatność, i zaczął popielić Martina wzrokiem.

– O, a ja już wszystko zjadłem – zmartwił się obłudnie Martin. – Zostało trochę makaronu, może się pan skusi? Mamy tu właśnie kolację…

Jurij Siergiejewicz z dużą wprawą chwycił go za kołnierz i potrząsnął.

– Co ty wyprawiasz, do ciężkiej cholery?!

Czekista był nie na żarty rozzłoszczony, więc Martin odpowiedział uczciwie:

– Na miarę swoich sił ratuję Wszechświat. Jak tam na zewnątrz, ciągle oberwanie chmury?

Jurij Siergiejewicz od razu go puścił, uspokoił się i usiadł na starannie zasłanym łóżku. Jako człowiek przewidujący, Martin od razu pościelił, chociaż liczył na nocleg w przyjemniejszym miejscu.

– Nie. Zwykła ulewa. I lokalna, pod Moskwą świeci słońce.

– A nad innymi Stacjami?

– Sprawdzali, wszystko w porządku. W Nowosybirsku jasno, w Krasnodarze deszczyk, ale już się kończy, w Stanach… – Jurij Siergiejewicz przerwał i krzyknął oburzony: – Co ja się tu przed tobą melduję? Mów mi zaraz, gdzieś był i coś robił?

– Na pierwszej Stacji kluczników – powiedział niewinnie Martin. – Zgodnie z pańską sugestią.

– Niczego nie sugerowałem – powiedział szybko Jurij Siergiejewicz.

– Spokojnie, przecież nie mówię tego oficjalnie… – uspokoił go Martin. – Nie sugerował pan, to w porządku – nigdzie nie byłem i niczego nie wiem.

Jurij Siergiejewicz westchnął:

– Co się dzieje na Bezzarze?

– Wszystkie znaczące rzeczy już się wydarzyły – odparł Martin. – Bezzaryjczycy skonstruowali statek kosmiczny, wykorzystując technologię kluczników i przerzucili go do Gammy Capelli.

– Dlaczego właśnie tam? – zdumiał się czekista.

– Dlatego, że to ojczyzna kluczników. Ameby postanowiły ją zniszczyć… czy raczej doprowadzić całą wodę na planecie do bezzaryjskiej postaci. Niezła dywersja, co?

Jurij Siergiejewicz zbladł.

– Niech się pan nie denerwuje – zlitował się nad nim Martin. – Dywersja nie doszła do skutku. Odnaleźliśmy słynną flotę czarnych gwiazdolotów, która znajdowała się przy sąsiedniej planecie, ale zastrzeliłem bezzaryjczyka i…

– My? Ty? – wykrzyknął Jurij Siergiejewicz.

– Ja, on, on, ona – wyliczył z niewinną miną Martin. – Dwie ameby, ja i Irinka. To co, pogadamy w bardziej przytulnym miejscu? Czy mam zacząć walić głową w ścianę, domagać się adwokata i pisać petycje do sądu w Hadze?

– Przecież jest pan rozsądnym człowiekiem… – powiedział Jurij Siergiejewicz, nie z groźbą, raczej aluzyjnie.

– Przecież nic mi nie zrobicie – wzruszył ramionami Martin. – Nie będzie mnie pan bił ani wstrzykiwał narkotyków. A wie pan, dlaczego?

Jurij Siergiejewicz postanowił zabawić się w klucznika i nie odpowiedział.

– Dlatego, że pan też jest rozsądnym człowiekiem – oznajmił Martin. – I wierzy pan w moje słowa. Chodzi o to, że najwidoczniej mam szansę uratować galaktykę. Jakoś tak wyszło… – dodał skromnie.

– Czego chcesz? – spytał Jurij Siergiejewicz po chwili milczenia. Nawet wyjął z kieszeni mały notes.

– Nowy bębenek, prawdziwą szablę, czerwony krawat i małego buldoga… – zaczął wyliczać Martin. – I chciałbym się ożenić…

Jurij Siergiejewicz oderwał długopis od papieru i utkwił wzrok w nowym Tomku Sawyerze.

– Chcę do domu! – Martin pozwolił sobie na podniesienie głosu. – Po co wam to całe zatrzymanie? Tak jakby nie nakłaniał mnie pan do wyruszenia na Bezzar! Czy ja się ukrywałem? Czy wyszedłem z Wrót w Nowym Jorku i poprosiłem o azyl polityczny? Czy stawiałem opór tym chłopaczkom na punkcie granicznym? Chcę do domu! Chcę się umyć i napić porządnej kawy z koniakiem! A potem chcę z panem poważnie porozmawiać.

– Gdybyś ty wiedział, co to takiego aparat biurokratyczny i urzędnicze igrzyska… – powiedział ze wstrętem Jurij Siergiejewicz. – Cztery godziny walczyłem, żeby cię wypuścili… Chodźmy… Cholerny Skywalker…


Każdy człowiek, jeśli tylko nie cierpi na rzadką formę alergii na wodę i nie jest czcicielem brudu, wie, jaka to radość wziąć prysznic we własnym domu po podróży.

Nieważne, jaką macie łazienkę. Maleńką, z poobijaną wanną i ponurymi, miejscami popękanymi kafelkami, pamiętającymi czasy Stalina i odwrócenie biegu północnych rzek, czy też przestronną, z wanną z hydromasażem, z bidetem i kabiną prysznicową, która jest jednocześnie łaźnią… W tym drugim przypadku mieliście po prostu więcej szczęścia. Ale zapewniam was, że bez względu na wygląd łazienki, prysznic po podróży będzie ogromną przyjemnością, ba! nawet rozkoszą! Stoisz pod strumieniem gorącej wody, namydlasz się, polewasz zimną wodą, a potem siadasz w wannie, przyglądasz się własnym nogom i czujesz, jak razem z brudem spływa z ciebie zmęczenie…

Ku radości Martina, jego łazienka pasowała raczej do tego drugiego wzoru. I chociaż kabina prysznicowa była dość prosta, bez sprytnych rozpylaczy, spryskujących człowieka wodą w najbardziej niespodziewanych miejscach, a wanna z hydromasażem nie została wyprodukowana przez firmę Jaccuzi i z powodu dość skromnych rozmiarów do igraszek miłosnych z partnerką nie bardzo się nadawała, to wchodząc do własnej wanny albo do kabiny prysznicowej, Martin odpoczywał zarówno duszą, jak i ciałem.

Ponieważ jednak nie chciał znęcać się nad Jurijem Siergiejewiczem, odłożył długą kąpiel w wannie na później i teraz po prostu umył się pod prysznicem – ale za to ze wszystkimi szykanami, polewając się na przemian gorącą i zimną wodą. Wytarł się ręcznikiem, włożył szlafrok i poszedł do gabinetu.

– Już się bałem, że pan utonął – mruknął posępnie czekista.

I staraj się tu, człowieku!

– Umyłem się najszybciej, jak mogłem – powiedział Martin. – Gdyby pan wiedział, co to takiego higiena!

Ku zdumieniu Martina, Jurij Siergiejewicz roześmiał się i w żartobliwym geście podniósł ręce:

– Poddaję się. Masz rację.

– Niechże się pan określi, Juriju Siergiejewiczu, czy jesteśmy na ty, czy na pan – zauważył Martin.

– Na ty – zdecydował czekista po chwili zastanowienia. – Czego pan… czego jeszcze potrzebujesz? Kolacji? Zajrzałem do twojej lodówki, znalazłem tam jabłko, limonki, zgniłe awokado, pięć przepiórczych jaj i dwie cebule. Nie zaryzykowałem przyrządzania posiłku. Zamówić kolację?

– Nie trzeba – skrzywił się Martin, podejrzewając, że Jurij Siergiejewicz skorzystałby z usług swoich podopiecznych i kolacja składałaby się z hamburgerów lub, w najlepszym razie, z gotowej pizzy. – Na razie wystarczy mi koniak, cytryna i fajka.

– Koniak w fajce? – Czekista uniósł brew.

– Tytoń w fajce – poprawił łagodnie Martin. Usiadł przy stole, nabił fajkę, a w tym czasie Jurij Siergiejewicz przyniósł koniak i pokrojoną cytrynę. – Opowiadać po kolei?

– Tak. – Jurij Siergiejewicz demonstracyjnie wyjął z kieszeni dyktafon i włączył go. – Będzie prowadzone nagranie rozmowy.

Martin machnął ręką i opowiedział wszystko, niczego nie ukrywając.

Dobrego profesjonalistę poznaje się po tym, jak słucha. Czasami Jurij Siergiejewicz zadawał pytania, ale bardzo sensowne i w odpowiednich miejscach, nie zakłócając rytmu opowieści. Zaklął tylko raz, gdy się dowiedział, w jaki sposób Irina stała się w siedmiu jedyna. Opowieść Martina zajęła niecałą godzinę i była w miarę wyczerpująca.

– To znaczy, że nie są opiekunami – podsumował Jurij Siergiejewicz. – I nie zajmują się podciąganiem…

– Czym? – zainteresował się Martin.

– To taki termin… z fantastyki… – skrzywił się Jurij Siergiejewicz. – No, progresją…

– Aha – skinął głową Martin. – Kto ich tam wie. Ale według ich słów, jest im wszystko jedno, co zrobimy z otrzymanymi technologiami, i czy zniszczymy się sami, czy nie…

– Kłamią – mruknął Jurij Siergiejewicz. – Tak ukierunkowana działalność nie może być bezsensowna. Albo oni realizują swój plan, albo Obcy. Innej możliwości nie ma.

– Powiedz mi – poprosił Martin, z pewnym wysiłkiem przechodząc na ty – o co tu właściwie chodzi? Jakie macie sugestie?

– Całą prawdę? – uśmiechnął się czekista. – Dobra. Na początek…

Wyjął z kieszeni kartkę papieru, rozłożył i położył przed Martinem. Martin przeczytał, podniósł wzrok na czekistę:

– Nie jestem majorem, tylko porucznikiem rezerwy.

– Teraz już majorem – powiedział Jurij Siergiejewicz. – W przeciwnym razie nie otrzymałbyś dostępu. Dobra… Skacz przez stopień… Gagarinie.

– Nie mam zamiaru pracować dla bezpieki! – wypalił mężnie Martin.

– A czym zajmowałeś się ostatnio? – zauważył rezolutnie Jurij Siergiejewicz. – Nie przejmuj się tak. Sam widzisz: „tymczasowo, z uwagi na interesy państwa i zaistniałe okoliczności wyjątkowe”.

– A jeśli nie podpiszę? – zapytał czupurnie Martin.

– Nikt ci nie proponuje zatwierdzania dekretu prezydenta – uspokoił go Jurij Siergiejewicz. – Podpiszesz tylko umowę o przyjęciu do pracy.

– A jeśli…

– A to już będzie zdrada państwa – burknął Jurij Siergiejewicz i Martin nie zrozumiał, czy on żartuje, czy nie.

Na wszelki wypadek zdecydował, że nie, i podpisał wszystkie trzy egzemplarze umowy.

Jurij Siergiejewicz schował kartki i powiedział:

– Przepustkę wystawią ci na rano. Mundur nie jest ci do niczego potrzebny. Aha, jeszcze jedno.

Przysunął teczkę, otworzył i wyjął dziwnie znajomą paczkę.

– Co to? – zapytał czujnie świeżo upieczony major.

– Broń termiczna aranków – powiedział z obrzydzeniem Jurij Siergiejewicz. – Z tym też miałem masę problemów… mamy ich w arsenale ze dwadzieścia, ale… mniejsza z tym, trzymaj. Tymczasowo.

– Po co mi to na Ziemi? – nie zrozumiał Martin.

– A kto ci powiedział, że zostajesz na Ziemi? – zdumiał się Jurij Siergiejewicz. – Dobra, majorze… trzeba oblać te gwiazdki.

Zanim napili się koniaku, Martin schował broń aranków do sejfu. Czekista westchnął, zakąsił cytryną i powiedział:

– Wszystko, co powiedziałem w czasie poprzedniej rozmowy, było czystą prawdą. Nikt Iriny nie wystawiał. Dziewczyna przypadkiem przeczytała ojcowskie rekomendacje, zapłonęła świętym oburzeniem i poleciała do Wrót…

– Gdzie zaczynało się kłamstwo? – zapytał cicho Martin.

– Raczej niedomówienia. Nie boimy się, że klucznicy nagle odłączą Ziemię od sieci transportowej. Możesz się nie obawiać, damy sobie radę. I w kosmos sami wyruszymy, dzięki hojnym darom kluczników… I naprawdę sądzimy, że klucznicy są spadkobiercami obcej rasy, która przeprowadzała pierwszą falę gwiezdnej ekspansji. I teraz, chcąc nie chcąc, przybliżają nowe kataklizmy…

– Jakie kataklizmy? – zapytał Martin wprost. – Kto zada cios?

Jurij Siergiejewicz westchnął:

– Gdybyśmy tylko wiedzieli… Wszyscy zostali włączeni: i nasi domowi eksperci od cywilizacji pozaziemskich, i teolodzy różnych wyznań… bo nie odrzucamy również wariantu boskiej ingerencji. W raportach nosi to nazwę „Wieża Babel 2”.

– I co mówią słudzy boży? – zainteresował się Martin.

– Nic odkrywczego. Dzisiejsi protestanci zachowują się niemal jak buddyści… Ich zdaniem Bóg istnieje, lecz w żaden sposób nie przejawia się i nie urządza potopów. Katolicy się przystosowali, może obiło ci się o uszy, że chrzczą Obcych… W Asyżu urządzili wspólną mszę z geddarami i lokso… Za to muzułmanie twardo obstają, że wszyscy Obcy to pomiot szatana…

– A nasi, prawosławni?

– Nasi do dziś nie ustalili nic sensownego. W Biblii wszystko jest rozmyte, u Ewangelistów brak jasnych wskazówek… Generalnie nie wypracowano jednolitej polityki. – Jurij Siergiejewicz uśmiechnął się. – Wszyscy są zgodni co do jednego – idealnym wyjściem byłoby zniknięcie Obcych. Wówczas ogłoszono by, że ich wizyty były diabelską sprawką…

– A Judejczycy? – zapytał Martin z nadzieją. Jako Rosjanin czystej krwi (aż do czasów niewoli mongolsko-tatarskiej) twardo wierzył, że kto jak kto, ale Żydzi nie zawiodą i sprowadzą wszystko do rozsądnej i wygodnej formy.

– Żydzi? – westchnął Jurij Siergiejewicz. – Ogłosili, że całe pozaziemskie jedzenie jest koszerne, Obcych traktują serdecznie, handlują z nimi i szykują się do przeprowadzki na inną planetę…

– Wszyscy jednocześnie? – wykrzyknął Martin.

– A co, nie słyszałeś? Wybrali sobie niezasiedloną planetę, na pierwszy rzut oka niezbyt atrakcyjną… Dopiero potem okazało się, że Hanaan ma całe mnóstwo ukrytych zalet, złoża platyny i uranu, urodzajną glebę… Chcą przenieść połowę Jerozolimy. I warstwę gleby z całego Izraela – grubości dziesięciu centymetrów.

– Niemożliwe! – zawołał Martin, wyobrażając sobie długi łańcuch Izraelitów, wchodzących do jerozolimskiej Stacji ze starodawnymi cegłami, kamieniami i workami ziemi na plecach.

– Pisarzy mają dużo, z przejściem sobie poradzą… – zasugerował Jurij Siergiejewicz. – Dobra, nie ma co wzdychać. Niech sobie antysemici rozpaczają, że za dziesięć lat będą się mogli powiesić. W każdym razie, teolodzy też nam nie pomogą. Nawet najmądrzejsi. Brak informacji, rozumiesz?

– W takim razie wersję o boskiej ingerencji odłóżmy na bok – zasugerował Martin. – Po prostu inna rasa, która na drabinie ewolucyjnej stoi wyżej niż klucznicy.

Jurij Siergiejewicz skinął głową:

– Najwyraźniej. No bo kim są klucznicy? Wzorcem kolektywno-indywidualnego rozumu.

Martin tylko zacisnął zęby i szybko nalał sobie koniaku.

– Tak, tak… – powiedział ze współczuciem Jurij Siergiejewicz. – Czyżbyś sam na to nie wpadł? To, co mówi się jednemu, dociera do wszystkich. I to błyskawicznie… Sprawdziliśmy. A przy tym klucznicy zachowują indywidualne cechy… jeśli nie brać pod uwagę standardowych zdań, którymi witają wszystkich, różnice są łatwo zauważalne. Wierz mi, nasi psychologowie uczciwie zarabiają na swój chleb.

– To znaczy, że klucznicy myślą razem?

– Któż to może wiedzieć? Widocznie w razie konieczności mogą. Ale jak się to dzieje? Czy ich świadomości łączą się w superrozum, czy dochodzi do jakiegoś gigantycznego briefingu… Nie wiem. Skomplikowana sprawa. Ale bez względu na to, jak bardzo przewyższają nas klucznicy, mimo wszystko zachowali indywidualność…

– A dalej? Wspólny rozum?

Jurij Siergiejewicz rozłożył ręce.

– Być może. Ale nawet, jeśli ta superrozumna rasa posiada bezgraniczne możliwości, to Bogiem nie jest na pewno. Bóg powinien być początkiem i końcem wszystkiego. Twórcą Wszechświata.

– Jeśli wierzyć dio-dao… – zaczął Martin.

– Nieokreślony bóg? – podchwycił Jurij Siergiejewicz. – Można to przyjąć jako jeden z wariantów. Albo jako toporną analogię, którą możemy się kierować. Na razie nie musimy wybiegać aż tak daleko. Umrzemy, zobaczymy. Na razie potraktujmy kluczników jako potężny nadrozum, który oczekuje od wszystkich okolicznych cywilizacji podobnej wspinaczki po ewolucyjnej drabinie. Od rozumu indywidualnego do rozumu indywidualno-kolektywnego. A potem kolektywnego.

– A potem po Wszechświecie zaczną się szwendać dwa superrozumy – skrzywił się Martin. – Albo kilkaset. Brr! A może wszystkie umysły połączą się w jedną megaświadomość? Co wtedy? I po co to? Ja nie chcę!

Nie umawiając się, stuknęli się kieliszkami i wypili. Jurij Siergiejewicz powiedział śpiewnie lekko wstawionym głosem:

– A kto mógł wiedzieć, że on jest przewodem, dopóki prądu nie włączyli? Niestety, Martinie, nikt nie będzie pytał nas o zdanie. I nikt nie zostawi nam wyboru.

– I to mi się właśnie nie podoba – mruknął Martin. – Dobrze, wystarczy tego pijaństwa na pusty żołądek. Jedziemy coś zjeść?

– Dokąd? – zainteresował się Jurij Siergiejewicz. – Pewnie lepiej ode mnie orientujesz się w restauracjach…

– Ja się przebiorę, a ty dzwoń – polecił Martin. – Dwieście czterdzieści pięć pięćdziesiąt jeden dwanaście. I zblazowanym głosem zamów stolik. A jeśli wszystko jest zajęte…

– To wyjaśnię, jaką organizację reprezentuję – uśmiechnął się Jurij Siergiejewicz. – Już ty mnie nie ucz. A ta restauracja…

– Ja płacę – powiedział stanowczo Martin. – W końcu czyje gwiazdki oblewamy?

