III

23

21 lipca 1983

Z początku nie zrozumiała, co dziewczyna mówi. Czerwone cyferki radio-budzika pokazywały 1.09; jej irytacja, że ktoś ma czelność dzwonić o tej porze, szybko zmieszała się ze strachem, że coś musiało się stać. Wypadek? Jej rodzice? Brat? Arnold i Mikaela… nie, ci spali przecież w tym samym pokoju co ona.

– Słucham? Co pani powiedziała?

– Chcę rozmawiać z profesorem Maagerem.

Uczennica. Strach zniknął. Dzwoni piętnasto – lub szesnastoletnia smarkula, dziesięć po pierwszej w nocy. „Profesor Maager?” Arnold przewrócił się na drugi bok, a z łóżeczka Mikaeli dobiegły pierwsze niepozostawiające wątpliwości dźwięki. Obudziła się i za kilka sekund zacznie wyć. Bez dwóch zdań. Tak było jeśli nie co noc, to przynajmniej co drugą.

W niektóre noce nie kończyło się na jednym razie. I to bez udziału telefonu. Złość w niej zakipiała.

– Co ty sobie wyobrażasz, żeby dzwonić w środku nocy? Mamy małe dziecko i naprawdę ważniejsze…

Zgubiła wątek. Żadnej odpowiedzi. Przez chwilę myślała, że dziewczyna odłożyła słuchawkę, ale potem jednak usłyszała lekko astmatyczny oddech. Arnold zapalił lampkę i usiadł na łóżku. Pokazała mu ręką, żeby zajrzał do Mikaeli.

– Czego chcesz? – zapytała, zaciskając zęby.

– Chcę rozmawiać z Maagerem.

– Po co?

Żadnej odpowiedzi. Mikaela zaczęła kwilić i Arnold wziął ją z łóżeczka. Dlaczego, do cholery, ją podnosi?, pomyślała. Może wystarczyłby smoczek do buzi. Teraz nie zaśnie przez pół godziny.

– Jak się nazywasz? – rzuciła ostro do słuchawki. – Nie rozumiesz, że nie możesz wydzwaniać do ludzi o takiej porze?

– Muszę z nim porozmawiać. Może mu pani powiedzieć, żeby przyszedł za piętnaście minut na wiadukt?

– Na wiadukt? Oszalałaś? Co ty bredzisz, ty mała…?

Nie znalazła żadnego pasującego określenia, które nie byłoby przekleństwem, a nie chciała zupełnie stracić opanowania. Pierwszy, przeraźliwy krzyk Mikaeli przeciął pokój. Cholera jasna, pomyślała. Co się dzieje?

– Czy mogę z nim rozmawiać?

– Nie.

– To… to ważne.

– A o co chodzi?

Znowu milczenie. Zamilkła też Mikaela, która najwyraźniej była zmęczona i nie miała siły pociągnąć całego repertuaru. Dzięki Bogu, zadowoliła się pójściem do taty na ręce i cichym kwileniem.

– Proszę mu powiedzieć, żeby przyszedł na wiadukt.

– Nigdy w życiu. Powiedz, jak się nazywasz i dlaczego dzwonisz w środku nocy!

Arnold usiadł na brzegu łóżka i spojrzał na nią pytająco. Odwzajemniła jego spojrzenie i w tej właśnie chwili dziewczyna zdecydowała się wyłożyć karty na stół.

– Mam na imię Winnie, spałam z nim, a teraz jestem w ciąży.

Znamienne, że Arnold i Mikaela byli tak blisko niej, gdy te słowa wwierciły się w jej świadomość. Pomyślała to wtedy i później. Że akurat w tej chwili siedzieli niemal przytuleni do siebie na jej połowie łóżka. Tata, mama i córka. Święta rodzina. Cholernie znamienne, wziąwszy pod uwagę tę przepaść, która się nagle między nimi otwarła, tak głęboka i szeroka, że wiedziała, iż nigdy jej nie pokonają. Nawet nie mieli co próbować, nie było szans. Od razu to wiedziała.

Zdumiewające, że takie myśli zdążyły przejść człowiekowi przez głowę w ułamku sekundy. Podała mu słuchawkę i zabrała mu jego córkę.

– Do ciebie.

Nie udało się jej jednak zachować spokoju. Kiedy Arnold odłożył słuchawkę i skulił się w żałosną kupkę na podłodze koło łóżka, położyła Mikaelę między poduszkami i zaczęła go bić.

Zaciśniętymi pięściami, ile tylko miała sił. Po głowie i ramionach. Nie zareagował. Nie bronił się, tylko lekko schylił głowę. Szybko omdlały jej ręce. Mikaela znowu się obudziła, ale nie płakała. Usiadła i patrzyła. Ze smoczkiem w ustach, dużymi błyszczącymi oczami.

Wybiegła z sypialni, wpadła do łazienki i zamknęła się. Obmyła twarz zimną wodą, próbując powstrzymać wszystkie szaleńcze myśli, które bombardowały jej mózg.

Gapiła się, najpierw na swoją twarz w lustrze, potem na setki znajomych drobiazgów na umywalce i wokół na półkach; na tubki i fiolki, i mydła, i nożyczki, i szczoteczki do zębów, i plastry, które były czymś najcodzienniejszym ze wszystkich codziennych rzeczy w jej życiu, ale teraz nagle wydawały się nowe i obce, otoczone groźnymi i przerażającymi symbolami, których nie potrafiła odczytać. Tracę zmysły, pomyślała. Popadam w obłęd właśnie w tej przeklętej łazience, właśnie teraz… to kwestia sekund.

Wytarła twarz ręcznikiem, po czym otworzyła drzwi.

– Na wiadukcie za piętnaście minut, tak powiedziała?

Nie odpowiedział. Żadnego dźwięku, ani od niego, ani od Mikaeli. Całkowita cisza w sypialni. Odnalazła dżinsy i sweter. Niebieskie półbuty. Była ubrana i gotowa po pół minucie.

Na razie.

Pomyślała to, ale nie powiedziała.

– Zaczekaj.

Nie zaczekała. Otworzyła drzwi wejściowe, a znalazłszy się na zewnątrz, zatrzasnęła je za sobą. Wybiegła na drogę. Nocne powietrze było chłodne i przyjemne.

Była w stanie oddychać.

Kiedy wychodził od Mikaeli, nie był pewien, czy ona śpi. Ale leżąc w łóżeczku ze smoczkiem w buzi, oddychała swym zwykłym głośnym oddechem. Może mimo wszystko będzie spokojna przez jakąś godzinę.

Zamknął za sobą drzwi tak cicho, jak tylko zdołał. Zastanawiał się przez chwilę, czy nie wziąć roweru, ale zrezygnował. I tak nie zdąży dotrzeć pierwszy.

Podejście na wiadukt zajmie mu osiem, dziesięć minut i może tych minut potrzebował. Czy w ogóle chciał tam być pierwszy? Czy nie było tak, że potrzebował tego czasu, żeby podjąć jakąś decyzję? Dojść do jakiegoś rozstrzygnięcia.

A może wszystko było już rozstrzygnięte?

Czy nie rozstrzygnęło się, gdy przekroczył granicę, wtedy, miesiąc temu? Już wtedy. Przed sześcioma tygodniami, jeśli być precyzyjnym. Czy odtąd nie była to powoli tykająca bomba?

Czy kiedykolwiek spodziewał się czegoś innego? Że mu się uda? Że za coś takiego nie trzeba będzie zapłacić?

Spostrzegł, że prawie biegnie wzdłuż długiego ciemnego Sammersgraacht. Ani żywej duszy, nawet kotów.

Skręcił w prawo w aleję Dorffa i szedł dalej Gimsweg i Hagenstraat. Koło szkoły.

Szkoła, pomyślał. Czy jeszcze kiedyś…?

Nie zakończył myśli. Okrążył północno-zachodni narożnik boiska i jeszcze przyśpieszył kroku. Zostało zaledwie kilkaset metrów.

Co się teraz stanie? Co czeka go tam na górze?

Gwałtownie przystanął. Jakby ta myśl uderzyła go dopiero teraz.

Dlaczego nie wracam do domu, żeby zająć się moją córeczką? Dlaczego?

Wahał się przez pięć sekund. Potem podjął decyzję.

24

Przesłuchanie Ludwiga Georga Hellera dnia 2.08.1983. Prowadzący przesłuchanie: komisarz Vrommel, komendant. Obecni: starszy inspektor Walevski. Miejsce: Komisariat Policji, Lejnice. Protokół przesłuchania: starszy inspektor Walevski. Do wiadomości: komisarz Vrommel, komendant.

Vrommel: Poproszę nazwisko i adres.

Heller: Ludwig Heller. Walders steeg 4.

V.: Lejnice?

H.: Tak.

V.: Ma pan trzydzieści lat, pracuje w miejscowej szkole Voellera. Zgadza się?

H.: Tak.

V.: Czy może pan powiedzieć, w jakich stosunkach jest pan z Arnoldem Maagerem?

H.: Jesteśmy kolegami z pracy. I dobrymi przyjaciółmi.

V.: Jak długo pan go zna?

H.: Od czternastu lat. Chodziliśmy razem do liceum.

V.: Od tego czasu utrzymujecie znajomość?

H.: Nie. Studiowaliśmy na różnych uczelniach i nie mieszkaliśmy w jednym mieście. Ale odświeżyliśmy znajomość, kiedy trafiliśmy jako nauczyciele do tej samej szkoły. Mniej więcej trzy lata temu.

V.: Czy powiedziałby pan, że zna dobrze Maagera?

H.: Tak, wydaje mi się, że tak.

V.: Wydaje się?

H.: Znam go dobrze.

V.: Jego żonę też?

H.: Nie. Spotkaliśmy się zaledwie kilka razy.

V.: Ile to jest kilka?

H.: Chyba ze trzy. Kłaniamy się sobie.

V.: Sam ma pan rodzinę?

H.: Jeszcze nie. Mam dziewczynę.

V.: Rozumiem. Wie pan, co się wydarzyło?

H.: Tak.

V.: Ze Maager miał romans z uczennicą i że dziewczyna nie żyje.

H.: Winnie Maas, tak.

V.: Pan też ją uczył?

H.: Tak.

V.: Jakich przedmiotów?

H.: Matematyki i fizyki.

V.: Jakie oceny miała u pana?

