I

1

21 lipca 1983

Winnie Maas zginęła, bo zmieniła zdanie.

Później byli, owszem, i tacy, którzy twierdzili, że zginęła, bo była ładna i głupia. Kombinacja powszechnie uznawana za niebezpieczną.

Albo dlatego że była łatwowierna i ufała niewłaściwym ludziom.

Albo dlatego że jej ojciec był łajdakiem i zostawił rodzinę na pastwę losu, na długo przedtem zanim Winnie odzwyczaiła się od pieluch i smoczka.

Znaleźli się też tacy, których zdaniem Winnie Maas nosiła troszkę za krótkie spódniczki i troszkę za ciasne bluzeczki i że właściwie sama była sobie winna.

Żadne z tych wyjaśnień nie było tak do końca pozbawione podstaw, ale przesądziło właśnie to. Że zmieniła zdanie.

Na sekundę przed upadkiem na ziemię i roztrzaskaniem głowy o bezlitosną stalową szynę dotarło to nawet do niej samej.

Starła odrobinę zbytecznej szminki i przyjrzała się swojemu odbiciu w lustrze. Otwarła szerzej oczy, zastanawiając się, czy nie nałożyć nieco więcej tuszu. Pamiętanie cały czas o rozszerzaniu oczu było uciążliwe, prościej dać trochę więcej koloru na dole. Pociągnęła cienką linię kredką i pochyliła się do lustra, sprawdzając efekt.

Ślicznie, pomyślała i skierowała uwagę na usta. Odsłoniła zęby. Były równe i białe, a dziąsła na szczęście chowały się wysoko pod górną wargą – nie jak u Lisy Paaske, ładnej wprawdzie za sprawą skośnych zielonych oczu i wystających kości policzkowych, ale która ciągle musiała mieć poważną minę, co najwyżej mogła się lekko, zagadkowo uśmiechać. Wszystko przez odsłonięte dziąsła. Brr, pomyślała Winnie Maas. Udręka.

Popatrzyła na zegarek. Za piętnaście dziewiąta. Chyba najwyższy czas, żeby wyjść. Wstała, otworzyła drzwi garderoby, żeby przyjrzeć się też całej sylwetce. Wypróbowała kilka póz, wysuwając do przodu na przemian piersi i biodra. Wyglądała atrakcyjnie, zarówno na dole, jak i na górze; właśnie usunęła cztery włoski, które się niebezpiecznie blisko granicy bikini. Co prawda jasne, ale zawsze.

– Idealne – powiedział Jürgen. – Niech mnie diabli, Winnie, masz idealne ciało.

– Apetyczna – z tym, jak pamiętała, wyjechał Janos. – Jesteś tak cholernie apetyczna, Winnie, że mi staje, jak tylko przechodzę koło twojego domu.

Uśmiechnęła się, kiedy pomyślała o Janosie. Był chyba najlepszy ze wszystkich. Robił to we właściwy sposób. Miał wyczucie, pewną subtelność, to, o czym pisali we „Flashu” i „Girl-zone”.

Janos. Tak, w sumie trochę przykre, że nie wypadło na Janosa.

Chrzanić to, pomyślała, poklepując się po pośladkach. Nie ma sensu płakać nad rozlanym mlekiem. Wygrzebała w komodzie stringi, ale nie znalazła czystego stanika, postanowiła więc pójść bez. Nie był jej potrzebny. Piersi miała na tyle małe i jędrne, że nie zwisały. Jeśli miałaby jakieś życzenia co do własnego ciała, to właśnie o trochę większe piersi. Niedużo, tylko odrobinkę. Wprawdzie Dick powiedział, że ma najładniejsze cycki na świecie, i ssał je, i ugniatał tak, że potem przez kilka dni ją bolały – ale kilka gramów więcej naprawdę by nie zaszkodziło.

Choć pewnie przybędzie, pomyślała. Wciągnęła T-shirt przez głowę i wbiła się w wąską spódnicę. Tak, wkrótce miały przybyć dodatkowe gramy i deka, to tylko kwestia czasu. Jeśli nie…

Jeśli ona nie…

Kurwa, pomyślała, zapalając papierosa. Mam dopiero szesnaście lat. Stara miała wtedy siedemnaście i proszę, co się z niej zrobiło.

Dokonała ostatniego przeglądu w lusterku, oblizała ostrożnie wargi i wyszła z domu.

Pirs Frieder o wpół do dziesiątej, tak powiedział. Przyjeżdżał pociągiem o wpół do dziewiątej, ale chciał najpierw pójść do domu wziąć prysznic. Nie miała oczywiście nic przeciwko temu, lubiła chłopaków dbających o higienę. Umyte włosy i brak brudu pod paznokciami stanowiły w jakiś sposób o klasie. Mieli się zobaczyć po raz pierwszy od trzech tygodni. Był w Saaren u wujka. Pracował i jednocześnie miał wakacje; kilka razy rozmawiali przez telefon, dyskutowali o „sprawie”, ale nie powiedziała mu, że zmieniła zdanie. Chciała to zrobić dziś wieczorem. Lepiej oko w oko, tak myślała.

Wieczór był gorący. Kiedy zeszła na plażę, czuła się niemal spocona po krótkim spacerze. Ale nad morzem było chłodniej. Od wody wiał lekki, przyjemny wiaterek. Zdjęła płócienne pantofle i ruszyła boso po piasku. Drobne ziarenka przesypujące się między palcami dawały miłe uczucie. Prawie jakby znowu była dzieckiem. Zdzierały oczywiście lakier z paznokci, ale później miała zamiar nałożyć buty. Zanim On przyjdzie. Lubiła myśleć o nim przez duże O. Był tego wart. Choć jeśli będzie chciał się z nią kochać, uświadomiła sobie, to raczej bez butów. Zresztą chyba bez różnicy, palce u nóg nie były tym, co go w takiej sytuacji najbardziej interesowało.

A dlaczego miałby nie chcieć się z nią kochać? Do cholery, przecież nie widzieli się bardzo długo!

Przystanęła i zapaliła następnego papierosa. Podeszła trochę bliżej wody, gdzie piasek nie był tak sypki i łatwiej się szło. Plaża była o tej porze właściwie wyludniona, choć nie całkiem pusta. Czasami pojawiał się jakiś biegacz lub ktoś z psem, wiedziała też – z własnego doświadczenia – że wyżej, wśród wydm młodzi baraszkowali na kocach, jak zwykle latem. Zresztą może za godzinę także będzie leżała na kocu.

Może tak, a może nie.

Zależy pewnie od tego, jak on zareaguje. Zaczęła się nad tym zastanawiać. Rozzłości się? Czy złapie ją i będzie nią potrząsał, jak wtedy w Horsens, gdy była na haju i paplała, że Matti Frege ma ładne muskuły?

Czy też zrozumie i przyzna jej rację?

A może ją przekona. Nie było to oczywiście zupełnie wykluczone. Może jego ogromna miłość skłoni ją do ponownego przemyślenia sprawy. No i pieniądze, rzecz jasna. Czy mogło się tak zdarzyć?

Nie, raczej nie. Czuła się silna i pewna swego, choć nie wiedziała, skąd się jej to bierze. Może stąd, że przez kilka tygodni była sama i mogła w spokoju pomyśleć.

Wiedziała, że bardzo ją kocha. Powtarzał to często, ba, właściwie za każdym razem, kiedy się spotykali. Wiedzieli od dawna, że z czasem będą razem. Nie mieli wątpliwości. Pośpiech nie był potrzebny.

Za to potrzebne im były pieniądze.

Pieniądze na jedzenie. Na papierosy, ubrania, może na jakieś mieszkanie. Zwłaszcza w przyszłości bez pieniędzy się nie obejdą, dlatego zrobili, co zrobili…

Myśli zaczęły krążyć w głowie, spostrzegła, że ma kłopot z ich uporządkowaniem. Kłopot z uzyskaniem jakiegoś ładu. Tak wiele rzeczy musiała brać pod uwagę, kiedy wdawała się w podobne rozważania, że w końcu nie wiedziała, na czym stoi. Niemal zawsze tak się działo, więc było jej przyjemnie, gdy ktoś inny mógł podjąć za nią decyzję. Zdecydować w tych trudnych sprawach, żeby ona mogła myśleć o rzeczach, o których myśleć lubiła.

Uderzyło ją, że może dlatego była zakochana właśnie w nim. W N i m. Lubił decydować o sprawach trochę poważniejszych i skomplikowanych. Jak na przykład teraz. Tak, z pewnością właśnie dlatego go kochała i chciała być jego. To fakt. Nawet jeśli z tą ostatnią sprawą nie wyszło i musiała zmienić zdanie.

Dotarła do pirsu i rozejrzała się w znikającym świetle zmierzchu. Jeszcze nie przyszedł, była kilka minut wcześniej. Mogła pójść dalej plażą, wychodząc mu na spotkanie, miał przyjść z drugiej strony, mieszkał w Klimmerstoft, ale zrezygnowała. Usiadła na jednym z niskich kamiennych pali, które biegły po obu stronach pirsu na całej długości. Zapaliła kolejnego papierosa, chociaż właściwie nie miała ochoty, i spróbowała myśleć o czymś przyjemnym.

Pojawił się po kwadransie. Trochę spóźniony, ale niewiele. Dużo wcześniej zobaczyła jego białą koszulę zbliżającą się w szarym mroku, ale została na miejscu, dopóki nie znalazł się tuż przy niej. Wtedy wstała. Zarzuciła mu ręce na szyję i przywarła do niego całym ciałem. Pocałowała go.

Poczuła, że smakuje wódką, ale tylko trochę.

– Jesteś z powrotem.

– Tak.

– Jak było?

– Fajnie.

Zamilkli na chwilę. Trzymał ją mocno za ramiona.

– Jest jedna rzecz – powiedziała.

– Tak?

Zwolnił nieco uścisk.

– Zmieniłam zdanie.

– Zmieniłaś zdanie?

– Tak.

– Co, kurwa, przez to rozumiesz? Wyjaśnij mi.

Wyjaśniła. Miała trudności ze znalezieniem właściwych słów, ale powoli chyba zrozumiał, co chciała powiedzieć. Najpierw nic nie odpowiedział, a w ciemności nie mogła wyraźnie zobaczyć jego twarzy. Minęło pół minuty, może cała, tylko stali naprzeciwko siebie, oddychając w rytm morza i fal. Teraz w ogóle jej nie trzymał. Było to odrobinę nieprzyjemne.

– Przejdziemy się – odezwał się w końcu, obejmując ją ramieniem. – I trochę porozmawiamy. Mam pewien pomysł.

2

Lipiec 1999

Helmut sprzeciwiał się od samego początku.

Kiedy później próbowała wszystko sobie przypomnieć, musiała mu to przyznać. Fanaberia, stwierdził. Idiotyczny wymysł.

Przez kilka sekund wpatrywał się w nią bladymi oczami, opuściwszy gazetę, szczęki powoli mu pracowały, po czym potrząsnął głową.

Nie wiem, czemu miałoby to służyć. Zupełnie niepotrzebne.

Tylko tyle. Helmut nie należał do gadatliwych. Był bardziej z kamienia niż z prochu i najwyraźniej z powrotem ku niemu zmierzał.

Z kamienia powstałeś i w kamień się obrócisz. Ta myśl nie była dla niej nowa.

Na dobre i na złe, oczywiście. Wiedziała przecież, że nie szuka burzy ani ognia, kiedy go wybrała – nie miłości i namiętności – tylko skały. Szarej, stabilnej opoki, na której mogła pewnie stanąć, nie ryzykując, że ponownie ugrzęźnie w bagnie rozpaczy.

Mniej więcej tak.

Mniej więcej tak pomyślała przed piętnastoma laty, kiedy zapukał do jej drzwi, tłumacząc, że ma butelkę burgunda kupioną na urlopie, ale nie zdoła wypić jej sam.

A jeśli nie pomyślała tego w chwili, gdy stał za drzwiami, to na pewno niewiele później. Gdy zaczęli się na siebie natykać.

W pralni. Na ulicy. W sklepie.

Albo gdy w ciepłe letnie wieczory kołysała na balkonie Mikaelę do snu, a on oparty o balustradę sąsiedniego balkonu trzy metry dalej palił fajkę, patrząc na resztki światła zachodzącego słońca, rozpościerające się na ogromnym zachodnim niebie otwartym nad polderami.

Tuż za ścianą. To było jak myśl.

Bóg opiekuńczości, który wyciągał do niej kamienny palec, gdy dryfowała w łupinie po morzu uczuć.

Do niej i do Mikaeli. Tak, tak właśnie było, czasami na wspomnienie tego uśmiechała się, czasami nie.

W każdym razie piętnaście lat temu. Mikaela miała trzy lata. Teraz osiemnaście. W te wakacje kończyła osiemnaście lat.

– Jak powiedziałem – powtórzył zza gazety. – Nie będzie od tego szczęśliwsza.

Dlaczego go nie posłuchała? Raz po raz wracało do niej później to pytanie. W dniach zwątpienia i rozpaczy. Kiedy próbowała zebrać siły, żeby przejrzeć od początku ogniwa łańcucha – znaleźć przyczyny, dla których postąpiła, jak postąpiła… lub żeby nie myśleć o niczym; brakło sił, by właśnie wtedy rozmawiać. Właśnie w czasie piekła tego lata.

Postąpiła jak należało, tak uważała. Przecież postąpiłam słusznie, tak trzeba było. Dotrzymać obietnicy, odkrywając to, co leżało pogrzebane przez wszystkie te lata. Też jakby kamień. Ciemny głaz zatopiony na dnie zamulonej studni zapomnienia, który jednak obiecała wyłowić, gdy nadejdzie czas.

Oczywiście ostrożnie, z wyczuciem, ale jednak wydobyć na światło dzienne. Nie dało się uniknąć pokazania go Mikaeli. To była konieczność, jakkolwiek na to spojrzeć; brak równowagi przez tyle lat, którą trzeba było przywrócić. Teraz.

W osiemnaste urodziny. Nawet jeśli o tym nie rozmawiali, Helmut chyba też zdawał sobie z tego sprawę. Wiedział od zawsze, choć wolał nie wiedzieć… musiał nadejść dzień, w którym Mikaela dowie się prawdy, nikt nie miał prawa ukrywać przed dzieckiem jego pochodzenia. Chować korzeni pod kurzem czasu i codziennych zajęć. Wypuszczać w życie na manowce.

Życie? Prawda? Później nie mogła zrozumieć, jak w jej myślach wykluły się takie wielkie słowa. Czy nie właśnie ta wyniosłość się zemściła, zwróciła przeciwko niej? Właśnie ta wyniosłość?

Kim ona była, żeby rozstrzygać, co jest słuszne, a co nie? Kim była, żeby tak lekko osądzać i odrzucać mrukliwe zastrzeżenia Helmuta, nie zastanawiając się nad nimi nawet trzy czwarte sekundy?

Dopiero po fakcie. Kiedy wszystko wydawało się przegrane. W te dni i noce, kiedy nic nie miało krzty sensu czy wartości, kiedy stała się robotem i tylko obserwowała stare myśli, które przesuwały się w jej świadomości niczym porwane strzępy chmur na ołowianoszarym nocnym niebie śmierci. Pozwalała im płynąć w ich beznadziejnej wędrówce od horyzontu do horyzontu.

Od zapomnienia do zapomnienia. Noc do nocy, ciemność do ciemności.

Z kamienia powstałeś.

Z twych otwartych ran unosi się milczący krzyk do martwego nieba.

Ból kamienia. Twardszy od wszystkiego.

I obłęd, obłęd we własnej postaci czaił się za węgłem.

Osiemnaste urodziny. Piątek. W lipcu gorącym jak piekło.

– Porozmawiam z nią, kiedy wróci z treningu – powiedziała. – W ten sposób nie będziesz musiał przy tym być. Potem w spokoju możemy zjeść obiad. Mam przeczucie, że przyjmie to dobrze.

Najpierw naburmuszone milczenie.

Jeśli to konieczne – padło później. Kiedy już stała przy zlewie i przepłukiwała filiżankę. – Ty bierzesz na siebie odpowiedzialność. Nie ja.

– Muszę – broniła się. – Pamiętaj, że obiecałam jej, kiedy kończyła piętnaście lat. Jest luka, którą trzeba wypełnić. Ona tego oczekuje.

– Nigdy o tym nie wspominała – rzekł. Półgębkiem. Odwrócony.

Prawda. To też musiała mu przyznać.

– Fanaberia, ale zrobisz, jak zechcesz. Tylko co osiągniesz?

Tyle powiedział. Dokładnie tyle słów. Potem wyszedł.

Fanaberia?

Robię to dla niej czy dla siebie? Zastanowiła się.

Powód? Motywy?

Niewyraźne jak przestrzeń między snem a jawą.

Nieprzejrzyste jak sam kamień.

Głupoty. Słowa bez treści. Teraz wie.

3

9 lipca 1999

Kiedy inspektor kryminalny Ewa Moreno stanęła przed drzwiami gabinetu komisarza Reinharta, była za piętnaście trzecia, a ona marzyła o kuflu zimnego piwa.

Gdyby należała do innej warstwy społecznej lub miała więcej fantazji, marzyłaby może o kieliszku zimnego szampana (czy nawet trzech lub czterech), ale tego dnia wszelką umiejętność wczuwania się wypociła już we wczesnych godzinach rannych. Temperatura przekroczyła trzydzieści stopni, utrzymując się na tym poziomie cały dzień. Zarówno w mieście, jak i w komendzie policji. Wyż prażył jak zapomniane, obłąkańcze żelazko i właściwie, nie licząc zimnych napoi, były tylko dwie możliwości przetrwania: plaża i cień.

W komendzie policji w Maardam tej pierwszej ze świecą by szukać.

Ale były żaluzje. I pozbawione słońca korytarze. Moreno zatrzymała się z ręką na klamce, powstrzymując myśl (również ospałą jak opita coca-colą plujka, więc walka była dość wyrównana), by tej klamki nie naciskać. By uciec.

Zamiast wchodzić do środka, żeby dowiedzieć się, dlaczego Reinhart chciał z nią rozmawiać. Miała ku temu powody. A przynajmniej jeden: niecałe dwie godziny dzieliły ją od urlopu.

Dwie godziny. Sto dwadzieścia dusznych minut. Jeśli nie wydarzy się coś nieprzewidzianego.

Intuicja podpowiadała Moreno, że nie poprosił jej, by życzyć miłego urlopu. Nie było to w jego stylu, no i zabrzmiało inaczej.

Jeśli nic nieprzewidzianego…?