– A nadrozum wie czyje – skrzywił się Jurij Siergiejewicz. – Na razie wszystkie gwiazdki są u kluczników w kieszeni…


Jurij Siergiejewicz siadł za kierownicą, tłumacząc, że po pierwsze ma „szmatę” w kieszeni, a po drugie jest przyzwyczajony do prowadzenia samochodu w dowolnym stanie. Było już po jedenastej, ulice opustoszały, więc stara wołga, rycząc i rozbryzgując kałuże, pomknęła po trzeciej obwodnicy, ominęła Nowodziewiczy i zatrzymała się przed niepozornym budynkiem z napisem „Komisariat”.

– Postanowiłeś oddać mnie w ręce milicji? – zapytał Jurij Siergiejewicz. – Za szantaż i… A! Idziemy tam?

Wskazał świecącą się nieopodal reklamę restauracji „Mimino”.

– Nie. Gruzińska kuchnia pasuje do innego nastroju – powiedział Martin. – Dziś będzie europejska. Idziemy.

Szybkim krokiem – deszcz nie przestawał mżyć, a parasoli nie wzięli – Martin i czekista minęli kilka milicyjnych gazików i doszli do drzwi pod szyldem „Stara mansarda”.

– Mam nadzieję, że jest tu winda? – zainteresował się Jurij Siergiejewicz.

– Winda nie będzie nam potrzebna, schodzimy do piwnicy – uśmiechnął się Martin.

– Przecież to mansarda! – zdumiał się czekista.

– Ale przecież stara! – odpowiedział tym samym tonem Martin. – Warstwa kulturalna narasta, miasto schodzi na dół…

Zeszli do sutereny i rzeczywiście znaleźli się na „mansardzie”. Stare drewniane belki, na ścianach idylliczne scenki z życia wsi i zardzewiałe żelastwo – od zamków i podków do motyk i łopat. Przez matowe szyby małych okienek sączyło się przymglone światło „dzienne”.

– Sprytne – Jurij Siergiejewicz pokiwał z uznaniem głową. – Nie wiadomo, czy na zewnątrz jest dzień czy noc…

– I o to chodzi – zauważył Martin.

Nie bywał tutaj zbyt często, ale lubił „Starą mansardę” za dobrą kuchnię, sympatyczną atmosferę oraz ciekawych klientów. Wśród nich można było spotkać biznesmenów, artystów i ładne dziewczęta, które po zrzuceniu zbędnych gramów w pobliskim fitness clubie, postanowiły od razu nadrobić braki w tkance tłuszczowej.

Stolik mieli w rogu. Martin zerknął pytająco na Jurija Siergiejewicza, który zrozumiał nieme pytanie i powiedział:

– Piwo.

Zamówili dwa kufle ciemnego niefiltrowanego piwa i, z rekomendacji Martina, dwie porcje golonki. Piwo przyniesiono im od razu.

– Twoje zdrowie – powiedział Jurij Siergiejewicz. – Przyda ci się.

Martin upił łyk piwa i zapytał:

– Dlaczego mimo wszystko ja?

– Nie rozumiem.

– Dlaczego Ernesto Połuszkin przyszedł właśnie do mnie?

– Poleciłem cię – przyznał się Jurij Siergiejewicz.

– Dlaczego? – powtórzył uparcie Martin. – Bardzo mi to pochlebia, ale… jest przecież Andriej Kuzniecow, jest Losza Filipow…

– Bracia Buszujewowie, Suskar, Tasia Maksimowa… – dokończył Jurij Siergiejewicz. – Przyznaję, ich praca robi wrażenie.

– Przy czym Tasia i Andriej byli wtedy wolni – dodał Martin. – Sprawdziłem. I dałbym sobie rękę uciąć, że Piotr Baturincew pracuje dla was i to od dawna. Dlaczego poleciłeś właśnie mnie?

Jurij Siergiejewicz westchnął ciężko. Jednym haustem osuszył pół kufla, popatrzył znacząco na kelnera i powiedział, wycierając wargi:

– Dlatego, Martinie, że ostatnio zaszedłeś dalej niż inni.

– Wyjaśnij – zażądał Martin, zaczynając się złościć.

– Nie mogę. Dla twojego własnego dobra. – Jurij Siergiejewicz ze smutkiem pokręcił głową. – Możesz mnie kroić na kawałki, a ja i tak ci nie powiem. Ta wiedza nie przyniesie ci żadnej korzyści, wyłącznie problemy.

– Obserwujecie wszystkich, którzy często podróżują Wrotami – mruknął Martin. – Rozumiem… raporty… wykorzystane opowieści… Dokopaliście się czegoś?

Jurij Siergiejewicz robił męczeńskie miny i odwracał wzrok.

– Cholerny klucznik – nie wytrzymał Martin.

Kelner przyniósł Jurijowi Siergiejewiczowi piwo, rozłożył na stole sztućce. Na chwilę zamilkli.

– Miałem największe szanse uratowania Iriny? – Martin spróbował zajść od drugiej strony.

– Nie… – Jurij Siergiejewicz zawahał się. – Chociaż… i tak, i nie… Teraz, gdy już wiemy, że Irinie udało się skopiować samą siebie, mogę być z siebie dumny. Rzeczywiście okazałeś się idealnym kandydatem. Ale spodziewałem się czegoś zupełnie innego, Martinie. Spodziewałem się, że w poszukiwaniu Iriny przeczeszesz kilka planet, będziesz szedł po jej śladach, nie nadążając… Myślałem, że cała ta sprawa okaże się bardziej banalna.

– Chodzi nie tylko o Irinę, chodzi o mnie… – Martin patrzył na czekistę przenikliwym wzrokiem. – Powiedz, chciałeś, żebym nawiązał z nią romans… Dlatego odrzuciłeś Maksimową i braci.

Jurij Siergiejewicz prychnął.

– Nie odpuszczę sobie teraz! – nie wytrzymał Martin. – Jak ja nie lubię aluzji i niedomówień!

– To akurat dobrze – uspokoił go Jurij Siergiejewicz. – Dobra, dość już o tej twojej wyjątkowości. Nie jesteś wyjątkowy, po prostu znalazłeś się na właściwym miejscu we właściwym czasie. Być może rok później na poszukiwanie dziewczyny wysłałbym Kuzniecowa. A rok wcześniej – Pospieszaja.

– Wołodię Spieszko? – zdumiał się Martin. Pamiętał tego inteligentnego okularnika, który szybko zyskał renomę, a w rozmowie nadużywał słówka „pośpieszymy”. Wołodia pół roku temu wycofał się z zawodu… – Nie słyszałem, żeby go tak nazywali. Słyszałem Spieszok…

– W naszych raportach występował jako Pospieszaj – przyznał się Jurij Siergiejewicz. – Ale teraz już nie pracuje.

Kelner przyniósł golonkę, życzył im smacznego i oddalił się. Martin z przyjemnością obejrzał zamówione danie: podwędzona, delikatna, świeża golonka, serwowana z grzybkami i kaszą gryczaną, z przysmażoną na masełku cebulką i tartym przepiórczym jajkiem na dużym, matowym, okrągłym, białym talerzu.

– Wiesz – zaczął Martin – każda potrawa powinna mieć swój smaczek. Tutaj najważniejsze jest przepiórcze jajko.

– Zdążyłem zauważyć, że masz słabość do przepiórczych jaj. – Jurij Siergiejewicz wziął do ręki sztućce.

– I koniecznie piwo! Świeże, ciemne piwo… A ja w waszych raportach występuję pod przezwiskiem Piechur? – błysnął wiedzą Martin.

Starannie gryząc kawałek mięsa, Jurij Siergiejewicz mruknął:

– Yy… faktycznie smaczne… szczerze?

– Szczerze – palnął lekkomyślnie Martin.

– Snob.

Jeszcze nigdy w życiu Martin nie czuł się tak poniżony. Gdyby Jurij Siergiejewicz wsadził mu twarz w kaszę gryczaną z całym tym aromatycznym masełkiem, cebulką i jajkiem – nawet wówczas poniżenie nie byłoby tak dotkliwe.

– Nie gniewaj się – poprosił Jurij Siergiejewicz. – To było jeszcze zanim objąłem tę sprawę…

– Wybrałbyś mi inne przezwisko? – zainteresował się Martin.

– Szczerze? – zapytał znowu czekista.

Martin pokręcił głową i utkwił wzrok w talerzu. W dużym, matowym, okrągłym, białym talerzu.

– Co za różnica, jakimi imionami nas nazywają? – wzruszył ramionami Jurij Siergiejewicz. – Znacznie ważniejsze jest to, jak sami siebie nazwiemy. Sam na sam ze sobą, w samotności, kiedy słyszy nas tylko Bóg i diabeł…

Martin podniósł wzrok na Jurija Siergiejewicza:

– Jesteś pewien, że w twojej rodzinie nie było klucznika?

– Był psychiatra, pop i księgowy-defraudant… – wyliczył Jurij Siergiejewicz. – Psychiatra się rozpił, pop u schyłku żywota został pozbawiony godności kapłańskiej… coś się moim przodkom nie wiodło. Był również Tatarzyn i Żyd. Sto lat temu zaplątał się nawet czerwony łotewski strzelec. Kluczników nie było.

Martin uśmiechnął się mimo woli.

– A jak zatytułowałbyś własne dossier?

– Dzięcioł – odparł bez wahania Jurij Siergiejewicz. – Dlatego, że upierdliwie walę w jeden punkt. Do skutku. Dłubię i dłubię, czasem trafiając na tłustą larwę, a czasem na próchno.

Ukroił kawałek golonki i nabił na widelec. Zjadł i powiedział:

– Naprawdę smaczne. Dzięki. Bycie snobem musi być przyjemnym zajęciem.

– Myślisz, że nigdy nie zdarzyło mi się głodować, albo dzielić ostatniego suchara na trzy dni? – zapytał Martin. – Pić wody z kałuży, jeść owoców, po których albo dostanę biegunki, albo wyciągnę nogi?

– Wiem, że się zdarzało – powiedział Jurij Siergiejewicz. – Przecież nie mówię, że nazwałbym cię Snob.

– A jak?

– Dandys.

Martin prychnął.

– „Dżentelmen” jest za długie, poza tym, to określenie straciło na wartości – wyjaśnił Jurij Siergiejewicz. – Angielski dandys wcale nie chodził we fraku. W razie potrzeby wyruszał do Indii, żeby tam chorować na malarię na chwałę królowej. Jak trzeba, wszystko powinno być comme il faut… a kiedy indziej nie straszna mu woda z kałuży, pot i krew… Wiesz, co znaczy comme il faut?

Martin skinął głową.

– Nasze narodowe nieszczęście polega na tym – czekista nieoczekiwanie uderzył w wysoki ton – że lubujemy się w skrajnościach. Albo brudny, tępy drab z wielodniowym kacem i przepitym głosem, albo zarozumiały nuworysz, który boi się ubrudzić paluszki i gardzi bydłem. A Europa zrozumiała to już dawno temu – bądź dżentelmenem, jeśli jest ku temu możliwość, cierpliwie znoś wszystko, gdy możliwości nie ma. Dlatego angielscy dżentelmeni zbudowali wielkie imperium…

– Dżentelmen na zachód od Suezu nie odpowiada za to, co robi dżentelmen na wschód od Suezu… – mruknął Martin.

Jurij Siergiejewicz zajaśniał:

– Właśnie! Być może brzmi cynicznie, ale to prawda! Świat jest zbyt różnorodny, żeby był niezmienny. Nie mamy takiego prawa! Podziękujmy naszym wielkim literatom dziewiętnastego wieku, władcom dusz, Dostojewskim i Tołstojom, Kuprinom i Buninom… niezliczonym rzeszom pisarzy! Jeśli już humanizm – to z przebaczeniem wszystkiego, jeśli sprawiedliwość – to natychmiast, wszystkim i od razu. Kucharki na caryce… Puszkin ostrzegał, czym kończy się zadowalanie pragnień kucharek… Ale nie! Zachciało im się budowania raju na Ziemi! I w efekcie zbudowali komunizm. Zdeprawowali klasę rządzącą i doły. I za to zgnili na obczyźnie, stali się zwierciadłami rewolucji, albo warstewką między sierpem i kowadłem. I dobrze im tak! Jak ja się cieszę, Martinie, że dzisiaj prawie nie mamy pisarzy, że wszyscy zajęli się tworzeniem historii dla kluczników.

Martin skrzywił się.

– Za mocno powiedziane? – zapytał Jurij Siergiejewicz, pijąc piwo. – Zbyt okrutne? My ze swoim rosyjskim zamiłowaniem do skrajności sami wykopaliśmy sobie grób! A dzięki klucznikom możemy wreszcie swobodnie odetchnąć… Gdyby nie oni, stoczylibyśmy się po równi pochyłej… mniej więcej w dwa tysiące piętnastym roku byłby z nami koniec, tak brzmiały prognozy. I wiedz, że ja popieram twoją skłonność do wykwintnego jedzenia, eleganckich ubrań i dobrej muzyki. Ty na to zarabiasz błotem i krwią, potem i nerwami. I tak właśnie powinno się zarabiać… golonka z przepiórczymi jajkami… – opuścił wzrok na talerz.

Martin zastanowił się i zamówił butelkę „Tullamore Dew”.

Długo jeszcze siedzieli, rozmawiając o wszystkim, prócz sprawy Iriny.

Gdzieś w kosmosie czarne statki kluczników podążały na sygnał niewidocznych latarni, włączając do galaktycznej sieci transportowej nowe planety. Dwie ostatnie Iriny Połuszkiny zastanawiały się, jak uratować Wszechświat. W gabinetach bezpieki dyżurni wpinali nominację na majora do teczki Martina Dugina, znanego jako Snob.

A Martin i Jurij Siergiejewicz pili irlandzką whisky. Jurij Siergiejewicz obiecał zaprowadzić Martina do restauracyjki, mieszczącej się na prawdziwej mansardzie ambasady Białorusi. Martin mętnie tłumaczył, że najbardziej na świecie lubi zwykłe posiadówki w kuchni, a te wszystkie restauracje to tylko tak, z ciekawości i dla odprężenia. Czekista opowiadał o swoich wypadach poza granice Ziemi – starannie unikając konkretów i koncentrując się na zabawnych szczegółach życia pozaziemskiego. Prywatny detektyw odwzajemnił się opowieścią (z pominięciem nazwisk) o najciekawszych sprawach: o niewidomym wędrowcu i jego psie przewodniku – Martin gotów był przysiąc, że decyzje o wyborze kolejnej planety podejmuje pies, o dziewięcioletnim chłopcu, który uciekł z domu i przeszedł przez pięć Stacji, nim Martin go dogonił i namówił do powrotu – pomogła tylko przysięga, że naprawdę dostanie upragnione rolki. Potem rozmowa płynnie przeszła do omówienia różnych marek koniaku, a potem restaurację zamknięto, a oni wyszli w chłodną noc. Powietrze przesiąknięte było wilgocią, ale deszcz wreszcie przestał padać. Jurij Siergiejewicz usiadł za kierownicą, błyskawicznie trzeźwiejąc. Martin zażądał od niego tajnych czekistowskich tabletek-wytrzeźwiaczy, ale Jurij Siergiejewicz zapewniał go, że działa wyłącznie długi trening i poczucie obowiązku. Siłą rozpędu (sekretny wzór na udany wieczór: czas pijatyki równa się serdeczności rozmowy podzielonej przez liczbę wypitego alkoholu) pojechali do „Kropki”. W tym popularnym klubie nocnym wieczór właśnie dogasał – małolaty wyszalały się już i wychodziły, upojone koktajlami energetycznymi, zakochane pary zmęczyły się tańcami, i w ogromnej sali z betonową podłogą zostało najwyżej czterdzieści osób. Jedni grali w bilard na niepoważnie małych stołach, inni dopijali drinki przy barze. Martin i Jurij Siergiejewicz usiedli na obrotowych stołkach i zamówili po szklance whisky – nie było sensu mieszać alkoholi, tym bardziej nad ranem.

Na estradzie niemłody mężczyzna śpiewał przy akompaniamencie gitary:


Do ręki książkę wziąłem

Znów przeczytałem Kinga

Wtedy wreszcie pojąłem

Ze tak to właśnie było

Z nitek babiego łata

I z dymów w Trafalgarze

Utworzyłem fornita

I umieściłem w gitarze


Jurij Siergiejewicz pogroził Martinowi palcem:

– A ty gdzie umieściłeś swojego fornita? [Fornit – postać z opowiadania Stevena Kinga Ballada o celnym strzale. Czarodziejska istota, mieszkająca w maszynie do pisania i przynosząca natchnienie]

– Wyprowadził się dawno temu – odpowiedział Martin. Jurij Siergiejewicz pokręcił głową:

– Kłamiesz… każdy, kto umie opowiadać historie, ma swojego fornita. Kiedyś były muzy, ale teraz się zmutowały i mamy fornity.

– Ale tylko wtedy, gdy opowiada się historie ludziom – odparł Martin. – A ja rzucam je na potrzeby kluczników.

– A wiesz, czemu oni chcą, żeby opowiadać im historie? – zapytał szeptem Jurij Siergiejewicz.

– No? – Martin nastawił uszu.

Ale w tym momencie czekista jakby wytrzeźwiał i tylko z uśmiechem pokręcił głową.

A śpiewak uderzał w struny i śpiewał:


Czasem jest dzielny i śmiały

Czasem zupełnie inaczej

Gdy wścieka się na wszystko

Pije na umór i płacze

Lecz gdy powieją złe wiatry

Znów na ratunek spieszy

Znam dobrze jego imię

Wciąż dźwięczy w mojej duszy

[Wykorzystano fragmenty Piosenki o fornicie Olega Medwiediewa]


Martin zaczął bić brawo. W pustej sali oklaski zabrzmiały bezradnie jak puste strzały.

2

Nigdy nie upijajcie się, jeśli następnego dnia czekają was wielkie czyny.

Przez jakiś czas Martin leżał bez ruchu, myśląc o szlachetnym don Rumacie Estorskim, który błyskawicznie wytrzeźwiał po obłędnym pijaństwie z baronem Pampą. Poprzez ból głowy próbował wyobrazić sobie, w jaki sposób działa sporamina i doszedł do wniosku, że cudowne tabletki po prostu przyśpieszają metabolizm, co powinno pomóc zarówno w gojeniu się ran, jak i w walce z produktami rozpadu alkoholu. Wstał z jękiem, poszedł do kuchni, popił wodą mineralną tabletkę przeciwbólową i zajrzał do gabinetu. Heroiczny czekista spokojnie spał na nierozłożonej kanapie, a na podłodze obok leżała broń termiczna aranków.

Martin pokręcił głową i poszedł pod prysznic.

Gdy Martin wyszedł z łazienki, Jurij Siergiejewicz dziarsko walił naczyniami w kuchni, śpiewając pod nosem:


On w świecie pierwszy czytywał Kastanedę

I w telewizji szukał podniety

A z samotności szarpał akordy

Tępymi kłami głuchej tęsknoty


A w świecie drugim motyle i gwiazdy

Jak cukier chrzęściły pod jego butami

Ale sensu za grosz nie było

Ani w jednym ani w drugim działaniu


A w świecie trzecim zacisnął zęby

Został stalkerem martwych stref

Zdzierał dymiący się kożuszek

Gdy przez ognisty horyzont szedł


Martin stanął na progu kuchni, a czekista na jego widok uśmiechnął się wesoło, starannie nacinając nożem kolejne przepiórcze jajko – i wylewając je na patelnię.

– Skąd ma pan jajka? – zapytał ponuro Martin.