H.: Oceny? Nie rozumiem, co oceny mają z tym wspólnego.

V.: Nie? Mimo to poproszę, żeby odpowiedział pan na pytanie.

H.: Szóstkę z fizyki i czwórkę z matematyki.

V.: Czyli raczej słabe?

H.: Tak. Nadal nie rozumiem, jakie to ma znaczenie.

V.: Czy była ładna?

H.: Słucham?

V.: Pytam, czy Winnie Maas była ładna.

H.: Nie mam zdania w tej kwestii.

V.: Czy Arnold Maager uważał, że Winnie Maas była ładna?

H.: (Brak odpowiedzi)

V.: Proszę odpowiedzieć na pytanie. Najprawdopodobniej będzie musiał pan odpowiedzieć na nie ponownie w czasie procesu. Lepiej więc poćwiczyć.

H.: Nie wiem, czy Maager uważał, że Winnie Maas była ładna.

V.: Ale wie pan, że mieli romans?

H.: Trudno to nazwać romansem.

V.: Tak? A jakby pan to nazwał?

H.: Uwiodła go. Popełnił błąd. Jeden raz.

V.: Usprawiedliwia pan jego zachowanie?

H.: Oczywiście, że nie. Mówię tylko, że trudno to nazwać romansem.

V.: Czy był pan w mieszkaniu, kiedy Maager i Winnie Maas odbyli stosunek?

H.: Nie.

V.: Ale pan o tym wie?

H.: Tak.

V.: Dowiedział się pan jeszcze przed śmiercią dziewczyny?

H.: Tak.

V.: Jak i kiedy się pan dowiedział?

H.: Koledzy o tym mówili.

V.: Kto konkretnie?

H.: Cruickshank i Nielsen.

V.: Dwóch z tych, którzy 10 czerwca byli po dyskotece na imprezie?

H.: Tak.

V.: I od nich dowiedział się pan, że Maager miał stosunek płciowy z Winnie Maas?

H.: Tak.

V.: Kiedy?

H.: Kilka dni później. W ostatnim tygodniu szkoły. Zresztą trochę później Maager sam mi powiedział.

V.: W jakich okolicznościach?

H.: Wyszliśmy na piwo. Na samym początku wakacji, gdzieś koło dwudziestego.

V.: Gdzie poszliście na to piwo?

H.: Do Lippmanna. I jeszcze kilku innych barów.

V.: I wtedy powiedział panu, że przespał się z uczennicą?

H.: Opowiedział trochę bardziej szczegółowo, jak do tego doszło. Sam fakt był mi już znany.

V.: Co powiedział?

H.: Że był pijany jak bela, że żałuje. Miał nadzieję, że nie będzie z tego afery.

V.: Afery? Co przez to rozumiał?

H.: Że ani on, ani dziewczyna nie będą mieli z tego powodu nieprzyjemności.

V.: Rozumiem. Sprawa musiała też być znana wśród uczniów?

H.: Tak przypuszczam. Chociaż nic od nich na ten temat nie słyszałem. No ale praktycznie były już wakacje.

V.: Czyli w sumie najważniejsze było, żeby nie dowiedzieli się rodzice?

H.: Można to tak ująć.

V.: Dalej. Nie było to jedyny raz, kiedy omawiał pan z Maagerem sprawę Winnie?

H.: Nie.

V.: Jakieś szczegóły?

H.: Spotkaliśmy się też w połowie lipca.

V.: Kiedy i gdzie?

H.: Popłynęliśmy na wyspy. W sobotę po południu. Piętnastego albo szesnastego. Arnold zadzwonił, że chce porozmawiać. Miałem wolny czas.

V.: A o co chodziło tym razem?

H.: O Winnie. Była w ciąży. Maager się właśnie dowiedział. V.: Jak zareagował?

H.: Był oczywiście zmartwiony. Więcej niż zmartwiony. Winnie najwyraźniej chciała urodzić dziecko.

V.: A czego chciał Maager?

H.: Chyba najlepiej, jakby sam odpowiedział.

V.: Już to zrobił. Teraz pytamy pana, panie Heller. Maager z pewnością wyraził swą opinię w czasie tej wycieczki. Mam rację?

H.: Był wytrącony z równowagi.

V.: Nie pytam, czy był wytrącony z równowagi. Pytam, co powiedział na to, że dziewczyna jest w ciąży.

H.: Chciał oczywiście, żeby usunęła. Chyba nie ma w tym nic dziwnego. Była za młoda na matkę, no i bał się, jak zareaguje żona.

V.: Naprawdę? Czyli nie powiedział żonie o skoku w bok?

H.: Nie, nie powiedział.

V.: Bał się może, że Winnie Maas powie?

H.: Możliwe. Nie rozumiem, czemu ma to służyć. Dlaczego dyskutujemy o…

V.: Nie ma znaczenia, czy pan rozumie, czy nie. Policja musi wykonywać swoją pracę. Nie sądzi pan, że było coś jeszcze, czego Arnold Maager się bał?

H.: Co by to miało być?

V.: Niech się pan zastanowi. O czym właściwie rozmawialiście?

H.: O różnych rzeczach.

V.: Na jakich wyspach byliście?

H.: Doczum i Billsmaar. Ale cały czas byliśmy na statku, nie schodziliśmy na ląd.

V.: I nie doszliście do żadnego rozwiązania problemu Maagera?

H.: Rozwiązania? Jakiego rozwiązania?

V.: Skoro pływaliście statkiem przez kilka godzin, musieliście chyba trochę spekulować? Rozważać różne aspekty?

H.: Nie rozumiem, o czym pan mówi.

V.: Mówię o sposobach wyjścia z tej sytuacji, w jaką Arnold Maager się wpakował. Czy pan przypadkiem nie udaje idioty? Myślałem, że ma pan wyższe wykształcenie?

H.: (Brak odpowiedzi)

V.: Bo czy nie po to chciał się z panem spotkać? Żeby uzyskać pomoc?

H.: Chciał tylko porozmawiać. Do cholery, był przecież zdesperowany.

V.: Zdesperowany? Twierdzi pan, że Arnold Maager był zdesperowany podczas waszego wypadu na wyspy w sobotę 16 lipca?

(Przerwa w przesłuchaniu. Zmiana taśmy).

Vrommel: Czy miał pan jeszcze jakiś kontakt z Arnoldem Maagerem w tygodniach poprzedzających śmierć Winnie Maas? Po szesnastym.

Heller: Dzwonił kilka razy. Zanim to się stało.

V.: Czyli kilka rozmów telefonicznych. O czym rozmawialiście?

H.: O różnych rzeczach.

V.: O Winnie Maas też?

H.: Tak.

V.: Co Maager mówił?

H.: Był zdenerwowany.

V.: Proszę szerzej.

H.: Co szerzej?

V.: Planował jakieś działania? Jak oceniłby pan jego stan psychiczny?

H.: Mówił, że nie może spać po nocach. Nie wiedział, czy ma powiedzieć żonie.

V.: Udzielił mu pan jakichś rad?

H.: Nie. Co miałbym mu powiedzieć?

V.: Czy według pana oceny był w czasie tych rozmów wytrącony z równowagi?

H.: Raczej zdenerwowany, żył w napięciu.

V.: Wie pan, czy często kontaktował się z dziewczyną?

H.: Rozmawiali. Próbował ją przekonać, żeby usunęła. Zaoferował się, że zapłaci za zabieg.

V.: Co odpowiedziała?

H.: Najwyraźniej upierała się przy swojej decyzji. Chciała urodzić.

V.: A sprawy finansowe?

H.: Nie wiem.

V.: Nie wie pan?

H.: Nie.

V.: Dobrze. Gdy dowiedział się pan, co się stało, że dziewczynę znaleziono martwą na torach, jak pan zareagował?

H.: Byłem oczywiście wstrząśnięty.

V.: Tak, oczywiście. Wszyscy byliśmy wstrząśnięci. Był pan również zaskoczony?

H.: Jasne, że byłem zaskoczony. Coś potwornego.

V.: Nie spodziewał się pan takiego rozwoju wypadków?

H.: Oczywiście, że nie. Musiał całkowicie stracić głowę. Przerażające.

V.: Czy pana zdaniem to dziwne, że stracił głowę?

H.: (Brak odpowiedzi)

V.: Powtarzam pytanie. Czy pana zdaniem, wziąwszy pod uwagę okoliczności, to takie dziwne, że Arnold Maager stracił głowę?

H.: Nie wiem. Może nie.

V.: Dziękuję, panie Heller. Na razie to wszystko.

25

19 lipca 1999

Przez krótką chwilę – błyskawicznie miniony ułamek sekundy – myślała, że ją uderzy.

Nic takiego nie nastąpiło. Nawet nie drgnął. Ale fakt, że obraz w ogóle pojawił się w jej świadomości, musiał coś znaczyć. Niekoniecznie, że on był z tej gliny – z tych, co puszczają pięści w ruch, gdy zabraknie słów – coś jednak znaczył. Przeczucie? Ostrzeżenie?

A może tylko chory wytwór wyobraźni? Projekcja jej spaczonego życia uczuciowego?

Cokolwiek to było, obraz się utrwalił. Wiedziała, że się utrwali, zanim jeszcze ta chwila minęła.

– Co zrobiłaś? – wycedził przez zęby.

– Zostawiłam go tam i wzięłam taksówkę.

– Zostawiłaś mój samochód w lesie? Bez przypilnowania, żeby ktoś się nim zajął?

Wzruszyła ramionami. Punkt dla niego, pomyślała. Też by mnie to nie ucieszyło.

– Trabanta. Nie sądziłam, że jest wart tyle zachodu.

Puścił to mimo uszu. Zabębnił palcami po stole. Wzrok miał utkwiony gdzieś nad jej ramieniem, szczęki zaciśnięte.

– I co teraz? – zapytał.

– Załatwię to – westchnęła. – Jeśli samochód jest ci tak cholernie potrzebny, możesz na razie wynająć. Zapłacę. Niestety, trochę się wydarzyło i nie mam teraz czasu na duperele.

Pozwolił, by upłynęło kilka sekund, zanim zapytał.

– Co takiego się wydarzyło?

– Maager zniknął. Śpieszyło mi się, nie miałam głowy, żeby szukać warsztatu.

– Zniknął? Dlaczego?

– Skąd mam wiedzieć? Od soboty nie ma go w zakładzie.