W dziwny sposób to nieprzewidziane dawało się dość łatwo przewidzieć. Gdyby można było coś wygrać, postawiłaby nawet parę guldenów. Tak było w tym szarym zawodzie gliniarza, zresztą nie pierwszy raz.

Uciec czy nie uciec? Mogła potem powiedzieć, że coś jej wypadło. Że nie miała czasu zajrzeć, tak jak ją prosił.

Zajrzeć? Czy nie brzmiało to podstępnie?

Zajrzyj do mnie na chwilę po lunchu. Nie zajmie nam dużo…

Do cholery, pomyślała. Podstępny jak głodna kobra.

Po krótkiej wewnętrznej walce mucha utonęła, zwyciężyła luterańsko-kalwińska moralność gliniarza. Moreno westchnęła, nacisnęła klamkę i weszła do środka. Usiadła w fotelu, a jej obawy tańczyły jak zwariowane motyle koło skroni. I w żołądku.

– Jaką miałeś do mnie sprawę?

Reinhart palił przy oknie fajkę, a z jego wyglądu wnioskując, nie zapowiadało się nic dobrego. Zauważyła, że na nogach miał klapki. Jasnoniebieskie.

– Salve – przywitał się. – Napijesz się czegoś?

– A co masz? – Moreno w duchu znowu widziała kufel zimnego piwa.

– Wodę. Gazowaną lub nie.

– To zrezygnuję, jeśli się nie obrazisz. No?

Reinhart podrapał się po zaroście, odkładając fajkę na parapet koło doniczki.

– Znaleźliśmy Lampego-Leermanna.

– Lampego-Leermanna?

– Tak.

– Znaleźliśmy? My?

– Koledzy. W Lejnicach. Właściwie w Behrensee, ale wzięli go do Lejnic. Tam było najbliżej.

– Świetnie. Najwyższy czas. Jakieś problemy?

– Jeden.

– Naprawdę?

Usiadł naprzeciwko niej za biurkiem, patrząc na nią wzrokiem, który przypuszczalnie miał być uosobieniem niewinności. Moreno znała już ten wzrok i posłała przez okno coś w rodzaju modlitwy, której sens brzmiał: tylko nie to!

– Jeden problem – powtórzył Reinhart.

– Mów.

– Nie do końca chce współpracować.

Nie odpowiedziała. Reinhart przesuwał papiery na biurku, jakby wahał się przed dalszymi wyjaśnieniami.

– Czy, ściślej rzecz biorąc, chce współpracować, ale pod jednym warunkiem. Chce rozmawiać z tobą.

– Co?

– Pod warunkiem że będzie rozmawiał z…

– Słyszałam, co powiedziałeś – przerwała Moreno. – Dlaczego, do licha, chce rozmawiać ze mną?

– Bóg jeden wie – stwierdził Reinhart. – Tak to w każdym razie wygląda, nie możesz mieć pretensji do mnie. Lampe-Leermann gotów jest złożyć wyczerpujące zeznania, pod warunkiem że złoży je u twoich stóp. Nikt inny nie wchodzi w grę. Twierdzi, że nie lubi facetów gliniarzy, w sumie dziwne, nie?

Moreno przez chwilę patrzyła na obraz wiszący nad głową Reinharta. Przedstawiał świnię ubraną w garnitur, która rzucała z ambony telewizory na podekscytowane owcze łby. A może byli to sędziowie w perukach, trudno było rozstrzygnąć. Wiedziała, że komendant główny policji wielokrotnie próbował skłonić Reinharta do zdjęcia obrazu, ale na próżno. Rooth twierdził, że symbolizuje wolność myśli i poziom świadomości w policji, a Moreno miała niejasne przeczucie, że interpretacja była całkiem niegłupia. Chociaż nigdy Reinharta o obraz nie pytała. Komendanta zresztą też nie.

– Za dwie godziny zaczynam urlop – spróbowała łagodnego uśmiechu.

– Siedzi w Lejnicach – ciągnął niezrażony Reinhart. – Całkiem ładne miejsce. Uwiniesz się w jeden dzień. Góra dwa.

Moreno wstała i podeszła do okna.

– Choć jeśli wolisz, bez problemu możemy ściągnąć go tutaj – zaproponował Reinhart za jej plecami.

Wyjrzała na miasto przytłoczone wyżem. Panował zaledwie od kilku dni, ale wyraźnie nie miał zamiaru ustąpić. Tak powiedziała pani Bachman z pierwszego piętra i tak twierdzili meteorolodzy w telewizji. Zdecydowała się nie odpowiadać. W każdym razie nie bez dobrego adwokata czy konkretnej propozycji. Minęło dziesięć sekund, słychać było tylko odgłosy miasta i plaskanie klapek Reinharta, kiedy poruszał stopami.

Klapki? Pomyślała. Mógł przynajmniej sprawić sobie sandały. Komisarz kryminalny w jasnoniebieskich klapkach?

Może w czasie lunchu poszedł się wykąpać i zapomniał zmienić buty? Albo był na naradzie u komendanta i nałożył je w ramach lekceważącego protestu. Reinharta trudno było rozgryźć, lubił zawsze z czymś wyskoczyć.

W końcu się poddał.

– Do ciężkiej cholery, rusz się, pani inspektor. Szukaliśmy tego skurczybyka od miesięcy. A teraz Vrommel go dorwał…

– Vrommel? Kto to jest Vrommel?

– Komendant miejski policji w Lejnicach.

Moreno niechętnie zaczęła się zastanawiać, nadal odwrócona plecami do Reinharta. Obraz Lampego-Leermanna wyłonił się jej przed oczyma… ani chybi żadne znaczące nazwisko w przestępczych kręgach, ale rzeczywiście ścigali go od jakiegoś czasu. Był podejrzany o udział w kilku napadach z bronią w ręku w marcu i kwietniu, ale nie to ich interesowało. A w każdym razie nie w pierwszej kolejności.

Najważniejsze były jego powiązania z pewnymi panami znacznie większego kalibru niż on sam. Grube ryby tak zwanej przestępczości zorganizowanej, żeby użyć wyświechtanego już określenia. Powiązania Lampego-Leermanna sięgały bez najmniejszych wątpliwości samej góry, a znany był z tego, że sypał. Znany z tego, że – przynajmniej w sytuacjach podbramkowych – myślał bardziej o własnej skórze niż o innych i chętnie dzielił się z policją swoją wiedzą o ciemnych sprawkach. O ile dostał coś w zamian i zachowano pewną dyskrecję.

Tym razem mógł coś dostać. W każdym razie mieli podstawy tak sądzić. Reinhart był o tym przekonany, a Moreno skłonna była się z nim zgodzić. Przynajmniej co do zasady. To dlatego szukano go nieco intensywniej niż zwykle. I dlatego go złapano. Akurat dzisiaj.

Chociaż fakt, że koniecznie chciał otworzyć serce przed inspektor Moreno, niewątpliwie trochę ich zaskoczył. Nie brali tego pod uwagę. Ani ona, ani nikt inny. Może tylko jakiś złośliwy władca ciemności… cholera, że też nigdy…

– Lubi cię – Reinhart przerwał jej myśli. – Nie ma się czego wstydzić. Może pamięta to przesłuchanie sprzed kilku lat, kiedy wzięliśmy go na zasadzie dobry glina, zły glina… nieważne, jest jak jest. Chce gadać z tobą i z nikim innym. Tyle że ten twój urlop…

– No właśnie – Moreno wróciła na fotel.

– Do Lejnic nie jest tak daleko, jakieś sto dwadzieścia, sto trzydzieści kilometrów…

Moreno nie odpowiedziała. Zamknęła oczy, wachlując się wczorajszą „Gazett”, którą wzięła ze sterty na biurku.

– …a przypomniał mi się ten dom, do którego miałaś jechać. Czy to nie jest w Port Hagen?

Do cholery! Pomyślała Moreno. Pamiętał to. Odrobił zadanie domowe.

– Tak, zgadza się, w Port Hagen.

Reinhart znowu próbował wyglądać na uosobienie niewinności. Mógłby grać wilka w Czerwonym Kapturku, pomyślała.

– Jeśli się nie mylę, leży w pobliżu. Góra dziesięć kilometrów od Lejnic. Byłem tam kilka razy w dzieciństwie. Mogłabyś…

Moreno odrzuciła gazetę zmęczonym ruchem.

– Dobra – powiedziała. – Starczy. Załatwię to. Cholera, wiesz tak samo jak ja, że Lampe-Leermann to najobrzydliwszy typ pod słońcem… ten jego sygnet i, pomijając już wszystko inne, śmierdzi starym czosnkiem… zauważ, że mówię „starym”, nie mam nic przeciwko świeżemu. Ale załatwię to, nie musisz się już wysilać. Szlag by trafił! Kiedy?

Reinhart podszedł do doniczki i zaczął czyścić fajkę.

– Powiedziałem Vrommlowi, że prawdopodobnie zjawisz się jutro.

Moreno popatrzyła na niego zdumiona.

– Ustaliłeś termin, nie pytając mnie?

– Powiedziałem, że prawdopodobnie będziesz jutro. Co, u diabła, z tobą jest? Nie gramy już w jednej drużynie, o co chodzi?

Moreno westchnęła.

– Okej. Przepraszam. I tak miałam zamiar wyjechać jutro z rana, więc nie muszę za bardzo zmieniać planów.

– Świetnie – powiedział Reinhart. – Zadzwonię do Vrommla, żeby potwierdzić. O której?

Zastanowiła się.

– O pierwszej. Powiedz, że będę o pierwszej i żeby nie dawali mu do jedzenia czosnku.

– Świeżego też nie?

Nie odpowiedziała. Kiedy wychodziła, przypomniał jej o wadze sprawy.

– Przyłóż się, żeby wydobyć z tej kanalii każde przeklęte nazwisko, jakie zna. Zarówno ty, jak i on dostaniecie nagrodę za każdego sukinsyna, jakiego zamkniemy.

– Jasne – odrzekła Moreno. – Jak na komisarza za dużo przeklinasz. Ładny kolorek obuwia… robi takie młodzieńcze wrażenie.

Zanim Reinhart zdążył skomentować, znalazła się na korytarzu.

4

Dopiero w domu pod prysznicem zrozumiała, że był to omen.

Bo co innego? Jak inaczej to wytłumaczyć? Franz Lampe-Leermann, który po prostu wychynął z nicości, atakując jej urlop na dwie godziny przed jego rozpoczęciem? Zupełnie nieprawdopodobne. Albo całkowicie spodziewane, zależy, jak na to spojrzeć. Udawało mu się ukrywać przed policją mniej więcej od połowy kwietnia – wtedy, po dość nieudolnym napadzie na bank w Linzhuisen w Wielki Czwartek, zaczęli go ścigać wszystkimi siłami – i ta fujara dała się złapać właśnie teraz! Akurat w Lejnicach.

Lejnice. Małe, niepozorne miasto nad morzem, jakieś dwadzieścia, dwadzieścia pięć tysięcy mieszkańców. Plus kilka tysięcy latem. Leżące – Reinhart się nie mylił – nie więcej niż dziesięć kilometrów od miejsca, w którym planowała spędzić dwa pierwsze tygodnie urlopu.

Port Hagen. Jeszcze mniejsza mieścina, ale mieściny czasami bywają urocze, a właśnie tam Mikael Bau miał letni dom.

Mikael Bau, pomyślała. Mój sąsiad i obecny partner.

Obecny? zastanowiła się. Partner? Głupio brzmiało. Ale wszystko inne jeszcze gorzej. A przynajmniej nie pasowało.

Narzeczony? Kochanek? Chłopak!

Czy można mieć chłopaka, kiedy się ma trzydzieści dwa lata?

Może po prostu mój facet, rozstrzygnęła. Zamknęła oczy, wcierając we włosy szampon jojoba. Żyła bez faceta przez ponad dwa lata po rzuceniu Clausa Badhera i nie były to bynajmniej najlepsze lata. Ani dla niej, ani dla jej otoczenia, szczerze potrafiła to przyznać.

Nie chciałaby do tych lat wrócić, chociaż może czegoś ją nauczyły. Może tak należało na to patrzeć. Tym bardziej nie chciałaby wrócić do lat z Clausem. Za nic w świecie.

Razem siedem zmarnowanych lat, podsumowała. Pięć z Clausem, dwa samotnie. Miało się z tego uzbierać całe zmarnowane życie? Czy ku temu zmierzała?

Kto wie? Życie się toczy, gdy my jesteśmy zajęci swoimi planami. Nacierała głowę jeszcze przez chwilę, po czym spłukała.

Jak rozwinie się związek z Mikaelem, za wcześnie było prorokować. Ona w każdym razie nie miała na to ochoty, nie w tej chwili. Zaczęli spotykać się w zimie; zaprosił ją na kolację tego samego dnia, w którym jego poprzednia dziewczyna z nim zerwała – w połowie grudnia, w czasie tych okropnych tygodni, kiedy szukali człowieka, który zamordował Ericha Van Veeterena – ale minął miesiąc, zanim zrewanżowała się zaproszeniem. I kolejne półtora, zanim zrobiła ostateczny krok i poszła z nim do łóżka. Czy raczej zanim razem zrobili ostateczny krok. Na początku marca. Dokładnie czwartego, pamiętała, bo wtedy jej siostra miała urodziny.

Potem oczywiście nadal się spotykali. Byli tylko ludźmi, nawet jeśli ona była inspektorem kryminalnym, a on sekretarzem opieki społecznej.

Mikael miał zwyczaj używać takiego właśnie sformułowania. Chrzań to, Ewa! Jesteśmy tylko ludźmi.

Podobało jej się to. Bezpretensjonalne i zdrowe. Ani trochę nie przypominało Clausa Badhera, a im mniej Mikael przypominał Clausa, tym lepiej. Prosty, intuicyjny, ale niezawodny miernik. Czasami trzeba było korzystać z bryka, jeśli chodziło o rzekome życie duchowe, była już w tym wieku, żeby zdawać sobie z tego sprawę. Może nawet nie czasami, tylko zawsze. Trzymać psychologię krótko, a kierować się instynktem. No i przyjemnie było czuć się pożądaną, nie mogła zaprzeczyć. Może carpe diem?

Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać, pomyślała, wychodząc spod prysznica. Tak samo jak przestać myśleć na zawołanie.

W każdym razie Mikael był właścicielem tego starego domu w Port Hagen. Wspólnie z czworgiem rodzeństwa, o ile dobrze zrozumiała, rodzinna posiadłość. W tym roku lipiec wypadał na niego.

Duży i podupadły, obiecał. Ale uroczy, zasłonięty przed oczami ciekawskich. Bieżąca woda, przynajmniej czasami. Sto metrów do plaży.

Dla nędznie opłacanego inspektora kryminalnego brzmiało to lepiej, niż mogła sobie zamarzyć, i bez większego namysłu zgodziła się przyjechać na dwa tygodnie. Szczerze mówiąc, w ogóle bez namysłu; było niedzielne majowe przedpołudnie, kochali się i jedli śniadanie w łóżku. W tej właśnie kolejności; niektóre dni układały się lepiej od innych, nic nowego.

Dwa tygodnie w środku lipca. Ze swoim facetem nad morzem.

I do tego Franz Lampe-Leermann!

Niezwykle słoniowaty omen, wyjątkowo nie w porę.

Zastanawiała się, co to oznacza. Ale może nie miało sensu doszukiwanie się sensu we wszystkim?

Jak komisarz od czasu do czasu lubił podkreślać.

Po prysznicu spakowała się, a potem zadzwoniła do Mikaela. Nie wchodząc w szczegóły, zapowiedziała, że zjawi się po południu, a nie w porze lunchu, bo ma sprawę do załatwienia.

– Praca? – zapytał.

– Praca – przyznała.

Zaśmiał się i powiedział, że ją kocha. Ostatnio zaczął to mówić i aż dziwne, w jakiej była rozterce wobec tego wyznania.

Kocham cię.

Sama nie użyła tych słów. Nie przyszłoby jej to do głowy, dopóki nie była pewna. Rozmawiali na ten temat. Przyznał jej oczywiście rację, co u diabła mógł zrobić? Powiedział, że zachowałby się tak samo. Różnica polegała na tym, że on był pewien. Już.

Skąd może być pewien? Chciała wiedzieć.

– Mniej się sparzyłem niż ty – odparł. – Nie boję się trochę wcześniej zrobić kroku w przepaść, w nieznane.

Banialuki, pomyślała Moreno. Każdy ma swoje podejście do języka i słów, a do języka miłości tym bardziej. Nie musi to mieć nic wspólnego ze złymi doświadczeniami.

Chociaż zastanawiała się – wielokrotnie – jak to właściwie było między nim a Leilą, jego poprzednią dziewczyną. Byli razem ponad trzy lata, tak jej powiedział, a tego samego wieczoru, kiedy go rzuciła, wszedł piętro wyżej i zadzwonił do jej drzwi. Zaprosił ją na kolację, tę kolację, którą przygotował dla Leili. Tak po prostu, chyba nieco dziwne?

Kiedy go o to zapytała, wytłumaczył się bardzo zwyczajnie. Ugotował przecież dla dwóch osób. Nie stoi się w kuchni półtorej godziny, żeby potem zmieść wszystko z talerza samotnie w dziesięć minut. Pod żadnym warunkiem.

Teraz też zeszli na temat jedzenia.

– Jeśli przywieziesz dobre białe wino, zobaczę, czy nie znajdę dla ciebie jakiejś zjadliwej ryby. Na rynek co rano przychodzi rybak ze świeżym połowem z własnego kutra. Ma drewnianą nogę, turyści robią mu latem ze dwa tysiące zdjęć… nic, spróbuję coś dostać.

– Więc się tak umawiamy – powiedziała Moreno. – Wierzę, że ci się uda. Dałam ci w sumie trzy godziny ekstra. Jeszcze chciałam zapytać…

– Tak?

– Nieważne.

– Teraz kłamiesz.

– No dobra. Jakiego koloru masz klapki?

– Klapki?

– Tak.

– Dlaczego chcesz wiedzieć, jakiego koloru mam klapki? W domu jest z dziesięć par… no, dwadzieścia sztuk na pewno, ale kto jest właścicielem których trudno ustalić.

– Świetnie – stwierdziła Moreno. – Postrzegam to jako dobry znak.

Mikael oznajmił, że nic a nic nie rozumie i żeby może sprawiła sobie coś z szerokim rondem przeciwko słońcu. Obiecała przemyśleć sprawę i zakończyli rozmowę. Nigdy nie mówił po raz drugi, że ją kocha, i była mu za to wdzięczna.

Choć w rozterce.