– Wczoraj stanowczo odmówiłeś opuszczenia restauracji, dopóki nie sprzedali ci opakowania – oznajmił Jurij Siergiejewicz, przerywając muzykowanie i kucharzenie.

– A co to za piosenka?

Jurij Siergiejewicz zdumiał się szczerze.

– Wczoraj dwa razy zamawiałeś ją na bis, nie pamiętasz?

– Już sobie przypomniałem – burknął Martin. – Niedoczekanie, żebym jeszcze kiedyś pił z czekista…

Jurij Siergiejewicz nie obraził się za „czekistę”. Urząd bezpieczeństwa państwa zawsze hołdował tradycjom.

– Daj spokój, świetnie się trzymałeś. Proszę… jajka z keczupem, herbata z cytryną…

Martin usiadł przy stole, spojrzał smętnie na talerz i westchnął. Już miał oznajmić Jurijowi Siergiejewiczowi, że wszystkie lecznicze właściwości przepiórczych jaj przejawiają się wyłącznie w postaci surowej, ale przypomniał sobie „Snoba” i nic nie powiedział.

Herbata weszła mu znacznie lepiej. W głowę rykoszetem uderzył nadmiar wczorajszego wieczoru.

– Kac? – zapytał domyślnie przenikliwy Jurij Siergiejewicz.

– Stare drożdże nie rdzewieją – oznajmił Martin. – Po co wyjmowałeś broń termiczną? Chciałeś się ostrzeliwać?

– Broń wyjąłeś ty – przypomniał mu czekista. – Demonstrowałeś, z jaką beztroską obchodzą się z nią dzieci aranków…

– O Boże… – wyszeptał Martin.

– Nic się nie stało, kontrolowałem sytuację – uspokoił go Jurij Siergiejewicz. Popatrzył ze współczuciem i wyjął opakowanie jakichś tabletek. – Weź od razu pięć sztuk, pomoże ci.

– A mówiłeś, że nie ma żadnych tajnych tabletek! – oburzył się Martin, demonstrując, że coś niecoś zachowało mu się w pamięci.

– To nie są żadne tajne tabletki. Zwykły kwas bursztynowy, do nabycia w każdej aptece.

Martin zjadł jajecznicę i popił tabletki. Pokornie wziął od Jurija Siergiejewicza papierosa i zapalił – na fajkę nie miał sił.

– Gdzie chcesz wyruszyć? – zapytał Jurij Siergiejewicz. – Na Sheali czy na Talizman?

Martin drgnął:

– To konieczne?

– A co, masz zamiar zatrzymać się w pół drogi? – zdumiał się Jurij Siergiejewicz. – W drodze wyjątku wyruszysz uzbrojony. Więc dokąd?

– Jeszcze nie wiem – burknął Martin. – Stanę przed terminalem i wybiorę… Jura, co ja mam robić?

– To samo, co wcześniej. Próbuj ratować Irinę.

– Przecież już wiemy, czym to się kończy… – westchnął zrezygnowany Martin. – Dlaczego muszę być sam? Ernesto Połuszkin nie chce szukać córki?

– Naprawdę byś tego chciał? – zapytał drwiąco Jurij. – Zresztą, on się nie ruszy. Stwierdził, że przeżyje tylko jedna Irina, bez względu na to, co będziemy robić. A nie ma ochoty patrzeć bezradnie na śmierć córki…

– A ty? – drążył Martin.

– Poszedłbyś ze mną na zwiad? – zachwycił się czekista. – Nie, Martinie. Nie mogę. Chciałbym, ale nie mogę. Ktoś musi osłaniać twój tyłek. Sam rozumiesz, że nasze działania nie zyskały aprobaty zwierzchnictwa.

– Jura, nie baw się ze mną w ciuciubabkę – poprosił Martin. – Co powinienem zrobić?

– Przekonać kluczników, że ich program transportowy jest niebezpieczny.

– Przekonać kluczników? – Martin roześmiał się gorzko. – Tylko tyle? Próbowałeś kiedyś dyskutować z istotami, które nie reagują na pytania i mogą zetrzeć planetę w pył?

– Martinie, nie ma innego wyjścia. Być może mamy kilkadziesiąt, czy nawet kilkaset lat. A może to ostatnie minuty. Jeśli klucznicy będą nadal tępo łączyć planety w jedną sieć – Wszechświat zginie.

– Oni są innego zdania… – powiedział w zadumie Martin. – Na tym właśnie polega problem… Mają podstawy, by w to wierzyć, a jednocześnie nie podają swoich argumentów… Jak przekonać kluczników, nie wiedząc tego, co wiedzą oni?

– Dowiedzieć się, co oni wiedzą – uśmiechnął się Jurij.

– Nawet, jeśli się dowiem… – Martin napił się herbaty, rzucając błagalne spojrzenie swojemu dręczycielowi. Jurij Siergiejewicz wyjął spod stołu butelkę z resztką koniaku i postawił przed Martinem.

– Dziękuję… – powiedział Martin z głębi serca i dolał koniaku do herbaty. – Jurij! Sam rozumiesz, że wiedza nigdy nie gwarantowała zwycięstwa w dyskusji. W efekcie o wszystkim decyduje władza.

– A więc musisz stać się silniejszy od kluczników – czekista pozostał niewzruszony. Martin zachłysnął się herbatą, a Jurij popatrzył na zegarek i rzekł: – Samochód czeka. Ubieraj się.

– I żadnych komentarzy? – zapytał Martin.

– Żadnych.

Martin westchnął.

– Dobrze. O Talizmanie trochę słyszałem, ale Sheali… co oni tam mają dziwnego na tym Sheali?

– Nasi analitycy… – zaczął Jurij. – A w sumie to nie analitycy, tylko Ernesto Połuszkin w jedynym egzemplarzu. On uważa, że sheali są nierozumni.

– Co takiego? – roześmiał się Martin.

– To naprawdę inteligentny facet – powiedział Jurij. – Skoro wyciągnął taki wniosek, to widocznie miał ku temu podstawy. Ale po wypadku z Iriną odmawia współpracy. Nie chce nawet uzasadnić swoich poprzednich wniosków.

– A nie możecie wydać mu polecenia służbowego?

Jurij Siergiejewicz pokręcił głową.

– Martinie, jeśli człowiek pracuje w takiej strukturze jak nasza, bardzo łatwo nim kierować. Ale wyłącznie do pewnych granic.

– Za dużo wie, żeby można go było przycisnąć? – zrozumiał Martin. – I jeszcze jakieś szpiegowskie gówno… w rodzaju sejfu z dokumentami w szwajcarskim banku?

Czekista milczał. Bardzo wymownie.

– Z waszej firmy nigdy nie wychodzi się do końca – powiedział półgłosem Martin.

– Zdarzają się wyjątki. Wszystko, co wiem, to fakt, że zdaniem Połuszkina rasa sheali nie ma rozumu. Miej to na uwadze, gdy odwiedzisz ich planetę.

– Bzdura – stwierdził Martin, sięgając po butelkę.

Ale Jurij łagodnie wyciągnął go zza stołu i oznajmił:

– Hrabio, już czas. Czekają was wielkie czyny. Plecak ci spakowałem, na czwartym punkcie stoją nasi ludzie, nie przyczepią się do broni. Chodźmy.

– Ale ja teraz nie wymyślę żadnej sensownej historii! – oburzył się Martin. – Daj mi chociaż ze dwie gotowe, przecież macie zapas!

– Nie mogę – uciął Jurij, wypychając Martina z kuchni. – Wybacz, ale nie mogę.

Dopiero wchodząc na korytarz moskiewskiej Stacji, Martin pozwolił sobie na rozluźnienie. Zatrzymał się, rozmasował pomiętą twarz. Otrzepał się jak mokry pies. Wyszczerzył zęby – jakby nadal stał przed nim podpułkownik bezpieczeństwa Jurij Siergiejewicz.

– Wasza mać – mruknął Martin. – Niech was nie znam…

No bo dlaczego rosyjskie służby specjalne z takim zapałem stosują metodę kija i marchewki, skoro wystarczy po ludzku pogadać?

Martin zdążył polubić Jurija Siergiejewicza i nawet zgadzał się z większością jego opinii. Ponadto nie miał alergii na organa wewnętrzne, w dzieciństwie zaczytywał się książkami o wywiadowcach i śledczych, jednakowo zachwycając się Sherlockiem Holmesem, Niro Wolfem, Erastem Fandorinem i Stirlitzem. Jamesa Bonda nie lubił z pobudek patriotycznych. Potem na długi czas jego idolami stali się Bogdan Ruchowicz Oujancew-Siu i Bagatur Łobo, [Bohaterowie cyklu powieściowego Holma van Zajczika (pseudonim rosyjskiego autora sf, Wiaczesława Rybakowa) Złych ludzi nie ma] nie mógł się tylko zdecydować, kogo naśladować – czy prostego, ale dzielnego i silnego Bagatura, czy przenikliwego i nerwowego Bogdana.

Wystarczyłoby, żeby Jurij Siergiejewicz porozmawiał z Martinem, odwołał się do jego uczuć patriotycznych i mniej lub bardziej otwarcie przedstawił sytuację. Ale Martin wiedział, że w firmie nie siedzą sami idioci. I wszystko: krótki pobyt w celi, wieczorne pijaństwo, zawoalowane groźby i kretyński awans na majora miało swój sens.

Najprawdopodobniej.

Zanim Martin podszedł do klucznika, przewinął w pamięci wczorajszy wieczór i noc. Wszystko, co mówił i robił. Wszystkie zmiany nastroju i niesympatyczne teksty, których uważnie wysłuchał czekista.

Dobrze mieć we krwi wysoki poziom dehydrogenazy alkoholowej. A mówiąc po prostu – nie upijać się do utraty przytomności.

Zresztą, Jurij Siergiejewicz też mógł poszczycić się wysoką odpornością na alkohol. On również nic nie powiedział – nic ponad to, co chciał powiedzieć. Nie zdradził, dlaczego służby specjalne wybrały właśnie Martina. Nie przyznał się, jakim cudem Martin może przekonać kluczników.

A może wcale nie trzeba ich przekonywać? Może chodzi o coś zupełnie innego?

Martin westchnął. Domysły i tak nie miały sensu. Trzeba znaleźć Irinę i naradzić się z nią.

A w tym celu należy przejść przez Wrota. Mimo bólu głowy i parszywego samopoczucia.


– Wydaje nam się, że nasze życie to ciągłość – oznajmił Martin, sadowiąc się w fotelu przed klucznikiem. – Fotonowi również może się wydawać, że jest cząsteczką, choć wiemy, że jest również falą.

– Ciekawe – powiedział klucznik i poruszył się w fotelu. To był mały klucznik – albo młody, albo niski z natury. Żywy blask oczu mógł świadczyć o młodym wieku.

– Czy to ja grzebałem w piaskownicy, zatroskany trwałością piaskowych bab? – ciągnął Martin. – Czy to ja błądziłem palcami po zapięciu biustonosza swojej pierwszej dziewczyny i zbyt szybko skończyłem? Czy to ja wkuwałem po nocach, pakując do głowy wiedzę, która nie przydała mi się nigdy w życiu? Czy to jestem ja, który siedzę teraz przed tobą? Atomy mojego ciała zmieniły się po raz kolejny, wszystko, w co wierzyłem, okazało się niegodne wiary, wszystko, co wyśmiewałem, okazało się jedynie ważne, o wszystkim zapomniałem i wszystko sobie przypominałem… Kim więc jestem? Cząsteczką czy falą? Co jest we mnie z tego chłopca o kędzierzawych włosach, patrzącego spode łba ze starej fotografii? Czy rozpoznałby mnie przyjaciel ze szkoły, czy pamięta moje wargi dziewczyna z równoległej klasy, czy miałbym o czym porozmawiać ze swoimi nauczycielami? We mnie samym, gdy miałem pięć lat, będzie więcej podobieństw do dowolnego pięciolatka niż do mnie dzisiejszego! A ja, gdy miałem lat osiemnaście? Myślałem kroczem, jak każdy szczeniak! A mając dwadzieścia pięć lat sądziłem, że życie jest wieczne i nie wdychałem jeszcze powietrza innych światów. Więc dlaczego myślimy, że dano nam jedno jedyne, nieprzerwane życie? Najsprytniejsza pułapka życia to nasza pewność, że jeszcze nie umieraliśmy. A przecież mamy za sobą niejedną własną śmierć. Chłopiec o niewinnych oczach, młodzieniec, który bawił się całymi nocami, nawet ten dorosły Martin, który odnalazł swoje miejsce w życiu, wszyscy oni są martwi. Wszyscy zostali pogrzebani we mnie, zjedzeni i przetrawieni, i wydaleni razem z zapomnianymi iluzjami. Mały chłopczyk chciał być śledczym – ale czy jego marzenia mają coś wspólnego z moim obecnym życiem? Młodzieniec pragnął miłości – ale czy wiedział, że chodzi mu tylko o seks? Dorosły rozplanował swoje życie aż do śmierci – ale czy jego plany się spełniły? Jestem inny i zmieniam się z każdą chwilą! A w mojej przeszłości ciągnie się rząd nagrobków – nie wystarczyłoby Bibliotek, by każdy pochowany Martin otrzymał swój obelisk. I to jest słuszne, kluczniku, to jest nieuniknione. Świat mądrych starców byłby nudny i bezpłodny, świat dorosłych pragmatyczny i suchy, świat wiecznych dzieci szalony i głupi. Dziecko, które odrzuca dzieciństwo, które spieszy się żyć, w podskokach mknąc ku dorosłości, budzi smutek i poczucie winy… Jakby nasz świat był zbyt okrutny dla dzieciństwa. Dorosły, który udaje dziecko, albo po czterdziestce robi z siebie hipisa, budzi zakłopotanie i litość… Jakby nasz świat okazał się niegodny, by dorosnąć. Odmładzający się starcy, przemądrzali młodzieńcy – to zarzut stawiany światu. Zbyt skomplikowanemu, zbyt okrutnemu światu. Światu, który nie zna śmierci i grzebie nas każdego dnia. Gdyby ktoś spełnił upragnione marzenie ludzkości, gdyby ofiarował mi nieśmiertelność z zastrzeżeniem, że zapłatą będzie niezmienność – co bym odpowiedział? Co bym zrobił, gdybym w otwierającej się przede mną wieczności był skazany na niezmienianie się? Musiałbym słuchać tej samej muzyki, kochać te same książki, spotykać się z tymi samymi kobietami, rozmawiać wciąż o tym samym z ciągle tymi samymi przyjaciółmi? Gdybym myślał o tym samym, gdyby nie zmieniały się moje gusta i przyzwyczajenia? Nie znam odpowiedzi, kluczniku. Ale wydaje mi się, że zapłata byłaby zbyt wysoka. Straszliwa zapłata za wieczność. Nasz problem polega na tym, że – podobnie jak fotony – jesteśmy dualni. Jesteśmy jednocześnie cząsteczką i falą… języczkiem płomienia świadomości, który pląsa na ciężkich, naftowych falach czasu. I nie potrafimy zrezygnować z żadnej z części składowych – podobnie jak foton nie może się zatrzymać, nie może pozbyć się jednej ze swoich składowych. I na tym polega nasz problem, nasza tragedia, zaklęty krąg. Nie chcemy umierać, ale nie możemy się zatrzymać – bo zatrzymanie się byłoby tylko inną formą śmierci. Wiara mówi nam o życiu wiecznym, ale czyje życie ma na myśli? Mnie, małego chłopca, być może najbardziej niewinnego i najczystszego z moich wcieleń? Mnie, naiwnego i romantycznego młodzieńca? Mnie, pragmatycznego i oschłego? Mnie, chorego na Alzheimera starca? Przecież to też będę ja. Ale który „ja” zostanę wskrzeszony w wieczności? Czyżby ten bezsilny i slaby? A jeśli ten przy zdrowych zmysłach, to czym zawinił bezradny staruszek? A jeśli zostanie wskrzeszony każdy ja, to czy w raju starczy miejsca dla mnie samego?

Martin zamilkł na chwilę, z cichą nadzieją, że klucznik coś powie.

Ale klucznicy nigdy nie udzielali odpowiedzi. Mały klucznik siedział w fotelu, spoglądał uważnie na Martina i milczał.

– Tylko iluzja ciągłości daje siłę do życia, nie zauważa tych nas, którzy niczym cienie padają do naszych nóg – ciągnął Martin.

– Przy każdym kroku, przy każdym oddechu. Umieramy i ożywamy, pozwalając martwym grzebać swoich zmarłych. Idziemy, wiedząc, że jesteśmy cząsteczką i mając nadzieję, że jesteśmy falą. Nie mamy wyboru, tak jak nie ma go foton, mknący od gwiazdy ku gwieździe. I może powinniśmy być wdzięczni za to, że nie mamy innego wyjścia.

Martin zamilkł.

– Rozwiałeś mój smutek i samotność, wędrowcze. Wejdź we Wrota i kontynuuj swą drogę.

Martin skinął głową, nie wstając z fotela.

– Fotonowi, którego wypluła supernowa, wydaje się być może, że jest cząsteczką. Nigdy nie zastanawiałem się nad tym, czy fotony potrafią myśleć – klucznik uśmiechnął się, obnażając białe płytki zębów. – Ale każdy foton kiedyś skończy swoją drogę. Na siatkówce twojego oka czy w fotosferze innej gwiazdy – to nieistotne. Tak czy inaczej, nie zginie bez śladu.

Martin kiwnął głową i wstał.

– Podoba mi się twoja analogia – powiedział klucznik. – Nigdy nie zapominaj, że jesteś nie tylko cząsteczką, ale również falą.

– Kluczniku! – wykrzyknął wstrząśnięty Martin, ale klucznik już wstał z fotela. Był bardzo niski, sięgał Martinowi do ramienia. Śmieszna, futrzana, krótkonoga istota, z głębokimi ciemnymi oczami…

– Najsprytniejsza pułapka życia to pewność, że kiedyś się umrze – rzekł klucznik, nie odrywając wzroku od Martina. – O, jakże łatwo byłoby żyć, wiedząc, że jesteś śmiertelny! Jakże falująco być jedynie cząsteczką elementarną, mknącą przez wieczną ciemność! Jak elementarnie być wieczną falą, niezmienną nie tylko w czasie, ale i w przestrzeni! Każda skrajność jest zgubna, Martinie. Odrzucając wieczność, tracimy sens istnienia. Odrzucając zmienność, tracimy sens samej wieczności…

Klucznik zrobił krok w stronę Martina i ten z drżeniem poczuł na nadgarstku dotyk małej, futrzanej łapki.

– Strach to skorupa rozumu, który przestraszył się tego, co niepoznane – wyszeptał klucznik. – Strach jest właściwy każdej istocie. Ale czasem dzieje się tak, że strach staje się właściwy całemu społeczeństwu… Nie wolno się bać, Martinie. Albowiem strach zabija duszę. Strach to mała śmierć, a wielkie unicestwienie…

Martin zmarszczył brwi i pociągnął cytat dalej:

Stawię mu czoło. Niech przejdzie po mnie i przeze mnie…

[Klucznik i Martin cytują litanię przeciwko strachowi z obrządku zakonu Bene Gesserit z Diuny Franka Herberta]

Klucznik rozpłynął się w uśmiechu.

– Ruszaj na Sheali, Martinie. I zrób to, co musi zostać dokonane.