– Czyli i córka, i ojciec przepadli bez śladu?

– Na to wygląda.

– Policja o tym wie?

Moreno popiła sok ze szklanki, szykując się powoli do wstania.

– Jeśli wiedzą, to na pewno jeszcze nic nie zdążyli zrobić. Susły z Sidonisu obudziły się po dwóch dniach – zgłosili sprawę przed kilkoma godzinami. Muszę porozmawiać z Vrommlem i Vegesackiem, czas wyrwać ich z letargu.

Mikael odchylił się do tyłu, patrząc na nią z lekkim uśmiechem. Nie wiedziała, jak to zinterpretować.

Łatwiej poszło ze słowami.

– Czyli pani inspektor znowu jest na służbie?

Moreno zastanowiła się przez dwie sekundy, odwzajemniając uśmiech.

– Wyprowadzę się dziś wieczorem. Dzięki za ten czas.

Uśmiech mu zastygł, ale nim zdążył odpowiedzieć, wstała i odeszła od stołu.

– Naprawię również twój traktor – zawołała przez ramię. – Na razie wynajmij sobie samochód i jedź na plażę!

Dlaczego nawet nie jest mi go żal? Pomyślała, znalazłszy się za rogiem. Czyżbym stawała się jędzą?

– Tak, słyszałem – powiedział ponuro aspirant Vegesack. – Nie do przyjęcia, że czekali tak długo z zawiadomieniem. Nie wiem wprawdzie, co mamy robić, ale to, że od samego początku jesteśmy dwa dni spóźnieni, wcale nie ułatwia sprawy.

– Najważniejsze pytanie chyba nie brzmi, co mamy robić, tylko, co się stało – zauważyła Moreno.

Vegesack zmarszczył czoło, sięgając do krawata, którego tym razem wyjątkowo nie miał. Ubrany był w granatową koszulkę polo i cienkie bawełniane spodnie o nieco jaśniejszym odcieniu – całkowicie adekwatnie do pogody i pory roku; Ewę Moreno zastanowiło, czy przypadkiem na ubiór nie miał wpływu powrót dziewczyny aspiranta. Miała nadzieję, że tak – miała również nadzieję, że worki pod oczami były jej zasługą. Przypomniała sobie aluzję, jaką uczynił przed kilkoma dniami.

– A co, pani zdaniem, się stało?

Moreno, zanim odpowiedziała, rzuciła okiem w stronę uchylonych drzwi.

– Gdzie jest komendant?

– Na plaży – poinformował Vegesack. – Coś się tam wydarzyło, możemy zająć się tym później.

Moreno skinęła głową.

– Nie ma mi pan za złe, że się do tego mieszam?

– A dlaczego miałbym mieć za złe? Pani prywatna sprawa, jak pani spędza urlop.

Postanowiła nie wnikać, jaka dawka ironii była w tym komentarzu. W każdym razie nie teraz.

– Maager albo uciekł, albo coś mu się stało. Co, pana zdaniem, jest bardziej prawdopodobne?

Vegesack tarł opuszkami palców skronie, jakby zdobywał się na ogromny wysiłek myślowy.

– Nie mam pojęcia – podsumował. – Skąd u licha mam wiedzieć? Chociaż zupełnie nie pojmuję, dlaczego komuś miałoby zależeć na tym, żeby się go pozbyć? Bo to pani sugeruje?

Moreno wzruszyła ramionami.

– Dlaczego miałby uciekać? Czy to ma więcej sensu?

Vegesack westchnął.

– Chce pani trochę wody mineralnej?

– Chętnie.

Zniknął w kuchennej wnęce, wrócił z plastikową butelką i dwiema szklankami.

– Brak płynów – wyjaśnił. – Cierpię na odwodnienie. I brak snu.

Ale nie brak miłości, pomyślała Moreno, gdy nalewał wody. Też by mi nie brakowało, gdybym nie była tak cholernie nadęta.

– Jeśli jednak – powiedziała – czysto hipotetycznie przyjmiemy, że oddalił się z własnej woli, to gdzie trafiamy?

– Musiał mieć jakiś powód – stwierdził Vegesack.

– Właśnie. Jaki?

– Nie opuszczał zakładu przez szesnaście lat.

– Zgadza się.

– To musi… musi mieć związek z wizytą córki.

– Dlaczego pan tak sądzi?

– To chyba dość oczywiste… choć Bóg jeden raczy wiedzieć, jaki to związek.

– Odwiedziła go w poprzednią sobotę. Dlaczego czekał cały tydzień?

Vegesack znowu potarł skronie. Moreno zastanawiała się – choć nie zapytała, czy przypadkiem nie chodził na jakiś kurs jogi, gdzie nauczono go w ten sposób stymulować dopływ krwi do mózgu. W każdym razie czynność wyglądała bardziej na świadomą niż bezwiedną.

– Może jego ucieczka ma nie tyle związek z wizytą córki, ile z jej zniknięciem – rozstrzygnął w końcu Vegesack.

– Też tak sądzę. A skąd Maager dowiedział się o zniknięciu Mikaeli?

Vegesack przerwał masaż skroni.

– Cholera. Ode mnie oczywiście. Powiedziałem mu, kiedy u niego byłem i próbowałem z nim rozmawiać.

– Kiedy pan tam był?

Aspirant liczył w pamięci, tym razem bez zewnętrznej stymulacji.

– Chyba w środę. Tak, w środę.

– Zgadza się – potwierdziła Moreno. – Byłoby dobrze, gdyby pan sobie przypomniał, co dokładnie mu powiedział. I jak Maager zareagował.

Vegesack rozłożył ręce, omal nie przewracając butelki z wodą.

– W ogóle nie zareagował. Na nic. Powiedział „dzień dobry”, kiedy wchodziłem, i „do widzenia”, kiedy wychodziłem. Właściwie nic więcej… ale słuchał, rzeczywiście słuchał. Powiedziałem mu, o co chodzi, że Mikaela najprawdopodobniej zaginęła. Że wiemy, że jest jego córką… że go odwiedziła i że matka Mikaeli przyjechała do Lejnic, żeby ją odszukać. Próbowałem oczywiście dowiedzieć się, co jej powiedział… między innymi o tej starej historii. Czy Mikaela była wzburzona albo coś w tym rodzaju. Najwyraźniej rozmawiali przez kilka godzin na spacerze w parku.

– Ale nie odpowiadał?

– Nie.

– A jakie pan odniósł wrażenie? Poruszyło go zaginięcie córki? Vegesack przez chwilę wypatrywał przez okno.

– Chyba tak. Myślę nawet, że zamknął się w sobie właśnie przez to… może co nieco by powiedział, gdybym nie ujawnił od razu tego z Mikaelą. Nie wiem, na Boga. Nie siedziałem u niego dłużej niż dwadzieścia minut. Myśli pani, że pojechał jej szukać?

Moreno wypiła łyk wody.

– Nie wiem, co mam myśleć – przyznała. – Równie dobrze mógł paść ofiarą czyjegoś działania. Pan rozmawiał z nim w środę, ale zniknął z zakładu dopiero w sobotę. Na co czekał? A może przyczyny trzeba szukać jeszcze w innych wydarzeniach, na przykład z czwartku lub piątku. Powinnam wywiedzieć się więcej, kiedy tam byłam, ale przyszło mi to do głowy dopiero w drodze powrotnej.

– Dzisiaj jest poniedziałek – zauważył Vegesack – co oznacza, że Maager jest poza zakładem już dwa dni. Chyba odwykł od przebywania wśród ludzi. Czy nie trochę dziwne, że nikt nie zwrócił na niego uwagi?

Moreno wzruszyła ramionami.

– A skąd pan wie, że nie zwrócił?

Vegesack nie odpowiedział.

– W tej historii jest więcej trochę dziwnych rzeczy – ciągnęła Moreno. – To dlatego nie mogę spokojnie spędzać urlopu. Dziewczyna śniła mi się dwie noce z rzędu. Przez tę sprawę właśnie zerwałam ze swoim chłopakiem… nie wiem, czy to nie jest choroba zawodowa? Jak pan myśli?

Dlaczego opowiadam o tym Vegesackowi? Pomyślała, wnioskując z lekkiego rumieńca i podniesionych brwi, że okazała mu zaufanie, z którym nie bardzo umiał sobie poradzić.

– Ojej – skomentował dyplomatycznie.

– Właśnie – powiedziała Moreno. – Zdecydowanie za mocno się w to uwikłałam, ale przynajmniej się potwierdziło, że coś jest na rzeczy. Po Maagerze nie było widać, żeby mu chodziły po głowie myśli o ucieczce?

Vegesack potrząsnął głową.

– A jak właściwie przyjął wiadomość, że diabli wiedzą, gdzie jest jego córka?

– Żeby chociaż oni – powiedział Vegesack. – To musi być nie do zniesienia. Mam na myśli Maagera… nawet jeśli wziąć poprawkę, że jest mordercą i w ogóle. Najpierw córka pojawia się po szesnastu latach, potem mija kilka dni i dziewczyna przepada bez śladu. To musi przytłaczać.

– Przytłacza – potwierdziła Moreno. – Wyświadczyłby mi pan jeszcze jedną przysługę?

– Oczywiście – Vegesack na nowo wyglądał usłużnie. – Jaką?

– Proszę się dowiedzieć, czy Maagera ktoś jeszcze odwiedzał albo do niego telefonował między środą a sobotą w zeszłym tygodniu.

– Okej. Zadzwonię i porozmawiam z nimi. Jak się z panią później skontaktować? Zajrzy pani tutaj?

– Na pewno się odezwę – westchnęła Moreno. – Nie ma zgłoszeń w odpowiedzi na komunikat o zaginięciu Mikaeli?

Vegesack grzebał przez chwilę w papierach na biurku.

– Dwa. Jedno możemy od razu skreślić, od niejakiego pana Podagera, który lubi pomagać policji w takich sytuacjach. Ma ponad osiemdziesiąt pięć lat i widzi wszystko, co się da, chociaż od dwudziestu lat jest prawie ślepy.

– Rozumiem. A drugie?

– Jakaś kobieta z Frigge – poinformował Vegesack, odczytując kartkę. – Pani Gossenmühle, zadzwoniła do tamtejszego komisariatu, chyba wczoraj wieczorem… tak… twierdząc, że widziała dziewczynę pasującą do fotografii Mikaeli Lijphart. Na dworcu kolejowym. Mieli ją przesłuchać dziś przed południem, pewnie się odezwą.