Później wieczorem zadzwonił Reinhart i przez pół godziny dyskutowali nad strategią przesłuchania Lampego-Leermanna. W gruncie rzeczy nie wydawało się specjalnie skomplikowane, choć należało oczywiście wyciągnąć od niego możliwie dużo. Wiele nazwisk i ważnych nazwisk.

Istotne też było, żeby pamiętać o wartości dowodowej, co w dalszej perspektywie umożliwiłoby postawienie tych zasłużonych panów w stan oskarżenia. Kwestia ustępstw na rzecz Lampego-Leermanna również wymagała rozważenia, ale ani Reinhart, ani Moreno nie byli nowicjuszami i w końcu komisarz uznał, że jest zadowolony ze strategii.

Skoro ten łobuz chciał otworzyć się właśnie przed panią inspektor Ewą Moreno, niech rzeczywiście to zrobi, podsumował.

I lepiej, żeby faktycznie miał coś do powiedzenia.

Dwie podstawowe reguły, przypomniał Reinhart na zakończenie. Po pierwsze, magnetofon. Po drugie, żadnych konkretnych zobowiązań. Nie w początkowej fazie, dla Lampego-Leermanna powinno być to oczywiste.

– Wiem – zniecierpliwiła się Moreno – nie urodziłam się wczoraj. Jaki jest ten Vrommel?

– Nie mam pojęcia. Przez telefon mówi jak kapral, mam wrażenie, że jest rudy. W rzeczywistości może być inny.

– W jakim wieku?

– Za stary dla ciebie. Mógłby być twoim dziadkiem.

– Dziękuję, komisarzu.

– Reinhart życzył udanego polowania, zapowiadając, że z przyjemnością przeczyta jej raport za dwa, góra trzy dni.

– Raport? – zdziwiła się Moreno. – Dostaniesz przesłuchanie spisane z taśmy, a i tego nie zamierzam robić sama. Nie jestem na służbie.

– Hm – mruknął Reinhart. – A kiedyś policjanci byli idealistami. Co się dzieje z tym społeczeństwem?

– Omówimy to w sierpniu.

– Jeśli społeczeństwo do tego czasu nie upadnie.

5

10 lipca 1999

Trwało chwilę, zanim zorientowała się, że dziewczyna siedząca naprzeciwko niej rzeczywiście płacze.

Nie był to jakiś rozpaczliwy ani demonstracyjny płacz. W pewien sposób naturalny. Twarz miała otwartą i gładką, cerę bladą, kasztanowe włosy zaczesane w tył i przewiązane zwykłą wstążką. Około szesnastu, siedemnastu lat, zgadywała Moreno, ale wiedziała, że kiepsko wychodzi jej szacowanie wieku młodych dziewczyn. Równie dobrze mogło być kilka lat więcej lub mniej.

Oczy piwne, duże i, o ile mogła ocenić, w ogóle nieumalowane. Zresztą nie było żadnych ciemnych smug na policzkach, po których łzy spływały ciągłym, ale niezbyt wartkim strumieniem. Spokojnie i naturalnie. Moreno spojrzała ostrożnie znad książki i zauważyła, że dziewczyna trzyma ręce luźno splecione na kolanach, ściskając w nich chusteczkę, ale nie robi nic, żeby powstrzymać łzy.

Zupełnie nic. Tylko płakała. Pozwalała im płynąć, jak chciały, a sama zerkała przez okno na płaski, skąpany w słońcu krajobraz, który mijali. Dziewczyna siedziała tyłem do kierunku jazdy, inspektor Moreno przodem.

Smutek, pomyślała Ewa Moreno. Wygląda na smutek.

Próbowała przypomnieć sobie, na jakiej stacji płacząca wsiadła. Chyba w Moorhuijs albo w Klampendikk. W każdym razie jedną lub dwie stacje za Maardam Kolstraat, gdzie wsiadła ona sama. Był to pociąg osobowy, który zatrzymywał się co trzy minuty, Moreno zaczynała żałować, że nie poczekała na pośpieszny. Przypuszczalnie dojechałaby dwa razy szybciej i pewnie dlatego w tym kołyszącym się składzie było tak pusto. Poza starszą parą pijącą kawę z termosu kilka rzędów dalej w całym wagonie były tylko ona i dziewczyna… dziwne, że usiadła akurat naprzeciwko niej, gdy było tyle wolnych miejsc. Dziwne.

– Płaczesz.

Słowa wyszły bez udziału myśli. Wyskoczyły z jej ust, zanim zdołała im przeszkodzić; zaczęła się zastanawiać, czy Mikael nie miał racji, proponując kapelusz. Z szerokim rondem przeciwko słońcu, wyż nadal nie dawał za wygraną.

Dziewczyna patrzyła na nią przez chwilę. Potem wytarła nos. Moreno zmieniła pozycję, czekała.

– Tak. Trochę płaczę.

– Tak bywa – powiedziała Moreno.

Boże, pomyślała. Co ja robię? Właśnie zabrałam się do pocieszania zrozpaczonej nastolatki… porzuconego podlotka ze złamanym sercem uciekającego od swego chłopaka. Albo od rodziców. Na pewno na gigancie… wracam do czytania i udaję, że nigdy jej nie zagadywałam. Nie interesuję się nią do samych Lejnic, czy nie wystarczy mi Lampe-Leermann? Dlaczego, do cholery, nie umiem trzymać języka na wodzy?

– Płaczę, bo się boję – wyznała dziewczynka, odwracając znowu wzrok do słońca. – Jadę do taty.

– Aha? – powiedziała Moreno neutralnie, porzucając teorię ucieczki.

– Nigdy wcześniej go nie spotkałam.

Moreno opuściła książkę.

– Jak to?

– Nigdy go nie widziałam.

– Nigdy nie widziałaś swojego taty? Dlaczego?

– Dlatego że moja mama uważała, że tak będzie najlepiej.

Moreno zastanowiła się. Wypiła łyk wody mineralnej i pytającym gestem wyciągnęła butelkę w stronę dziewczyny. Ta potrząsnęła głową.

– A dlaczego miałoby być dla ciebie najlepiej, żebyś go nie spotkała?

Dziewczynka wzruszyła ramionami.

– Nie wiem.

– Jak się nazywasz?

– Mikaela Lijphart.

– Ile masz lat? Szesnaście, siedemnaście…?

Przesłuchuję ją, uświadomiła sobie nagle Moreno i żeby zatrzeć złe wrażenie, wyciągnęła paczkę gumy do żucia. Mikaela Lijphart wzięła dwa listki, uśmiechnęła się.

– Osiemnaście. Już osiemnaście. Skończyłam wczoraj.

– Moje najlepsze życzenia. Wprawdzie trochę po fakcie…

– Przepraszam, przerwałam pani czytanie.

– Nie szkodzi – zapewniła Moreno. – I tak nie mogę się skupić, kiedy jadę pociągiem. Na ogół czytam coś, co już czytałam. Jeśli chcesz opowiedzieć o swoim tacie, chętnie posłucham.

Mikaela Lijphart westchnęła głęboko i wydawała się zastanawiać. Trwało to trzy sekundy.

– Dziękuję – powiedziała. – Nigdy go nie spotkałam. To znaczy byłam tak mała, że tego nie pamiętam. Do wczoraj nie wiedziałam, kim jest. Nazywa się Arnold Maager, mama powiedziała mi, bo skończyłam osiemnaście lat. Świetny prezent, nie sądzi pani? Ojciec.

Moreno uniosła brwi, ale się nie odezwała. Pociąg rozpoczął kolejne hałaśliwe hamowanie przed następną stacją.

– Siedzi w zakładzie psychiatrycznym. Coś się stało, kiedy miałam dwa latka. To dlatego moja mama aż do teraz nic mi o nim nie powiedziała.

Boże święty, pomyślała Moreno. Co ona opowiada? Na sekundę zaświtała jej cyniczna myśl, że trafiła na mitomankę – lekko neurotyczną nastolatkę, która uwielbia zwracać na siebie uwagę zupełnie obcych ludzi. Tego rodzaju zachowania młodych panienek będących w potrzebie wcale nie należały do wyjątkowych, Ewa Moreno wiedziała to z własnego doświadczenia, po latach spędzonych w sekcji do spraw nieletnich. Dwa i pół roku, dokładnie licząc, nie żałowała ich, ale i za nimi nie tęskniła. Podobnie jak za pozostałymi latami, które oceniała w ostatnich dniach…

Tylko trudno było uwierzyć, że Mikaela Lijphart gra komedię. Naprawdę trudno. Zdaniem Moreno, przypominała raczej otwartą książkę – miała smutną twarz, duże jasne oczy. Pewnie, mogła dać się nabrać, fałszywie ocenić, ale istniała chyba jakaś granica?

– I teraz jedziesz, żeby się z nim spotkać? – zapytała ostrożnie. – Ze swoim tatą? Gdzie on przebywa?

– W Lejnicach, w zakładzie kawałek za miastem. Dzwoniłam tam i wiedzą, że przyjadę. Mają go urobić… tak, tak właśnie powiedzieli. Urobić. Brr, tak się tym denerwuję, chociaż wiem, że muszę.

Moreno szukała naprędce jakiegoś pocieszenia.

– Co trzeba, to trzeba. Naprawdę do wczoraj nie wiedziałaś, że masz tatę?

Mikaela Lijphart znowu się uśmiechnęła.

– Zdaję sobie sprawę, że niepokalane poczęcia w naszych czasach się nie zdarzają. Jak miałam trzy lata, moja mama ponownie wyszła za mąż; kiedy miałam piętnaście, dowiedziałam się, że to mój ojczym. I… i musiałam zaczekać jeszcze trzy lata, zanim mama powiedziała mi, kto jest moim prawdziwym ojcem. Arnold Maager… nie wiem, czy nazwisko mi się podoba, czy nie.

– Ale dlaczego? – wyrwało się Moreno. – To znaczy, to oczywiście nie moja sprawa, ale…

– Nie wiem – ucięła Mikaela Lijphart.

– Nie wiesz?

– Nie, nie wiem, dlaczego nie mogła mi powiedzieć. Albo nie chciała. Rzuciła masę tekstów o odpowiedzialności, dojrzałości i takie tam, ale… też żadnych konkretów. Coś się wydarzyło, jak byłam mała, tyle wiem.

Moreno wyjrzała przez okno, stwierdzając, że dojechali do Boodendijk. Do Lejnic nie mogło być daleko. Pewnie jedna lub dwie stacje. Po drugiej stronie rzadkich zabudowań pojawiły się już wydmy. Niebo było obłędnie niebieskie.

Co, u diabła, mam powiedzieć, pomyślała. Biedna dziewczyna musi czuć się zupełnie opuszczona.

– Nie myślałaś, żeby pojechać z kimś? – spróbowała. – Skoro czujesz się niepewnie. Z koleżanką… albo z mamą…

– Chcę się spotkać z nim sama – wyjaśniła Mikaela. – Mama w ogóle była przeciwna temu, żebym jechała, ale jak się skończyło osiemnaście lat, to się skończyło.

– Bez wątpienia – przyznała Moreno.

Minęło kilka sekund. Pociąg znowu ruszył.

– Nie rozumiem, dlaczego opowiadam to wszystko zupełnie nieznajomej osobie – Mikaela Lijphart starała się przybrać pewniejszą minę. – Pani musi myśleć, że jestem mocno stuknięta… nie mówiąc o mojej mamie czy tacie. Stuknięta rodzinka. Może zresztą się pani nie myli, ale naprawdę nie mam w zwyczaju…

– Czasami dobrze porozmawiać z nieznajomymi – przerwała Moreno. – Można powiedzieć, co się ma na sercu, a nie trzeba się martwić o ewentualne konsekwencje. Niekiedy sama wdaję się w takie rozmowy.

Teraz twarz dziewczyny wręcz rozbłysła uśmiechem i Moreno mogła stwierdzić, że była jeszcze bardziej ujmująca, kiedy chmura niepokoju na moment znikła.

– Właśnie. Tak samo myślę o moim tacie. To znaczy o spotkaniu z nim. Też jesteśmy dla siebie obcy. Nie chcę niczyjej obecności, kiedy pierwszy raz będę z nim rozmawiała. To byłoby… byłoby jakoś nie w porządku. Rozumie pani? Nie w porządku wobec niego.

Moreno skinęła głową.

– Czyli wysiadasz w Lejnicach?

– Tak. A pani?

– Też w Lejnicach. Na pewno pójdzie dobrze, zobaczysz. Mam na myśli twojego tatę. Czuję to.

– Ja też – przyznała Mikaela Lijphart optymistycznie, prostując nieco plecy. – Zdaje się, że dojeżdżamy, muszę chyba skoczyć do toalety i przemyć twarz. Bardzo dziękuję, że mogłam z panią porozmawiać.

Moreno poczuła nagle, że musi zamrugać, aby powstrzymać łzy w kącikach oczu. Pogłaskała Mikaelę po udzie i odchrząknęła.

– Idź. Zaczekam na ciebie. Wysiądziemy razem.

Dziewczyna znikła w ciasnej kabinie na końcu wagonu. Moreno wciągnęła głęboko powietrze. Schowała książkę do torby i zauważyła, że za oknem widać morze.

Spojrzała na zegarek, konstatując, że za trzy minuty będą na miejscu.

Pożegnały się na placu przed budynkiem dworca, gdzie Mikaela wsiadła do żółtego autobusu mającego zawieźć ją do Sidonisu, zakładu położonego kilka kilometrów na północ, trochę dalej od morza.

Sama wzięła taksówkę, bo nie była pewna, gdzie znajduje się komisariat policji w Lejnicach. Okazało się, że na rynku, dokąd odległość wynosiła niecałe dwieście metrów i młody taksówkarz zapytał, czy nie mógłby też zawieźć jej tam i z powrotem do kościoła, żeby przynajmniej miał czas włączyć taksometr.

Moreno zaśmiała się, mówiąc, że za kilka godzin będzie potrzebowała taksówki do Port Hagen i dostała wizytówkę z numerem wywoławczym taksówkarza.

Lejnicki komisariat policji był czworokątnym, jednopiętrowym budynkiem z ciemnego nadmorskiego kamienia z małymi kwadratowymi okienkami nieprzepuszczającymi światła. Wzniesiony pewnie tuż po wojnie sąsiadował teraz z jednej strony ze sklepem mięsnym, a z drugiej z zakładem pogrzebowym. Nad niezbyt okazałym wejściem znajdował się malutki balkonik z żelazną barierką i jeszcze mniejszą flagą powiewającą w słabym wietrze na końcu czegoś, co mogło być kijem od miotły. Ewie Moreno od razu nasunęło się skojarzenie z podupadłą francuską kolonią z XIX wieku – albo z filmem o takiej kolonii – a kiedy zobaczyła komisarza Vrommla, który wyszedł jej na powitanie, uznała, że chyba bardziej pasuje on do tego dawno minionego wieku, niż się mogło wydawać.

Na pierwszy rzut oka był wysoki i chudy, ubrany w jakiś luźny mundur koloru khaki, który Moreno też znała tylko z filmów. Miał około sześćdziesięciu lat, oceniła, może nawet sześćdziesiąt pięć. Przypuszczenie Reinharta, że Vrommel jest rudy, było może zgodne z prawdą, ale z dziesięć lat spóźnione. W tej chwili na jego głowie było pustawo, żeby nie powiedzieć łyso.

Okrągłe okulary bez oprawek, wydatny czerwony nos i wąsy tak przerzedzone i zlewające się z cerą, że dostrzegła je dopiero, gdy podali sobie ręce.

– Domyślam się, że inspektor Moreno. Miło mi. Jak podróż? Nie lubi kobiet w policji, pomyślała.

– Doskonale, dziękuję. Trochę gorąco.

Nie przyjął zaproszenia, żeby porozmawiać o pogodzie. Odchrząknął, prostując się.

– Witamy w Lejnicach. To jest nasza siedziba sił porządku – zatoczył ramieniem gest, który ewentualnie – ale tylko ewentualnie – można było uznać za ironiczny. – Wejdziemy? Szubrawiec Lampe już czeka.

Przytrzymał drzwi i Moreno weszła do względnie chłodnego lejnickiego komisariatu.

Pokój przesłuchań miał około dziesięciu metrów kwadratowych i wyglądał tak, jak pokój przesłuchań wyglądać powinien.

Jak powinny wyglądać pokoje przesłuchań na całym świecie. Stół z dwoma krzesłami. Lampa u sufitu. Bez okien. Na stole magnetofon, karafka z wodą i dwa białe plastikowe kubki. Gołe ściany i niepomalowana betonowa podłoga. Dwoje drzwi z judaszem. Kiedy Moreno weszła, Franz Lampe-Leermann siedział już na krześle. Domyśliła się, że tkwi tam już od jakiegoś czasu; wyglądał na mocno znudzonego, przywitał ją wymuszonym uśmiechem. Duże plamy potu widniały na jego żółtej koszulce pod pachami, zdjął też buty i skarpetki. Oddychał ciężko. Klimatyzacja działająca w pozostałej części budynku najwyraźniej nie docierała do tego piekła.

Albo Vrommel ją wyłączył.

Trzydzieści pięć stopni, oceniła Moreno. Co najmniej. Znakomicie.

– Chcę przerwę, muszę zapalić – oznajmił Franz Lampe-Leermann, wycierając czoło wierzchem dłoni. – Ten skurwiel nie pozwala mi nawet palić.

– Przerwę? – Zdziwiła się Moreno. – Przecież jeszcze nie zaczęliśmy. Najwcześniej za pół godziny. Pod warunkiem że będziesz współpracował. Jasne?

Lampe-Leermann wzruszył ramionami, przeklinając ponownie.

– To zaczynamy – Moreno wcisnęła nagrywanie w magnetofonie. – Co masz nam do powiedzenia?

6

Mikaela Lijphart wysiadła na rozstaju dróg w wiosce St Inns, jak jej powiedziano. Stała na poboczu z plecakiem, dopóki nie zobaczyła, jak autobus znika za długim zakrętem w stronę Wallby i Port Hagen.

Rozejrzała się. Po lewej, na zachód, biegła prosta droga przez wydmy do morza, odległego zaledwie o półtora kilometra. Miała pójść nią później – za godzinę lub kilka – do schroniska, w którym zamierzała przenocować. Ale nie teraz. Teraz kierowała się na wschód. Wąską, wijącą się asfaltową wstążką, która prawie wydawała się gotować w panującym żarze między wysoko położonymi, ukwieconymi pastwiskami. Do zakładu Sidonisu było wedle jej informacji niewiele ponad kilometr, ale mimo wszystko żałowała, że nie jest trochę bliżej. Albo że nie kupiła sobie w Lejnicach wody.