I znikł tak szybko, że świadomość odmówiła uznania tego zniknięcia. Martin musiał opuścić wzrok, żeby pozbyć się wrażenia ręki klucznika na swoim nadgarstku.

– Zastrzelić się i nie żyć – wymamrotał Martin, myśląc o tym, co się stało. – Przecież to niemożliwe!

Właśnie otrzymał polecenie od klucznika! Jego, świeżo upieczonego współpracownika służb bezpieczeństwa Rosji, zwerbowali wszechpotężni klucznicy!

– O Boże, i po co ja wtedy podniosłem słuchawkę… – wyszeptał Martin. – Dlaczego nie zostałem na Topieli, czemu nie poszedłem do miasta po wywar z rzadkich wodorostów?

Ale w tych słowach kryło się zbyt wiele strachu, by Martin miał ochotę kontynuować myśl.

3

Rdzeniem miasta była świątynia.

Samo miasto stanowiło mieszaninę stylów architektonicznych. Nie brakowało tu błyszczących wieżowców ze szkła i stali, przypominających futurystyczne budowle aranków, ani przytulnych domków, otoczonych niewysokimi plotami, nie brakowało stadionów, supermarketów, banków i szkół – a w każdym razie ich miejscowych odpowiedników.

Ale to świątynia była sercem miasta, jego kręgosłupem i kamieniem węgielnym. Wszystkie drogi prowadziły do świątyni – szarego, kamiennego stożka kilkusetmetrowej wysokości. W pewien sposób budowla przypominała wieżę Babel ze średniowiecznych rysunków – swoją solidnością, drogą, spiralnie opasującą stożek i prowadzącą aż na sam szczyt, oraz nieuchwytną nieregularnością, niedokończeniem. Spokojny, niemal niewidoczny w świetle dnia płomień gazowych pochodni drżał na szczycie świątyni i w niszach skalnych. Nocą musiał to być niesamowity widok…

Martin wyjął aparat i pstryknął kilka zdjęć na pamiątkę. Po zastanowieniu uznał, że świątynia sheali przypomina Stację kluczników na Aranku, tylko zbudowaną z naturalnych materiałów.

Ze wzgórza, na którym stała miejscowa Stacja (wyjątkowo zwyczajna i niepozorna), rozciągał się wspaniały widok. Gigantyczny, szary stożek, złote iskry pochodni na tle niebieskiego nieba… Słońce oświetlało Djork i stolica Sheali prezentowała się Martinowi w całej swej krasie. Widać było pajęczynę uliczek wokół świątyni, zielone ogrody, sunące po drogach samochody, malutkie punkciki przechodniów… nawet stąd w kroku sheali dawało się dostrzec charakterystyczną skoczność, odziedziczoną po ptasich przodkach.

Na Martina nasuwał się powoli wielki cień – ponad jego głową przepływało właśnie cygaro sterowca – sheali nie lubili zbyt szybkich środków transportu. W błyszczącej, stalowej sieci zawieszonej pod sterowcem Martin zauważył polana. Coś mu to przypomniało… jakiś stary rysunek fantastyczny o zbliżającym się ujarzmieniu Syberii. W wieku dwudziestym „ujarzmienie” oznaczało zazwyczaj całkowite rozgrabienie surowców naturalnych. „Człowiek powiedział Dnieprowi…” i tak dalej.

W myślach Martin ściągnął na Sheali słynnego analityka Ernesto Połuszkina, zadarł mu głowę, żeby mógł popatrzeć na sterowiec, a potem odwrócił go w stronę miasta, samochodów, świątyni i wieżowców. I wrzasnął, również w myślach: „I co, nadal twierdzisz, że oni są nierozumni, cholerny teoretyku?”

Słońce przypiekało. Porywy wiatru niosły wprawdzie chłód (w tym punkcie planety panowała wiosna), ale wiatr nadlatywał rzadko, a słońce piekło bezlitośnie. Czekając na autobus, Martin spocił się jak mysz, zdjął kurtkę i schował ją do plecaka. Już zaczął się zastanawiać, czy nie rozebrać się do pasa, ale w tym momencie na asfaltowej drodze, biegnącej w stronę miasta, pojawił się autobus – elegancka, sześciokołowa maszyna. Gdyby nie ta jedna, absolutnie zbędna z punktu widzenia Martina, para kół, autobus nie różniłby się od staromodnego mercedesa czy volkswagena.

Autobus zahamował obok Martina, otworzyły się drzwi. Szczupły sheali, siedzący z nogami na przypominającym grzędę fotelu, podniósł ręce i zapytał w turystycznym języku migowym:

– Witaj. Jedziesz?

– Witaj. Jadę – odpowiedział Martin w ten sam sposób. Oczywiście, sheali mieli swój język mówiony, podobnie jak język gestów, wykorzystywany w celach sakralnych i rytualnych, ale z Obcymi porozumiewali się w turystycznym języku migowym – język mówiony nie zdał egzaminu – ptaki-nieloty nie potrafiły go przyswoić. Sheali rozumieli turystyczny, ale nie mówili tym językiem. Może powodem była szczególna budowa aparatu głosowego, a może przyczyna leżała głębiej? W każdym razie należało się z nimi komunikować za pomocą języka migowego, podobnie jak z rasami, które w ogóle nie używały mowy.

Martin wszedł do pustego autobusu i rozejrzał się. Zachwyciła go różnorodność miejsc siedzących. Niemal połowę stanowiły fotele-grzędy dla sheali, umieszczono też zwykłe fotele, przeznaczone dla istot człekokształtnych oraz dla drobnych i dużych humanoidów. Kilka leżanek różnej wielkości i twardości, trzy wanny (jedna z nich, wypełniona wodą, miała plastikową pokrywę), sprytny system kółek, pierścieni i lin… Martin nie miał pojęcia, jaka istota mogłaby z nich skorzystać, chyba tylko gigantyczny pająk.

Martin usiadł w zwykłym, ludzkim fotelu.

Autobus ruszył i zaczął jechać powoli w kierunku miasta.

Ech, gdyby tak sheali mogli mówić! Martin stanąłby obok kierowcy i porozmawiał o różnych rzeczach, na przykład o tym, czy nie spotkał ostatnio w mieście człowieka-kobiety… Pusty autobus i mała prędkość sprzyjały serdecznej pogawędce.

Ale dekoncentrowanie kierowcy, zwłaszcza takiego, który rozmawia rękami, nie byłoby rozsądne.

Martin zadowolił się patrzeniem w okno oraz przypominaniem sobie wszystkiego, co wiedział na temat sheali.

Szczerze mówiąc, z wyjątkiem ptasiego pochodzenia, rasa sheali nie była zbyt interesująca. Cywilizacja techniczna, pod pewnymi względami przewyższająca ziemską, pod innymi pozostająca w tyle. Umiarkowanie wojownicza, w tym sensie, że na cudze się nie łaszą, ale o swoje gotowi są walczyć do upadłego. Nie cierpią na ksenofobię, handlują ze wszystkimi. Posiadają jedną niewielką kolonię na jakiejś niedużej planecie, ale nie lubią podróżować. Osobniki dwupłciowe, jajorodne. Od ponad stu lat używają inkubatorów, chociaż niektóre osobniki z zasady wysiadują jaja w sposób tradycyjny. W zasadzie monogamiści, chociaż zdarzają się rozwody, a w okresie godów najsilniejszy samiec ma prawo walczyć o dowolną samicę, co w żaden sposób nie odbija się na późniejszych stosunkach. Podobny zwyczaj można by znaleźć również w ludzkim społeczeństwie, wystarczy przypomnieć choćby pogańskie święto Kupały. W kosmos się nie pchają, w ogóle nie lubią zbyt szybkich środków transportu, ale Wrota przyjęli z wdzięcznością i nie mają żadnych pretensji do kluczników. Istnieje kilka odłamów wspólnej religii monoteistycznej, walczących między sobą znacznie bardziej zawzięcie niż z wierzeniami innych ras, jest również sporo ateistów. Ustrój polityczny – sześć państw z małymi państwami-satelitami. Wewnątrz gatunku sheali można wydzielić trzy rasy, ale nie ma między nimi antagonizmów, a przeciętny człowiek nie jest w stanie ich rozróżnić. Ustrój społeczny można z pewnym naciąganiem nazwać kapitalizmem państwowym.

Dlaczego więc Połuszkin uznał sheali za nierozumnych?

I co Martin ma zrobić na tej planecie? Co „musi się dokonać”?

Gdy autobus wreszcie dotarł do miasta, Martin miał już dość podobnych rozmyślań. Wysiadł – za przejazd nie trzeba było płacić, trasa Stacja-Djork była bezpłatna – z jakiegoś powodu sheali nie chcieli otwierać punktów wymiany walut poza granicami miasta. Ale za trasę Djork-Stacja pobierano podwójną opłatę…

Martin przede wszystkim odszukał miejscowy bank. Nie miał zamiaru łatać po całym mieście w poszukiwaniu najlepszego kursu, więc po przywitaniu się z kasjerem od razu spytał w języku migowym:

– Co z tych rzeczy nadaje się do wymiany na wasze pieniądze?

Sheali z wymyślnie wystrzyżonymi piórami na głowie obrzucił spojrzeniem stół, na którym Martin rozłożył swoje towary, i odpowiedział lakonicznie:

– Wszystko.

Po co sheali tytoń czy aspiryna, Martin nie wiedział i nie zamierzał się nad tym zastanawiać. Kilka kolejnych pytań pomogło w ustaleniu dokładnej ceny za każdy towar, a następnie Martin wymienił na pieniądze połowę przypraw i tytoniu (którego używano tu chyba w charakterze przyprawy), a resztę schował do plecaka. Poważnie wątpił, czy po Sheali od razu wróci na Ziemię.

Wziął od kasjera wiązkę cienkich, srebrnych pręcików i powiedział:

– Dziękuję.

– To moja praca – odrzekł skromnie sheali.

Następnie Martin wyruszył na poszukiwanie hotelu „dla Obcych” i znalazł go w pobliżu banku. Widocznie znaczna część przybyszów lądowała na przedmieściach stolicy, nie wytrzymując prędkości rozwijanych przez lokalny transport. Po krótkiej rozmowie z portierem Martin dostał klucz od pokoju na pierwszym piętrze i wszedł po wznoszących się łagodnie schodach. Nie można powiedzieć, żeby hotel urządzono z myślą o ludziach, ale obecność humanoidów uwzględniono na pewno. Jeden pokój Martin uznał za sypialnię – mieściło się tu szerokie, dwuosobowe łóżko i szafka z bielizną pościelową. Drugi ocenił jako salon – stała tu twarda kanapa oraz cztery trzynogie krzesła wokół owalnego, drewnianego stołu, z inkrustowanym kawałeczkami ołowiu blatem. Był nawet telewizor – toporny agregat z okrągłym ekranem, przywodzący na myśl oscylografy, budowę komunizmu i kosmoloty fotonowe na trasie Ziemia-Wenus-Ziemia. W szafie – również drewnianej, z jakąś abstrakcyjną inkrustacją z drutu miedzianego – znajdowały się naczynia. Martin parsknął śmiechem. Nagle zapragnął wyobrazić sobie, że jest w delegacji – właśnie przybył na zacofaną, prowincjonalną planetę, by zacząć budowę nowych inkubatorów i atomowych snopowiązałek. Zapragnął poczytać Strugackich, a wieczorami pić koniak ze szklanki i wraz z innymi pracującymi tu ludźmi dyskutować do zachrypnięcia, czy loty statków do Mgławicy Magellana są usprawiedliwione, czy przeciwnie, na razie mamy wystarczająco dużo nie rozwiązanych problemów we własnej galaktyce…

Powiało smętkiem. Walcząc z chandrą, Martin rozpakował rzeczy. Rewolwer przymocował na pasie, broń termiczną zarzucił na ramię. Popatrzył na mętne odbicie w szybie (lustra w pokoju nie było) i zapytał sam siebie:

– Na polowanie, panie?

I sam sobie odpowiedział:

– Na polowanie, kochanieńki. Na słonkę.

Po czym „rozbroił się” na chwilę i zaczął szukać łazienki. Po dłuższej chwili udało mu się odnaleźć drzwi do maleńkiej toalety, zaprojektowanej zapewne przez kryptowielbiciela oszczędnego stylu Nikity Chruszczowa. Martin doprowadził się do porządku, umył się i wyczyścił zęby. Luster nigdzie nie było, musiał zadowolić się lustereczkiem z neseseru. Szczecina na twarzy jeszcze się nie pojawiła.

Zresztą, dla kogo miałby się golić? Dla ptaszków? Nawet nie zauważą różnicy. Dla Iriny? Najpierw należałoby ją znaleźć…

Martin ponownie obwiesił się bronią i zszedł na dół. Pokazał portierowi zdjęcie Iriny, otrzymał spodziewaną odpowiedź: „Ten osobnik jest mi nie znany”, i wyruszył na przechadzkę po Djorku.

Szczerze mówiąc, Iriny równie dobrze mogło nie być w stolicy. Na Sheali było trzynaście Stacji, a chociaż Djork uważano za najważniejsze miasto planety, to palmę pierwszeństwa próbowało przejąć pięć innych państw. Martin postanowił jednak zaufać swojej intuicji oraz logice – jeśli Irina nie uganiała się za konkretnymi artefaktami, a chciała jedynie przekonać się o rozumności sheali, nie mogła znaleźć lepszego miejsca.

Idąc powoli ulicą, wzruszony delikatnością, z jaką sheali nie zwracali na niego najmniejszej uwagi, Martin doszedł do centrum miasta – do świątyni. Postał chwilę, przyglądając jej się i wymamrotał:

– Spiralostożek… twór obcego rozumu…

Ponieważ jednak nie było tu nikogo, kto mógłby docenić ten ciąg skojarzeń, Martin przespacerował się po bulwarze, opasującym świątynię, a potem przysiadł na ławeczce w sympatycznym miejscu. Naprzeciwko niego ogromna fontanna wyrzucała strumienie wody na wysokość dziesięciu metrów. Martin nabił fajkę i zapalił.

Poczuł się naprawdę dobrze. Już nie pragnął fotonowych gwiazdolotów, protonowych kultywatorów i gorących dyskusji o plantacji bananów na kole podbiegunowym. Co wyszło, to wyszło. Skoro już zamieniliśmy świetlaną przyszłość świata Południa na mroczną teraźniejszość Stalowego Szczura, grzechem byłoby się skarżyć.

Ale stanie się szczurem jest nie mniejszym grzechem…

Pod sklepieniem koron starych drzew, które rozwinęły nad ławką okrągłe spodeczki liści, nie czuło się upału. Było ciepło, broń aranków przyjemnie ciążyła na ramieniu, a siwy dymek z fajki rozwiewał się nad głową Martina. W takt spadającej wody w pobliżu fontanny rozbrzmiewała jakaś niezwykła melodia… i trzeba przyznać – bardzo przyjemna. Sheali, nadal nie zwracając na Martina najmniejszej uwagi, szli po bulwarze, zabawnie podskakując. Wkrótce do fontanny podeszła cała wycieczka – kilku dorosłych sheali wyprowadziło na spacer całe stadko młodych, zielonych jeszcze piskląt. Zielonych w sensie jak najbardziej dosłownym – pisklęta miały żółtozielone upierzenie, śmiesznie sterczące na wszystkie strony i odsłaniające szmaragdowy puszek. Spokojne, stonowane kolory charakteryzowały osobników dorosłych. Na tym różnice się nie kończyły. Jeśli dorosłe sheali przypominały zagłodzone pingwiny o długich, mocnych, strusich nogach, to pisklaki były puszyste i kruche niczym małe kurczęta. Ich skrzydła wydawały się większe niż skrzydła dorosłych i tak faktycznie było. Może pisklęta umiały latać? Za to prawie nie było widać dziobu, widocznie jego wzrost wiązał się z dojrzewaniem płciowym.

Poza tym, w przeciwieństwie do dorosłych, młode sheali żywo zainteresowały się Martinem. Skupiły się w grupki i zagdakały, pomagając sobie w rozmowie gestami skrzydeł. Korzystając z okazji, Martin przyglądał się im otwarcie, również nie kryjąc ciekawości.

Najbardziej interesujące wydały mu się skrzydła – nie miał ochoty nazywać ich rękoskrzydłami. Sheali mieli dwie dłonie na każdym skrzydle – środkową, słabiej rozwiniętą (chociaż niektóre osobniki posługiwały się nią całkiem nieźle) i końcową, która przypominała zwykłą ludzką dłoń i była pozbawiona piór. Sprężyste skrzydła piskląt pokrywały długie pióra – u dorosłych tych piór nie było, zaś błona zwisała tak, że skrzydło przypominało rękę w luźnym rękawie.

Może te pióra wypadały w trakcie dorastania? A może są wyrywane? Na przykład, podczas pierwszego okresu godowego? I to jest granica między dzieciństwem i młodością, a wraz z nią przychodzi zdolność do pracy, odpowiedzialność, takt…

Martin zdawał sobie sprawę, że właśnie zajmuje się czczym teoretyzowaniem. Wystarczyło otworzyć przewodnik – wszystkie mniej lub bardziej istotne rytuały zostały w nim dokładnie opisane. Ale palmtop, do którego Martin wprowadził sporo ciekawostek o Sheali, Talizmanie i innych planetach galaktyki, został w hotelu. Zresztą, po co mu teraz zbędne informacje?

Chociaż, z drugiej strony, żadne informacje nie są zbędne. Szczególnie w świetle otrzymanego od klucznika zadania. „Zrób to, co musi zostać dokonane…” Trzeba będzie posiedzieć nad plikami.

Od szczebioczącego stadka sheali odłączyło się jedno pisklę. Zachęcane popiskiwaniem towarzyszy, podeszło do Martina i coś cieniutko powiedziało.

– Niestety, nie znam waszego języka – powiedział Martin z godnością i uśmiechnął się, starannie nie pokazując zębów. Dla wielu ras otwarty uśmiech oznaczał groźbę.

Na wszelki wypadek powtórzył swoje słowa w turystycznym języku migowym.

Pisklak odwrócił się do kolegów, którzy najwyraźniej zachęcali go do kontynuowania kontaktu, i lekko przykucając, i przekręcając słowa, pokazał w języku migowym:

– Mówi pan turystyczny?

– Mówię – odpowiedział odruchowo Martin. No proszę! – Sam uczyłeś się tego języka?

– Nauczyłam się języka w jajku. Mama przeszła przez Wrota. – Gdy rozmowa została nawiązana, pisklak poczuł się pewniej i podszedł bliżej. A może podeszła?

– Jesteś małą kobietą? – zapytał Martin.

– Jestem dziewczynką – odparł dumnie pisklak. – Mało praktyki, kiepsko mówię. Czy mogę niedużo z panem porozmawiać? Polepszę mowę.

– Możesz – zgodził się Martin. – Usiądziesz?

– Tak.

Pisklę nieumiejętnie wdrapało się na ławkę. Usiadło prosto, nie jak człowiek, ale również nie tak, jak dorosły sheali. Jego towarzysze wyglądali na znudzonych – rozmowa w migowym turystycznym była dla nich niezrozumiała. Zagdakali, przywołując kolegę, ale pisklę zatrajkotało coś w odpowiedzi i wyraźnie rozczarowane dzieciaki zajęły się swoimi sprawami.

Martin popatrzył z uśmiechem na „dziewczynkę”, na sterczący żółtozielony czubek i zapytał:

– Jak się nazywasz?

– Jeszcze nie mam imienia. Przecież jestem dziewczynką.