Moreno zastanawiała się przez chwilę.

– Jak daleko jest do Frigge?

– Sto pięćdziesiąt kilometrów, mniej więcej.

Moreno skinęła głową.

– Czyli pozostaje czekać. Zmieniając temat, zna pan jakiś dobry warsztat w mieście?

– Warsztat samochodowy?

– Tak. Niezbyt drogi. Chodzi o trabanta.

– Trabanta? Nie chce chyba pani powiedzieć, że jeździ trabantem?

– Jeździłam. No więc?

– Hm… – zastanowił się Vegesack. – Kluivert, solidna firma.

Dał jej numer, jak również numer do pensjonatu z dość rozsądnymi cenami mimo letniej pory. Z tego, co wiedział, bo sam oczywiście nigdy nie mieszkał w pensjonacie w Lejnicach.

Inspektor Moreno mogła załatwić te dwie sprawy z telefonu w komisariacie, ale coś jej podpowiedziało, że czas ponownie zakreślić tę dawną granicę między życiem zawodowym a prywatnym.

A przynajmniej naszkicować, pomyślała z gorzką autoironią, podając Vegesackowi rękę i dziękując za pomoc.

– Aha – przypomniało jej się, gdy była już w drzwiach. – Co takiego stało się na plaży? Powiedział pan, że Vrommel tam pojechał.

Vegesack ponownie się zmarszczył.

– Nie wiem dokładnie. Znaleźli jakieś zwłoki.

– Zwłoki?

– Tak. Zdaje się, że dzieciaki je wykopały, bawiąc się w piasku. – I co?

– Nic więcej nie wiem – usprawiedliwił się Vegesack, spoglądając na zegarek. – Dowiedzieliśmy się trochę ponad godzinę temu. Vrommel się tym zajął, zdaje się, że są tam też ludzie z Wallburga… technicy i reszta, my nie mamy przecież własnych ekip…

Zamilkł. Zastygł z rękami lekko uniesionymi, jakby nagle coś do niego dotarło, gdy jeszcze raz chciał potrzeć sobie skronie.

– Boże święty! Nie myśli pani chyba…?

– Nic nie myślę. Mężczyzna czy kobieta?

– Nie mam pojęcia. Skunks powiedział tylko, że zwłoki. Trup.

Skunks? Pomyślała Moreno, zawahawszy się z ręką na klamce.

– Zajrzę tu jeszcze – powiedziała, po czym wyszła na słońce.

26

Gdy doszła do tawerny Floriana – lekko podupadłego lokalu, który według Mikaela wyglądał tak samo od wczesnych lat pięćdziesiątych i najwyraźniej starał się utrzymać ten image – było pięć po drugiej i nagle uświadomiła sobie, że nic nie jadła od porannej lichej kromki z serem. Piła wprawdzie dużo więcej – sok i wodę, wodę i kawę – ale burczało jej w brzuchu, więc uznała, że pora zrobić z zębami coś innego niż tylko nimi zgrzytać. Skoro już człowiek obdarzony był liczbą trzydziestu dwóch sztuk. A może tylko dwudziestu ośmiu?

Nie przystąpiła jednak do liczenia. Usiadła przy stoliku pod parasolem na tarasie. Poprosiła o chleb czosnkowy, sałatkę z owoców morza i książkę telefoniczną. Tę ostatnią, by sprawdzić, czy w tym słonecznym sezonie warsztaty nie były przypadkiem zamknięte na cztery spusty, a pensjonaty przepełnione.

Na szczęście nie. Ani jedno, ani drugie. W pensjonacie „Dombrowski” burkliwa kierowniczka obiecała trzymać dla niej pokój (na trzy noce, w sezonie nie wynajmowali na krócej) do dziewiątej. Bez balkonu i specjalnych widoków, ale cena, bez wątpienia, nie była nieprzyzwoita. Nie pozostawało nic innego, jak wziąć i podziękować.

Wzięła i podziękowała. Poniedziałkowa, wtorkowa i środowa noc, pomyślała. W czwartek jadę do domu. Doskonale się składało, do tego czasu sprawa z pewnością się wyjaśni na tyle, że Vrommel (Skunks?) i Vegesack będą mogli sami ją poprowadzić.

Egon Kluivert z warsztatu „Kluivert, Kluivert i synowie” miał obecnie pełne ręce roboty, a jak utrzymywał, inni mechanicy w warsztacie też, ale po pewnych targach obiecał (choć za Boga nie pojmuje, czemu taka ładna dziewczyna – o tak, to można usłyszeć po głosie, jeśli człowiek umie słuchać i nie wypadł sroce spod ogona – jeździ tą przeklętą puszką sardynek), że naprawi zapłon i odstawi trabanta do Czandali w Port Hagen. Nie ma problemu, wie, o jaki dom chodzi. Jeśli nie dziś wieczorem, to najpóźniej jutro przed południem, komu ma wysłać rachunek?

Moreno powiedziała, że do środy wstąpi i zapłaci.

Czy nie potrzebowała nowego samochodu? Zainteresował się. Przypadkiem stało u niego na podwórzu kilka cacek. Ledwie dotarte, praktycznie za bezcen.

Na razie nie potrzebowała. Ale będzie miała na uwadze, jeśli coś się zmieni.

Przyniesiono jedzenie; w czasie posiłku wstąpiła w nią lekka otucha, że jednak sprawy mogą układać się pomyślnie, mimo że człowiek raczej nie miał prawa tego oczekiwać. A już na pewno nie żądać.

Do kawy zamówiła pięćdziesiątkę calvadosu, żeby przypomnieć sobie, że poniekąd nadal ma urlop, i znowu sięgnęła po telefon. Tym razem zadzwoniła do swej przyjaciółki i powierniczki Clary Mietens.

Odebrała automatyczna sekretarka. W ciągu trzydziestu pięciu sekund Moreno przedstawiła pokrótce sytuację, zapowiedziała, że prawdopodobnie wróci do Maardam pod koniec tygodnia i zapytała, czy kilkudniowy wyjazd na rowery w rejon Sorbinowa nadal jest aktualny. Gdzieś w przyszłym tygodniu?

Zostawiła numer swojej komórki z prośbą o natychmiastową odpowiedź, jak tylko Clara odsłucha wiadomość i przemyśli sprawę.

Muszę się przejść, pomyślała inspektor Moreno. Inaczej głowa mi pęknie.

Zapłaciła, a potem skierowała kroki ku morzu.

Plaża była tak samo pełna ludzi jak w upalne dni zeszłego tygodnia, ale gdy tylko Moreno minęła wzniesienie, dostrzegła czerwono-białą policyjną taśmę.

Kawałek na północ, w pewnym oddaleniu od wody (trwał odpływ i zaczęły wyłaniać się błyszczące grzbiety piaszczystej łachy) odgrodzono teren mniej więcej wielkości połowy boiska piłkarskiego. Taśma okalająca go czworobokiem powiewała łagodnie w słabym wietrze. Moreno pomyślała, że dawno nie widziała czegoś tak surrealistycznie dziwacznego.

Zarówno po północnej, jak i południowej stronie – w zasadzie jak okiem sięgnąć – bawili się ludzie; kąpali się, opalali, grali w badmintona, w nogę, rzucali frisbee; w swobodnych strojach i nastrojach. Lecz wewnątrz ponurego kwadratu śmierci panowała inna atmosfera. Umundurowani technicy, pocąc się, krążyli na czworakach w poszukiwaniu śladów, a trzech kolegów z psami patrolowało wzdłuż taśmy, by nie dopuszczać ciekawskich, podczas gdy drobny piasek nieubłaganie wsypywał się im do regulaminowych czarnych półbutów.

Miejsce znalezienia zwłok, położone mniej więcej w środku tej połówki boiska, oznaczone było dodatkową taśmą, ale najwyraźniej już je przeszukano. Obszukiwacze miejsca zbrodni – doliczyła się pięciu, do tego stojący szef – tworzyli teraz okrąg z dobre dziesięć metrów od wykopu.

Bo to był wykop. Moreno wiedziała, jak szukano: zaczynano oczywiście od środka i posuwano się na zewnątrz. Zbierano wszystko, co znaleziono w piasku i co mogło być wyrzucone przez człowieka, wkładano do foliowych woreczków i pieczętowano. Niedopałki papierosów. Kawałki papieru. Gumy do żucia. Kapsle. Prezerwatywy i spalone zapałki.

W celu znalezienia śladów. A najlepiej narzędzia zabójstwa. Zanim jeszcze zaczęła schodzić ze wzniesienia w ciepłym osuwającym się piasku, wiedziała już, że chodzi o zabójstwo. To była ta procedura. Te środki.

Ale najwięcej powiedziało jej wrażenie, które wywołało poczucie surrealizmu. Dziwacznej rzeczywistości.

Inspektor Moreno nie pierwszy raz była na miejscu zbrodni i wiedziała, co mówią jej oczy.

Jeden z trzech pilnujących z psami miał niebieskie oczy i jego wybrała.

Okazało się, że nazywa się Struntze. Pozwoliła mu w spokoju przestudiować legitymację, po czym poinformowała, że właśnie włączono ją do sprawy, więc zjawiła się, żeby zorientować się w sytuacji. Gdzie znajdował się komisarz Vrommel? Myślała, że go tu zastanie.

Zabrał się stąd przed kwadransem, oznajmił Struntze. Ma wrócić.

Moreno wyjaśniła, że to bez znaczenia, bo na pewno później się z nim spotka. Teraz chciała się dowiedzieć, co się stało.

Posterunkowy Struntze był nader skory do pomocy i wyważonym teatralnym szeptem wprowadził ją w sytuację.

Morderstwo. Wszystko na to wskazywało.

Ofiarą był mężczyzna w wieku od trzydziestu do czterdziestu lat, według wstępnych oględzin lekarskich.

Leżał zakopany przypuszczalnie około tygodnia. Plus minus kilka dni, trudno było ustalić dokładnie na tak wczesnym etapie.

Zabił go cios ostrym przedmiotem prosto w oko. W lewe oko. Zginął na miejscu. Góra po kilku sekundach.

Przypuszczalnie w pobliżu miejsca, gdzie go zakopano. I gdzie znaleziono.

Dwóch małych chłopców, czy to nie straszne?