Bo było gorąco. Nieznośnie gorąco. A wpół do drugiej to idealna pora na wędrówki w słońcu, pomyślała. Idealna, żeby dostać udaru.

Tylko tego jej brakowało.

Rozejrzała się jeszcze raz. Starała się ogarnąć wzrokiem całą wioskę; nie wyglądała na większą niż jakiś tuzin domów, ale z jednego naprawdę wystawało coś, co przypominało szyld reklamowy. Może jakiś sklepik… wodę chyba w każdym razie dostanie. Zarzuciła plecak na ramię, ruszając w stronę ciemnoczerwonego ceglanego domu.

Przy okazji mogę zapytać, czy to rzeczywiście właściwa droga do zakładu, pomyślała. Do zakładu i do jej ojca.

Faktycznie, był to mały sklep spożywczy. Kupiła litrową butelkę wody, loda i paczkę Rijbingkex o smaku cytrynowym. Dostała też wskazówki, jak iść do Sidonisu: dalej tą drogą, którą przyszła, a przy tablicy za mostem skręcić w prawo. Wcale niedaleko. – Czy ma samochód? – zapytała korpulentna sprzedawczyni. Jeśli nie, mogli ją podwieźć za pół godziny, zaopatrywali zakład, na ogół jeździli do niego codziennie.

Mikaela Lijphart uśmiechnęła się, ale podziękowała, mówiąc, że lubi spacerować, a pogoda jest ładna.

– Piękna pogoda – zgodziła się sprzedawczyni, wachlując się jakimś tygodnikiem. – Można nawet powiedzieć, że trochę za dużo tego dobrego.

Po drodze Mikaela zastanawiała się nad tym, co powiedziała kobiecie w pociągu.

Prawdę, ale nie całą.

Niezupełnie całą. Wiedziała trochę więcej, niż się przyznała, i teraz nagle poczuła wyrzuty sumienia, że zachowała to dla siebie. Niewielkie, ale zawsze. Kobieta była miła, zajęła się nią, dlatego mogła ujawnić nieco więcej, nic by się nie stało.

Ale przecież nie skłamała wprost. Rzeczywiście mama powiedziała jej o okolicznościach tylko tyle, ile powtórzyła w pociągu.

Coś się wydarzyło.

Szesnaście lat temu.

Coś z jej tatą.

Co? Co? Kiedy teraz myślała o wczorajszej rozmowie, jeszcze trudniej było jej zrozumieć postawę mamy. Trudniej niż gdy siedziały przy śniadaniu, oddzielone tylko stołem, ale jednak wiele mil od siebie, i gdy po raz pierwszy usłyszała to nazwisko.

Arnold Maager.

Arnold? Przez dwanaście lat miała tatę o imieniu Helmut. Przy trzy lata ojca bez imienia. A teraz nagle nazywał się Arnold.

– Co się stało? – zapytała mamę. – Opowiedz, co takiego strasznego się wydarzyło. Wtedy, szesnaście lat temu.

Ale jej mama tylko potrząsnęła głową.

– Chyba rozumiesz, że musisz powiedzieć B, skoro powiedziałaś A – nalegała Mikaela. To było powiedzenie jej mamy. Mam prawo wiedzieć.

Ponowne potrząśnięcie głową, jeszcze bardziej zdecydowane. A potem te komunały.

Masz prawo wiedzieć, kto jest twoim ojcem, Mikaela, i teraz ci powiedziałam. Ale wcale nie poczujesz się lepiej, jeśli się dowiesz, co się stało, dlaczego go zostawiłam. Wierz mi, Mikaelo. Nie postępowałabym tak, gdyby to nie było konieczne, chyba rozumiesz?

Dowiem się.

Masz osiemnaście lat i sama podejmujesz decyzje. Ale ja mam na względzie twoje dobro.

Mikaela nic nie wskórała, mimo że siedziały w kuchni pół godziny. Błagała i prosiła. Dopominała się, klęła i płakała, ale mama była nieugięta.

Nie pierwszy raz. Mikaela już wcześniej tłukła głową o ten mur. Wiedziała, jak to jest i jakie to uczucie. Ale nigdy nie było takiego dziwnego dystansu. Dziwnego, a zarazem jakby zniewalającego.

Ciocia Vanja okazała się wyłomem, też nie pierwszy raz. Mikaela zamknęła się w swoim pokoju i zadzwoniła do niej zaraz po rozmowie w kuchni. Bez wstępów wyjaśniła sytuację, a po intensywnym namawianiu dopięła swego. Choć już była bliska poddania się, ciocia Vanja opowiedziała. Wprawdzie niewiele, ale jednak trochę… uchyliła rąbka tajemnicy, jak to się mówi.

Twój ojciec zabił kogoś. Młodą dziewczynę… tak właściwie nigdy do końca nie wyjaśniono, czy rzeczywiście on ją zabił.

Pauza.

Choć oczywiste, że to był on.

Pauza.

A później tego nie udźwignął. Załamał się, najlepiej w tym nie grzebać, i tak powiedziałam już za dużo.

Kogo?

Kogo zabił? Dlaczego?

Ale ciocia Vanja odmówiła odpowiedzi. Tajemnica znów stała się tajemnicą, to nie jest jej sprawa, i tak powiedziała za dużo. Siedzi w tym zakładzie koło Lejnic, tak jej się przynajmniej wydaje. Trafił tam praktycznie od razu. Ale najlepiej o całej sprawie zapomnieć. Zapomnieć i żyć dalej.

To Mikaela już wiedziała. W jakim zakładzie siedzi – tyle mama ujawniła. Można się zastanawiać dlaczego, pomyślała Mikaela, dziękując i odkładając słuchawkę. Dlaczego ustanowiła granicę właśnie w tym, a nie w innym miejscu? Skoro nie chciała, żeby sprawę rozgrzebywać, lepiej przecież było nie podawać córce takich wskazówek?

Albo w ogóle nic nie mówić?

Musiałam – wyjaśniała. – Jestem ci winna nazwisko twojego ojca i winna wyjaśnienie, gdzie jest. Ale z całego… z całego serca pragnę, żebyś go nie odwiedzała.

Pragnę z całego serca, pomyślała Mikaela. Brzmiało niemal patetycznie. I niezrozumiale. Zarówno wczoraj, jak i dzisiaj. Tak niezrozumiale, jak jej mama potrafiła się zachowywać. Właściwie była mniej zdziwiona niż powinna. Niż inni osiemnastolatkowie byliby zdziwieni na jej miejscu.

Przywykłam do tego, że żyję trochę na grząskim terenie. Przygotowana na wiele. Na dobre i na złe.

Może dlatego nie wszystko do końca chciała opowiedzieć kobiecie w pociągu? Bo wstydziła się swojej stukniętej rodzinki, dokładnie tak jak powiedziała!

Zabił kogoś? Boże święty, nie, tego już było za dużo.

Doszła do mostu. Za mostem skręciła w prawo. Zarośnięte koryto całkowicie wyschło, tylko mazista strużka błota na samym dnie zdradzała, iż rzeczywiście tędy normalnie płynęły wody rzeki Muur. Przynajmniej w innych warunkach klimatycznych, informowała o tym duża tablica na słupie; także o tym, że Fundacja Sidonis leży zaledwie dwieście metrów dalej.

Dwieście metrów, pomyślała Mikaela, popijając nieco wody. Po osiemnastu latach – czy właściwie szesnastu – zostało mi dwieście metrów do mojego ojca.

Bladożółte budynki leżały na terenie niewielkiego parku, otoczone niskim kamiennym murem i szeregiem drzew. Wiązów czy klonów – nie wiedziała. Choć może jednych i drugich, trochę się od siebie różniły. Tylko trzy budynki, jeden większy, trzypiętrowy, a na skrzydłach dwa niższe, jednopiętrowe. Mały asfaltowy parking i jakieś dziesięć samochodów. Czarny pies ujadał przywiązany przed składzikiem. Nigdzie nie było widać ludzi. Kierując się szyldami, weszła do głównego budynku na górę i zatrzymała przed recepcją. Dwie starsze kobiety zajęte rozmową były odwrócone do niej plecami i chwilę trwało, zanim zdołała zwrócić na siebie ich uwagę.

Wyjaśniła, z czym przychodzi, poproszono, żeby zaczekała.

Po kilku minutach z korytarza wyłonił się młody brodacz w okularach i zapytał ją, czy nazywa się Mikaela Lijphart. Potwierdziła. Podał jej rękę na powitanie. Powiedział, że ma na imię Erich, i dodał, że jest ładna pogoda. Potem pokazał gestem, żeby za nim poszła. Minęli dwa zielone korytarze i dwukrotnie wchodzili po niebieskich schodach; trzymała się kilka kroków z tyłu. W pewnej chwili poczuła, że musi pójść do toalety. Oczywiście, woda. Po drodze wypiła całą butelkę.

Weszli do czegoś w rodzaju świetlicy z sofami, fotelami i telewizorem. Także tutaj nie było ludzi, zastanowiła się, czy przy takiej pogodzie nie są przypadkiem na wycieczce. Bo chyba przecież musieli być jeszcze inni pacjenci poza jej tatą? Inni psychicznie chorzy. Dostrzegła drzwi ubikacji i poprosiła Ericha, żeby zaczekał.

Boże święty, pomyślała, kiedy się załatwiła i spłukała wodą najgorszą letnią gorączkę. Chcę wrócić do domu. Jeśli Erich odszedł, uciekam stąd.

Czekał na nią jednak.

– Arnold Maager jest twoim ojcem, tak?

Skinęła głową, usiłując przełknąć ślinę.

– Pierwszy raz go zobaczysz?

– Tak. Jeśli nie… nieważne. Tak, pierwszy raz.

Uśmiechnął się, chyba starał się wyglądać przyjaźnie. Mógł być starszy od niej o dwa, trzy lata, nie więcej. Dwadzieścia jeden, góra dwadzieścia dwa lata. Wzięła głęboki oddech, czując, że lekko drży.

– Denerwujesz się?

Westchnęła.

– Trochę tak.

Podrapał się po brodzie, jakby nad czymś się zastanawiał.

– Twój ojciec nie jest specjalnie rozmowny. Przynajmniej normalnie. Ale nie ma powodu do obaw. Chcesz zostać z nim sama?

– Oczywiście. Dlaczego… czy coś…?

Wzruszył ramionami.

– Nie, nie. Zaprowadzę cię do jego pokoju. Jeśli chcecie, możecie tam zostać. Albo pójść do parku na spacer, on lubi spacerować… w kuchni jest też kawa i herbata.

– Dziękuję.

Wskazał na nowy, krótki korytarz. Puścił ją przodem.

– Tutaj. Numer 16. Będę na dole w biurze, gdybym był potrzebny.

Zapukała do drzwi i nacisnęła klamkę, nie czekając na odpowiedź. Zamknęła oczy i policzyła do pięciu. Potem weszła do środka.

7

Mężczyzna siedzący w fotelu przy otwartym oknie skojarzył się jej z ptakiem.

To była jej pierwsza myśl i jakoś się w niej zakorzeniła.

Mój tata jest ptakiem.

Był niski i chudy. Ubrany w zdecydowanie za duże znoszone spodnie z manczestru i niebieską koszulę wiszącą luźno na kościstych ramionach. Wydłużona głowa na cienkiej szyi; ciemne zapadnięte oczy i ostry, lekko zakrzywiony nos. Gęste, krótko ostrzyżone włosy. Rude. Kilkudniowy zarost, też rudy, ale ciemniejszy.

Opuścił książkę, którą czytał, i popatrzył na Mikaelę przez dwie sekundy. Potem uciekł wzrokiem.

Stała nadal w drzwiach, wstrzymując oddech. Nagle przyszło jej do głowy, że weszła do złego pokoju. Że pomyliła… że młody pielęgniarz pomylił numery. To miał być jej tata? Ten chudzina miałby być…?

– Arnold Maager? – zapytała, urywając myśli. Zdziwiła się, że jej głos mimo wszystko brzmiał w miarę pewnie.

Ponownie podniósł na nią wzrok. Zwilżył wargi końcem języka.

– Kim jesteś?

Brzmienie słów było równie cherlawe jak wypowiadający. Zdjęła plecak i usiadła w drugim fotelu. Odczekała kilka sekund, nie pozwalając mu jednak odwrócić wzroku. Odkryła, że wcale nie wygląda staro. Przypuszczalnie ma około czterdziestu pięciu lat. Jej mama miała czterdzieści trzy, pasowałoby.

– Mam na imię Mikaela. Jesteś moim tatą.

Nie odpowiedział. Nie zareagował.

– Jestem twoją córką – dodała.

– Moją córką? Mikaela?

Wydawał się kurczyć jeszcze bardziej, a jego słowa ledwo dosłyszała. Książka spadła na podłogę, ale nie schylił się, żeby ją podnieść. Ręce lekko mu drżały.

Tylko nie płacz, pomyślała. Tatusiu, tylko nie płacz.

Później właściwie nie umiała rozstrzygnąć, ile czasu siedzieli naprzeciwko siebie w milczeniu. Może trwało to tylko pół minuty, może dziesięć. Było takie dziwne, chwile wydawały się nieruchome i ogromne, a kiedy dobiegały końca, powoli zaczęła pojmować coś, czego nigdy wcześniej sobie nie uświadomiła, o czym nawet nie pomyślała… coś o mowie i milczeniu. I o przeczuciach.

To „coś” może nie było do końca jasne, ale po raz pierwszy w życiu zauważyła, że można czegoś doświadczać, nie mówiąc o tym. Doświadczać wspólnie z kimś, jednak nie ubierając tego w słowa. Nawet na własny użytek. Ani w danej chwili, ani później… że słowa, nieporadne słowa, nigdy nie mogły pasować w stu procentach i czasami trzeba się było od nich powstrzymać. Nie pozwolić im, żeby przytłoczyły przeżycie, zniekształciły je.

Tylko doświadczać w milczeniu. Pozwolić, by było, jak jest. Tak, coś takiego sobie uświadomiła. Nauczyła się podczas pierwszego spotkania ze swoim tatą. Tatą-ptakiem.

Pół minuty. Albo dziesięć.

Potem on wstał. Podszedł do komody przy łóżku i wyciągnął dolną szufladę.

– Pisałem do ciebie – powiedział. – Dobrze, że przyszłaś je zabrać.

Wyciągnął plik listów. Miał z pewnością jakieś piętnaście centymetrów grubości, obwiązany był czarną tasiemką na krzyż.

– Najlepiej, jak je wyrzucisz. Ale skoro już przyszłaś, to je weź.

Położył plik na stole między nimi i z powrotem usiadł w fotelu.

– Przepraszam – odezwał się ponownie. – Ale nie powinnaś była przychodzić. Chyba najlepiej będzie, jak sobie pójdziesz.

Zamrugał kilka razy, wykonując jakieś nerwowe ruchy głową. Już na nią nie patrzył; domyślała się, że czuje się nieswojo. Że obecność nagle przybyłej córki była dla niego nieprzyjemna.

– Chciałam cię spotkać i z tobą porozmawiać – powiedziała. – Do wczoraj nie wiedziałam, kim jesteś. Chcę się dowiedzieć, dlaczego tak się stało.

– To moja wina. Zrobiłem coś strasznego. Tak się stało i nie da się tego zmienić. Nie da się.

Znowu szarpnął głową.

– Nie rozumiem. Muszę się dowiedzieć, żeby zrozumieć.

– Nie da się – powtórzył.

Potem w milczeniu wpatrywał się w stół. Pochylił się w przód, ugniatając rękami poręcze fotela. Minęła nieokreślona ilość czasu.

– Masz innego tatę. Tak jest najlepiej. Idź już.

Czuła płacz dławiący w gardle.

Popatrz na mnie, pomyślała. Dotknij mnie! Powiedz, że jesteś moim tatą, że cieszysz się, bo w końcu przyszłam!

On jednak się nie ruszył. To porozumiewawcze milczenie znikło – lub nabrało innego znaczenia – teraz nagle zastąpiły je niechęć i beznadzieja. Że chwila mogła zostać tak szybko stracona, pomyślała z rosnącą desperacją. Zniszczona tak doszczętnie.

– Nawet nie wiem, co się stało – szepnęła, próbując zwalczyć łzy napływające do oczu. – Mama nie chce nic powiedzieć, ty nie chcesz nic powiedzieć. Nie rozumiecie, że musicie? Cholerni… cholerne świnie!

Podniosła się z fotela i stanęła przy otwartym oknie. Odwrócona plecami. Wychyliła się, zacisnęła palce na ostrym parapecie, aż naprawdę mocno ją zabolało, dzięki czemu, złością i bólem, zdołała powstrzymać zwątpienie. Świnie, powtórzyła w myślach. Cholerne, drańskie świnie, tak właśnie, świnie z nich!

– Wydaje się wam, że wiecie, co dla mnie dobre, ale nie macie pojęcia!

Nie poruszył się, ale słyszała, jak oddycha. Ciężko, z otwartymi ustami, jakby miał polipy. Postanowiła na chwilę o nim zapomnieć. Zająć myśli czymś innym, a przynajmniej spróbować. Podniosła wzrok. Parkiem zawładnęły lato i słońce. Ujadający pies ucichł. Położył się w cieniu na brzuchu, dysząc z wywalonym na ziemię językiem, co można było dostrzec nawet z góry. Z okna rozciągał się też widok na okolicę, widziała drogę, którą przyszła, i wioskę, gdzie wysiadła z autobusu. St Inns. Trochę dalej było morze – choć raczej w domyśle. Zastanawiała się, jak życie może się wydawać tak strasznie ponure przy takim widoku: lato, słońce i to nieskończone niebo…

– Ile masz lat, Mikaela? – zapytał nieoczekiwanie.

– Osiemnaście – odpowiedziała, nie odwracając się. – Wczoraj skończyłam osiemnaście.

Przypomniała sobie, że coś dla niego wzięła. Podeszła do plecaka i wygrzebała paczuszkę. Zawahała się przez chwilę, po czym położyła ją na stole obok listów.

– To nic nadzwyczajnego – powiedziała. – Ale to dla ciebie. Zrobiłam to w szkole, jak miałam dziesięć lat. Prezent.

Przesunął ostrożnie palcami po płaskiej paczuszce, ale nie zaczął jej otwierać.

– Nie powinnaś… – spróbował powiedzieć.

– Jeśli coś ci daję, to bądź łaskaw przyjąć – przerwała ze złością. – Ja wezmę twoje listy, a ty moją bajkę, zgoda?