– U nas dziewczynki otrzymują imiona w dniu narodzin – wyjaśnił Martin.

– A chłopcy?

– Chłopcy również.

Pisklak zamyślił się, a po chwili powiedział:

– Możesz nazywać mnie po prostu dziewczynką. Niewiele dziewczynek zna język turystyczny.

– Dobrze, a ty możesz mówić do mnie Martin – odpowiedział Martin, starannie przekazując transkrypcję imienia.

– Żar-rtin – pisnęła dziewczynka.

– Martin – powiedział Martin na głos.

– Martin – powtórzyła dziewczynka.

– Wspaniale wymawiasz dźwięki – pochwalił ją Martin. – Mogłabyś mówić na głos.

– To byłoby trudne i nie jest przyjęte – odpowiedziała dziewczynka i zrobiła gest, wyrażający żal. – Wszyscy dorośli to leniuchy.

Martin roześmiał się. Nagle zrozumiał, że w całej tej sytuacji – i w rozmowie, i w wyglądzie ptaszka – było coś niepoważnego, animkowego. Na miejscu Martina powinien siedzieć wujek Donald z siostrzeńcami i rozmawiać z kaczką z innej planety.

– Co cię tak rozbawiło? – spytała dziewczynka.

– Na naszej planecie ptaki są nierozumne – wyjaśnił szczerze Martin. – Ale w opowieściach dla dzieci czasami jest inaczej, i wtedy one rozmawiają, budują domy… nagle poczułem się jak bohater wymyślonej historii.

– To zabawne – przyznała dziewczynka. – My również mamy bardzo ciekawe historie. Przyjechałeś do nas z rodzicami?

– Nie – odparł z lekkim zdumieniem Martin.

– Puścili cię samego czy uciekłeś? – dziewczynkę wyraźnie zaintrygował ten problem. – Ci, którzy uciekają z domu, mają różne niebezpieczne przygody… ale ciekawie się o nich czyta.

– Nikt mnie nie puszczał, bo nie muszę nikogo pytać o pozwolenie – wyjaśnił Martin. – Przecież jestem dorosły. Gdybym był mały, byłbym twojego wzrostu.

Przez jakiś czas pisklę milczało, spoglądając na Martina z niedowierzaniem. W końcu skrzydła poruszyły się, kreśląc słowa:

– Przepraszam. Nie wiedziałam.

Po czym dziewczynka sheali zerwała się z ławki i pobiegła do swoich kolegów.

Martin westchnął. Szkoda… a tak się sympatycznie rozmawiało. Czyżby przestraszyła się dorosłego przybysza? Chyba nie…

A może zostały złamane jakieś zasady ptasiej etykiety? Może pisklak nie powinien pierwszy zaczepiać dorosłego? To już było bardziej prawdopodobne. Martin znowu nabił fajkę, którą taktownie odłożył, gdy pisklę do niego podeszło, zapalił i spróbował odszukać wśród skaczących przy fontannie dzieciaków figurkę niedawnej rozmówczyni.

Nic z tego. Jak ją odróżnić od takich samych żółtozielonych piskląt?

Tymczasem dzieciaki bawiły się na całego. Sheali nie nosiły ubrań, najwyżej pasy z kieszeniami na różne drobiazgi, ale pasy były przywilejem osobników dorosłych, zaś pisklęta biegały na golasa, jeśli można się tak wyrazić o istotach pokrytych piórami. Wskakiwały do płytkiej fontanny, pluskały się pod strugami wody, straszyły piórka, biegały po płyciźnie, śmiesznie tłukąc skrzydłami o wodę – jakby chciały się wznieść…

– Przecież one były ptakami wodnymi… – wymamrotał Martin, wstrząśnięty tym nieoczekiwanym odkryciem. Nieważne, że dla ziemskich uczonych pochodzenie sheali od dawna nie było tajemnicą, Martinowi spodobała się własna domyślność. Wypuścił kłąb dymu z fajki, sięgnął do kieszeni po butelkę koniaku i upił mały łyk.

Dzień był piękny – tak, jak może być piękna krótka chwila odpoczynku. Dzisiaj czekały go jeszcze poszukiwania Iriny, których Martin niejasno się obawiał, przewidując, jak może się to skończyć. I miał przed sobą misję, powierzoną mu przez kluczników.

Ale na razie mógł podziwiać stożek obcej świątyni, przyglądać się szalejącym dzieciakom obcej rasy, palić starego dobrego Mac Barrena i pić ormiański koniak.

– Snob – przypomniał sobie Martin bezlitosną diagnozę i znowu sięgnął po butelkę.

W tym momencie dzień zdecydował, że wystarczy już tej beztroski.

Kroczący alejką dorosły sheali przesunął po Martinie obojętne spojrzenie i nieoczekiwanie stanął jak wryty. Przykucnął, jakby stracił równowagę i nie chciał się przewrócić, zatrzepotał krótkimi skrzydełkami. Martin, który nie miał pojęcia, co się dzieje, przyglądał mu się spokojnie.

Sheali wyprostował się. Zrobił kilka niezgrabnych kroków. Znowu popatrzył na Martina – a jego spojrzenie stawało się coraz bardziej szalone.

A potem sheali wydał klekoczący syk, którego nie powstydziłaby się gigantyczna żmija albo zachrypnięty tygrys. Skrzydła klasnęły, dwie pary dłoni wymacały pas, rozpięły kieszenie…

Martin nadal nic nie rozumiał, pozostałe sheali już tak. Niektóre rzuciły się do ucieczki, inne zaczęły wyganiać pisklęta z fontanny – niestety, zbyt wolno. Huk spadającej wody zagłuszał syczący klekot obłąkanego sheali.

Bo co do tego, że sheali stracił rozum, nie było wątpliwości. Rozłożył skrzydła i w każdej dłoni błysnął ostry, metalowy przedmiot…

Gdyby sheali rzucił się w stronę Martina, detektyw zapewne zdążyłby wyjąć rewolwer i strzelić do Obcego, ale sheali wskoczył do basenu. Skrzydła uniosły się i opadły, rozległ się cienki pisk i zakrwawione małe ciałko wpadło do wody.

Krew piskląt sheali była czerwona – zupełnie jak krew ludzi.

Martin już biegł do basenu. Obłąkany sheali skakał pomiędzy rozbiegającymi się pisklętami, wymachując swoją bronią – cienkimi jak sztylety nożami. Niemal każdy cios znajdował swój cel, w powietrzu unosił się zielonożółty puch, woda poróżowiała – a nad tym wszystkim lśniły strugi spadającej wody i rozbrzmiewała cicha, obca muzyka…

– Stój! – ryknął Martin, wskakując do basenu i za jednym zamachem łamiąc z dziesięć omszałych zasad, kategorycznie zabraniających turystom wtrącania się do konfliktów pomiędzy Obcymi – Stój, ty dzięciole!

Oczywiście, sheali nie zrozumiał go, ale odwrócił się na dźwięk, już wznosząc ostrze nad jakimś pisklakiem.

Martin przykucnął, odwracając się do sheali plecami, a ręce same z siebie pokazały:

– Płodzie zbuka! Oskubię ci głowę!

Czy te słowa były ekwiwalentem rosyjskich przekleństw i stanowiły dodatek do turystycznego języka migowego, czy też była to nieoczekiwana improwizacja, Martin nie wiedział.

Ale jak na improwizację wyszło całkiem nieźle.

Sheali zadarł głowę, wydał głośny ryk, odrzucił nietknięte pisklę na bok. I runął na Martina, wymachując skrzydłami. Lśnienie ostrzy zmieniło się w dwa połyskliwe koła.

A Martin spokojnie podniósł rewolwer i wsadził w sheali cały magazynek, łamiąc całą resztę zasad zachowania się turystów na obcych planetach.

Sheali upadł dopiero po czwartej kuli. Leżał tak, podrygując, aż wreszcie znieruchomiał, kołysząc się na wodzie twarzą w dół. Ostrza wysunęły się z jego palców i opadały na pokryte piaskiem dno basenu.

Niedobite, dygoczące pisklę stało pod strumieniami wody. Pozostałe pisklęta były wyciągane z wody przez dorosłe sheali.

– Jesteś żywy? – zapytał odruchowo Martin. W spojrzeniu małej istoty pojawił się przebłysk rozumu i pisklę powoli poruszyło skrzydłami:

– Jestem żywa. Przecież mówiłam, że jestem dziewczynką.

Martin pokręcił głową. Uratowanie ciekawskiej rozmówczyni warte było popełnionego szaleństwa.

Z tyłu rozległ się klekot sheali. Martin odwrócił się i zobaczył dwóch policjantów – a w każdym razie sheali uzbrojonych w broń palną.

– Ukryj broń. Idź z nami – oznajmił jeden z sheali, nieco koślawo – widocznie nie znał turystycznego, a tych zdań nauczył się bezmyślnie na pamięć.

Martin powoli wyszedł z basenu. Dobrze chociaż, że nie kazali mu rzucić broni… to budziło pewną nadzieję.

Gdy Martin i policjanci oddalili się już od fontanny, detektyw odwrócił się.

Z basenu wyciągano martwe pisklęta. Wyjęto również trupa obłąkanego sheali – i kilkunastu dorosłych szarpało jego ciało dziobami i rozrywało rękami na kawałki.

A pod strugami wody nadal stała dziewczynka sheali i spoglądała na odchodzącego Martina.

4

Przesłuchanie było krótkie i wyglądało raczej na wypełnienie jakichś rytualnych formalności. Uprzedzająco grzeczny sheali poprosił Martina o szczegółowy opis wszystkich jego działań od tego momentu, gdy Martin zobaczył Zszokowanego Rozumem – bo takim, nieco pompatycznym terminem policjant określał szaleńca, który urządził rzeź.

Martin próbował przekazać również motywy swojego postępowania – że początkowo nie zrozumiał, co się dzieje, a potem przestraszył się o bezbronne pisklęta i próbował odwrócić uwagę zabójcy… ale policjant dał mu do zrozumienia, że takie szczegóły go nie interesują. Suche fakty. Kolejność działań. Wstał, pobiegł, skoczył, krzyknął, strzelił…

– Widzieć, słyszeć, nienawidzić… [Widzieć, słyszeć, nienawidzić – początek klasycznej rosyjskiej „rymowanki gramatycznej”, pomagającej w zapamiętaniu czasowników o nieregularnej odmianie] – mruknął Martin i zaczął wymachiwać rękami, przedstawiając „fakty i tylko fakty”. Policjant kiwał głową. Martin nawet się nie bał. Może dlatego, że zastawiony kwiatami, przytulny gabinecik, z szerokimi oknami wychodzącymi, rzecz jasna, na świątynię, bynajmniej nie przypominał mrocznych kazamatów.

– Wszystko się zgadza i zostało potwierdzone przez świadków – oznajmił policjant po wysłuchaniu opowieści Martina. – Naród sheali nie ma do pana pretensji.

Martin skinął głową, myśląc przelotnie, że „naród sheali” mógłby wyrazić mu wdzięczność za unieszkodliwienie groźnego psychopaty.

– Czy Zszokowany Rozumem był chory? – zapytał.

– Tak – potwierdził policjant. – Był chory na rozum.

– Dobrze, że znalazłem się w pobliżu – powiedział znacząco Martin.

– Źle – odrzekł policjant. – Zszokowany Rozumem pochodził z wioski, zagubionej w górach. Nigdy nie widział Obcych. Gdy zobaczył pana, siedzącego na ławce niczym prawdziwy sheali, świat wewnętrzny Zszokowanego Rozumem rozpadł się. Zszokowany Rozumem nie wiedział, jak powinien zachować się w takiej sytuacji. Miał przy sobie rytualne ostrza, ale uznał pana za zbyt niebezpiecznego i nie odważył się zaatakować. Jego pierwotne instynkty podsunęły mu inny, nieprawidłowy model zachowania – zabić kilka piskląt i uciec, póki drapieżnik pożera ciała.

Martin poczuł się tak, jakby go ktoś opluł. Zaczął płytko oddychać.

– Nie ma w tym pańskiej winy – oznajmił policjant. – Winny jest starosta wioski, który wypuścił Zszokowanego Rozumem bez uprzedniego przygotowania. I on zostanie ukarany.

– Nie wiedziałem… – wyszeptał Martin.

– Oczywiście. Nie jest pan niczemu winien.

Ale mimo wszystko Martin czuł się winny. Przypomniał sobie żółtozielony puch pod strugami fontanny, różową wodę, nieruchomą dziewczynkę sheali… Potrząsnął głową, odganiając wspomnienia. Było, minęło. Nie ma sensu o tym myśleć. Życie toczy się dalej. A propos…

– Czy mógłby mi pan pomóc? – zapytał Martin. – Szukam kobiety swojej rasy, która przybyła na Sheali tydzień temu. Oto jej obraz fotograficzny…

– To wymaga czasu – odparł policjant, bynajmniej nie zaskoczony prośbą. – Proszę przyjść wieczorem.

Martin skinął głową:

– Pójdę już. Przyjdę wieczorem. Dziękuję.

– Proszę nie zapomnieć dokumentu na pisklę – policjant podał mu kartonowy krążek, zapełniony drobnym pismem.

– Co to za dokument? – zdumiał się Martin.

– Pańska ingerencja uratowała pisklę, które musiałoby zginąć. Teraz nie należy już ono do naszego miasta. Stało się członkiem pańskiego stada.

Martin podrzucił ręce w geście protestu, zbyt późno uświadamiając sobie, że w turystycznym języku migowym oznacza to najwyższy stopień zachwytu.

– Chwileczkę! Ja nie potrzebuję pisklęcia sheali!

– Ale ono nie należy już do miasta. Należy do pana.

Dyskusja na ten temat trwała co najmniej dziesięć minut – o ile dwa monologi można nazwać dyskusją. Martin tłumaczył, że w ludzkiej kulturze nie ma zwyczaju brania do niewoli czy też adoptowania uratowanych od śmierci istot. Policjant wyjaśniał, że kultura sheali istnieje w oparciu o wiekowe tradycje i uratowana istota przechodzi do nowego stada. Martin zapewniał policjanta, że nie stawiał sobie za zadanie ratowania jakiegoś konkretnego pisklęcia. Policjant odrzekł, że liczni świadkowie potwierdzili, że tylko interwencja Martina uratowała pisklęciu życie. Martin stanowczo odmówił zabrania pisklaka na Ziemię oraz troszczenia się o niego na Sheali. Policjant przyznał, iż Martin ma takie prawo, ale wówczas porzucone pisklę zginie. Martin zapytał cynicznie, czy ma prawo zrobić z pisklęciem, co zechce. Policjant potwierdził, że osobnik niepełnoletni, który „wypadł z gniazda”, nie jest chroniony przez prawo.

Z posterunku Martin wypadł czerwony jak burak, klnąc na czym świat stoi.

Pisklę sheali! Członek jego stada!

Wyobraził sobie gigantycznego kanarka, spacerującego po jego moskiewskim mieszkaniu. Wyobraził sobie, jak pisklę wymachuje skrzydłami i mówi: „Tatusiu, a chłopaki na podwórku powiedzieli, że nie jesteś moim prawdziwym tatą”!

– Bydlęta! – ryczał Martin. – Cymbały! Idioci!

„Dokument na pisklę” parzył go w rękę. Martin uśmiechnął się złośliwie w myślach i już-już miał podrzeć papier, gdy przypomniał sobie słowa pisklaka: „Jestem żywa. Przecież mówiłam, że jestem dziewczynką”.

Gdyby nie zaczął dyskutować z małą sheali…

Zresztą, czy pobiegłby ratować pisklęta, gdyby nie pogawędził wcześniej z „dziewczynką”?

– Ty kretynie… – powiedział Martin sam do siebie.

A jednak zasady postępowania dla turystów stworzono nie na próżno…

Martin schował kartonik do kieszeni i pobiegł do fontanny. Miał wrażenie, że dziewczynka nadal stoi pod strumieniami wody – mokra, zziębnięta istotka, osamotniona i bezbronna…

Dziewczynka siedziała na ławce – mokra, nastroszona i bezbronna. Martin nie wątpił, że to ona – pozostałe pisklęta zabrano, zatarto również ślady jatki.

Martin zwolnił kroku, usiadł na ławce i popatrzył na pisklę.

– Jak to wszystko głupio wyszło. – Dziewczynka odezwała się pierwsza. – Teraz jestem w twoim stadzie?

– Tak – potwierdził Martin.

– Czy u was w ogóle są stada?

– Nie. Są rodziny… narody… państwa. Ale to co innego.

– Tak właśnie myślałam. To niedobrze.

– I co ja mam teraz zrobić? – rzucił Martin w przestrzeń.

– Mówisz w swoim języku?

– Tak.

– Wybacz, ale nie rozumiem, gdy mówisz w innym języku niż migowy. Jeśli weźmiesz mnie ze sobą i włączysz do swojego stada, postaram się wszystkiego nauczyć. Jestem zdolna. Mam jeszcze trochę czasu, żeby się uczyć.

– A bierzesz pod uwagę, że mógłbym cię nie wziąć? – zapytał Martin.

– Tak. Jeśli nie macie stad, a ja należę do innego gatunku biologicznego… będę tylko ciężarem.

– Policjant nawet nie zapytał, czy u nas są stada…

– Policjant jest dorosły. On już nie umie myśleć.

Martin pokiwał głową i drgnął, gdy dotarł do niego sens tych słów.

– Co to znaczy, że nie umie myśleć?

– Nie umieć myśleć oznacza nie umieć myśleć.

– A ty umiesz?

– Oczywiście.

– Inne dzieci też?

– Tak.

– A dorośli?

Dziewczynka zaszczebiotała. Chyba był to śmiech.

– Przepraszam, myślałam, że wiesz. Oczywiście, że nie.

– To dlatego uciekłaś, gdy dowiedziałaś się, że jestem dorosły?

– Tak. To mnie zaskoczyło. Nie od razu domyśliłam się, że jesteś Obcy i umiesz myśleć, nawet wtedy, gdy dorosłeś.

– Ale wasi dorośli mówią – przypomniał sobie Martin. – Pracują, przechodzą przez Wrota, kierują samochodami…

– Umieją to. To…

– Rozsądek? – podpowiedział Martin.

– Rozsądek. Zgadza się. Nauczyli się tego, gdy byli dziećmi i umieli myśleć. Dowiedzieli się wszystkiego, co jest potrzebne do życia. A potem przestali myśleć. Myślenie jest trudne, bolesne i niebezpieczne. Jeśli nie ma na świecie nieznanych niebezpieczeństw – nie musisz myśleć.

– To dlatego zabójca stracił rozum?

– On go nie stracił, lecz zyskał – wyjaśniła cierpliwie dziewczynka. – Spotkał nową istotę – ciebie. W dzieciństwie nie przygotowano go do spotkania z Obcym. Zachowywałeś się jak sheali, ale nie byłeś sheali. Rozsądek okazał się niewystarczający i on znowu musiał zacząć myśleć. Został zszokowany rozumem. Zachorował. Nie zdołał przemyśleć nowej informacji i zaczął działać jak pierwotny sheali – zabijać słabych, by uratować siebie. Bardzo mi go żal.

– W jaki sposób sheali przestają być rozumni? – zapytał Martin. – Chciałbym wiedzieć.

Dziewczynka przyjrzała mu się uważnie.

– Wybacz, ale dopiero teraz uwierzyłam, że jesteś rozumny. Od razu przyjąłeś nową informację. Przepraszam, że w to wątpiłam.