– Straszne – zgodziła się Moreno.

– Odbije się to na nich na całe życie – stwierdził Struntze.

– Oglądają sto dwadzieścia zabójstw tygodniowo w telewizji – zauważyła Moreno. – No i czas potrafi wyleczyć niejedną ranę. Ale kto to jest? Ten zabity.

Jeszcze nie wiadomo, wyjaśnia Struntze. Mężczyzna był ubrany w dżinsy i bawełnianą koszulę z krótkim rękawem, ale nie miał przy sobie żadnych dokumentów. Pieniędzy też nie, w ogóle nie miał nic w kieszeniach. Wzrost około 1,75 m. Ciemny szatyn. Dość mocno zbudowany. Wiek, według Struntzego, trzydzieści pięć plus minus pięć lat.

– Narzędzie zbrodni? – zapytała Moreno.

Nie wiadomo. Coś ostrego. Przeszło przez oko i wbiło się w mózg. Oczywiście nie znaleziono.

Ktoś rzucił, że w grę może wchodzić śledź do namiotu. Albo nożyczki.

Śledź? Pomyślała Moreno. W takim razie zbrodnia raczej nieplanowana.

– Coś znaleźli? – zapytała na koniec, wskazując w stronę techników na czworakach.

Struntze pogłaskał psa i pozwolił sobie na ponury uśmiech.

– Piasek – powiedział. – Cholernie dużo piasku.

Było kilka minut po czwartej, kiedy Moreno zostawiła w spokoju Struntzego i jego Kinga. Po krótkiej wewnętrznej dyskusji zdecydowała się pójść na piechotę wzdłuż plaży z powrotem do Port Hagen. Było to przynajmniej siedem, osiem kilometrów, a więc ze dwie godziny marszu, ale już wcześniej doszła przecież do wniosku, że potrzebuje ruchu. Nic, tylko skorzystać z okazji.

Musiała też pomyśleć. Dojść do jakichś wniosków na temat Mikaela i paru innych rzeczy. Na przykład jej dobrowolnego włączenia się w sprawę Lijphart-Maager. Jeżeli to w ogóle była sprawa? W każdym razie mało co nadawało się lepiej do uporządkowania zagmatwanych myśli niż długa wędrówka brzegiem morza.

Tak mawiał Van Veeteren.

Jak człowiek nie ma samochodu, żeby pojeździć bez celu i pomyśleć, można zawsze spróbować z morzem. Jeśli jakieś jest w pobliżu.

Może akurat dziś było na to za gorąco, ale co tam, pomyślała. Dotarła do odsuwającej się wskutek odpływu linii wody, włożyła sandały do plecaka i ruszyła boso po wilgotnym zbitym piasku, przyjemnie równym i chłodnym. Nic dziwnego, przed niecałą godziną było to morskie dno. Gdyby chciała się jeszcze bardziej ochłodzić, wystarczyło wejść nieco głębiej; trochę słonej wody nie mogło zaszkodzić wypłowiałej bawełnianej sukience, którą miała od dziesięciu lat lub dłużej, a jeśli nawet, nie było czym się przejmować.

I całą drogę piaszczysta plaża. Niezmienne morze, niezmienne wydmy. Niebo, morze i ląd. Dlaczego nie szłam tędy wcześniej? Szkoda.

Potem przystąpiła do myślenia. Zaczęła od tego, co nasunęło się jej pierwsze. Mikael.

Dlaczego tak się skończyło? Zapytała samą siebie z bezstronną otwartością. Z początku szło przecież tak dobrze. Twierdził, że ją kocha, a ona zaledwie przed kilkoma dniami skłaniała się ku temu, żeby razem z nim zamieszkać. A zatem dlaczego?

Nie było dobrej odpowiedzi, co od razu sobie uświadomiła. A w każdym razie nie jednoznacznej, ale skoro miała przez dwie godziny iść brzegiem wody, mogła wysilić się i chwilę nad tym zastanowić.

Czy była nim zmęczona? Tak po prostu? Czyżby ten banalny powód był nagą prawdą?

Czy w ogóle gotowa była dzielić swoje życie z drugą osobą – już nieważne z kim? Zadała sobie pytanie w najlepszej manierze czasopism dla dziewcząt. Może zresztą też dla kobiet, dawno nie czytała ani jednych, ani drugich.

Czy była gotowa? Tak Bogiem a prawdą, nie wydarzyło się nic rozstrzygającego między nią a Mikaelem. Nie nastąpiło dosłownie nic, co uzasadniałoby taką pośpieszną wyprowadzkę. Nie uderzył jej, chociaż przez króciutką chwilę myślała, że to zrobi.

Nie był męską świnią. Nie był tępy. Nie ujawniły się ukryte niecne cechy.

Żadnego trupa w szafie, żadnych nagłych tąpnięć charakteru. Jedynie stary trabant.

Po prostu się zmęczyła? Tylko tyle?

Ich związek był całkowicie w porządku, pod każdym względem, a przynajmniej nie potrafiła wskazać, gdzie nie był, ale może właśnie to stanowiło najlepszą konkluzję. Że był w porządku.

Moja stara lodówka też jest w porządku, pomyślała. A wcale nie chcę mieć z nią dzieci.

Wymagało się czegoś więcej niż tylko braku minusów.

Cholerne szczęście, że zostawiłam tę kupę złomu koło Sidonisu, pomyślała. Inaczej nie doszłoby do przesilenia.

Syndrom trabanta?

Miała trudności z powstrzymaniem się od śmiechu, kiedy o tym pomyślała. Jędza? Zapytała się później. Czy naprawdę staję się jędzą? Clara Mietens od wielu lat świadomie przyjmowała tę rolę wobec płci przeciwnej, ale Ewa nigdy nie zawracała sobie głowy próbą zrozumienia czy bliższej analizy takiego postępowania. Właściwie teraz też nie musiała. Trudno jej było wyobrazić sobie całe życie bez mężczyzny, ale resztę urlopu – te niecałe trzy tygodnie – całkiem swobodnie.

Nie było nad czym medytować. Czas spędzony sam na sam z Mikaelem należało uznać za wspaniały i – zadecydowała – również nie wymagający analizy. Dlaczego kobiety zawsze muszą wałkować swoje domniemane życie uczuciowe? Ubierać wszystko w słowa. (Może to wyraz ciągłych wyrzutów sumienia?) Wystarczyło przecież odczuwać; poniekąd kobiety rzeczywiście były większymi grzesznikami niż mężczyźni, jeśli chodziło o racjonalizowanie uczuć – Clara nazywała to ciosaniem – ta myśl uderzyła ją nie po raz pierwszy. Faceci milczeli i mocno przeżywali.

Na pewno milczeli.

Nie składała mu żadnych obietnic, do niczego się nie zobowiązywała. Więc o co chodzi?

Czyli wolna kobieta. Pierwsza w historii. Tak, tak, alleluja.

Mam nadzieję, że nie czeka na mój powrót, przeraziła się. Z butelką winą i jakimś nowym rarytasem. Nie mam dziś siły na uczuciowe burze i dramatyczne rozstania.

Słońce schowało się za chmurami. Przesunęła okulary przeciwsłoneczne na czoło, porzucając rozważania o Mikaelu.

Spostrzegła, że zwolniła kroku, jak tylko przestała o nim myśleć. Jakby pozbyła się irytacji, która narzucała niepotrzebnie szybkie tempo.

Jakby sprawa numer dwa – Mikaeli Lijphart i jej rozbitej rodziny – wymagała większego i pełniejszego zaangażowania. Może zresztą nie było w tym nic dziwnego.

Płacząca dziewczyna w pociągu. Przestraszona matka.

Ojciec odsunięty i zapomniany na tak długo.

I ta ohydna historia z nim i uczennicą Winnie Maas.

Konsekwencje po szesnastu latach? Czy to możliwe?

Z drugiej strony: jaki byłby inny związek?

Jak inaczej można wyjaśnić, że Mikaela Lijphart i jej ojciec przepadli bez śladu w odstępie zaledwie kilku dni? Po pierwszym spotkaniu od szesnastu lat. Czy właściwie pierwszym spotkaniu w ogóle, bo Mikaela miała zaledwie dwa lata, gdy Maagera zamknięto w zakładzie. Wątpliwe, żeby go pamiętała.

Pytanie brzmiało: czy te zniknięcia miałyby się w ogóle nie łączyć?

Nigdy w życiu, stwierdziła Ewa Moreno. Siedmiolatek dostrzegłby, że się łączą.

Jak?

Skręciła o trzydzieści stopni, wchodząc po kolana w wodę. Przyjemnie chłodną, ale to nie pomogło. Pytanie pozostało bez odpowiedzi. Jaki to był związek? Jak wyglądała ta cienka nitka łącząca rok 1983 i 1999?

Jak miała dojść po niej do kłębka?

Im więcej myślała o tej sprawie, tym bardziej oczywiste stawało się dla niej jedno. Maager podczas tego spaceru w parku koto Sidonisu w poprzednią sobotę musiał opowiedzieć coś, co miało zasadnicze znaczenie. Coś brzemiennego w skutki.

Coś związanego z Winnie Maas.

Coś nowego??

Znaki zapytania, same znaki zapytania. Chociaż Mikaela przed spotkaniem z ojcem nigdy nie słyszała powszechnie znanej wersji tej historii, więc w jej uszach wszystko – każde wstydliwe przyznanie się, każde przynoszące ujmę uchylenie tajemnicy – musiało być nowe i świeże niezależnie od tego, na ile pokrywało się ze znaną wersją wydarzeń.

Czyli nie można było rozstrzygnąć, stwierdziła Moreno. Spekulacje, czy Maager powiedział coś nowego, czy nie, nic nie dadzą.

I dokąd udała się dziewczyna, kiedy w niedzielę rano pojechała autobusem ze schroniska do Lejnic? Odwiedziła kogoś? Jeśli tak, kogo?

Pytania mnożą się szybciej niż króliki, pomyślała Moreno, obmywając twarz wodą. Nie zdobędę się na żadną hipotezę? Jakieś przypuszczenia? Na niczym nieoparte domysły? O co tu właściwie chodzi?

Niestety z koncepcjami było kiepsko. Za to pojawiło się nowe pytanie z zupełnie innej beczki.

Zakopane zwłoki?