Bo to była bajka. Ilustrowana opowieść o nieszczęśliwym ptaku, której poświęciła prawie cały semestr w czwartej klasie. Pisała, rysowała i malowała. Chciała dać ją mamie albo Helmutowi na gwiazdkę, ale z jakiegoś powodu się rozmyśliła.

Już nie pamiętała, czy się z nimi pokłóciła, czy coś innego. Kiedy wczoraj wieczorem przypomniała sobie o bajce, odebrała to niemal jako znak.

Że może dać bajkę swojemu tacie. Ponurą bajkę o szczęśliwym zakończeniu.

I akurat o ptaku – teraz ją to uderzyło, co pokrywało się z jej pierwszym wrażeniem na jego widok.

Znowu stanęła przy oknie, czekając. Postanowiła nie odzywać się ani nie ruszać z miejsca, dopóki on nie wykona jakiegoś kroku. Po prostu odmowa, typowa dla jej mamy i typowa dla niego. Odmowa. Nieważne, ile to będzie trwało. Cholera.

Po paru minutach odchrząknął, wstał. Przeszedł niepewnie kilka razy tam i z powrotem przez pokój. Zatrzymał się przy drzwiach.

– Chciałbym wyjść. Zazwyczaj o tej porze spaceruję po parku.

– Pójdę z tobą – oświadczyła Mikaela. – I chcę, żebyś mi powiedział. Nie odejdę stąd, dopóki mi nie powiesz, jasne?

Jej tata wyszedł, nie odpowiedziawszy.

8

10-11 lipca 1999

– Musisz wrócić tam w poniedziałek? – zapytał Mikael. – To chcesz powiedzieć?

Moreno kiwnęła głową, wypijając jeszcze łyk wina. Czuła, że szumi jej w głowie, ale co z tego, pomyślała. To był jej pierwszy wieczór z czterotygodniowego urlopu, a nie pamiętała już, kiedy ostatnio pozwoliła sobie odblokować hamulce alkoholem. Wieki temu. Zresztą jakie hamulce?

Jutro mogła dłużej pospać. Potem weźmie ręcznik, przejdzie wolniutko te sto metrów do plaży i będzie smażyć się cały dzień na słońcu. Będzie wypoczywać i leniuchować, pozwalając Mikaelowi, by się nią zajmował, tak jak obiecał.

Kilka godzin pracy pojutrze nie będzie chyba nazbyt uciążliwe? Do tego po południu, więc się wyśpi.

– Zgadza się – powiedziała. – Ale tylko na kilka godzin. Parszywiec Lampe-Leermann nie był tak skłonny do współpracy, jak twierdził.

– Parszywiec? – Mikael zmarszczył czoło. – Daje się zauważyć, że inspektor jest trochę off the record.

Off the record? Pomyślała, poprawiając się na podniszczonej pluszowej kanapie. Może, ale co z tego, u licha, miała przecież urlop. Mikael leżał na drugim końcu, a że kanapa była duża, ich ciała stykały się akurat na tyle, by w przyjemny sposób uzupełniać leniwy proces trawienia. Znalazł oczywiście rybę, zgodnie z obietnicą. I to nie byle jaką – solę, którą przyrządził a la meuniere z boskim sosem na białym winie i rakowych odwłokach; taki luksus, że niemal miała trudności, by się nim rozkoszować. By sobie dogodzić, zachwalając przez to jego kunszt kulinarny. Coś w stylu całkowitego zapamiętania się… dlaczego miała z tym kłopoty?

Kiedy mu się przyznała, tylko się zaśmiał i wzruszył ramionami.

– Jedz. Nie musisz przy tym mówić wierszem.

Wypiła łyk. Oparła głowę na poduszce, uświadamiając sobie, że ma na wargach idiotyczny uśmieszek. I wcale nie chciał zejść.

– Franz Lampe-Leermann jest parszywcem – stwierdziła. – Off czy on the record, bez znaczenia.

Mikael miał lekko sceptyczną minę.

– Ale dlaczego właśnie ty? Czy parszywca nie może przesłuchać ktokolwiek?

– Pewnie z tego samego powodu, dla którego tutaj leżę. Bo mnie lubi. A przynajmniej woli kobiety od mężczyzn.

– Aha? I może decydować, kto go będzie przesłuchiwał? Jak rozumiem, nowa przyjazna polityka policji?

– Powiedzmy, że tak. W każdym razie woli mnie od komendanta i pozwolę sobie zgodzić się z nim w tym punkcie. Vrommel nie jest bynajmniej kwiatuszkiem…

– Vrommel?

– Tak się nazywa. Sztywny sześćdziesięciolatek, sztywny kołnierzyk, sztywna mina…

Urwała, zaskoczona, jak lekko słowa wydobywają się z jej ust. To na pewno ten sos, pomyślała. Lato, urlop i sauvignon blanc…

– Wiem, kto to jest – powiedział Mikael.

– O kim mówisz?

– O Vrommlu, oczywiście.

– Ty? Skąd możesz wiedzieć, kim jest Vrommel?

Mikael zatoczył ramieniem, wylewając przy tym trochę wina.

– Dom – wyjaśnił. – Ten dom. Zapominasz, że przez całe życie przyjeżdżałem tu na lato. Port Hagen znam lepiej niż własną skrzynkę z narzędziami. Lejnice też… to jakby tutejsza stolica.

Moreno zastanowiła się.

– Rozumiem. Ale komendant policji? Interpretuję to tak, że byliście zamieszani w jakąś przestępczą działalność… to znaczy, ty i twoja rodzina.

Mikael mruknął coś niejednoznacznie.

– Niezupełnie. Przypominam sobie Vrommla, bo raz tu był. Gdzieś na początku lat osiemdziesiątych, miałem wtedy piętnaście albo szesnaście lat. Jedna z moich sióstr miała przyjaciółkę, która była w coś zamieszana. Zapomniałem, o co chodziło… czy raczej nigdy nie wiedziałem. W każdym razie Vrommel rozmawiał z Louise… czy też wręcz przesłuchiwał? Wysoki, rudy typ, zgadza się? Dość opryskliwy.

– Obecnie łysy – sprostowała Moreno. – Ale opryskliwy jest… czemu, u diabła, rozmawiamy o łysych gliniarzach?

– Nie mam pojęcia – odparł Mikael. – Zupełnie bez sensu, skoro znacznie bliżej są owłosieni gliniarze.

Wziął jej gołe stopy w swoje ręce i zaczął masować.

Owłosiony gliniarz, pomyślała Moreno.

Potem wybuchnęła śmiechem.

– Chyba przydałby mi się spacer po plaży – przyznała. – Za dużo wypiłam… i zjadłam za dużo sosu.

– Ja to samo. Weźmiemy koc? Świeci księżyc.

– Nie poradzimy sobie bez koca.

Wrócili z plaży niedługo przed wschodem słońca, a potem spali do dwunastej.

Po niedzielnym śniadaniu, składającym się głównie z soku i kawy, położyli się na leżakach w ogrodzie, mając wodę mineralną i jeszcze więcej soku w zasięgu ręki. Dopiero teraz, przy jaśniejącym umyśle, Ewa Moreno odkryła, w jakim fantastycznym domu się znalazła. Była to stara drewniana chałupa, duża i zapadająca się, okolona werandą, z balkonami na piętrze. Trzeszczące schody, krzywe kąty i wąskie przejścia musiały wryć się w pamięć każdego mieszkającego tu dziecka. Wykusze z zasuszonymi kwiatami, nieszczelne staroświeckie okna i meble zebrane przez cztery czy pięć pokoleń z dziesięciokrotnie większej liczby stylów.

Jak rodzina Bau weszła w posiadanie tego domu – nawiasem mówiąc, nazywał się Czandala, pochodzenie nazwy niewiadome – otoczone było mgłą tajemnicy. Mikael utrzymywał, że nikt w rodzinie nie wyróżnił się większą ilością pieniędzy niż potrzeba na codzienny posiłek, ale według najbardziej rozpowszechnionej teorii na temat nabycia domu, niejaki Sinister Bau wygrał go w legendarnej partii pokera gdzieś na początku lat dwudziestych. Jedna z legend mówiła, że tego samego wieczoru przegrał swoją młodą narzeczoną do ukraińskiego króla Cyganów, więc rodzina uznała, że rachunki zostały wyrównane.

Że mieli do Czandali pełne prawo.

Mikael opowiadał tę i inne historie, kiedy leżeli nadzy na leżakach; sękate sosny karłowate i krzewy Aviolis tworzyły bujny gąszcz skutecznie chroniący przed wzrokiem obcych, a Moreno – przy jaśniejącym umyśle – zadawała sobie pytanie, czy on tego po prostu nie zmyśla.

Jeśli w ogóle to wszystko nie było złudzeniem. Dom, piękna pogoda i nagi mężczyzna, który teraz położył rękę na jej lewej piersi, czy to się działo naprawdę? Czy raczej śniło się jej, gdy spała w swoim łóżku, w oczekiwaniu aż budzik się rozdzwoni, wywołując nowy deszczowy wtorek w listopadzie, co, do cholery, wydawało się o wiele bardziej prawdopodobne.

Po chwili uznała, że obojętne, czy to sen, czy jawa. Przypomniała sobie, jak komisarz – komisarz Van Veeteren, który odszedł z policji kilka lat temu, a teraz spędzał dni w antykwariacie Krantzego w zaułku Kupinskiego – raz o tym mówił. Że właściwie nie ma znaczenia, czy wszystko okaże się filmem lub książką, czy dzieje się naprawdę. Warunki i tak były identyczne – wprawdzie nie wiadomo jakie – ale cholernie identyczne.

Wyciągnęła więc rękę i zostawiła ją tam, gdzie wylądowała.

Około czwartej zeszli nad morze, żeby się wykąpać. Plaża była oczywiście pełna ludzi. Lato, słońce i niedziela; mamusie z tatusiami, dzieci i psy; frisbee, furkoczące latawce, topniejące lody i podbijane piłki. Przez kilka czarnych sekund, gdy leżeli, schnąc na słońcu, dopadła ją gwałtowna zawiść na widok tych rodzinnych ansambli. Tych naturalnych i harmonijnych ludzi mających tak prostą, zdrową i bezpieczną sytuację.

Ale przeszło jej. Potrząsnęła głową na tę analizę za pięć groszy i spojrzała na Mikaela wyciągniętego na plecach na piasku.

Jeżeli rzeczywiście chcę się znaleźć w takiej sytuacji, nikt mi nie broni, pomyślała. Nie ma żadnych przeszkód uniemożliwiających ten krok.

W każdym razie żadnych zewnętrznych. Tylko ona sama. Mikael przecież powiedział, że ją kocha. Nie raz i nie dwa. Przysunęła się do niego trochę bliżej. Zamknęła oczy i zaczęła myśleć o swojej rodzinie.

O matce i ojcu, z którymi rozmawiała przez telefon raz w miesiącu. A spotykała się raz do roku.

O bracie biseksualiście w Rzymie.

O zagubionej siostrze.

Maud. Zagubiona w ciemnych uliczkach Europy. W burdelach metropolii i zapuszczonej beznadziei narkomańskich melin. W łóżkach sutenerów. W długiej ohydnej spirali prowadzącej na dno. Już nawet nie wiedziała, gdzie Maud przebywa.

Kartki przestały przychodzić. Nie podała adresu, nie dawała znaku życia. Może jej siostry nie było już wśród żywych?

Rodzina, pomyślała. Czy rzeczywiście można stworzyć rodzinę, jeśli człowiek jest po trzydziestce i nigdy żadnej nie miał? Czy też wszystkie rodziny są mniej lub bardziej podobne do jej własnej, jeśli przyjrzeć im się nieco dokładniej?

Dobre pytania, jak to się mówi. Zadawała je sobie już wcześniej.

Ciągle pytała, ale odpowiedź odsuwała na przyszłość. Łatwo też było zrzucać winę na rodzicielski dom. Trzymać rany otwarte. Zbyt łatwo.

– Jak on się nazywa?

Mikael głaskał ją po brzuchu.

– Kto?

– Parszywiec.

Jak zręcznie przywołał ją do rzeczywistości.

– Lampe-Leermann. Franz Lampe-Leermann. Dlaczego pytasz?

Powoli zaczął napełniać jej pępek piaskiem. Cienką strużką ciepłego białego piasku, która ostrożnie wydobywała się z jego zaciśniętej dłoni.

– Właściwie to nie wiem. Pewnie z zazdrości. Jeździsz do niego co drugi dzień. Może dlatego nie mówi wszystkiego? Żeby mieć jeszcze kilka razy szansę popatrzenia na najładniejszego gliniarza w Europie?

Moreno zastanowiła się.

– Pewnie tak. Ale będzie jeszcze tylko jeden raz. Zamierzam go oświecić, że jutro jest ostatnie przesłuchanie, nawet jeśli nie powie wszystkiego. Postaram się być dla niego trochę milsza w ramach rekompensaty. Coś mu obiecać…

– Do cholery – zaprotestował Mikael. – Nie mów tego. A tak w ogóle, jakie przestępstwo popełnił?

– Większość – powiedziała Moreno. – Ma pięćdziesiąt pięć lat, z czego przynajmniej dwadzieścia odsiedział. Ale zna nazwiska. Pornografia dziecięca. Grube ryby w handlu narkotykami. Przemyt broni, może ludzi. Niezły kłębek, ale przynajmniej część nitek uda się złapać… z pomocą Lampego-Leermanna. Muszę to wykonać. Takie mam zadanie, żeby z parszywca zdrapać parchy. Chociaż obiecuję, że poświęcę mu jeszcze tylko jeden dzień.

Mikael zdmuchnął drobny piasek i pocałował ją w brzuch.

– Wierzysz w to, co robisz?

Podniosła głowę, patrząc na niego ze zdziwieniem.

– Co masz na myśli?

– To, co mówię. Zastanawiam się, czy wierzysz, że to naprawdę ma znaczenie. Że uda ci się coś osiągnąć jako inspektorowi kryminalnemu? Czy że ja coś uratuję jako pracownik socjalny? Wierzysz, że mamy jakiś wpływ na ten cholerny rynek, tę cholerną hipokryzję, cholerny cynizm? Na dwie trzecie społeczeństwa i superegoizm. Wierzysz w to?

– Oczywiście. Jasne, że wierzę. Dlaczego, do cholery, pytasz?

– Bardzo dobrze. Chciałem tylko sprawdzić. Ja też wierzę. Wierzę i będę wierzył do końca.

Zastanawiała się, dlaczego nagle poruszył tak poważny temat, właśnie teraz, w palącym słońcu na nieskończonej plaży.

I dlaczego nie rozmawiali o tym nigdy wcześniej.

– Dobrze to mało powiedziane – dodał. – To konieczne. Leila nie wierzyła, dlatego się rozleciało. Zaczęła traktować wszystko z ironią i cynizmem, jakby człowiek nie miał wyboru… jakby solidarność była pojęciem historycznym, które runęło razem z murem, i jedyne co zostało, to martwić się o własne podwórko.

– Myślałam, że to ona zerwała?

Rozważał przez chwilę.

– Dałem jej tę satysfakcję. Ale przyczyna, w mniejszym czy większym stopniu, leżała tam, gdzie mówię. Leila po prostu mnie zawiodła. Chociaż teraz już nie pamiętam ani jej nazwiska, ani jak wyglądała. Pies to drapał, co będziemy wracać do spraw sprzed dwustu lat… wiesz, że jesteś pierwszą kobietą, z którą chcę mieć dziecko?

– Jesteś niemądry – stwierdziła Moreno. – Idź do banku nasienia.

– Jestem znany ze swej mądrości.

– Pić mi się chce.

– Zmieniasz temat.

– Jaki temat?

– Dziecko. My. Miłość i jedno z drugim. Och, długowłosy glino, kocham cię.

Leżała przez chwilę w milczeniu.

– Rani cię, że nie odpowiadam? – zapytała.

– Śmiertelnie.

Wsparła się na łokciu, sprawdzając, czy nie wygląda na potencjalnego samobójcę. Odnotowała, że kącik jego ust lekko drży, ale powstrzymał uśmiech. Albo płacz. Gra, pomyślała. Dlaczego, do cholery, nie mam do niego zaufania? Wstała, strzepując z siebie piasek.

– Jeśli wrócimy do twojego zamku i napijemy się trochę wody, to coś ci wyjaśnię. Dobra? Naprawdę jestem poważnie odwodniona.

– Mhm? – Mikael też wstał. – Umieram z niecierpliwości. – I pożądania – dodał, kiedy minęli wzniesienie i ujrzeli spiczasty dach Czandali sterczący znad karłowatych sosen.

– No? – ponaglił.

Moreno odstawiła szklankę.

– Pokazujesz tylko swoje dobre strony. Jak na jakiejś cholernej wystawie. Na tym nie można budować. Dopóki nie otworzysz szafy i nie wyciągniesz trupa, nie dostaniesz z mojej przyszłości nawet małego palca.

Odchylił się i zastanowił.

– Lubię piłkę nożną. Przynajmniej dwa mecze na żywo w roku i jeden tygodniowo w telewizji.

– Zniosę to – oświadczyła Moreno. – Jeśli nie będę musiała oglądać razem z tobą.

– Nie będziesz mogła oglądać razem ze mną. Poza meczami też czasami chcę mieć spokój. Chcę posłuchać Dylana, Toma Waitsa czy Roberta Wyatta i nie lubię, jak ktoś wtedy przychodzi, żeby ze mną porozmawiać, i ścisza mi muzykę.

Skinęła głową, przyjmując do wiadomości.

– Często zabieram pracę do domu – ciągnął. – Niektórych rzeczy po prostu nie mogę zostawić. Właściwie to strasznie męczące, zastanawiałem się, czy się nie zapisać na jogę i medytacje, żeby nad tym zapanować. Fatalnie śpię, kiedy mam niezałatwione sprawy.

– Moglibyśmy chodzić razem, też by mi się przydało.

– Nie, jeśli szybko będziemy mieli dzieci – zmartwił się Mikael. – Jedno z nas będzie musiało zostawać w domu, żeby się nimi zająć. Nie można ciągać niemowlaków na jogę. Nie jesteś przypadkiem głodna?

– Chcesz powiedzieć, że dzisiaj też będziemy jedli?

Mikael kiwnął głową.

– Jest tarta i sałatka. I wino.

– Nienawidzę wina. Poza tym jutro pracuję.

– Hm – uśmiechnął się Mikael. – Chyba mi się przypomina, że tarta jest ze szparagami. A gdzieś czytałem, że akurat szparagi są jedynym produktem, do którego nie pasuje żadne wino.

– Świetnie. Niech żyją szparagi.