– Nic nie szkodzi. Opowiesz mi, jak sheali przestają być rozumni?

– Tak. A przyjmiesz mnie do swojego stada?

– Przecież nie mogę cię tu porzucić, bo wówczas umrzesz.

– Spróbuję przeżyć. Jestem mądra, coś wymyślę. Mogłabym zamieszkać w lesie i żyć tam jak dzikusy. To znaczy, jak drapieżniki. Tam są drapieżniki, aleja…

– Jesteś głodna? – zapytał Martin.

– Bardzo – odparła natychmiast dziewczynka.

– Ale ze mnie głupiec… Chodźmy.


Na szczęście dziewczynka nie dziobała przyniesionej przez kelnera kaszy, lecz jadła czymś w rodzaju łyżki. Gdyby zaczęła stukać dziobem w talerz, niebezpieczeństwo „zszokowania rozumem” groziłoby Martinowi.

Ale dziewczynka sheali zachowywała się jak najzwyczajniejsza ludzka dziewczynka, która porządnie zgłodniała i teraz rzuciła się najedzenie. Machając energicznie łyżką, popijała kaszę sokiem owocowym. Martin już miał spróbować kaszy, ale przezornie zapytał kelnera o skład. Tak duże istoty jak sheali nie mogły żywić się wyłącznie kaszą!

Podejrzenia okazały się słuszne – prócz kaszy w skład dania wchodził farsz z „tego, co żyje w ziemi”. Być może chodziło o jakieś miejscowe króliki, żyjące w norach. Ale mając świadomość, że w ziemi mieszkają również robaki, Martin nie dopytywał się o pierwotny wygląd farszu, zrezygnował z kaszy i poprzestał na soku owocowym.

Dziewczynka starannie wytarła dziób serwetką i popatrzyła na Martina:

– Dziękuję. To bardzo smaczne.

– Pojęcia nie mam, co z tobą teraz zrobić – przyznał się Martin.

– Na twojej planecie zostanę uznana za człowieka?

– Człowiek to stworzenie dwunożne pozbawione piór – odpowiedział Martin. – Nie będę cię oszukiwał. Ludzie zaczną przyglądać ci się z obawą, ale nie skrzywdzą cię – Ziemię odwiedza wielu Obcych.

– To nic – powiedziała dziewczynka. – Przyzwyczaję się. Zdążę wypracować nowe instynkty.

– Czy utrata rozumu jest nieodzowna?

– Nigdy się nad tym nie zastanawiałam – wyznała dziewczynka. – Skoro u was wszyscy są rozumni… nie, to nie jest konieczne. Ale chyba trudno być przez cały czas rozumnym?

– Bycie prawdziwym człowiekiem zawsze jest trudne – powiedział Martin, znowu czerpiąc ze skarbnicy cytatów. – Ale czy chciałabyś stracić rozum?

– To nie boli – zauważyła dziewczynka. – I wcześniej czy później dosięga każdego. Właśnie spróbowałam sobie wyobrazić, jak to jest, przeżyć życie, zachowując rozum, i przestraszyłam się. Żyć i myśleć? Zawsze, aż do śmierci? Czy nie chciałbyś, żeby wszystko stało się łatwe i proste? Żeby nie trzeba było się bać cierpieć, wątpić, rozpaczać, wahać się i kajać?

– Słyszałem kiedyś wypowiedź pewnego staruszka – powiedział Martin. – Występował w telewizji, w talk show… to taki program, w którym zbiera się różnych cudaków ku uciesze publiczności…

– U nas nie ma czegoś takiego – oznajmiła dziewczynka. – U nas nie ma dorosłych cudaków. Przepraszam, przerwałam ci.

– No i ten staruszek twierdził, że wszystkie nieszczęścia na Ziemi wynikają z miłości – ciągnął Martin. – Wiesz, co to takiego miłość?

– Wiem. To niepokojący stan emocjonalny, jedna z właściwości rozumu. Ja też kocham jednego chłopca.

Martin uśmiechnął się pobłażliwie.

– Wspaniale. Staruszek wymienił wszystkie nieszczęścia, spowodowane miłością. Mówił, że miłość sprawia, że ludzie dokonują czynów nielogicznych, tracą spokój, a czasem nawet życie. Dlatego radził nie zakochiwać się, a jeśli już do tego dopuściliśmy, to przynajmniej nie rozmnażać się, albo rozmnażać się sztucznie. Mówił, że kiedyś próbował uprawiać seks…

– Wiem, co to jest seks – oznajmiła spokojnie dziewczynka.

Martin wzniósł oczy ku niebu.

– Aha. A więc seks też mu się nie spodobał. Zabawny staruszek. Słuchałem go i myślałem, że to brzmi całkiem logicznie. Przecież z powodu miłości ludzie faktycznie często cierpią – jeśli spojrzeć na to z boku. Słuchałem go i zastanawiałem się, w którym miejscu nie ma racji. Zdarza się, że człowiek nie ma racji, a ciężko sprecyzować, w którym miejscu. Trudno argumentować, że miłość to także radość, bo radość nie jest przeciwwagą smutku. Poza tym wtedy wychodzi jakaś waga, na której kładziemy plusy i minusy miłości. I wtedy do mnie dotarło – nieszczęsny dziadek nie rozumiał rzeczy najważniejszej – gdy cierpi się z miłości, to cierpienie jest jasne i dobre. Nawet, gdy miłość jest nieodwzajemniona, gdy niesie smutek i gorycz, nawet wtedy jest radością! Najważniejsze, że ta miłość jest. A staruszek… może miał coś nie w porządku z DNA? Nie wiem. Może jedyne, co potrafił czuć, to smak na języku i miękka sofa pod tyłkiem? Nie sposób wytłumaczyć mu, czym jest miłość, tak jak nie sposób opisać niewidomemu kolorów tęczy. Podobnie jest z rozumem, dziewczynko. Niesie ze sobą wiele goryczy i bólu, a jednak jest szczęściem. I pojąć to może tylko ten, kto go posiada.

– Ten staruszek mówił jak nasi dorośli – zauważyła dziewczynka. – A może u was też są ludzie, którzy przestali myśleć i którym wystarcza rozsądek?

– Możliwe.

– A czy ty kogoś kochasz?

Dziwna to była rozmowa. Mała restauracyjka na obcej planecie. Goście, którzy nie zauważali Martina. Jego rozmówczyni – pisklę sheali. A temat rozmowy – miłość i rozum. To, do czego wszystko się sprowadza…

– Kochałem – powiedział szczerze Martin. – Chyba kochałem. A teraz… – zawahał się i szczerze dokończył: – Teraz nie wiem.

– To znaczy, że kochasz – stwierdziła dziewczynka.

Martin uśmiechnął się.

– Czy ty w dzień śpisz? – spytało pisklę niespodziewanie.

– Przez ostatnie trzydzieści lat nie… – Martin popatrzył uważnie na dziewczynkę i palnął się w czoło. – Jestem skończonym głupcem! Chciałabyś pójść spać?

– My w dzień śpimy. Jak jesteśmy mali – przyznała się dziewczynka.

– Chodźmy. To niedaleko.


„Niedaleko” było określeniem umownym, ale pół godziny później dotarli do hotelu. Martin spojrzał na niebo – słońce znalazło się dość wysoko. Cóż… Położy dziewczynkę spać i wstąpi na posterunek policji, żeby zasięgnąć informacji o Irinie.

Czując się jak Humbert Humbert albo Leon zawodowiec ze starego filmu, Martin minął portiera, trzymając dziewczynkę za rękę. Łapka w jego dłoni wydawała się ludzka, przestał nawet słyszeć szelest piór. Portier obrzucił człowieka obojętnym spojrzeniem, po czym zwrócił na siebie uwagę cichym klekotem i powiedział w języku migowym:

– W pana pokoju będzie kobieta.

– Dziewczynka. Jest z mojego stada – odparł posępnie Martin.

– W porządku.

Dopiero, gdy zobaczył, że drzwi od jego pokoju są uchylone, zrozumiał, że on i portier mówili o różnych kobietach.

– Siedzę tu i siedzę… – zaczęła Irina Połuszkina, zrywając się z sofy. – O rany, kto to jest?

– Dziewczynka – wyjaśnił Martin z miną skazańca.

– Dobrze, że nie chłopczyk – mruknęła Irina i zadeklamowała: – O poranku tu zawitał kosmiczny pedofil, co nieletnie organizmy wciąż ze sobą wodził…

– Popracuj nad rymem – skomentował Martin. – Irino, nie drwij sobie. To idiotyczna sytuacja.

– Idiotyczne sytuacje to chyba twoja specjalność? – powiedziała dziewczyna ironicznie.

– Uratowałem to pisklę od śmierci – wyjaśnił Martin. – I zgodnie z prawem Sheali oddano mi je.

– Ach tak… – Irina zerknęła na Martina z wyraźną konsternacją.

– Coś nie gra?

– Ależ wszystko gra… – Dziewczyna pokiwała głową. – Wszystko w porządku. Biedne dziecko… – dodała z tą intonacją, która jednoznacznie oddziela dziewczęta od kobiet. – Biedna mała… Nakarmiłeś ją przynajmniej?

– Czy to jest kobieta, którą kochasz? – spytała prostodusznie dziewczynka.

Ha, czy na pewno prostodusznie? Martin odniósł wrażenie, że w oczach pisklęcia mignęła chytra iskierka.

– Och, wybacz, że się nie przywitałam, nie sądziłam, że znasz turystyczny… – powiedziała szybko Irina, a Martin uśmiechnął się mimo woli. Co by nie mówić, turystyczny migowy wygląda zabawnie.

– Znam, przeszłam przez Wrota będąc w jajku. Ty też należysz do naszego stada?

– Czasami – powiedziała Irina i popatrzyła na Martina.

– Słuchaj, coś ty jej nagadał? Przecież to jeszcze dziecko, według naszych miar może mieć najwyżej dwanaście lat…

– Jeśli dobrze rozumiem, za kilka lat nie da się z nią o niczym pogadać – powiedział Martin i spojrzał uważnie na Irinę.

– Tak, wówczas tracą rozum – Irina skinęła głową. – Już się dowiedziałam…

Znowu zwróciła się do dziewczynki:

– Nie jesteś głodna? Wszystko w porządku?

– Martin mnie nakarmił.

Imię dziewczynka wymówiła na głos. Zabrzmiało bardzo podobnie.

– Jaka zdolna… – zachwyciła się Irina. – Martin, aleś wdepnął… Wyobrażasz sobie, co cię czeka po powrocie na Ziemię?

– Przecież nie zostawię jej tym bezmózgim sheali!

Ira pokiwała głową i zapytała dziewczynkę:

– Chcesz czegoś teraz?

– Chcę spać. Za dużo wrażeń. Poza tym… – dziewczynka zerknęła na Martina i pokazała coś w języku gestów, starannie kryjąc dłonie przed Martinem.

– Chodźmy – powiedziała Irina, biorąc dziewczynkę za ramię. Poszły do toalety.

Martin westchnął, usiadł na kanapie, wyjął butelkę koniaku. Powiedział głośno:

– Już wiem, czym życie różni się od bajki. Calineczka nigdy nie siusiała…

– Nie bądź obrzydliwy! – krzyknęła Irina przez cienkie drzwi. – Pisklęta po jedzeniu muszą zwymiotować!

– A taki Kopciuszek nie miał mdłości po balu… – dodał Martin.

– Nie można powierzyć ci dziecka! – powiedziała gniewnie Irina, wyprowadzając dziewczynkę z toalety. – Złośliwiec i w dodatku alkoholik!

– Zostawić ci trochę koniaku? – zapytał Martin niewinnym tonem.

– Zostaw – burknęła Irina, wchodząc do sypialni. – I pokrój cytrynę.

Martin zerknął na swój plecak – nie wyglądało na to, żeby ktoś w nim grzebał. Skąd Irina wiedziała, że ma cytryny?

Gdy dziesięć minut później Irina wyszła, cichutko zamykając za sobą drzwi, wszystko było gotowe – koniak nalany do najbardziej odpowiednich kieliszków, cytryna pokrojona i posypana cukrem z kawą. Na wszelki wypadek Martin wyjął również czekoladę – zakąszanie koniaku czekoladą to bezguście, ale wobec kobiet należy stosować taryfę ulgową.

– Zasnęła – szepnęła Irina. – Ale ją wymęczyłeś! Czy ty w ogóle nie myślisz?

– Nie jestem ornitologiem – mruknął Martin. – I nie mam dzieci.

– Chwała Bogu! Z ciebie taki tatuś, jak…

– Jak z ciebie mamusia. – Martin popatrzył na Irinę. – Nie denerwuj się tak. Sam omal nie straciłem rozumu, gdy wręczyli mi gadające pisklę. Ale nie o tym powinniśmy pogadać, Ira.

Dziewczyna skinęła głową i usiadła obok niego. Spojrzała Martinowi w oczy:

– Jak umarłam?

– Zmiażdżył cię kokon. Na rozkaz Pietieńki, którego o to poprosiłaś – powiedział twardo Martin.

Irina na chwilę zamknęła oczy.

– To pamiętam… Jak wyglądałam potem?

Martin wzruszył ramionami:

– Skąd mogę wiedzieć? Straciłem przytomność i ocknąłem się na planecie kluczników. A wiesz, że oni nie są zbyt rozmowni.

– Chwała Bogu – westchnęła Ira. Na jej twarzy pojawiła się ulga.

– Co masz na myśli?

– Bałam się, że widziałeś mnie martwą. Pięćdziesiąt pięć kilo krwawego farszu w plastikowej torbie. I jak byś mnie po czymś takim całował…

– Kobieca logika… – wyszeptał Martin, zanim ich usta spotkały się i klucznicy, sheali i bezzaryjczycy na jakiś czas przestali istnieć. Ręce Iriny zaczęły go rozbierać, Martin zerknął na zamknięte drzwi od sypialni, wymacał suwak spódnicy. Skóra Iriny była gorąca, jej ciało reagowało drżeniem na jego dotyk.

– Pamiętam cię… wszystko pamiętam… – szepnęła. – Ja i nie ja… to ona była z tobą… Omal nie zwariowałam…

Nie można powiedzieć, żeby Martin miał teraz czas i ochotę nad czymkolwiek się zastanawiać. W takiej sytuacji w pełni zadowalał się instynktem. Ale przez głowę przemknęła mu myśl o tym, że Irina ma rację.

Była inna. Odrobinę inna. To już nie ta naiwna dziewczyna, która umarła na Bibliotece, ani ta romantyczka, która zginęła na Prerii 2. Nie ta wyrachowana Irina z Aranku. Nie egzaltowana panienka z Marge i nie uparta bojowniczka z Bezzaru.

Wszystkie razem i jeszcze coś. Wszystkie razem i coś całkiem innego.

– To byłaś ty… – wyszeptał Martin.

Pół godziny później Martin leżał na kanapie i czekał, aż Irina wyjdzie z łazienki. Miał ochotę na papierosa, ale za bardzo przypominałoby to scenę z amerykańskiego filmu.

Dlatego ograniczył się do łyku koniaku.

Irina wyszła owinięta w ręcznik. Popatrzyła drapieżnie na Martina i z cichym mruczeniem zaczęła skradać się do kanapy.

– Irka, obudzisz pisklę… – Martin próbował ostudzić jej zapędy.

– O rany, mam ochotę powiedzieć coś świńskiego… – Irina przeciągnęła się rozkosznie i przestała mruczeć. – W takim razie spadaj pod prysznic.

Martin poszedł.

A kilka minut później Irina wśliznęła się za nim do kabinki.


Dziewczynka sheali obudziła się dopiero wieczorem, gdy Irina i Martin wyglądali już na zamyślonych badaczy obcych światów, a nie na namiętnych kochanków.

Tylko od czasu do czasu chichotali albo uśmiechali się niczym spiskowcy, rzucając sobie czułe spojrzenia. Martin nigdy nie lubił takiego zachowania – te wszystkie ukradkowe spojrzenia, filuterne mrugnięcia i zalotne uśmiechy wydawały mu się zbyt demonstracyjne, nieprawdziwe. A teraz sam z przyjemnością rzucał Irinie chytre spojrzenia i posyłał uśmiechy, wcale się tego nie wstydząc.

– Obudziłam się – oznajmiła dziewczynka, wchodząc do pokoju. – U was wszystko w porządku?

Martin i Irina uśmiechnęli się do siebie.

– To dobrze, gdy w stadzie jest wszystko w porządku – powiedziała dziewczynka.

– Coś mi się wydaje, że wcale nie spała przez cały czas – mruknął Martin i pokazał dziewczynce gestami: – Wszystko wspaniale. Rozmawiamy o waszym narodzie. Opowiesz nam, jak tracicie rozum?

– Opowiem.

– Ja już mniej więcej wiem – odezwała się Irina. – I nawet domyślam się, czego chcą od ciebie klucznicy.

– Naprawdę? – zdumiał się Martin. Opowiedział Irinie o swoich przygodach, ale nie zdążył usłyszeć jej opowieści. – I czegóż to?

– Lokalnego Armageddonu.

– Czegoś takiego właśnie się obawiałem – odparł Martin. – Nie rozmieniają się na drobne.

– Sądzę, że tym razem nie będzie ofiar.

– W takim razie będą na pewno. Przynajmniej jedna – palnął Martin i ugryzł się w język.

Irina skinęła ze smutkiem głową i dodała:

– Gdybyś najpierw wyruszył na Talizman…

– Czy coś by to zmieniło? – Martin stał się czujny.

– Wydaje mi się, że z nas siedmiu przeżyje tylko jedna – wyjaśniła Irina. – Ostatnia, do której przyjdziesz. Tak bardzo na ciebie czekałam, a mimo wszystko pragnęłam, żebyś przyszedł później. Po Talizmanie.

– Irinko…

Dziewczyna uśmiechnęła się.

– Przestań. Sam to świetnie rozumiesz. Mój czyn coś zakłócił. Złamał jakieś reguły. I wcale nie te wymyślone przez kluczników. Jakieś stałe, dotyczące rozumu. Prawda? Ojciec też to rozumie. I twój kurator z bezpieki.

– Mogę pójść na Stację i wyruszyć na Talizman – szepnął Martin.

– I w ten sposób zabijesz inną mnie? Nie, Martinie. Lepiej zabawmy się w apokalipsę na pojedynczej planecie.

5

Wspinaczka na szczyt wzgórza była bardzo długa. Zwłaszcza, że nie przewidziano żadnych wind czy ruchomych chodników, ani nawet wozów – choćby najwolniejszych.

Martin, Irina i dziewczynka sheali szli w górę spiralną drogą. Od czasu do czasu mijały ich pisklęta w towarzystwie dorosłych. W dół schodzili wyłącznie dorośli.

Martinowi nie spodobało się to.

– Religia sheali właściwie nie jest religią – mówiła tymczasem Irina. – To raczej nauka filozoficzna o marności bytu. Badaczy wprowadziły w błąd zewnętrzne atrybuty – kult Pierwotnego Jaja, dogmat o Utracie Lotu, obrządek Szponu i Pióra. Widzisz, to wszystko bardzo pasuje do naszych wyobrażeń o sheali. Skoro to ptaki-nieloty, to jaką formę miałyby przyjąć ich uczucia religijne? Jaja, skrzydła, pióra… ale pod tym wszystkim kryje się coś jeszcze. Resztki prawdziwej religii, która, jeśli się nie mylę, przypominała szamanizm. Ale w rzeczywistości kult sheali to tylko sztucznie wypracowany system oddziaływania na psychikę.