Trzydziestopięcioletni mężczyzna. Leżał od tygodnia, jeśli Struntze mówił prawdę. Oznaczało to z grubsza poprzednią niedzielę.

Czy jest jakiś związek między tymi sprawami? zastanowiła się jeszcze raz Moreno.

Jaki, cholera, związek? Pić mi się chce.

Przeszła przez suchy rozgrzany piasek i kupiła coca-colę w małym kiosku, umieszczonym chyba strategicznie, żeby uzupełniać niedobór płynów u wędrujących między Lejnicami a Port Hagen.

Poszła z powrotem na ukos w stronę wody. Opróżniła puszkę i wyrzuciła ją do kosza na śmieci ustawionego pewnie przez tego samego stratega.

Spojrzała na zegarek. Za dziesięć piąta. Wydawało się jej, że w dali, w rozedrganym popołudniowym świetle dostrzega wysunięty w morze pirs i statki koło Port Hagen.

Jeszcze jakąś godzinę, oceniła. Chyba że to fatamorgana. Nic nie wymyślę. I nie mam ochoty zacząć się zastanawiać również nad Lampem-Leermannem. Wszystko, tylko nie on.

Co takiego powiedział Vegesack? Że mieli tutaj dwa morderstwa przez trzydzieści lat?

Teraz przez tydzień mieli dwa zaginięcia i jedne niezidentyfikowane zwłoki. Chyba były to okoliczności warte bliższego zbadania?

Zamiast męczyć się dalszymi retorycznymi pytaniami inspektor Moreno zaczęła rozważać, jakie działania może podjąć w najbliższych dniach. Skoro już miała zostać do czwartku.

Przecież musiała.

Choćby po to, żeby zapłacić za naprawę samochodu swojego byłego chłopaka (narzeczonego? faceta? kochanka?).

Nie czekał na nią, kiedy w końcu – bardziej wyczerpana i spragniona, niż mogła sobie wyobrazić wychodząc – dotarła do Czandali.

Było pięć po szóstej. Trabant w kolorze khaki stał przed furtką z kopertą włożoną za wycieraczkę i Montezumą śpiącą na dachu.

Mikaela nie było w domu, wiedziała, że siedziałby na tarasie. Wzięła rachunek, pozwoliła Montan spać dalej i weszła do środka, żeby spakować swoje rzeczy.

Żadnego listu ani wiadomości. Na dobrą sprawę nic, co by wskazywało, że w ogóle wrócił z Lejnic.

No i już, stwierdziła Moreno, kiedy skończyła się pakować. To by było na tyle. Przez kilka chwil stała w kuchni, rozważając, czy czegoś nie napisać, ale zrezygnowała.

Nie mam natchnienia, pomyślała.

Za to potrzebuję wytchnienia. Jestem brudna i zmęczona, mam nadzieję, że prysznic w tym luksusowym pensjonacie jest sprawny.

Wzięła torbę i plecak i ruszyła w stronę przystanku. Była za piętnaście siódma, autobus odjeżdżał za pięć, jeśli dobrze przeczytała na rozkładzie.

To musi być ten sam autobus, który przejeżdża koło schroniska, uderzyło ją. Ciekawe, ilu kierowców pracuje na tej linii?

27

20 lipca 1999

Dziewczyna aspiranta Vegesacka nazywała się Marlene Urdis. Poprzedniego wieczoru obiecali sobie uroczyście, że tej nocy już nie będą się kochać. Wystarczyły dwie noce z rzędu i raz po południu.

Tak jak zaplanowali, położyli się i zasnęli jeszcze przed jedenastą, ale kilka godzin później Marlene przysunęła się trochę zbyt blisko i znów się nie oparli. Jakby ich coś opętało. Jakby trzy tygodnie rozłąki (Marlene razem z przyjaciółką była na Sycylii; kombinowany roboczo-wypoczynkowy wyjazd, którego część kosztów pokrył szykowny miesięcznik o podróżach, architekturze wnętrz i podobnej tematyce) zostawiły pewną pustkę. Erotyczną próżnię, którą trzeba było wypełnić i zrównoważyć. Nadgonić każdą straconą okazję; im prędzej i intensywniej, tym lepiej.

Żyje się bowiem tylko raz, a i to nie w pełni.

Nie da się zaprzeczyć, że czuję się trochę dziwnie, pomyślał Vegesack, kiedy o wpół do ósmej rano wypił drugą filiżankę czarnej kawy, i wyczerpany. Jeśli to potrwa, będzie chyba zmuszony pójść na zwolnienie. Marlene miała wakacje – studiowała architekturę – i mogła przedpołudniami się wysypiać; on musiał siedzieć w komisariacie, walcząc wszystkimi dostępnymi środkami ze snem.

To znaczy kawą. The heartblood of tired men, jak powiedział wielki Chandler.

No, jeszcze było morderstwo, przypomniał sobie.

Może w walce ze snem pomagała też ładna pani inspektor. Ta, która roztrząsała starą sprawę Maagera, jakby można było w niej coś znaleźć. Nieważne, dobrze, że miał się czym zająć, podsumował optymistycznie, wyciągając rower z komórki. Może uda mu się nie zasnąć i tego dnia.

Jeśli nie wywróci się na rowerze, jadąc do komisariatu, ale dotąd mu się to nie zdarzyło.

Komendant Vrommel jeszcze się tego dnia nie zjawił, ale pani Glossmann z sekretariatu i jeden z posterunkowych, Helme, byli jak zwykle obecni.

Oraz blondynka po trzydziestce, która w ostatnim tygodniu musiała leżeć na słońcu kilkaset godzin. Siedziała naprzeciwko Helmego przy jego biurku, zagryzając wiśniowoczerwone wargi, podczas gdy Helme pisał coś w notesie.

– Dobrze, że jesteś – powiedział, kiedy zobaczył Vegesacka w drzwiach. – To jest pani Damita Fuchsbein. Czeka od piętnastu minut, ale pomyślałem, że najlepiej będzie, jak ty się tym zajmiesz albo Vrommel.

Vegesack podał jej rękę, przedstawiając się.

– O co chodzi? – zapytał.

– O tego zabitego na plaży – szepnął teatralnym szeptem Helme, zanim Damita Fuchsbein zdążyła uwolnić dolną wargę.

– Rozumiem – powiedział Vegesack.

Spojrzał na zegarek. Dopiero dochodziła ósma. Vrommel rzadko zjawiał się przed dziewiątą. Może dzisiaj przyjdzie trochę wcześniej, biorąc pod uwagę sytuację i okoliczności… miała się też odbyć jakaś odprawa z kolegami z Wallburga. Ale po co czekać?

Tak, po co? Poprosił kobietę, żeby przesiadła się do jego biurka. Zapytał, czy chce kawy, ale potrząsnęła odmownie głową. Suche loki zaszeleściły lekko.

– A więc? – wcisnął długopis. – Co ma nam pani do powiedzenia?

– Chyba wiem, kto to jest.

– Mężczyzna z plaży?

– Tak. Usłyszałam o tym wczoraj wieczorem, mówili, że jeszcze go nie zidentyfikowaliście?

– To prawda – przyznał Vegesack, zastanawiając się, czy już ją kiedyś widział. Raczej nie, ale wcale nie był tego pewny. Jej skóra i włosy przypuszczalnie przyjmowały zupełnie inne kolory w pozostałych porach roku. Damita Fuchsbein wydawała się mieć jedno hobby, które było na czasie i z którym nie miała zamiaru chować się po kątach. Ciało. Swoje własne.

– Więc kto to jest? – zapytał.

Odchrząknęła, mrugając powiekami.

– Tim Van Rippe. Zna go pan?

Vegesack zapisał nazwisko w notesie. Zastanowił się, po czym odpowiedział, że chyba nie zna.

– Mieszka w Klimmerstoft. Pracuje w Klingmannie. Jak mam to ująć, właściwie nie jesteśmy parą, ale spotykamy się od czasu do czasu. Umówiliśmy się, że w poniedziałek pojedziemy do Wimsbaden… na festiwal muzyki… ale się nie pojawił. Dzwoniłam, próbowałam go złapać przez cały tydzień, ale nie odbiera telefonu.

Głos jej drżał i Vegesack zrozumiał, że walczy z płaczem pod swoją zmienną powierzchownością.

– Tim Van Rippe? Ma pani jakieś powody przypuszczać, że to właśnie on? Poza tym, że trudno się było z nim skontaktować?

Damita Fuchsbein wzięła głęboki oddech i poprawiła fryzurę.

– Rozmawiałam z kilkoma innymi osobami, które również próbowały go złapać. Wygląda na to, że nikt go nie widział od niedzieli… od poprzedniej niedzieli.

– Czy ma rodzinę?

– Nie.

– Może coś pani wie o bliższych krewnych?

– Wiem, że ma brata w Aarlach. Jego ojciec nie żyje, ale matka chyba tak. Chociaż też tutaj nie mieszka. Zdaje się, że wyszła ponownie za mąż w Karpatzu.

Vegesack zanotował.

– Hm. Chyba będziemy musieli pojechać i zobaczyć na miejscu. Czuje się pani na siłach? To może być trochę nieprzyjemne.

Eufemistycznie mówiąc, dodał w myślach.

– Gdzie jest… ciało?

– W Wallburgu. W Zakładzie Medycyny Sądowej. Zawiozę tam panią, obrócimy w półtorej godziny.

Damita Fuchsbein przez chwilę wyglądała na całkowicie bezradną. Potem zebrała się w sobie i splotła ręce na kolanach.

– Okej. Chyba nie mam innego wyjścia.

To był Tim Van Rippe.

Przynajmniej, jeśli wierzyć zapłakanej Damicie Fuchsbein, ale nie było żadnego powodu, by podawać w wątpliwość jej identyfikację. Wraz z patologiem, niezwykle otyłym doktorem Goormannem, i policyjnym psychologiem Vegesack musiał poświęcić dobrą chwilę na pocieszanie zrozpaczonej kobiety i zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem zabity nie był jej bliższy, niż się do tego przyznawała.

Może tak, może nie, pomyślał Vegesack. Okaże się z czasem. Kiedy podawali jej chusteczki higieniczne w klitkowatym biurze Goormanna, dołączył do nich podkomisarz Kohler, jeden z dwóch wallburskich policjantów, oddelegowanych pod komendę Vrommla w związku ze znalezieniem zwłok na plaży. Był to łysiejący, powściągliwy mężczyzna około pięćdziesiątki, który od razu zrobił na Vegesacku dobre wrażenie. Wziął na siebie odszukanie i powiadomienie krewnych Van Rippego – brata w Aarlach i matki w Karpatzu, jeśli polegać na informacjach, jakich udzieliła Damita Fuchsbein, gdy jeszcze była w stanie mówić.