Zasnęli wcześnie, nie kochali się, trochę tylko pobaraszkowali. Po kilku godzinach obudziła się i nie mogła z powrotem zasnąć. Leżąc w szerokim podwójnym łóżku, patrzyła na cienie przesuwające się po ścianach i po wysportowanym mężczyźnie przy jej boku. Było to trochę nierzeczywiste. Czy raczej całkowicie nierzeczywiste; księżyc wlewał strugę światła przez otwarte okno i cienkie zasłony i wydawało się, że ona i jej kochanek (chłopak? partner? facet?) pływają w jakiejś surrealistycznej kuwecie. Swobodnie, czekając na wywołanie.

Wywołanie do czego?

Jestem wolną kobietą, pomyślała. Należę do pierwszego w historii pokolenia wolnych kobiet. Mój los spoczywa w moich rękach.

Nie jestem za nikogo odpowiedzialna. Nie jestem skrępowana warunkami społecznymi. Nie mam zobowiązań.

Jestem kobietą, która może robić, co chce.

Właśnie teraz. Tutaj. Dzisiaj i jutro.

O tym też rozmawiali. Właśnie o tym. Wczoraj wieczorem i wcześniej. Jak on to ujął?

Jeśli człowiek za bardzo kocha swoją wolność, przez całe życie będzie obejmował zimny głaz. Coraz twardszy, coraz zimniejszy.

Zastanawiała się nad tym przez chwilę.

Brednie, doszła do wniosku. Przeczytał to na odwrocie kasety wideo albo na kartonie z mlekiem, za dużo słów. Jutro czas na parszywca Lampego-Leermanna.

Zdała sobie jednak sprawę – zanim udało jej się ponownie zasnąć tej nocy i zanim nowego dnia wzeszło słońce – że musi podjąć decyzję.

Miała pewnie cztery tygodnie do namysłu. Dwa z nim, dwa sama. Nie sądziła, żeby był skłonny dać jej więcej.

Pogłaskała go ostrożnie po muskularnych plecach, zastanawiając się, czy zna już odpowiedź.

Potem zasnęła.

9

Schronisko nie miało ani jednego wolnego łóżka. Po chwili rokowań dokwaterowano ją jednak do dwóch młodych Dunek, włóczących się po Europie pociągami, i pielęgniarki w średnim wieku, której nie udało się dostać dwójki z mężem.

Pielęgniarkę – porządnie przypieczoną po długim dniu na plaży – spotkała pod prysznicem, Dunki leżały na swoich łóżkach i pisały kartki. Obie miały walkmany na uszach i obie kiwnęły jej głową, nie zdejmując słuchawek.

Stłumiła chęć płaczu. Upchnęła swoje rzeczy w szafce, pościeliła chybotliwe łóżko polowe i wyszła do bufetu, żeby coś zjeść.

Po zjedzeniu trzech kanapek i jabłka oraz popiciu dużą coca-colą poczuła się nieco pewniej. Wyciągnęła niebieski notesik i przestudiowała zapiski. Rozważała przez chwilę, od czego najmądrzej będzie zacząć, a gdy się zdecydowała, wróciła do recepcji, żeby poprosić o pomoc. Dochodziła dopiero za piętnaście szósta, więc przy odrobinie szczęścia powinna zdążyć z wizytą jeszcze tego wieczoru.

Poszło nadspodziewanie dobrze. Obie dziewczyny w recepcji były naprawdę uczynne, a gdy dochodziła do przystanku, autobus akurat przyjechał i na nią czekał.

Usiadła na siedzeniu za kierowcą, nadal zastanawiając się, jak postąpić. Wyjęła notes z torebki, przypomniała sobie najważniejsze fakty, po czym schowała go z powrotem. Autobus ruszył, a ona wróciła myślami do spaceru w parku. I do listów, które dostała od ojca i które przeczytała z rosnącym zdumieniem. Wrażenie, że oderwano ją od rzeczywistości, owładnęło nią jak nagła zmora.

Arnold Maager. Jej tata.

Tata. Smakowała to stare słowo z nową treścią, próbując jednocześnie przywołać w pamięci jego chudą postać.

Nieco przygarbioną sylwetkę. Ciężką, wydłużoną głowę na cienkiej szyi. Skojarzenie z ptakiem. Ręce w kieszeniach spodni, głowa w ramionach, jakby marzł w samym środku lata. I dystans… dystans do córki, który cały czas zachowywał, jakby dotknięcie było czymś niebezpiecznym i zabronionym.

Przez ponad godzinę spacerowali po parku – obok siebie, z półmetrową przerwą. Przynajmniej półmetrową. Na początku szli, szli i szli. Chwilę trwało, nim zrozumiała, że już nie musi naciskać.

Nie musiała już pytać ani się dopominać. Zdecydował się opowiedzieć.

Opowiedzieć własnym rytmem. Własnymi słowami. Z przerwami i powtórzeniami. Nazwiska, których nie znała. Im więcej ujawniał, tym bardziej był spięty. Nic dziwnego.

Nie była to przyjemna historia, którą miał ubrać w słowa dla swojej córki.

Mocno nieprzyjemna.

Ale ją opowiedział.

Dzwony na niskim, pobielonym wapnem kościele wybiły za kwadrans siódmą, kiedy wysiadała na rynku w Lejnicach. Trzy głuche uderzenia, które na moment poderwały w górę stado gołębi sprzed jej nóg.

Okrążyła wyschniętą fontannę i zapytała w kiosku o drogę. Adres znalazła w książce telefonicznej w schronisku; okazało się, że to rzut kamieniem, kioskarka z zadyszką, pocąc się z gorąca, objaśniła drogę, pokazując w stronę portu. Łatwo znaleźć.

Podziękowała i poszła we wskazanym kierunku. Denckerstraat prosto w stronę morza – wąską ulicą ze starymi drewnianymi domami, które, pochylając się, czyniły ją jeszcze węższą. Potem Goopsweg w lewo jakieś pięćdziesiąt metrów. Dom przed apteką.

Na tych pięćdziesięciu metrach wydarzyły się dwie rzeczy.

Pierwszą był czarny kot, który wyszedł zza płotu i wolno przeciął ulicę przed jej nosem.

Drugą była dachówka, która z niewiadomego powodu spadła z dachu i uderzyła o ziemię trzy metry za nią. Nastąpiło to zaledwie kilka sekund po tym, jak kot zniknął między sztachetami przeciwległego płotu; kobieta, którą przed chwilą minęła, znalazła się jeszcze bliżej spadającej dachówki i krzyknęła, co właściwie bardziej ją przestraszyło niż dachówka. Przynajmniej na początku.

Przez dłuższą chwilę stała przed numerem dwudziestym szóstym, bijąc się z myślami. Czuła zapach morza dochodzący ze słabym wiatrem od brzegu. Z domieszką oliwy i oregano z pizzerii na rogu. Dom, przed którym stała, był niedużą dwupiętrową kamienicą czynszową z dwoma tylko wejściami. Typowa architektura lat siedemdziesiątych z wąskimi wbudowanymi balkonami od strony ulicy, może od podwórza też.

Nie jestem przesądna, pomyślała. Nigdy nie byłam, nigdy nie będę. Nie wierzę w takie śmieszne anachronizmy z mroczniejszych czasów… te słowa musiała zapożyczyć od Kima Wenderbouta – uświadomiła sobie – nauczyciela wiedzy o społeczeństwie w którym podkochiwała się połowa dziewczyn w klasie. Ona zresztą też.

Śmieszne anachronizmy? Mroczniejsze czasy? Czyli głupoty.

Nie ruszyła się jednak z miejsca. Na rynku dzwony zaczęły bić na siódmą.

Kot i dachówka, pomyślała. Nic nienaturalnego. Policzyła uderzenia. Doszła do ośmiu!

Odwróciła się na pięcie i wróciła tą samą drogą, którą przyszła.

Dziwne, pomyślała, kiedy niedzielnego przedpołudnia ponownie jechała autobusem. Dlaczego to zrobiłam?

Kot przebiegający przez ulicę i dachówka spadająca na ziemię? Nic w tym niezwykłego.

Spała jak suseł przez blisko dwanaście godzin. Wśliznęła się do łóżka zaraz po powrocie do schroniska, a obudziła o wpół do dziesiątej, gdy jedna z Dunek upuściła miskę na podłogę.

Wzięła prysznic, wymeldowała się i akurat zdążyła na autobus, który odjeżdżał dwadzieścia po dziesiątej. Śniadanie: gruszka i oranżada gruszkowa. Zróżnicowane aż nadto.

Dziwiło ją własne zachowanie poprzedniego wieczoru. Zupełnie do niej niepodobne, zdała sobie z tego sprawę jeszcze wyraźniej w jasnym świetle dnia. Niepodobne do Mikaeli Lijphart, rozsądnej i racjonalnej – wśród klasowych przyjaciółek, owszem, były i takie, które bardzo chętnie oddawały się różnym formom New Age’u, mistycyzmu przełomu wieków czy podobnym fanaberiom, ale nie ona. Nie trzeźwo myśląca, stąpająca po ziemi Mikaela. Toteż wydarzenie z kotem i dachówką trochę ją zaskoczyło. I własna reakcja.

A jeśli i dzisiaj pojawią się jakieś znaki na jej drodze? Jak zareaguje?

Nonsens, pomyślała. Wczoraj to było wczoraj. Byłam zmęczona. Śmiertelnie zmęczona i psychicznie wyczerpana. Kto by nie był? Po dniach, w których nieszczęścia szły nie parami, ale czwórkami, jak mawiał Helmut. Całą kolumną.

Idąc w kierunku Goopsweg, uświadomiła sobie, że od wyjazdu wczoraj rano nie zadzwoniła do domu.

Nie obiecywała wprawdzie, że zadzwoni, ale zawsze dzwoniła. W zaułku za pizzerią dostrzegła budkę, a w torebce miała nową kartę telefoniczną. Zwolniła kroku i zaczęła rozważać za i przeciw.

Pewnie powinna? Nie było chyba powodu, żeby niepotrzebnie martwić mamę i Helmuta?

Owszem, był powód. I to dobry. Jeśli miała pozwolić sobie na trochę egoizmu.

No i skończyła osiemnaście lat.

Najlepiej, żeby nauczyli się przyjmować dobre ze złym, pomyślała. Telefon może zaczekać przynajmniej kilka godzin. Właściwie może zaczekać cały dzień.

Pogwizdując, minęła budkę telefoniczną.

Kobieta, która otworzyła drzwi, przypominała matematyczkę uczącą ją przez semestr w ósmej lub dziewiątej klasie. Ta sama wydłużona końska twarz. Te same blade oczy. Te same skudłacone, matowe, bezbarwne włosy. Przez chwilę Mikaela była tak pewna, iż to ta sama osoba, że miała nazwisko na końcu języka.

Przypomniało się jej jednak, że panna Dortwinckel odebrała sobie życie w czasie Bożego Narodzenia – zjadając, jeśli wierzyć plotkom, z pół tuzina kryształowych kieliszków. Zrozumiała, że miały po prostu pewne wspólne rysy, nic więcej. Podobną osobowość.

Lub jej brak. Może Pan Bóg miał w sumie ograniczone możliwości wyboru wyglądu. Zwłaszcza dla podstarzałych, nieco steranych kobiet.

Skąd mi się biorą takie myśli?, zdziwiła się. I jak to się dzieje, że pojawiają się tak szybko?

– Tak?

Głos był ostry i nieprzyjazny. Ani trochę nie przypominał głosu panny Dortwinckel, który akurat dobrze pamiętała.

– Przepraszam. Nazywam się Mikaela Lijphart. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam, ale bardzo by mi zależało, żebym mogła z panią chwilę porozmawiać.

– Ze mną? Po co?

Mikaela poczuła odór alkoholu w jej oddechu. Mimowolnie cofnęła się pół kroku i musiała złapać za poręcz, żeby nie spaść ze schodów.

O jedenastej rano w niedzielę, pomyślała. Już pijana. Dlaczego…?

Potem uderzyło ją, że może ma to coś wspólnego z jej tatą. Z opowieścią jej taty. Czy…?

Zgubiła wątek. Albo porzuciła go świadomie. Kobieta patrzyła na nią złym wzrokiem.

– Po co chcesz ze mną rozmawiać? – powtórzyła. – Dlaczego nic nie mówisz? Masz trochę nie po kolei czy jesteś jakąś zasraną sekciarą, która próbuje kaptować dusze? Nie mam duszy.

– Nie, nie – zapewniła Mikaela. – Przepraszam, jestem trochę skołowana, ostatnio tyle się wydarzyło i nie bardzo wiem, jak mam się zachować. Chodzi o zdarzenie z czasów, kiedy byłam bardzo mała… miałam wtedy dwa lata. Próbuję je rozwikłać i myślę, że pani może mi pomóc. Nie jestem stąd. Mogę wejść na chwilę?

– Mam nieposprzątane – powiedziała kobieta.

– Zajmę tylko kilka minut.

– Gosposia nie przyszła w ostatni piątek, jest nieposprzątane, mówię.

Mikaela zdobyła się na uśmiech zrozumienia.

– Mnie to nie przeszkadza, ale jeśli pani woli, możemy pójść na przykład do kawiarni. Bylebym mogła z panią porozmawiać.

Kobieta mruknęła coś z wahaniem. Trzymając się kaloryfera, huśtała się powoli na piętach i zaciskała wargi.

– Jakie zdarzenie? Co chce pani wiedzieć?

– Wolałabym o tym nie rozmawiać w drzwiach. Chodzi o mojego ojca.

– Twojego ojca?

– Tak.

– A kim jest twój ojciec?

Mikaela zastanawiała się przez dwie sekundy. Potem podała nazwisko. Kobieta głośno wciągnęła powietrze, puszczając kaloryfer.

– A to ci dopiero. No to wejdź.

Mikaela nie miała najmniejszych wątpliwości, że gosposia nie przyszła w ostatni piątek. Ani w żaden inny piątek przez co najmniej pół roku. Nigdy nie widziała bardziej brudnego i niechlujnego mieszkania. Nie pomyślałaby nawet, że mieszkanie może tak wyglądać. Kobieta wpuściła ją do ciasnej kuchni śmierdzącej dymem tytoniowym, zepsutą rybą i jeszcze paroma rzeczami. Zrzuciła z małego stołu gazety i reklamy, tak że mogły usiąść naprzeciw siebie – z klejącym się blatem pomiędzy, na którym stały kieliszki, popielniczka i butelka.

Wiśniówka. Gospodyni nalała, nie pytając. Mikaela posmakowała klarownego czerwonego trunku, ciepławego i tak słodkiego, że omal jej nie zemdliło.

Kobieta wychyliła kieliszek do dna i odstawiła z trzaskiem na stół. Wyjęła papierosa i zapaliła.

Dlaczego nie może przynajmniej trochę wywietrzyć, pomyślała Mikaela. Dlaczego w środku lata mieszka zamknięta na śmietniku? Ohyda.

No, ale oczywiście nie przyszła tu, żeby omawiać sprawy higieny i porządku w mieszkaniu.

– A więc chodzi o Arnolda Maagera. Tego skurwysyna.

– On jest… Arnold Maager jest moim ojcem.

– Ty tak twierdzisz. Opowiedz, co wiesz.

Poczuła, że ponownie wzbiera w niej płacz, ale zacisnęła zęby i zdołała go powstrzymać.

– Czy nie będzie pani miała nic przeciwko temu, że uchylę okno? – zapytała. – Mam alergię na dym papierosowy.

– Żadnego otwierania okien – oświadczyła kobieta. – Sama chciałaś do tego gówna.

Mikaela przełknęła ślinę.

– Opowiadaj – gospodyni dolała wiśniówki. – Ty pierwsza, musi być jakiś porządek.

Mikaela odchrząknęła. Właściwie nie miała wiele do opowiadania, ale ledwie zaczęła, kobieta wstała i podeszła do zlewu, w którym piętrzyły się brudne naczynia, puste butelki i różnorakie śmieci. Przez chwilę grzebała w szufladzie, stojąc tyłem do gościa, a kiedy się odwróciła, trzymała prawą rękę wyciągniętą, pokazując czymś na Mikaelę.

Trwało sekundę, zanim Mikaela zrozumiała, że to pistolet.

Kot, pomyślała. Dachówka.

10

12 lipca 1999

Poniedziałek był zachmurzony, ale w pokoju przesłuchań w lejnickim komisariacie nadal panowało gorąco. Lampe-Leermann ubrał się w pomarańczową koszulę z długim kołnierzykiem, trzy górne guziki miał rozpięte. Plamy potu pod pachami były nieznaczne. Pachniał mocno wodą po goleniu.

Lepsze to niż stary czosnek, pomyślała Moreno, siadając naprzeciwko niego. Obserwowała go przez chwilę, nim zaczęła przesłuchanie; uznała, że wygląda na bardziej skoncentrowanego niż w sobotę, toteż magnetofon włączyła z uczuciem lekkiego optymizmu.

Dokładnie o 13.15; kiedy go wyłączyła po dobrze wykonanym zadaniu, minęły równo godzina i cztery minuty.

Dobrze wykonane zadanie i świetna robota. Tak przynajmniej ona uważała. Czy Lampe-Leermann podzielał jej opinię, można było wątpić; jeśli potrafiła ocenić, wydobyła z niego prawie wszystko, co wiedział. Trzy nazwiska całkowicie nowe dla policji, z pół tuzina wcześniej znanych i informacje wystarczające do podjęcia działań przeciwko nim wszystkim. Sporo też innych informacji, których wartości na razie nie mogła oszacować, ale które na dłuższą metę powinny zaowocować jednym czy drugim wyrokiem skazującym. Jeśli prokuratura nie będzie innego zdania lub nie trzeba będzie uwzględnić innych okoliczności, ale na ten temat nie warto było spekulować.

Nie złożyła też żadnych większych obietnic, jeśli chodzi o złagodzenie oskarżenia czy umorzenie. Nie miała do tego oczywiście uprawnień, ale w końcu to policja decydowała, jakie informacje ujrzą światło dzienne, a jakie nie.

Czyli świetna robota, tej pochwały mogła chyba sobie udzielić. Resztą niech się zajmie Reinhart – inspektor Moreno zrobiła, co do niej należało, a nawet więcej.

– Pani policjantka wygląda na zadowoloną – skomentował też Lampe-Leermann, drapiąc się po zarośniętej piersi.

– To dlatego że wreszcie mogę stąd wyjść – odparowała Moreno.

– Nie ma ochoty na coś jeszcze?

Dwuznaczność – pewnie zamierzona – wprawiła ją we wściekłość, ale się opanowała.

– Co takiego?

– Smaczny kąsek. Frykasik na zakończenie. Ale najpierw muszę zajarać.