– Zabijanie rozumu? – sprecyzował Martin. Droga na szczyt świątyni była dość szeroka, mogła mieć pięć metrów. Po lewej stronie – ściana świątyni, ociosane bloki ciemnoszarego kamienia (na wysokości ramion i pasa kamień był wygładzony dotykiem rąk – dwa pasy ciągnące się od podstawy stożka), po prawej – przepaść i żadnego ogrodzenia.

A w dole – otulone zmierzchem miasto. Płomienie nielicznych gazowych pochodni nie rozpraszały ciemności, jedynie odsuwały ją, tłamsiły światła w oknach, budząc skojarzenia z podziemiem. Niezbyt racjonalny system oświetlenia – sądząc z ryku palników i fali ciepła, płynącego z każdej pochodni, marnowano tu sporo gazu.

– Usypianie rozumu – poprawiła Irina. – Twój przypadek z obłąkanym sheali jest bardzo znamienny. W sytuacji krytycznej, gdy rozsądek sobie nie radzi, rozum może się obudzić. Na jakiś czas.

– W jego przypadku się nie obudził. Sheali działał w oparciu o pierwotne instynkty.

– Ale pozostali potrafili się zaadaptować? Gdy przyszli klucznicy, gdy postawili Stacje, gdy zaczęli przybywać goście z innych planet, sheali umieli się dostosować. Na pewno była panika, mord piskląt, samobójstwa, próby zniszczenia kluczników… A potem rozum dorosłych sheali obudził się i one mogły przemyśleć to, co się dzieje…

– Stop! – powiedział szybko Martin. – Irino, poczekaj. Proponujesz zorganizowanie sheali nowego szoku, który obudzi ich rozum? Ale przecież sama domyślasz się konsekwencji…

Irina zatrzymała się i popatrzyła na Martina ze zmęczeniem:

– One nie są rozumne, rozumiesz? Dorosłe sheali to niemal zwierzęta.

– A pisklęta, które zginą, zanim sheali zyskają rozum? – krzyknął Martin. – Ich już nie bierzesz pod uwagę? A co powiedzą dorośli, kiedy zaczną myśleć? Myślisz, że ci podziękują? Nie sądzę. Oni już dokonali wyboru, zrezygnowali z rozumu!

– Boisz się?

– Boję. I nie wydaje mi się, żebyśmy mieli prawo decydować za obcą rasę!

Irina roześmiała się.

– Martinie… daj spokój. To przecież tylko moje domysły. Klucznicy kazali ci coś zrobić. Pytanie: co różni Sheali od innych światów? Odpowiedź: głównym dziwactwem Sheali jest nierozumność osobników dorosłych. Pytanie: co powinien zrobić Martin? Odpowiedź: przywrócić im rozum. Pytanie dlaczego? Odpowiedź: dlatego, że ponieważ.

– Odpowiedź jest akurat oczywista. Sheali nie tylko zrezygnowali z postępu rozumu, lecz świadomie doprowadzili do regresji. To właśnie nie podoba się klucznikom. Może takie działania mogą doprowadzić do ingerencji nadrozumu?

– Może – skinęła głową Irina. – A teraz idźmy dalej. Jak ty… albo ja, to nieważne, możemy wpłynąć na rasę sheali?

– Bezczeszcząc świątynię – zasugerował Martin. – Dokonując świętokradztwa… Zhańbienie ołtarzy albo relikwii, zabójstwo kapłanów… to jest ten twój pomysł?

– Nie mam żadnego pomysłu! – Irina tupnęła nogą. – Żadnego! Próbowałam zorientować się we właściwościach tej rasy, trochę udało mi się zrozumieć i wtedy zjawiłeś się ty, z zadaniem od kluczników. Sam wszystko zrobisz!

– Nie mam zamiaru nic robić – stwierdził stanowczo Martin. – Skoro lubią być nierozumni, to proszę bardzo! Dla mnie mogą zejść do poziomu orzęska.

– Zrobisz – powiedziała równie twardo Irina. – Naprawdę nie rozumiesz? Jesteśmy tylko narzędziami w rękach kluczników! Rozumnymi, ale nieposiadającymi wolnej woli. Być może młotek nie chce wbijać gwoździ, ale czy ktoś pyta go o zdanie? Niewykluczone, że świeca nie jest zainteresowana płonięciem, ale czy interesuje cię opinia świecy?

– „Nigdy nie zastanawiałem się nad tym, czy fotony umieją myśleć…” – wyszeptał Martin. – To słowa klucznika, który wysłał mnie na Sheali! Irino, przecież klucznicy robią aluzje do tego, co stanie się z człowiekiem na nowej planecie!

Na twarzy Iriny nie od razu pojawił się uśmiech.

– Martin, kochanie, dopiero teraz to zrozumiałeś? A może ciągle nie wiesz, po co klucznicy zmuszają ludzi do opowiadania historii?

– Nie pójdę do tej świątyni – postanowił Martin. – Niedoczekanie… Poczekaj, co powiedziałaś o historiach?

– Martin, jeśli nie pójdziesz do świątyni, to właśnie to stanie się przyczyną apokalipsy u sheali. Nie mamy wolnej woli, rozumiesz?

Mała łapka dotknęła ręki Martina. Popatrzył na dziewczynkę i westchnął:

– Podejdźmy do światła, nie widzę, co ona mówi…

Zatrzymali się przy najbliższej pochodni i dziewczynka spytała:

– Kłócicie się? Coś się stało? Nie chcecie iść dalej?

Martin zerknął na Irinę i wyjaśnił:

– Dyskutujemy. Kobieta uważa, że staniemy się powodem wielkich wstrząsów w życiu sheali.

– Jakich wstrząsów?

– Z naszego powodu dorośli mogą znowu otrzymać rozum. Powiedz, czy wiesz, co się wydarzyło na sheali po przylocie kluczników?

– Doszło do wielkiego szoku. Dorośli zyskali rozum. A potem wszystko było jak dawniej.

– Skoro nawet szok po przylocie kluczników nie pomógł im na długo, co my możemy zrobić? – Martin wzruszył ramionami. – Nie rozumiem, na co oni liczą…

– Jak zrozumiemy, będzie już za późno.

Martin westchnął. Co za uparta dziewucha! Znowu odwrócił się do dziewczynki:

– Powiedz, czy to będzie dobrze, jeśli dorośli sheali znowu staną się rozumni?

Dziewczynka zadrżała.

– Odpowiedz! – polecił Martin, odruchowo wkładając w gesty polecenie posłuszeństwa.

– Nie wiem! Nigdy o tym nie myślałam! To zbyt trudne!

– Czy ty sama chciałabyś być rozumna – na zawsze?

– Przestań znęcać się nad dzieckiem! – krzyknęła Irina.

– Jesteś moim stadem. Co postanowisz, to będzie słusznie – odparła dziewczynka.

– Sheali to twoje stado! Twoja planeta! Ja jestem tylko Obcym, który przybył z daleka i na krótko! Mów, dziewczynko!

– Nie wiem…

Irina objęła Martina za ramiona, odciągając go od dziewczynki.

– Przestań! To jeszcze dziecko! Jak może podjąć decyzję za całą rasę? I jaką wartość ma jej decyzja?

– A jaką wartość ma nasza decyzja? I kto miałby tu decydować… jeśli nie dzieci tego świata?

Ale mimo wszystko odwrócił się do dziewczynki i powiedział:

– Przepraszam. Denerwuję się, nie wiem, jak postąpić. Nie chcę przynieść twojej planecie nieszczęścia.

– Przebaczyłam ci, jesteś moim stadem – odparła dziewczynka. – Czy masz wybór?

– Nie. Nawet nie wiem, co się stanie i dlaczego. Mogę tylko snuć przypuszczenia.

– Więc dlaczego denerwujesz się na próżno?

– Dlatego, że jestem rozumny… – odparł Martin.

Dziewczynka postała chwilę, potem jej skrzydła wzniosły się w powietrze i Martin przeczytał:

– W takim razie nie chciałabym pozostać rozumna na zawsze. To musi być straszne. Dorośli mają rację, rozum jest złem. Potrzebny jest tylko na początku życia, gdy trzeba przystosować się do świata.

– Gratuluję – powiedziała z przekąsem Irina. – Właśnie udało ci się przekonać dziecko, że myślenie jest złem.

Obok nich przeszła nieduża grupka sheali. Czworo dorosłych. Wszyscy mieli spokojne, pozbawione ciekawości oczy.

Martin zamknął powieki i oparł się plecami o kamienną ścianę. Gdzieś w głębi świątyni pulsował dźwięk – niski, na granicy słyszalności, ale przyjemny… jak mruczenie wielkiego, zadowolonego kota…

– Chodźcie, dziewczyny – powiedział.


Wyglądało to jak krater wulkanu.

Spiralna droga doszła do kamiennego pierścienia, a na jego środku ziała ogromna, szeroka studnia. Ze studni ku niebu wzbijał się słup światła i ciepła. Podchodząc do krawędzi, Martin z drżeniem dostrzegł w dole ognistą zasłonę. Kamień pod nogami był gorący, spękany.

– Kuchenne wejście do piekła – wyszeptała Irina zza jego ramienia.

Wokół studni, plecami do krateru stały sheali z pomalowanymi na czarno i czerwono piórami. Martin wytężył wzrok i zrozumiał, że ci sheali są niewidomi – ich oczy zostały wykłute albo wypalone dawno temu.

– To kapłani świątyni – wyjaśniła Ira. – Rozumiesz? Jeszcze tu nie byłam, ale udało mi się dowiedzieć kilku rzeczy…

– A ci… – Martin nie dokończył, tylko skinął głową w stronę kilku par, chodzących wokół studni. W każdej parze był dorosły sheali i pisklę.

– To pisklęta, które dojrzały do utraty rozumu. Do dorosłego życia. Towarzyszą im rodzice albo starsi przyjaciele…

Dziewczynka odwróciła się do Martina i rozłożyła skrzydła:

– To ostatni rytuał. Chodźcie, będę tłumaczyć, dopóki zdołam. Wszystko zrozumiesz.

W ślad za dziewczynką Martin i Irina zaczęli iść po obwodzie studni. Pierwszy kapłan zawahał się, nim jego skrzydła zaczęły kreślić słowa w języku migowym sheali. Zapewne w krokach Martina i Iriny ślepiec wyczuł chód Obcych. Ale dziewczynka coś głośno zaśpiewała i skrzydła kapłana wzniosły się w górę.

„Ci, którzy urodzili się niewinni… odrzucili przeznaczenie… ci, którzy wznieśli się ku niebu… którzy poznali bieg czasu… rozdzielili słowa i czyny… zajrzeli w dzień jutrzejszy… zobaczyli reguły…”

Skrzydła dziewczynki poruszały się tak szybko, że Martin ledwie nadążał z odczytywaniem słów. Wydawało się, że tak naprawdę dziewczynka nie zdąża przetłumaczyć wszystkiego, jakby gesty kapłana niosły w sobie nie tylko litery czy słowa, ale całe bloki znaczeniowe…

Drugi kapłan podniósł skrzydła bez wahania:

„Ci, którzy poznali dobro i zło… utracili spokój… pragnęli poznać to, co niepoznawalne… zmienili ziemię i wodę… rozdzielili życie i śmierć… nie stali się szczęśliwi…”

– Coś podobnego czytałem również u nas – mruknął Martin tylko po to, żeby otrząsnąć się z uroku.

Irina odpowiedziała cicho:

– Do czegoś takiego dochodzi w końcu każda istota rozumna…

„Tysiąclecia bólu i krwi… poszukiwań i klęsk… w pogoni za bytem… sens sensu… w strachu i smutku… słabe skrzydła burzy… poznając życie – poznajesz śmierć…”

Nagle, z jakąś niespodziewaną, zimną obojętnością Martin zrozumiał, że Adam i Ewa, zjadając owoc z drzewa poznania, wcale nie stali się śmiertelnikami. Oni jedynie zrozumieli, że są śmiertelni. Zrozumieli, ponieważ w tej właśnie chwili otrzymali rozum. Zamienili wieczną ospałość myśli na świadomość przemijania i mękę rozumu.

Kto powiedział, że owoce z drzewa poznania są słodkie? Diabeł? No cóż, to znany oszust. Sok rajskiego jabłuszka był pewnie gorzki jak chinina i ostry jak szkło. Ale gdy zaczynasz czuć ten smak na wargach, już nie potrafisz odrzucić zakazanego owocu. Skowyczysz niczym zwierzę, które polizało zakrwawione ostrze. Szlochasz, zachłystując się krwią – i dalej liżesz śmiercionośną klingę…

Dokładnie tak samo uświadamia sobie własną śmiertelność każda istota, która zasmakowała gorzkiego owocu wiedzy. Uświadamia ją sobie i musi żyć z tą świadomością, nie mając sił, by sięgnąć po słodki owoc drzewa życia. Zawsze masz wybór, jeśli chcesz zrezygnować z życia, ale nie możesz zrezygnować z rozumu. Możesz zagłuszać go alkoholem i narkotykami, możesz szaleć i dążyć ku nirwanie. Ale tylko sheali znaleźli wyjście ostateczne. Tylko sheali zdołali zwymiotować nieproszony dar, wypluć go pod nogi okrutnych bogów.

Sheali odrzucali rozum, ponieważ niósł w sobie wiedzę o śmierci.

Sheali wybrali spokój.

Nie chcieli cierpieć.

Stali się szczęśliwi.

Tylko dzieci nie boją się śmierci – one wierzą, że będą żyć wiecznie. Dzieci i szaleńcy.

Sheali zrezygnowali z rozumu – i to był ich wybór.

„Odrzucam myśli o sprawach wyższych… odcinam się od zwątpienia… będę szczęśliwy… zawsze… zawsze… zawsze…”

– Ona odchodzi! – krzyknęła Irina, chwytając Martina za rękę. – Martin, na nią to działa!

Dziewczynka sheali rzeczywiście się zmieniała. Jej ruchy stały się płynne, weszła w trans i chyba już nie wiedziała, kto jest obok niej i czemu krąży wokół dyszącej ogniem gardzieli. Dziewczynka tańczyła, mijając mamroczących kapłanów, jej oczy zaszkliły się, wypełniła je bezdenna pustka – języki purpurowego płomienia w czarnych głębiach źrenic.

– Ma prawo odejść – powiedział Martin. – Nie bój się, na nas to nie podziała. Z tym trzeba się urodzić i żyć… szykować się, marzyć, wierzyć… wierzyć w szczęście bez rozumu…

Dziewczynka tańczyła. Unosiła i opuszczała skrzydła, krążyła w podskokach obok kapłanów, których recytatyw przeszedł w śpiewne mamrotanie. Teraz każdy nowy kapłan zaczynał mówić razem z poprzednim, oni podchwytywali swoje słowa, głosy wzbijały się w ciemne niebo, skąd płomień krateru wywiał wszystkie gwiazdy i cienki głosik dziewczynki zlał się z triumfalnym chórem.

„Na zawsze, na zawsze, na zawsze! Będę żyć, będę żyć, będę żyć! Myślenie to zło, myślenie to ból, myślenie to strach! Na zawsze, na zawsze, na zawsze!”

Martin zerknął na Irinę – dziewczyna płakała, nie odrywając spojrzenia od tańczącego pisklęcia.

– Sama wybrała! – wrzasnął Martin. – Nie wtrącaj się! Będzie szczęśliwa!

– Zrób coś! – krzyknęła Irina. – No zrób coś! To niesłuszne, to pułapka, to kłamstwo! To przecież śmierć! Powstrzymaj ją!

Zatoczyli już pełny krąg. Ostatni kapłan coś wykrzyknął – triumfalnie i radośnie – dziewczynka krzyknęła w odpowiedzi, rozłożyła skrzydła, co trochę przypominało wezwanie do zwrócenia uwagi, ale to już nie była mowa. Ze śpiewem zachwytu dziewczynka sheali ominęła kapłana i zrobiła krok w stronę gardzieli krateru.

Ciało zareagowało, nim Martin zdążył pomyśleć – skoczył do przodu, odtrącając na bok kapłana, który próbował zagrodzić mu drogę. Palce Martina przesunęły się po piórach dziewczynki, lecz nie zdążyły się zacisnąć.

Mała figurka z rozłożonymi skrzydłami spadała w ryczący płomień.

A Martin podążył za nią.

Kamień usunął się spod jego nóg, ciepły wiatr uderzył w twarz, stał się gorący i przemienił się w języki płomienia. Ogień liznął jego ciało i odszedł w górę.

Martin i dziewczynka spadali w rozszerzającym się kamiennym szybie. Gdzieś w górze huczał oddalający się płomień, w dole słabo pulsowała purpurowa ciemność. Martin leciał. Na świadome działanie nie było miejsca, jakby recytatyw kapłana pozbawił rozumu również jego. Pozostały jedynie instynkty i młodzieńcze doświadczenie kilku skoków spadochronowych. Ciało posłusznie podążało za spadającą dziewczynką.

Gorący wiatr smagał twarz Martina. Przeleciał obok dziewczynki i rozrzucił ręce, odwracając się – z kieszeni wysypały się jakieś drobne przedmioty. Dziewczynka spadała teraz na niego – bezwolna, nieruchoma, z założonymi za plecy, jakby postrzelonymi skrzydłami. Potem szklane spojrzenie przesunęło się po Martinie i pisklę zatłukło skrzydłami, zaczęło krzyczeć, jakby dopiero teraz uświadomiło sobie ognistą otchłań.

– Leć! – krzyknął Martin w turystycznym, w nadziei, że dziewczynka go zrozumie – jeśli nie słowa, to chociaż intonację. – Potrafisz latać, leć! Możesz!

Dziewczynkę, bijącą skrzydłami, podrzuciło do góry. Martin przekręcił się i zajrzał w przybliżającą się ognistą źrenicę.

Czyżby to była taka sama zasłona jak na górze?

A co będzie za nią?

Kamień?

Sheali nie umieją latać. Nawet pisklęta.

Martin rozrzucił ręce. Zerwał z siebie koszulę w nadziei, że między ciałem i rękami rozpostrze coś na podobieństwo skrzydeł.

Koszulę wyrwało mu z rąk, ciałem zakręciło, ognisty szkwał uderzył Martina w twarz i pozostał nad głową.

A Martin spadał dalej – w ryczący strumień powietrza, w wyrzut gigantycznej turbiny, w działający tunel aerodynamiczny. Coraz wolniej – dopóki ciemność nie chlasnęła go sprężystą, giętką siatką, póki nie wgięła się, nie podrzuciła go, wymierzając całemu ciału siarczysty policzek. Martina odrzuciło na bok, w słabe czerwone światło, w spiralny właz…


Dziewczynka sheali gładziła jego twarz miękkim skrzydłem. Martin długo na nią patrzył, zanim spróbował usiąść. Bolało go całe ciało, w głowie mu się kręciło, ale żył i wszystkie kości – jak mu się zdawało – miał całe.

– Żyjesz – stwierdziła dziewczynka. – Bałam się, że się rozbijesz. Wiatr Powitania powinien utrzymać dorosłego, ale ty jesteś cięższy od naszych dorosłych.

Znajdowali się w małym pokoiku o miękkiej podłodze. W ścianie widniało okrągłe oko tunelu, którym Martin i dziewczynka zsuwali się tutaj, na przeciwległej ścianie mieściły się zamknięte, okrągłe drzwi.