Ale nie było żadnego powodu, by podawać je w wątpliwość.

Ze swej strony Vegesack zajął się właśnie panią Fuchsbein. Wyprowadził ją delikatnie z przybytku śmierci, a zanim wsiedli do samochodu, żeby wrócić do Lejnic, zaprosił na filiżankę kawy i kieliszek calvadosu w jednej z kawiarni na rynku.

Potem odwiózł ją pod sam dom na Goopsweg i obiecał zadzwonić pod wieczór, żeby dowiedzieć się, jak się czuje.

Proszę już dzisiaj nie kłaść się na słońcu, pomyślał też, ale zachował tę uwagę dla siebie.

Kiedy wchodził z powrotem do komisariatu, było dziesięć po jedenastej, a komendant Vrommel zaczął właśnie niewielką konferencję prasową w związku z wczorajszym makabrycznym odkryciem na plaży. Vegesack usiadł na wolnym krześle z tyłu za kilkunastoma dziennikarzami i słuchał.

Tak, pracowano na pełnych obrotach.

Tak, miano wszelkie powody, żeby podejrzewać przestępstwo. Trudno raczej umrzeć śmiercią naturalną w ten sposób, a później zakopać się w piasku.

Tak, prowadzono wielokierunkowe śledztwo, ale jak dotąd nie było zasadniczego tropu. Dodatkowe siły zostały przydzielone z Wallburga.

Tak, oczywiście śledztwo prowadził sam komendant; na razie nie mieli podejrzanych, czekali wciąż na wyniki niektórych badań technicznych.

Nie, ofiara nie została jeszcze zidentyfikowana.

Powinienem był do niego zadzwonić z Wallburga, pomyślał Vegesack.

Ewę Moreno za piętnaście siódma obudziło słońce padające na jej twarz. Przed położeniem się spuściła wprawdzie staroświecką granatową roletę, ale ta w nocy musiała zwinąć się z powrotem. Całkiem dyskretnie, bo Moreno nie wyrwał ze snu żaden hałas.

Usiadła na łóżku i przez chwilę biła się z myślami. Potem odszukała w plecaku szorty, koszulkę i adidasy i wyszła pobiegać.

Oczywiście na plażę. Tym razem na południe, żeby uniknąć miejsc, które natrętnie przypominałyby o zwłokach w piasku i porzuconych kochankach (facetach? chłopakach? narzeczonych?).

Od razu poczuła, że taki poranek to coś nadzwyczajnego. Plaża była wyludniona, morze lśniło i po zaledwie kilkuset metrach musiała poważnie zadać sobie pytanie, dlaczego nie zaczynała każdego dnia życia w ten sposób. Czy mogła podać choćby jeden słaby powód?

No, może ten, że wietrzny styczniowy poranek miał trochę inny urok. No i trudno było o morze w centrum Maardam.

Zawróciła po dwudziestu minutach. Była z powrotem w „Dombrowskim” za piętnaście ósma. Wzięła prysznic i zjadła śniadanie w cienistym ogrodzie przy lekturze dwóch gazet. W obu pisano o znalezieniu zwłok – więcej oczywiście w „Westerblacie”, która była gazetą lokalną. Czytając, pijąc kawę i żując razowiec domowego wypieku z serem i krążkami papryki, próbowała opracować plan działania na ten dzień.

Nie było to całkiem proste. Zwłaszcza w przypadku kontaktów z lejnicką policją, które najwyraźniej wymagały pewnej dyskrecji. Wydawało się co najmniej oczywiste – choć była to nietypowa sytuacja – że Vrommel nie wykazywał specjalnego zainteresowania jej udziałem. Ani w jednej sprawie, ani w drugiej. Można było oczywiście snuć rozważania, z czego to wynika, ale odsunęła je na później. Najlepiej na razie trzymać się Vegesacka – a doszła do wniosku, że równie dobrze może sprawę odłożyć do popołudnia. Choćby po to, by dać sobie szansę coś ustalić. Szczerze powiedziawszy i Vegesackowi mogło się przydać trochę spokoju w pracy, jeśli nawet jak dotąd nie wykazywał większych ambicji śledczych.

Może zresztą trudno mieć do niego pretensje, pomyślała Moreno. Trzeba wziąć pod uwagę powrót narzeczonej. W każdym razie obiecał, że sprawdzi, czy ktoś odwiedzał Maagera w Sidonisie. Albo do niego dzwonił. Diabelnie ważne, by ustalić to jak najszybciej.

Kiedy to pomyślała, zadzwoniła jej komórka.

To był Mikael. Rozmawiali też przez kwadrans poprzedniego wieczoru. Rozmowa nie należała do najbardziej analitycznych, ale przynajmniej znaleźli wygodny dystans umożliwiający porozumiewanie się, co pewnie nie było najgorsze.

Nie powiedział tym razem, że ją kocha.

Teraz zadzwonił, żeby tylko poinformować, że sam zamierzał rozliczyć się z „Kluivert, Kluivert i synowie”; przemyślał sprawę i doszedł do wniosku, że był niesprawiedliwy. Po krótkiej dyskusji pozwoliła się przekonać.

Kiedy skończyli rozmowę, przez chwilę się zastanawiała. Spostrzegła, że nie może powstrzymać się od gorzkiego uśmiechu. Potem wyjęła notes i zapisała trzy pytania.

Co, do cholery, stało się z Mikaelą Lijphart?

Co, do cholery, stało się z Arnoldem Maagerem?

Dlaczego, do cholery, się tym zajmuję, zamiast cieszyć się urlopem jak normalny człowiek?

Popatrzyła na pytania, dopijając kawę. Potem dołożyła czwarte.

Co, do cholery, mogę dzisiaj zrobić, żeby znaleźć odpowiedź na któreś z tych pytań?

Pomyślała jeszcze przez chwilę i miała gotowy Plan A. Była za pięć dziewiąta. Nie najgorszy początek dnia.

Kobieta, która otworzyła drzwi, przywiodła jej na myśl ryby.

Może z powodu wyglądu, może zapachu. A przypuszczalnie diabelski sojusz jednego i drugiego, wspierających się nawzajem w docieraniu do zmysłów odbiorcy.

– Pani Maas?

– Tak.

Ewa Moreno podała swoje nazwisko i zapytała, czy może na chwilę wejść i porozmawiać.

Wejść nie mogła.

Zapytała, czy może zaprosić na filiżankę kawy i kieliszek czegoś mocniejszego. Na przykład w Strandterrassen przy plaży.

Zaprosić mogła.

Ale nie do Strandterrassen. Tam przesiadywali tylko tłuści burżuje i idioci, wyjaśniła pani Maas i zaprowadziła Moreno do Café Darm przy placu autobusowym. Tutaj przyzwoity człowiek mógł usiąść przy stoliku w ogródku i obserwować ludzi na placu. Miało się dosyć ludzi, można się było gapić na gołębie.

Jednym słowem, idealnie. Czego, kurwa, chciała?

Moreno odczekała, aż podano im kawę i koniak. Potem powiedziała, że jest prywatnym detektywem i szuka pewnej osiemnastoletniej dziewczyny. A sprawa poniekąd wiąże się z tragicznym wydarzeniem dotyczącym córki pani Maas, Winnie. Przed szesnastoma laty, zgadza się?

– Prywatny szpicel? – Sigrid Maas wypiła koniak jednym haustem. – Niech się pani odpierdoli!

Ja mam być jędzą?, pomyślała Ewa Moreno. Muszę się jeszcze sporo nauczyć.

– Ułatwię pani sprawę – powiedziała, osłaniając dłonią swój kieliszek. – Jeśli odpowie pani na moje pytania, ale zgodnie z prawdą, nie wciskając mi kitu, zapłacę pani pięćdziesiąt guldenów.

Sigrid Maas spojrzała na nią spode łba, zaciskając usta w wąską kreskę. Nie odpowiedziała, ale widać było, że rozważa ofertę.

– Może też pani wypić mój koniak – dorzuciła Moreno, zabierając rękę.

– Jak mnie pani okantuje, zabiję – zagroziła Sigrid Maas.

– Nie okantuję pani – Moreno sprawdziła w portfelu, czy ma tyle gotówki. – Jak mogłabym panią okantować?

Sigrid Maas nie odpowiedziała. Zapaliła papierosa i przesunęła kieliszek koniaku, żeby mieć do niego nieco wygodniejszy dostęp.

– Jedź pani z koksem!

– Mikaela Lijphart. Córka Arnolda Maagera, który zabił pani córkę. Dziewczyna ma teraz osiemnaście lat, w czasie tamtych wydarzeń miała dwa. Moje pierwsze pytanie brzmi, czy odwiedziła panią w ostatnich tygodniach.

Sigrid Maas zaciągnęła się i powąchała koniak.

– Była. Zdaje się, że w poprzednią niedzielę. Diabli wiedzą, po co przyszła, diabli wiedzą, dlaczego ją wpuściłam… córkę tego gnoja, który zniszczył mi życie. Człowiek ma po prostu za dobre serce, tyle.

Przez chwilę Moreno podejrzewała, że kobieta kłamie. Pewnie, żeby się przypodobać i nie stracić obiecanej gratyfikacji. Ale łatwo było to sprawdzić.

– Jak wyglądała?

Sigrid Maas popatrzyła na nią przez sekundę złym wzrokiem. Potem odchyliła się w tył i wdała się w całkiem dosadny opis Mikaeli Lijphart, i dla Moreno szybko stało się jasne, że chodzi o właściwą dziewczynę. Nie było wątpliwości. Mikaela rzeczywiście odwiedziła Sigrid Maas w niedzielę przed południem po przyjechaniu autobusem ze schroniska. Co za niespodziewany strzał w dziesiątkę!

Nagle poczuła lekkie drżenie nerwów – ten rwący dreszcz, który niemal ją odurzał i który może stanowił główną przyczynę, że została policjantką. Jeśli miała być całkowicie szczera.