Moreno zawahała się. Spojrzała na zegarek, zastanawiając się, co on do cholery ma w zanadrzu.

– Co masz w zanadrzu? – zapytała więc.

– Dokładnie to, co mówię. Jak zawsze. Smaczny kąsek. Ale najpierw fajka. Wszystko w swoim czasie

– Daję ci pięć minut – zadecydowała Moreno. – Ale lepiej, żebyś naprawdę coś miał, bo inaczej stracisz całą premię.

Lampe-Leermann wstał.

– Niech się panna nie martwi. Nie zwykłem zawodzić kobiet. Zastukał w drzwi i został wypuszczony do palarni.

– Jest więc ten pismak.

– Pismak?

– Dziennikarz. Nie czepiaj się, panna, słówek.

Moreno nie odpowiedziała.

– Ma ciekawą historyjkę. A ja mam jego nazwisko…

Postukał się dwoma palcami w czoło.

– …i tego dotyczyłyby negocjacje.

Moreno kiwnęła głową, rzucając okiem na magnetofon, ale Lampe-Leermann zrobił przeczący gest ręką.

– Nie sądzę, żeby chciała to pani mieć nagrane. Myślę, że bez trudu pani zapamięta.

– Do rzeczy – ponagliła Moreno. – Dziennikarz, który coś wie?

– Zgadza się. Co panna myśli o pedofilach?

– Uwielbiam ich.

– Też byłbym dla nich bardziej wyrozumiały – przyznał Lampe-Leermann, drapiąc się pod brodą. – Pisze się o nich tyle złego… można powiedzieć, że trochę prześladuje. A są przecież wszędzie. Zwykli, porządni obywatele jak pani i ja…

– Do rzeczy!

Lampe-Leermann popatrzył na nią z miną, która zapewne miała przedstawiać ojcowską wyrozumiałość.

– …jak powiedziałem, są wszędzie. A przecież nie można się wstydzić swoich skłonności, tak mawiała moja matulka… no, ale w dzisiejszych czasach to drażliwy temat, ludzie są wkurzeni po tym, co się działo. W każdym razie…

Zrobił sztuczną przerwę, przesuwając kciukiem i palcem wskazującym po swoich farbowanych wąsach, a Moreno pomyślała, że jeszcze nie widziała czegoś podobnego. Ani nie słyszała. Określenie „parszywiec” należało wręcz traktować jako komplement. Zacisnęła zęby, zachowując nieporuszoną twarz.

– …w każdym razie spotkałem tego pismaka i dowiedziałem się, że wziął dziesięć tysięcy za trzymanie gęby na kłódkę.

– Trzymanie…?

– Tak.

– W jakiej sprawie?

– No tego pedofila. Że nie wypapla nazwiska.

– A kto to jest?

Franz Lampe-Leermann wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Ja nie wiem. To pismak wie, ale ja znam nazwisko pismaka. Nadąża panna?

– Oczywiście – powiedziała Moreno. – I co?

– Sprawa jest interesująca przez stanowisko. Nie nazywałbym tego smacznym kąskiem, gdyby nie miejsce, w którym się zaszył. Ten gość ze skłonnościami. Jak myślisz, gdzie?

Moreno milczała. Odnotowała, że po raz pierwszy zwrócił się do niej per „ty”. Zastanawiała się, czy to coś oznacza.

– W samym gniazdku. Co na to powiesz? Kryminalny… u was. Uśmiechnął się, odchylając w tył.

– Co?

Lampe-Leermann pochylił się z powrotem w przód. Wyrwał sobie włos z nosa i ponownie się uśmiechnął.

– Powtarzam. W komendzie policji w Maardam pracuje pedofil. W kryminalnym. Zapłacił mojemu informatorowi dziesięć tysięcy guldenów, żeby nie zostać zdemaskowanym. Głupio tak płacić, jeśli się nie ma nic do ukrycia, nie uważa pani?

O czym, do cholery, on mówi, pomyślała Moreno.

Informacja nie mogła do niej dotrzeć, ale w końcu dotarła. Przedarła się ciężko i nieubłaganie przez jej pancerz ochronny z rozsądku, uczuć i doświadczenia, stając się zrozumiałym przekazem.

Czy raczej niezrozumiałym.

– Niech cię piekło pochłonie.

– Dziękuję – odparł Lampe-Leermann. – Pewnie w swoim czasie…

– Kłamiesz… zapomnij, że miałeś być potraktowany ulgowo. Przypilnuję, żebyś dostał osiem lat. Dziesięć! Ty bydlaku!

Uśmiechnął się jeszcze szerzej.

– Widzę, że panna się wzburzyła. Czyli pani też nie ma dla nich zrozumienia? Nawiasem mówiąc, nie wiem, czy wziął pieniądze z własnej kieszeni, czy ze środków publicznych, jak to się nazywa… zależy pewnie od pozycji, jaką ma, ale tego nie wiem. Jak powiedziałem. Ale pismak wie.

Zamilkł. Moreno wydało się, że pokój zakołysał się przez krótką chwilę, niewielki przechył – jakby w filmie, w którym grali, zabrakło nagle trzech klatek z dwudziestu czterech i nastąpił mały przeskok… coś takiego musieli odczuwać ludzie w pewnej odległości od epicentrum trzęsienia ziemi.

Trzęsienie ziemi?

Ta metafora nie pojawiła się chyba bez powodu. Moreno obrzuciła spojrzeniem rozluźnioną sylwetkę Franza Lampego-Leermanna po drugiej stronie stołu. Pomyślała, że w nieco mniej cywilizowanych okolicznościach – wystarczyłyby „nieco mniej” – nie zawahałaby się przed zabiciem go. Gdyby miała taką możliwość. Naprawdę. Jak karalucha pod obcasem. Ta myśl nie przeraziła jej ani trochę.

Potem przeraził ją ten brak przerażenia.

– Skończyłeś? – zapytała. Próbowała nadać głosowi tak lodowate brzmienie, by do niego dotarło, że nie może oczekiwać żadnej łaski.

– Skończyłem – potwierdził. Uśmiech nieco przygasł, ale niewiele. – Widzę, że wiadomość do pani dotarła. Proszę się zgłosić, kiedy ją pani przetrawi.

Moreno wstała. Podeszła do tylnych drzwi i zastukała w nie pękiem kluczy. Zanim ją wypuszczono, Lampe-Leermann zdążył wyjaśnić jeszcze jeden szczegół.

– To właśnie ze względu na ten smaczny kąsek chciałem rozmawiać z policjantką. Nie myślała pani chyba nic innego? Nie chciałem ryzykować, że usiądę twarzą w twarz właśnie z… właśnie z tym policjantem. Lub z kimś, kto mógłby być wobec niego solidarny… piękne słowo, solidarny, choć w dzisiejszych czasach nieco wyszło z użycia. Hm.

To mi się tylko śniło, pomyślała inspektor Ewa Moreno. Ale z jakiegoś powodu jest mi niedobrze.

Pięć minut później zostawiła za sobą zarówno Franza Lampego-Leermanna, jak i lejnicki komisariat policji.

Przynajmniej tego dnia.

Aspirant Vegesack przeżegnał się i zapukał do drzwi.

Nie był wcale religijny, ani trochę, a już na pewno nie był katolikiem, ale już raz to żegnanie się okazało się skuteczne – zasnął w samochodzie podczas nocnej obserwacji (przy czym obserwowany, pośrednik gangu kokainowego, skorzystał z okazji, żeby się wymknąć) i następnego dnia komisarz Vrommel wezwał go na dywanik. Z braku czegoś lepszego, stojąc pod drzwiami, przeżegnał się (dokładnie tak jak włoski bramkarz w zeszłotygodniowym meczu Champions League przed karnym, którego potem obronił) i ku jego ogromnemu zdumieniu poskutkowało. Vrommel potraktował go niemal jak człowieka.

Najbardziej prawdopodobna przyczyna – że jeszcze tej samej nocy udało się pośrednika złapać – Vegesacka nie przekonywała. Od tego dnia zawsze żegnał się przed drzwiami szefa.

Na pewno nie zaszkodzi, myślał.

Vrommel między szafkami na akta wykonywał krążenia tułowia. Robił je codziennie przynajmniej dziesięć minut, żeby utrzymać się w formie, i nie musiało go to odrywać od pracy. Doskonale mógł przy ćwiczeniach załatwiać sprawy służbowe.

– Siadajcie – powiedział, kiedy aspirant Vegesack zamknął za sobą drzwi.

Vegesack usiadł na krześle.

– Notujcie – polecił Vrommel.

Komendant był znany z lakoniczności, a skupienie uwagi na gimnastyce powodowało, że musiał swoje wypowiedzi jeszcze trochę ograniczyć.

– Po pierwsze – powiedział

– Po pierwsze? – powtórzył Vegesack.

– Skurczybyk Lampe-Leermann ma być przewieziony do aresztu w Emsbaden dziś wieczorem albo jutro. Zadzwonicie i załatwicie.

Vegesack zanotował.

– Po drugie. Trzeba spisać z taśmy przesłuchanie, żeby inspektor Moreno mogła podpisać. Wy spiszecie.

Vegesack zanotował.

– Do jutra do dwunastej. Taśmy leżą tutaj.

Pokazał głową na biurko. Vegesack wziął obie kasety i schował do kieszeni marynarki. Komendant zrobił krótką przerwę przed zmianą kierunku obrotów.

– Czy coś jeszcze? – zapytał Vegesack.

– To bym powiedział – odparł Vrommel.

Kiedy Vegesack wrócił do swojego pokoju – dzielił go zresztą z posterunkowymi Mojavicem i Heimem – rozważał, czy owej wymiany zdań nie wpisać do swojej czarnej książki. Tej, którą zaczął pisać pół roku temu i która miała być jego wielką zemstą na komisarzu Victorze Vrommlu. I która pozwalała mu wytrzymać w pracy.

Prawdziwa historia o komendancie policji w Lejnicach.

Napisał już ponad pięćdziesiąt stron, a tytuł, ku jakiemu skłaniał się w tej chwili, brzmiał: Skunks w mundurze.

Choć nie do końca porzucił Karzącą mękę sprawiedliwości czy Nerona naszych czasów.

Zajrzał do kalendarza, stwierdzając, że do urlopu zostało mu osiemnaście dni. Potem zadzwonił do Emsbaden i załatwił przewiezienie Lampego-Leermanna. Zajęło mu to pół godziny. Spojrzał na zegarek. Za piętnaście czwarta. Sięgnął po notes i długopis i włożył pierwszą kasetę do magnetofonu.

Jeśli dobrze pójdzie, będę gotowy o północy, pomyślał.

Kiedy opowiedziała do końca, uderzyło ją, że może powinna zachować to dla siebie.

Czy nawet bez tego „może”. Treść zeznania parszywca Lampego-Leermanna była takiego rodzaju, że nikt nie powinien być zmuszony się z nią zapoznawać. Czy się nią zajmować.

Zwłaszcza jeśli Lampe-Leermann blefował.

A oczywiście blefował. Inne wyjaśnienie było niedorzecznością.

Dlaczego więc opowiedziała Mikaelowi, zaraz jak tylko usiedli na werandzie portowej kawiarni? Dlaczego?

Nie znalazła żadnej zadowalającej odpowiedzi, zawahała się tylko przez krótką chwilę i ugryzła się w język.

– Aha? Ładne kwiatki – ocenił Mikael. – I co o tym sądzisz?

Potrząsnęła głową.

– Oczywisty wymysł, nic innego. Nie rozumiem tylko, co on spodziewa się na tym zyskać.

Mikael patrzył na nią w milczeniu, mieszając powoli w filiżance.

– A jeśli nie?

– Co nie?

– Jeśli to nie wymysł.

– To jest wymysł.

– Czyj?

– Nie rozumiem.

– Kto to wymyślił? Sam Lampe-Leermann czy ten dziennikarz?

Moreno zastanowiła się.

– Albo jeszcze ktoś inny. Zresztą nawet nie wiemy, czy ten dziennikarz naprawdę istnieje.

– Dopóki parszywiec nie wyśpiewa nazwiska?

– Właśnie – powiedziała Moreno. – A za darmo tego nie zrobi. Siedzieli przez chwilę w milczeniu. Mikael patrzył na nią nadal z lekko uniesionymi brwiami, ale udawała, że tego nie widzi.

– Hipotetycznie… – odezwał się.

Nie odpowiedziała. Wahał się przez kilka sekund.

– Przyjmijmy… czysto hipotetycznie, że nie blefuje. Co wtedy? Moreno spojrzała na niego złym wzrokiem, zaciskając pięści. Wzięła głęboki oddech.

– Wtedy… wtedy okazuje się, że któryś z moich bliskich współpracowników jest skurwysynem i gwałci dzieci.

– Nie tak głośno – zmitygował ją Mikael, rozglądając się ostrożnie wokół. Ale przy sąsiednich stolikach nikt nic chyba nie usłyszał. Moreno pochyliła się do przodu, mówiąc dalej nieco bardziej stonowanym głosem.

– Wtedy znajdujemy się w sytuacji, która jest tak cholernie obrzydliwa, że nie będę mogła spać po nocach. To chyba oczywiste?

Mikael kiwnął głową.

– Raczej tak. Ilu wchodzi w grę? Ewentualnych podejrzanych… nadal oczywiście czysto hipotetycznie.

Moreno zastanowiła się. Zmusiła się do zastanowienia.

– Zależy – odpowiedziała. – Zależy, kogo zaliczy się do kryminalnego, niektórzy pracują na styku wydziałów, posterunkowi w kilku jednocześnie. Powiedziałabym, że ośmiu, dziesięciu… nie więcej niż dwunastu.

– Tuzin?

– Góra, tak.

Mikael dopił filiżankę cappuccino i otarł pianę z kącików ust.

– Co masz zamiar zrobić? – zapytał.

Ewa Moreno nie odpowiedziała.

Nie było dobrej odpowiedzi.

11

Kiedy wrócili do Port Hagen i Czandali, była piąta. Na werandzie czekała na nich rudowłosa kobieta.

– Ojoj – mruknął Mikael. – Zupełnie zapomniałem.

Kobieta nazywała się Gabriella de Haan, kiedyś dziewczyna Mikaela, przyszła w związku z kotem. Ten z kolei wabił się Montezuma, była to ospała, ryża samica, około dziesięcioletnia. W oczach Moreno nie brakło podobieństw między obiema damami. Przeciwnie. Dopatrzyć się mogła niejednego już przy bardzo pobieżnej lustracji.

– Nie lubisz kotów? – zapytał Mikael, kiedy panna Haan oddaliła się po niecałych pięciu minutach.

– Owszem, nawet sama miałam kota kilka lat temu. Zaginął w tajemniczych okolicznościach. Ale ten tutaj…?

Pokazała głową na Montezumę, która wyciągnęła się na boku wstarym wypłowiałym hamaku i najwidoczniej czuła się jak u siebie w domu.

– Ten tutaj, tak – Mikael przez sekundę wyglądał na skruszonego, z czym było mu do twarzy. – Myślałem, że cię uprzedziłem. Będzie tu mieszkała kilka tygodni, bo Gabriella wyjeżdża do Hiszpanii. Nie bardzo mogłem odmówić, kupiliśmy ją, jak byliśmy razem, a po rozstaniu przypadła Gabrielli. Zresztą starej Montan dobrze zrobi morskie powietrze. Przez cały rok jest zamknięta w mieszkaniu… na pewno nie będzie nam przeszkadzać. Łagodna, że do rany przyłóż, nawet jeśli robi wrażenie trochę szorstkiej.

Pochylił się i zaczął drapać kotkę po brzuchu, co najwyraźniej sprawiało jej dużą przyjemność.

Moreno przyłapała się na tym, że się uśmiecha. Zamknęła szybko oczy, próbując wywołać obraz przyszłości. Za jakieś dziesięć lat… jak mogłoby wyglądać, gdyby podjęła pewne decyzje i konsekwentnie się ich trzymała.

Ona i Mikael. Dwoje dzieci. Duży dom. Dwa koty.

W zasadzie to było wszystko, ale obraz pojawił się niejako bez przeszkód i ogólnie rzecz biorąc, wydał się jej znośny. Co najmniej znośny.

Spadam, pomyślała później. Muszę zebrać nieco sił i stworzyć mechanizmy obronne, bo inaczej popłynę z prądem.

Wieczorem przeszli się do restauracji Wincklers leżącej na samym końcu przylądka po północnej stronie plaży i cieszącej się pewną renomą. Zjedli zupę rybną, popijając wodą mineralną, i sorbet cytrynowy ze świeżymi malinami. Przez cały czas unikali rozmowy o Franzu Lampem-Leermannie.

Aż do chwili, gdy wracając, zatrzymali się przed stertą meduz, które ktoś wyłowił z morza i wrzucił do dołu na plaży.

– Czy ten parszywiec jest równie obmierzły? – zapytał Mikael. Moreno zajrzała z odrazą do dołu.

– Brr. Tak, właśnie taki. Zresztą pies drapał, jaki jest. Żeby tylko nie wyskoczył z tym ostatnim.

– Nie mylę się, że inspektor miała w czasie deseru parszywe myśli?

Moreno westchnęła.

– Zgadza się, jak mogłoby mnie to nie prześladować? Powiedz mi, proszę. Siedzi, gdzie siedzi, i z której strony by na sprawę spojrzeć, oznacza przecież oskarżenie… straszne oskarżenie jednego z moich kolegów. Kogoś, z kim pracowałam, kogo szanowałam, o kim myślałam, że go znam i mogę mu zaufać. Jeśliby miało się okazać, że… nie, do cholery, to przecież tylko blef, ale ta myśl nie znika i mnie męczy. Ech! Jesteś w stanie mnie zrozumieć?

Mikael powiedział, że jest. Odwrócili się od dołu z meduzami i poszli dalej. Z początku w milczeniu, potem Mikael nawiązał do tematu i opowiedział o przedszkolu Szczęśliwa Panda w Leufshejm, kiedy rozeszła się pogłoska, że wśród personelu jest pedofil… mimo że przeprowadzono skrupulatne dochodzenie, które obaliło zarzuty w stu dziesięciu procentach i wszystkich oczyszczono, Szczęśliwą Pandę musiano zamknąć po kilku miesiącach, ponieważ rodzicie nie chcieli posyłać tam dzieci.

I ponieważ dziewięć pracujących tam kobiet okazało się solidarnych wobec trzech swoich kolegów. Tak też można było to ująć.

Z jednym z tych mężczyzn Mikael przyjaźnił się od dzieciństwa; od tej historii minęły cztery lata, przyjaciel niedawno rozwiódł się i przekwalifikowywał się na maszynistę.