– Bałaś się? – zapytał Martin. W pozycji siedzącej niewygodnie posługiwać się turystycznym migowym, ale nie odważył się wstać. – Nie powinnaś się już bać.

– Dlaczego skoczyłeś za mną? – spytała dziewczynka. – Też chciałeś stracić rozum?

– Nie.

– Więc dlaczego?

– Bałem się o ciebie.

– Niepotrzebnie – powiedziała dziewczynka. – Ogień jest słaby, nie może wyrządzić krzywdy. Wiatr Powitania wieje z samego dna i hamuje upadek. Powinnam była miękko upaść – już bez rozumu.

– Nie udało się? – zapytał Martin.

– Nie.

– Przepraszam.

Dziewczynka przytuliła się do niego. Od pierzastego ciała płynął zapach dobrze wysuszonej poduszki i miodu.

– Ja nie żałuję – powiedziała dziewczynka. Mówiła spiętym głosem i niewłaściwie stawiała akcenty – na pierwszej sylabie, ale posługiwała się językiem turystycznym.

– Co teraz będzie? – zapytał Martin.

– Nie wiem – odparła dziewczynka. – Bycie rozumnym jest takie dziwne! Nic z góry nie wiadomo.

– Otóż to – przytaknął Martin. – Pomóż mi, malutka.

Miał zawroty głowy, do gardła podchodziła fala mdłości. Ale opierając się na kruchym ramieniu, mimo wszystko zdołał podejść do drzwi…

… i wejść razem z dziewczynką do ogromnego pomieszczenia z łukowym sklepieniem, pomieszczenia, w którym tłoczyli się kapłani. Oni wychodzili z wąskich szczelin w ścianach, zeskakiwali z balkonów, wyłaniali się z korytarzy… Milczące, szeleszczące skrzydłami postacie, poruszające się tak lekko, jakby ślepota zupełnie im nie przeszkadzała. Słabe światło gazowych pochodni pod sufitem nie pozwalało ocenić ich liczby. Czy były ich setki? Raczej tysiące…

Martin pożałował, że broń termiczna została w hotelu.

– Nie bój się – rzekła dziewczynka. – Są tylko przestraszeni…

Pierzasta figurka wysunęła się spod jego ręki i zrobiła krok do przodu. Martin pochylił się, ale nie poszedł za dziewczynką.

Dziewczynka odezwała się – i już przy pierwszych jej słowach w sali zapanowała cisza. Ci, którzy nie zdążyli wejść do sali, zamarli na progu.

Dziewczynka mówiła i Martin ze zdumieniem pojął, że w jej głosie nie ma już dziecięcych nutek. Ona nie wyjaśniała i nie prosiła. Ona rozkazywała.

Kapłani upadli plackiem na ziemię. A nieporuszona dziewczynka powoli wiodła po sali uważnym spojrzeniem.

Martin przykląkł na jedno kolano. Dziewczynka popatrzyła na niego i uśmiechnęła się.

– Ty możesz wstać.

Rejestrując w myślach, że „może wstać”, a nie „może stać”, Martin wyprostował się. Czerwono-czarne postacie czołgały się po podłodze – w kurczowych ruchach nie było już żelaznej pewności rozsądku, lecz zaskoczenie wstrząśniętego rozumu.

– Jesteś moim stadem – powiedziała dziewczynka. – Ale teraz muszę tu zostać. Zwolnij mnie, Martinie, albo zostań z nami.

– Zwalniam cię – odparł Martin. – To twoje stado i twój świat. Naucz go latać.

Wyjął z kieszeni „dokument na pisklę” – proszę, jednak nie wypadł – i podarł na strzępy.

Dziewczynka podeszła do Martina i objęła go rękami-skrzydłami.

– Bardzo cię kocham, Martinie – szepnęła. – I dziękuję. Serio nie chcesz tu zostać?

– Serio-serio – wyszeptał Martin.

– Będzie mi ciężko? – spytała dziewczynka.

– Na pewno.

Dziewczynka skinęła głową, wzięła Martina za rękę i poprowadziła między zszokowanymi kapłanami.

O dziwo, autobus nadal kursował. Właśnie czekali na niego na przystanku – Martin, Irina i dziewczynka sheali, otoczona pierścieniem strażników. U każdego z nich, we wszystkich czterech dłoniach, lśniła broń – i to nie tylko rytualne kindżały.

– Kierowca jest jeszcze nierozumny – powiedziała dziewczynka, gdy na końcu ulicy pojawił się autobus. – To nic. Dowiezie was. Tak będzie spokojniej.

Martin zerknął na ochroniarzy – z żadnego ze spojrzeń nie wyzierał chłodny spokój. Już prędzej ogień fanatycznego oddania. Czerwono-czarne pióra zdradzały w nich kapłanów, ale nie byli ślepcami. Może to nowicjusze, którzy nie przeszli ostatecznego wtajemniczenia?…

– Czy ktoś tutaj może cię zaatakować? – zapytał Martin.

– Może – odpowiedziała po prostu dziewczynka. – Będzie jeszcze dużo szumu. Będzie ogień i krew.

– Nie chciałem tego – westchnął Martin. – Wybacz mi.

– Wszystko w porządku – uspokoiła go dziewczynka. – Tak miało być i tak się stało. „Bezskrzydły przybysz wejdzie w przepaść, żeby dziewczynka jego stada zachowała rozum…” Kto mógł przypuszczać, że zdarzy się to naprawdę? Skąd u bezskrzydłego przybysza własne stado?

– Ach więc to tak… – powiedział przeciągle Martin. – Zawsze marzyłem, żeby zostać bohaterem proroctwa… I dokładnie tak zostało powiedziane?

Dziewczynka zawahała się:

– Cóż… te proroctwa są takie dwuznaczne… Dosłownie brzmiało to tak: „Obcy, który nie potrafi latać” – a to mógł być dorosły sheali z innego miasta, a „dziecko jego stada” to prędzej chłopiec niż dziewczynka. Kiedyś tak myślano, a teraz wszyscy zaczną myśleć inaczej. Już wydałam rozkaz.

Martin uśmiechnął się mimo woli:

– Rozumiem. Nie będę ci dawał żadnych błogosławieństw i dobrych rad. I tak świetnie sobie poradzisz.

– Jestem bardzo mądrą dziewczynką – przyznała dziewczynka.

Autobus zatrzymał się. Kierowca popatrzył na Martina pustymi oczami i zapytał:

– Witaj. Jedziesz?

– Witaj. Jedziemy – odparł Martin.

I dotknął skrzydła dziewczynki w pożegnalnym geście. Miał ochotę zmierzwić ten śmieszny, żółty czubek, ale zacięte spojrzenia ochrony śledziły każdy jego ruch i Martin nie odważył się.

Autobus zaczął pełznąć ulicą. Martin popatrzył z wyrzutem na Irinę, a ona opuściła wzrok.

– Wiedziałaś – stwierdził Martin.

– Wiedziałam. Tylko myślałam, że obcym, który nie umie latać, będę ja. Z proroctwami zawsze jest ten sam problem – wszystko takie rozmyte, mętne, niezrozumiałe…

Martin tylko pokręcił głową. Nawet nie miał ochoty kląć. Bolało go całe ciało. Jechali bardzo powoli w stronę Stacji, zostawiając za sobą objęte epidemią rozumu miasto.

– Rozumne sheali… – wyszeptała Irina. – Ale się teraz zacznie…

– Jurij Siergiejewicz urwie mi głowę – przyznał Martin. – Zamiast melancholijnych, spokojnych sheali – energiczna, młoda rasa. Tobie też się dostanie, nie masz się co uśmiechać.

– Nie dlatego się uśmiecham. Nadal żyję, rozumiesz? I gdy za pół godziny wejdziemy na Stację – pozostanę żywa. Coś niesamowitego!

Po chwili namysłu Martin położył broń termiczną na kolanach. Autobus spokojnie sunął przez noc.

A z tyłu, w mieście, rozległ się terkot, przypominający serię z cekaemu.

– Ira, po raz pierwszy udało się przeprowadzić coś do końca… – powiedział Martin. – Widzisz? Coś się zmienia…

Irina pokręciła głową.

– To nie mnie się udało, Martinie, tylko tobie.


Przez całą drogę nikt ich nie zaatakował.

Weranda przed wejściem na Stację była pusta. Weszli po schodkach, Martin otworzył drzwi przed Iriną i poczekał, aż wejdzie. Potem się obejrzał.

Ani śladu pogoni.

Za to w mieście wybuchały pożary.

– Powodzenia, dziewczynko – szepnął Martin, patrząc na Djork. Wszedł za Iriną i zamknął drzwi.

Byli na Stacji, teraz już absolutnie bezpieczni. Nikt nie jest w stanie wyrządzić nikomu krzywdy na terytorium kluczników.

– Przeszliśmy – powiedział Martin. – Ira, przeszliśmy!

I oni uśmiechnęli się do siebie.

Pokonali fatalizm. Irina sześć nadal żyła!

– Masz historię dla kluczników? – zapytał Martin. Dziewczyna skinęła głową.

– A ty o czym opowiesz? – spytała Ira.

Martin skinął głową w stronę drzwi wejściowych:

– O tych, którzy zdołali pójść dalej. O tych, którzy pozostaną. O tym, że coś takiego zdarza się nie po raz pierwszy.

– Moja opowieść jest prostsza – przyznała się Irina. – Ale chyba wystarczy.

– W takim razie idziemy – zdecydował Martin. – Opowiadamy bajeczki i…

– Dokąd wyruszamy?

Martin zająknął się. Popatrzył Irinie w oczy i westchnął:

– Na Talizman?

– Tak. Tam jestem inna ja i nie mogę jej tak zostawić. Ona by mnie nie porzuciła.

– A więc Talizman – zgodził się Martin. – A tak strasznie chciałbym wrócić do domu…

– Ja też.

Korytarz zaprowadził ich do poczekalni. Do rozmów z klucznikami przeznaczono małe kabinki, mieszczące się wokół. Drzwi dwóch kabinek były uchylone.

– Czekali na nas – stwierdził Martin.

– Zawsze czekają. Powodzenia!

Zanim rozeszli się do kabinek, pocałowali się. Szybko, lekko. Jak przyjaciele.

– Smutno tu i samotnie… – zaczął klucznik.

– Już wkrótce zrobi się znacznie weselej – odparł Martin, siadając przy stole. Broń termiczną aranków położył na stole. Po prostu musiał uczynić jakiś gest – może pompatyczny, ale zrozumiały.

– Porozmawiaj ze mną, wędrowcze – ciągnął klucznik.

Był chudy, żylasty i wyższy od Martina, a jednocześnie kruchy i niepozorny. Władca galaktyki powinien wyglądać inaczej…

Ale z drugiej strony, czy władcy kiedykolwiek wyróżniali się wzrostem i muskulaturą? Chyba tylko w zachwytach nadwornych lizusów.

– Opowiem o tych, którzy zostają pośrodku – powiedział Martin. – Nie o nieudacznikach – opowieść byłaby zbyt gorzka i smutna. Nie o zwycięzcach – ich historii nie sposób oddać słowami. Ludzie środka – których zawsze jest więcej niż zwycięzców i przegranych. Na każdej planecie, w każdej rasie… nawet u kluczników.

Klucznik patrzył na Martina nieruchomym wzrokiem.

– Kiedyś problemy rozwiązywano w bardzo prosty sposób – ciągnął Martin. – Jeśli jedno plemię zyskało rozum, a drugie nie – to drugie stawało się pożywieniem. Celem dla strzał, których nie zdołało wymyślić. Kościanym grotem dzid. To były proste czasy. Ci, którzy nie nadążyli w wyścigu, którzy zostali choć pół kroku w tyle – stawali się niewolnikami. Zaganiano ich do rezerwatów i enklaw. Wstawali na gwizdek fabryki, z pierwszymi promieniami słońca. Proste czasy, proste rozwiązania. Ale proste czasy minęły.

Klucznik milczał.

– Ktoś zdołał dosięgnąć nieba. Ktoś zdołał zjeść owoc z drzewa poznania. Ktoś zostawił rozum na zapas – tak jak my zostawiamy swoje instynkty na strychu świadomości. Co to było, jedna krótka chwila czy cała epoka? Nie wiem. Ale gdy młodzi bogowie odchodzili, paląc za sobą mosty, za ich plecami zostawali ludzie środka. Ci, którzy nie zdołali. Ci, którzy nie zechcieli. Ci, którzy wybrali znaną i niestraszną drogę rozumu…

– Bogowie nie palą za sobą mostów – wtrącił klucznik. – Od tego są ludzie.

Martin ugryzł się w język.

– Dziękuję ci za naszą historię – ciągnął klucznik. – Ale opowieść o ludziach środka to bardzo banalna opowieść… Smutno tu i samotnie, wędrowcze.

– Sami zniszczyliście swoją sieć transportową… – wyszeptał Martin. – Tak? Wy albo wasi przodkowie – ci, którzy nie weszli na kolejny stopień.

Klucznik milczał.

– Ludzie środka… – mówił dalej Martin. – Uważaliśmy was za bogów… albo prawie bogów… a wy jesteście tylko ludźmi środka! Tymi, którzy nie zdołali. Tymi, którzy pogodzili się z goryczą porażki i powtarzają próbę. Tak?

– Smutno tu i samotnie, wędrowcze – powtórzył klucznik. Czy to złudzenie, czy w jego głosie zabrzmiało rozdrażnienie? – Słyszałem wiele takich historii.

Martin zmrużył oczy, tak mocno, że aż zobaczył iskry pod powiekami. Prawie odgadł. Prawie zrozumiał. Prawda była tak blisko…

– Nie mogę – powiedział. – Prawie zrozumiałem, ale… ja też jestem tylko człowiekiem środka! Nie wiem!

– Bogowie odchodzą w niebo, a nieudacznicy stają się ziemią. Ale pod tym niebem i po tej ziemi chodzą ludzie środka – odezwał się klucznik. – Czego się boisz, Martinie? Co próbujesz zrozumieć? Czy odejdziesz w niebo? Czy staniesz się ziemią?

– Próbuję zrozumieć, dokąd mam iść!

– Talizman da ci klucz do wszystkich odpowiedzi, Martinie. Ale najpierw dokończ historię o ludziach środka.

– Opowiem inną historię – powiedział szybko Martin. – Historię dziewczynki i ptaka…

– Nie przyjmę innej historii – klucznik pokręcił głową. – Zacząłeś opowieść i teraz będziesz musiał ją skończyć.

Martin westchnął:

– Tam, za ścianami twojej Stacji, naród sheali odzyskuje rozum. Nieudacznicy nie przeżyją szoku i zginą. Zwycięzcy zyskają rozum i zaczną rządzić nowym światem. Ale dla większości, kluczniku, nie zmieni się nic, zupełnie nic! Czy zaczną myśleć, czy nadal będą kierować się rozsądkiem – w niczym nie zmieni to ich życia. Nie wszystkim potrzebny jest rozum. Nie wszyscy mogą myśleć. To odwieczna pułapka, kluczniku. Dla ludzi środka, dla tych, którzy nie chcą być ziemią, a nie dorośli do nieba, jest miejsce pomiędzy niebem a ziemią. Zawsze i wszędzie kozłami ofiarnymi stają się ludzie środka. Moja historia nie ma końca, kluczniku… tak samo, jak nie ma wyjścia dla ludzi środka.

– Rozwiałeś mój smutek i samotność, wędrowcze. Wejdź we Wrota i kontynuuj swą drogę.

Martin zerknął podejrzliwie na klucznika.

– Nie żądam już od ciebie dokończenia historii – powiedział klucznik. – Nie zadaję pytań. Nie będzie odroczenia. Wejdź we Wrota i kontynuuj swą drogę.

– Coś nie tak? – zapytał Martin.

Ale klucznik zniknął i Martin został sam.

Zirytowany uderzył pięścią w stół. Nie było tego przyjemnego wrażenia małego zwycięstwa. Nie było zadowolenia z opowiedzianej historii.

Klucznik pozwolił mu przejść przez Wrota tak, jakby rzucił jałmużnę. Albo rozczarowany odwrócił wzrok – chcesz, to idź…

Martin wyszedł z pokoju zamyślony i niezadowolony, trzymając broń termiczną. Irina już na niego czekała.

– Wszystko w porządku?

– Przeszedłem – mruknął Martin, przypominając sobie egzaminy wstępne na studia.

– Nie wątpiłam w to – uśmiechnęła się Irina. – Jesteś dobry.

– O czym opowiedziałaś? – zainteresował się Martin.

– O tym, jak zakochałam się pierwszy raz.

Martin uśmiechnął się.

– Myślałem, że z tą historią odeszłaś z Ziemi…

– Wtedy tej historii po prostu nie było – odpowiedziała Irina. Przez chwile patrzyli sobie w oczy. Potem Martin wziął Irinę za rękę.

– Chodźmy… Musimy się spieszyć.

– Dlaczego? – spytała niespokojnie dziewczyna.

– Nie wiem – odparł szczerze Martin. – Po prostu czuję. Coś jest nie tak, rozumiesz? Nie jestem zadowolony ze swojej historii. Czuję się tak, jakbym zawalił egzamin.

Irina patrzyła na niego, gryząc wargę. Potem szepnęła cichutko:

– A ja chciałam zaproponować, żebyśmy zostali tu na dwie godzinki. Odpoczęli… i w ogóle…

Uśmiechnęła się speszona.

– Irinko, musimy się spieszyć – powtórzył twardo Martin. – Czas ucieka. Niemal słyszę, jak nam ucieka. Jeszcze minuta i nie dogonimy go.

– W takim razie chodźmy – skinęła głową Irina.

Niemal wbiegli do centrum Stacji. Sala z Wrotami była pusta i drzwi otworzyły się, gdy podeszli.

– Może stało mi się coś… na Talizmanie? – spytała Irina. – Jak myślisz?

– Poczułabyś – zauważył Martin. – Zresztą, nie wiem. Szybko…

Drzwi zamknęły się za nimi, zaświecił się ekran terminalu. Martin szybko wybrał z listy Talizman. Ulegając chwilowej pokusie próbował zaznaczyć dwie nazwy jednocześnie, ale oczywiście nic z tego nie wyszło.

– Wyjdziemy na głównej Stacji? – spytała Irina.

– A jaką wtedy wybrałaś?

– Żadnej. Wybrałam tylko planetę…

– Czyli powinnaś była wyjść na głównej Stacji Talizmanu… – Martin na wszelki wypadek otworzył podkatalog i skinął głową – I tak są tylko dwie… To co, ruszamy?

– Aha – powiedziała Ira. Wzięła go za rękę, uśmiechnęła się, odchyliła głowę – jakby miała nadzieję, że poczuje błyskawiczny lot przez galaktykę…

Martin wcisnął enter. Pokój nie zmienił się. Ale obok niego nie było już Iriny.

Martin powoli podniósł dłoń i przycisnął ją do twarzy. Skóra zachowała jeszcze ciepło i zapach Iriny Połuszkinej numer sześć…

– Bydlaki! – krzyknął Martin. – Nienawidzę was! Sukinsyny!

Gdyby do sali wszedł teraz klucznik, Martin podniósłby na niego broń, żeby zniknąć tak lekko i ostatecznie jak Irina.

Ale nikt nie wszedł. I nikt nie przeszkadzał mu niszczyć terminalu, kopać w ścianę i płakać przed otwierającymi się posłusznie drzwiami.

Загрузка...