– Urocze – stwierdziła Moreno.

– Bardzo urocze – przyznał Mikael. – Choć fazę myśli samobójczych ma już za sobą. Ale chyba odbiegamy od tematu.

Moreno szła przez chwilę w milczeniu.

– Chcesz powiedzieć, że wystarczy, iż Lampe-Leermann zasiał ziarno we mnie? Że nie będę umiała się tego pozbyć?

– Mniej więcej. Prosta psychologia. Tak cholernie łatwo wyrządzić krzywdę, której nie da się naprawić… jeśli nawet ty nie jesteś w stanie odrzucić takiego oskarżenia, jak, twoim zdaniem, miałaby to zrobić opinia publiczna? Jeśli sprawa wyszłaby na jaw. Nie ma dymu bez ognia. Szlag by to trafił!

Moreno nie odpowiedziała.

– Chociaż chciałbym wiedzieć, co myślisz w głębi serca – ciągnął po krótkiej pauzie. – Tak zupełnie szczerze. Łatwiej byłoby przedyskutować sprawę, gdybyś nie czuła się zmuszona chronić swoich kolegów. Czy to może być prawda? Czy istnieje prawdopodobieństwo – jakiekolwiek prawdopodobieństwo – że nie jest to wyłącznie wymysł?

Moreno szła dalej, patrząc na szybko ciemniejące morze. Horyzontu nie mogła już rozróżnić, ale rząd świateł z kutrów rybackich, które wypłynęły na nocny połów, wydawał się zaznaczać jego linię.

– Nie mogę w to uwierzyć – powiedziała. – Po prostu nie mogę. Zaczęłabym raczej od drugiego końca. Od próby zrozumienia motywów… motywów Lampego-Leermanna. Co może na tym zyskać?

– Myślisz, że kłamie?

– Bardzo możliwe. Chcę w to wierzyć. Chociaż równie dobrze ten dziennikarz mógł podpuścić Lampego-Leermanna.

– W jakim celu?

Moreno wzruszyła ramionami.

– Pojęcia nie mam. Nie rozumiem tylko sensu zwierzania się takiemu typowi jak parszywiec. Jeśli nie zrobił tego po pijaku… co oczywiście wcale nie jest wykluczone. Nie należy przeceniać u ludzi z tych kręgów zdolności logicznego myślenia i trzymania się planu, powoli się tego nauczyłam.

– Przez przypadek? – zapytał Mikael. – Wyrwało mu się?

– Może. Istnieje coś w rodzaju szarej strefy. Komisarz… ten, o którym ci opowiadałam… mawiał, że wszystkie wydarzenia są podejrzaną mieszanką spodziewanego i niespodziewanego. Problemem jest ustalenie proporcji w poszczególnych przypadkach… czasami wynoszą one 8:2, czasami 1:9… może to wyglądać na puste dywagacje, ale różnica jest diabelna.

– Porządek czy chaos – powiedział Mikael, podnosząc puszkę po coca-coli, którą ktoś porzucił zgniecioną dwa metry od jednego z zielonych koszy, rozmieszczonych równomiernie na plaży przez służby oczyszczania. – I relacje między nimi… cóż, brzmi chyba sensownie. Rozmawialiśmy o tym już wcześniej. Chociaż samo zeznanie Lampego-Leermanna było raczej dobrze zaplanowane?

– Bez wątpienia – westchnęła Moreno. – Bez wątpienia. Oczekuje konkretnej propozycji za nazwisko tego przeklętego pismaka. Im więcej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonana, że ów dziennikarz istnieje i że coś jest na rzeczy. Niestety.

– A co skłania cię do takiego przekonania?

– Pozycja Lampego-Leermanna w negocjacjach. Nawet taki łajdak jak on musi zdawać sobie z niej sprawę. Jeżeli coś byśmy mu obiecali, a okazałoby się, że blefuje, nic prostszego jak się z tych obietnic wycofać. Nie on dyktuje warunki.

Podczas gdy Mikael zastanawiał się nad jej słowami, minęli wzniesienie i spiczasty dach Czandali znalazł się w zasięgu ich wzroku.

– A jeśli chce żywą gotówkę? Mógłby chyba wyciągnąć od was niezłą sumkę… czy nie będzie trudno odzyskać pieniędzy leżących już gdzieś na koncie albo w materacu?

– Zgadza się. Tak mi się przynajmniej wydaje. Nieważne, to nie moja działka. Muszę przekazać sprawę dalej… czy ja nie mam przypadkiem urlopu? Spokojne dni nad morzem z moim zdolnym młodym kochankiem?

– Trafiłaś w samo sedno – Mikael przyciągnął ją gwałtownie ku sobie. – Jak tylko wejdziemy do domu, zadzwonisz i przekażesz sprawę tym, którzy są na służbie.

– Hm, chyba jednak zaczekam co najmniej do jutra.

– Do jutra? – zdziwił się Mikael. – Dlaczego?

– Muszę pomyśleć, z kim mam najpierw porozmawiać.

Zastanawiał się przez trzy sekundy.

– Rozumiem, delikatna sprawa?

– Tak, bardzo delikatna.

Obudziła się o wpół do trzeciej. Przez dwadzieścia minut próbowała zasnąć, potem ostrożnie wstała i z kartką i długopisem usiadła przy dużym okrągłym stole w kuchni.

Wypisała po kolei nazwiska pojawiające się w jej pamięci.

Podkomisarz Münster

Komisarz Reinhart

Inspektor Rooth

Inspektor Jung

Podkomisarz deBries

Aspirant Krause

To było jej najbliższe otoczenie. Pracowała z nimi praktycznie na co dzień od sześciu czy siedmiu lat.

Znała ich na wylot.

Znała na wylot? Czy któryś z nich…?

Pytanie niemal fizycznie ścisnęło ją za gardło. Kiedy próbowała przełknąć ślinę, skończyło się na próbie.

Zostawiła rozważania i wróciła do listy, zastanawiając się, dlaczego zadała sobie trud, by wypisać tytuły. Czy stanowisko służbowe mogło w takiej sprawie odgrywać jakąś rolę?

Podkomisarz le Houde

Asystent Bollmert

I jeszcze posterunkowi. Właściwie tylko luźno powiązani z kryminalnym, ale jednak.

Joensuu

Kellermann

Paretsky

Klempje

Odchyliła się do tyłu, patrząc na listę. Wszystkiego dwanaście nazwisk. Więcej nie mogła sobie przypomnieć. Więcej nie było. Heinemann odszedł na emeryturę. Van Veeteren zrezygnował.

Kto?, nurtowało ją. Kto mógłby…?

Pytanie przez kilka minut przesuwało się niczym czarna chmura przez jej świadomość. Potem postawiła je inaczej.

Do kogo? Do kogo mam zadzwonić?

Któremu z tych mężczyzn ufam najbardziej?

Podczas gdy usiłowała rozwikłać problem, zrobiło się piętnaście po trzeciej, potem wpół do czwartej – czuła coraz większe mdłości.

12

13 lipca 1999

– Jest zajęty – powtórzył po raz trzeci aspirant Vegesack. – Nie rozumie pani, co mówię? Musi pani albo zaczekać, albo powiedzieć mi, o co chodzi.

Kobieta potrząsnęła zirytowana głową, rozkładając ręce. Przymierzała się, żeby ponownie zażądać rozmowy z komendantem – tak przynajmniej wyglądało – ale się rozmyśliła. Wypuściła tylko powietrze między zaciśniętymi zębami.

Trochę po czterdziestce, ocenił Vegesack. Przy kości, ale nie gruba. W jakiś sposób witalna… krótko obcięte, ciemnorude włosy, z pewnością farbowane.

Zdenerwowana.

Zdenerwowana jak cholera. Nie dało się jej nawet skłonić, żeby usiadła na krześle. Biegała po pokoju jak jamnik chcący wyjść na dwór. Aspirant Vegesack wychował się razem z jamnikiem, więc wiedział, o czym mowa.

– Gdyby przynajmniej mogła pani ujawnić, z czym pani przyszła? – spróbował. – Albo jak się pani nazywa?

Zatrzymała się. Podparła się pod boki, patrząc na niego taksująco. Bezwiednie jego lewa ręka powędrowała pod szyję, poprawiając węzeł krawata.

– Sigrid Lijphart – powiedziała. – Nazywam się Sigrid Lijphart i szukam córki, Mikaeli. Nie odzywa się od soboty.

Vegesack zanotował.

– Jest pani tutejsza? Nie pamiętam, żebym…

– Nie, nie jestem stąd – przerwała niecierpliwie. – Ale mieszkałam tu szesnaście lat temu. Komendant wie, dlaczego byłam zmuszona się wyprowadzić. To dlatego chcę rozmawiać z nim, żeby nie musieć wyjaśniać tysiąca rzeczy, o których ledwo mam siły myśleć… szlag by to trafił.

Opadła na krzesło i Vegesack nagle dostrzegł łzy w jej oczach.

– Tak, rozumiem… – szukał słów – Znaczy… komendanta naprawdę nie ma… – szybko rzucił okiem na zegarek. – Jest w Café Vronskij, rozmawia tam z inspektor, która przyjechała z Maardam. Hm, tak. Powinien lada moment wrócić… najlepiej chyba po prostu zaczekać. Znaczy… skoro woli pani opowiedzieć komendantowi. Napije się pani czegoś?

Sigrid Lijphart potrząsnęła głową. Wyjęła z torebki chusteczkę i wytarła nos.

– Ile ma lat? – zapytał Vegesack. – To znaczy, pani córka?

Kobieta wydawała się rozważać, czy ma odpowiedzieć, czy nie. W końcu wzruszyła ramionami, ciężko wzdychając.

– Osiemnaście. Skończyła osiemnaście w piątek. Przyjechała tu, żeby spotkać się ze swoim ojcem… i nie wróciła. Mieszkamy w Moorhuijs, coś musiało się jej stać.

Vegesack zanotował: Ojciec? Moorhuijs? Coś się stało?

Dlaczego pani myśli, że coś się stało? Czy ma pani kontakt z jej ojcem? Domyślam się, że jesteście rozwiedzeni?

Mikaela. 18, dopisał.

– Rozwiedzeni od bardzo dawna – powiedziała Sigrid Lijphart po kolejnym długim westchnięciu. – Nie, nie mam z nim kontaktu. Siedzi w zakładzie Sidonisu, jeśli panu to coś mówi.

– Ojej – wyrwało się aspirantowi. – Rozumiem.

– Naprawdę?

– Chyba tak… właściwie to nie.

Coś mi nie wychodzi, pomyślał, ponownie poprawiając krawat. Napisał Sidonis w notesie, starając się unikać wzroku kobiety.

– Nie zadzwoniła. Mikaela nigdy nie zapomniałaby zadzwonić przez tak długi czas, wiem, co mówię. Coś się wydarzyło i to wasz psi obowiązek, żeby ją znaleźć.

– Nie mogłaby pani ujawnić trochę… trochę okoliczności? Przez ten czas, kiedy będziemy czekać na komendanta Vrommla. I tak musimy tu siedzieć.

– Vrommel – żachnęła się Sigrid Lijphart, znowu wstając. Na nowo zaczęła chodzić tam i z powrotem przed biurkiem Vegesacka, tak że przypomniał mu się oszalały niedźwiedź polarny, którego widział kiedyś w zoo w Aarlach.

Jako alternatywa dla jamnika.

– Niech pan nie myśli, że darzę pańskiego szefa jakąś wielką estymą – zastrzegła się pani Lijphart, przystając. – Ale chyba wciąż jeszcze należy zwracać się do policji, kiedy człowiek podejrzewa przestępstwo?

– Przestępstwo? – zdziwił się Vegesack. – Jakie przestępstwo?

– Jezus Maria! – jęknęła, wspierając się pod boki. – Na co my płacimy podatki? Chyba oszaleję.

Vegesack przełknął ślinę, desperacko myśląc nad jakąś rozładowującą napięcie repliką, ale nie zdążył żadnej wymyślić. Brzęknęły oszklone drzwi i kilka sekund później pojawił się komendant w towarzystwie maardamskiej inspektor Moreno; całkiem przystojna, bez wątpienia. Sigrid Lijphart otworzyła torebkę i zaraz ją zamknęła. Aspirant wstał.

– No więc – powiedział. – Komendant Vrommel, inspektor Moreno… pani Lijphart. Państwo się już znają. To znaczy, państwo dwoje…

Zaczerwienił się, wskazując ręką na Vrommla i panią Lijphart.

– Dzień dobry. O co chodzi? – przeciął Vrommel.

– Pani Lijphart ma mały problem – wyjaśnił Vegesack. – Mówi, że jej córka zaginęła.

– Myślę, że mnie pan pamięta – powiedziała Sigrid Lijphart, wbijając wzrok we Vrommla.

– Jak brzmi pani nazwisko? – zapytała Moreno. – Lijphart?

Później – przez najbliższe tygodnie i jesienią, kiedy sprawa była już rozwiązana i odłożona do akt – Ewa Moreno wiele razy miała zadawać sobie pytanie, co skłoniło ją do takiej pasywności podczas tego pierwszego krótkiego spotkania Sigrid Lijphart z Vrommlem.

Co za mroczna intuicja kazała jej zadowolić się tylko słuchaniem?

Tylko obserwować i notować w pamięci – zamiast od razu i bez ogródek wyjawić, że nie tylko spotkała Mikaelę Lijphart, jadąc w sobotę pociągiem do Lejnic, ale i sporo z nią rozmawiała?

To chyba powinna być pierwsza reakcja? Opowiedzieć zaniepokojonej matce, że rozmawiała z jej zaginioną córką – co z tego, że kilka dni wcześniej.

A jednak milczała. Siedziała na krześle z boku za Sigrid Lijphart, pozwalając, by Vrommel sam się tym zajął. Zresztą ostatecznie był to jego obowiązek, a nie czyjś inny. Słoń w składzie porcelany.

Na początek wytarł łysinę chusteczką higieniczną.

– Chyba mnie pan pamięta? – powtórzyła Sigrid Lijphart.

Vrommel ocenił połysk czaszki w lustrze, które wisiało koło drzwi, wyrzucił chusteczkę do kosza i usiadł za biurkiem. Minęło pięć sekund.

– Oczywiście, że panią pamiętam. Nieprzyjemna historia.

– Miałam nadzieję, że nigdy nie będę musiała tu wracać.

– Całkiem zrozumiałe.

Sigrid Lijphart zrobiła dwa głębokie wdechy, starając się opuścić ramiona. Ona też nie przepada za Vrommlem, pomyślała Moreno, ale próbuje udawać, że go szanuje.

– Niech pani opowie od początku – dodał Vrommel.

Sigrid Lijphart ponownie wzięła głęboki oddech.

– Mieszkamy obecnie w Moorhuijs. Przeprowadziłyśmy się po tym… no, po tym. Wyszłam też drugi raz za mąż.

Vrommel wyjął długopis z czarnego przybornika.

– Mikaela, moja córka, skończyła w piątek osiemnaście lat. Tak jak zaplanowaliśmy, powiedzieliśmy jej, kto jest jej prawdziwym ojcem. Dzieci mają prawo się dowiedzieć… kiedy są odpowiednio dorosłe. Bez dwóch zdań.

Vrommel wcisnął długopis i zapisał coś w brulionie leżącym przed nim na biurku.

– Bez dwóch zdań – powtórzyła Sigrid Lijphart. – Mikaela natychmiast oświadczyła, że zamierza go odwiedzić, i następnego dnia… w sobotę… przyjechała tutaj, porannym pociągiem. To była jej decyzja, którą szanuję. Potem zaginęła.

– Zaginęła? – zapytał Vrommel.

– Zaginęła. Dzwoniłam do Sidonisu. Była tam, rozmawiała z nim mniej więcej od drugiej do wpół do piątej. Czyli po południu w sobotę. Potem już jej nie widziano.

Vrommel przeciągnął palcem wskazującym po wąsach.

– Hm, dziewczyny w tym wieku mogą przecież…

– Nonsens – przerwała Sigrid Lijphart. – Znam swoją córkę. Ona jest jak najdalsza od takich zachowań. Planowała zostać tu jedną noc, nie dłużej. Coś się stało, wiem, że coś jest nie w porządku. Domagam się, żebyście jej szukali… na Boga, raz się nie obijajcie! Moja córeczka zaginęła, znajdźcie ją, bo inaczej… bo inaczej…

Desperacja w jej głosie wezbrała nagle z otchłani, oceniła Moreno. Ledwie maskowana panika, która wypływała z najmakabryczniejszego z makabrycznych scenariuszy.

Matka, która nie może odnaleźć swojego dziecka. Co z tego, że dziecko ma osiemnaście lat. Co z tego, że minęło dopiero kilka dni. Moreno już miała się odezwać, ale przeszkodził jej komendant, który pstryknął długopisem i odchrząknął.

– Oczywiście, pani Lijphart. Oczywiście. Natychmiast to sprawdzimy. Proszę się tak nie martwić, tylko… jak to było? Czy rozmawiała pani także z nim, kiedy dzwoniła pani do Sidonisu? Mam na myśli jej ojca. Może powiedziała mu, jakie ma plany?

– Z Arnoldem? Czy z nim rozmawiałam?

– Tak. Bo przecież mówimy o Arnoldzie Maagerze?

– Sigrid Lijphart przez chwilę patrzyła w milczeniu w podłogę.

– Tak. Mówimy oczywiście o Arnoldzie. Nie, nie rozmawiałam z nim. Rozmawiałam z pielęgniarzem.

– Nie macie kontaktu?

– Nie.

– Żadnego?

– Żadnego.

– Rozumiem – powiedział Vrommel. – Gdzie pani będzie?

Widać było, że pani Lijphart nie zajęła się tym praktycznym problemem. Ściągnęła wargi, unosząc brwi.

– Kongershuus jeszcze jest?

Vrommel skinął głową.

– Zatrzymam się tam. Przynajmniej na jedną noc.

– Dobrze. Nie wie pani przypadkiem, gdzie miała nocować pani córka… skoro planowała zostać, jak pani twierdzi?

Sigrid Lijphart potrząsnęła przecząco głową. Vrommel wstał, dając znak, że rozmowa skończona.

– Znakomicie. Skontaktujemy się z panią, jak tylko czegoś się dowiemy.

– Dziś wieczorem?

– Dziś wieczorem lub jutro rano.

Sigrid Lijphart zawahała się przez chwilę. Potem, zaciskając zęby, kiwnęła głową i wyszła z lejnickiego komisariatu.

To nie moja sprawa, pomyślała inspektor Ewa Moreno. To absolutnie nie jest moja sprawa.

Загрузка...