A przynajmniej trzymał ją w zawodzie. Coś zaskoczyło. Jakiś domysł się potwierdził i luźne przypuszczenia stawały się naraz rzeczywistością. Człowiek czuł, że żyje, było w tym niemal coś zmysłowego.

Nigdy z nikim na ten temat nie rozmawiała, nawet z Münsterem. Może bała się, że nie zostanie potraktowana poważnie – albo wyśmiana – ale też nie miała takiej potrzeby. Nie musiała omawiać tej szczególnej rozkoszy z nikim innym – czy w ogóle ubierać jej w słowa. W zupełności wystarczyło, że istniała. Sama dla siebie, pomyślała przy jakiejś wcześniejszej okazji.

A teraz siedziała przy kawiarnianym stoliku razem z tą zniszczoną pijaczką, przeżywając ponownie to samo wibrujące napięcie. Mikaela Lijphart była u tej kobiety. W tamtą niedzielę. Dokładnie tak, jak myślała.

Dokładnie tak, jak sama by postąpiła na miejscu Mikaeli – odnalazłaby matkę tej biednej dziewczyny, którą zabił jej ojciec. Odnalazłaby ją, żeby… właśnie, po co?

Trudno powiedzieć. Niektóre posunięcia były tak oczywiste, że człowiek właściwie nie musiał ich rozpatrywać – w pewien sposób impulsywne, ale niemal zawsze słuszne. Równie instynktownie naturalne jak to drżenie nerwów.

– Czego szuka pani tej smarkatej? – Sigrid Maas przerwała jej rozważania.

– Zaginęła – powtórzyła Moreno.

– Zaginęła?

– Tak. Nie widziano jej od tej niedzieli, kiedy panią odwiedziła. Od dziewięciu dni.

– Aha. Zwiała pewnie z jakimś facetem. One w tym wieku takie są.

Wypiła łyk kawy, a następnie wlała koniak do filiżanki. Powąchała mieszankę z miną wytrawnego znawcy. Moreno ani przez chwilę nie miała wątpliwości, że Sigrid Maas uciekała z facetami, gdy była w tym wieku, natomiast powątpiewała, żeby pasowało to do Mikaeli Lijphart.

– O czym rozmawiałyście?

– Niewiele. Chciała gadać o swoim pieprzonym ojcu, tym skurwysynu, ale ja nie miałam ochoty. Dlaczego miałabym przypominać sobie tego gnoja, który zabił mi córkę? Co? Może mi pani wyjaśnić?

Moreno nie mogła.

– Wie pani, że Arnold Maager jest w zakładzie Sidonisu? – zapytała za to.

Sigrid Maas prychnęła.

– Pewnie, kurwa, że wiem. Niech sobie siedzi, gdzie mu się żywnie podoba, bylebym tylko nie musiała o nim myśleć. Ani słuchać.

– Więc o czym rozmawiała pani z Mikaelą Lijphart?

Sigrid Maas wzruszyła ramionami.

– Nie pamiętam. Nie rozmawiałyśmy za dużo. To dość bezczelna panienka, Bóg mi świadkiem.

– Bezczelna? Czym się to objawiało?

– Twierdziła, że to może nie on.

– Nie on? Co nie on?

– No, gadała, że Winnie mogła sama skoczyć z wiaduktu i takie pierdoły. Moja Winnie? Co? Oczywiście się wkurzyłam i kazałam się jej zamknąć.

– Powiedziała, dlaczego?

– Co?

– Skoro sugerowała, że może jej ojciec jest niewinny, to chyba sama sobie tego nie wymyśliła?

Sigrid Maas zgasiła papierosa i natychmiast wygrzebała z paczki następnego.

– Ja tam nie wiem. Brednie i tyle, chociaż była tam u czubków i z nim gadała. Pewnie bał się przyznać przed córką, tchórzliwy skurwysyn! Jasne jak słońce, że to on. Dobierać się do uczennicy! Do szesnastolatki! Do mojej Winnie! Może pani sobie wyobrazić takiego gnoja?

Moreno zastanowiła się.

– Co zrobiła później?

– Co?

– Czy pani wie, dokąd poszła Mikaela Lijphart po rozmowie z panią?

Sigrid Maas zapaliła papierosa, sprawiała wrażenie, że w duchu rozstrzyga jakiś dylemat.

– Nie wiem – powiedziała w końcu.

Moreno czekała w milczeniu.

– Chyba chciała pogadać z innymi – niechętnie po chwili dodała Sigrid Maas. – Z koleżankami Winnie, jakby to, kurwa, miało coś dać.

Pociągnęła głęboki łyk z filiżanki, zamykając przy tym oczy.

– Z którymi? Podała jej pani jakieś nazwiska?

Sigrid Maas paliła, starając się wyglądać nonszalancko. Jakby nie miała ochoty już nic mówić.

– Trudno powiedzieć, żeby zasłużyła pani na te pięćdziesiąt guldenów.

– Kilka. Kilka nazwisk, wydaje mi się… bo się uparła jak osioł i kłapała jęzorem. Nie mogłam się jej pozbyć. Więc jej powiedziałam, żeby poszła do Very Sauger i zostawiła mnie w spokoju.

– Very Sauger?

– Superdziewczyna. Była najlepszą przyjaciółką Winnie od pierwszej klasy. Zresztą nie zerwała kontaktów jak wszyscy inni, którzy zaglądali Bogu do tyłka, gdy człowiek natknął się na nich w mieście.

Bogu do tyłka? Reinhaartowi by się spodobało, pomyślała Moreno.

– Czyli powiedziała pani Mikaeli Lijphart, żeby odszukała Verę Sauger?

Sigrid Maas skinęła głową, opróżniając filiżankę. Zrobiła lekki grymas.

– Nie wie pani, czy do niej poszła?

– A skąd, kurwa, mam wiedzieć? Dałam jej tylko telefon. Dobra, wyskakuj teraz pani z tych pięciu dych, mam ciekawsze rzeczy do roboty, niż się tu z panią mordować.

Moreno uznała, że ona też. Wręczyła banknot i podziękowała za pomoc. Sigrid Maas wzięła pieniądze i odeszła bez słowa.

Vera Sauger? Brzmi znajomo, pomyślała Ewa Moreno.

28

– Van Rippe? – powiedział podkomisarz Kohler. – Co o nim wiemy?

Vrommel odgonił muchę, której z niezrozumiałego powodu (przynajmniej dla aspiranta Vegesacka) przypadła do gustu jego spocona łysina (chyba że pomyliła ją z kupą obornika, pomyślał Vegesack i zanotował w myślach, żeby wpisać tę uwagę do swojej czarnej książki).

– Wiemy, co wiemy – stwierdził komendant i zaczął odczytywać z kartki, którą trzymał w ręku. – Trzydzieści cztery lata. Mieszkał w Klimmerstoft. Tam się też urodził i wychował. Kawaler. Pracował u Klingmanna, w fabryce mebli, od czterech lat. Nie za wiele można o nim powiedzieć. Żadnego stałego związku. Mieszkała u niego przez kilka lat jakaś kobieta, ale się rozstali. Bezdzietny. Grał przez kilka sezonów w piłkę, ale przerwał po kontuzji kolana. Kartoteka kryminalna czysta, nigdy nie był w nic zamieszany… z tego, co wiemy, żadnych wrogów.

– Kościół, Przyjaciele Ziemi, Czerwony Krzyż? – zapytał drugi z wallburskich policjantów. Nazywał się Baasteuwel, niski, niechlujny inspektor około czterdziestki. Miał opinię bystrego, jeśli Vegesack dobrze zrozumiał. W każdym razie był dokładnym przeciwieństwem Vrommla i obserwowanie ich wzajemnej niechęci stanowiło niemałą przyjemność. Na domiar złego Baasteuwel palił śmierdzące papierosy, prawie bez przerwy, całkowicie ignorując i głośny, i milczący sprzeciw Vrommla. To, do cholery, nie było przedszkole.

– – Nic o tym nie wiemy – wymamrotał Vrommel. – Jeszcze nie. Zidentyfikowaliśmy go dopiero dzisiaj rano i na razie rozmawialiśmy tylko z kilkorgiem jego przyjaciół. Ma brata, ojciec nie żyje, ale matka tak; udało się nam skontaktować z bratem, jedzie tutaj. Matka podróżuje po Francji, ale ma jutro wrócić. Najpóźniej pojutrze.

– Komórka? – zapytał Kohler.

– Bez efektu – powiedział Vrommel. – Dowiemy się więcej o Van Rippem, kiedy przesłuchamy trochę więcej ludzi. Wydaje się, że zniknął w poprzednią niedzielę. Czy możemy przejść do spraw technicznych?

– Dlaczego nie? – zgodził się Baasteuwel. Zgasił papierosa i zapalił nowego.

Vrommel zebrał swoje papiery i skinął na aspiranta Vegesacka, który wypił łyk wody mineralnej, i przystąpił do referowania.

Zajęło to niecałe dziesięć minut. Tim Van Rippe zginął w poprzednią niedzielę lub poniedziałek. Śmierć spowodował spiczasty, ale niekoniecznie zaostrzony przedmiot, jeszcze nieustalony (chodzi o to, że nie wiadomo, czym go zabito), trudno też powiedzieć coś o nim dokładniej, prawdopodobnie z metalu; przebił się przez lewe oko wprost do mózgu, niszcząc tyle funkcji życiowych, że Van Rippe był najpewniej martwy po trzech, maksymalnie sześciu sekundach od uderzenia. Nie jest bynajmniej wykluczone, że sam mógł sobie zadać śmiertelny cios, ale w takim przypadku inna, nieustalona osoba musiałaby zabrać śmiertelne narzędzie i zakopać Van Rippego na plaży.

Leżał tam, w miejscu gdzie znaleźli go Henning Keeswarden i Fingal Wielki, sześcio – i czterolatek, około tygodnia; nie było możliwe dokładne ustalenie, ile czasu minęło od chwili zgonu do zakopania, tak twierdził patolog, doktor Goormann, ale nic nie wskazywało na jakiś dłuższy przedział czasowy.

Tyle, jeśli chodzi o wiedzę medyczną. Na rezultaty wysiłków podjętych na miejscu zbrodni w większości trzeba było jeszcze poczekać. Około sześćdziesięciu mniej lub bardziej zapiaszczonych przedmiotów przesłano do analizy do Sądowego Laboratorium Chemicznego w Maardam; z całkowitą pewnością stwierdzono dotąd jedynie, że nie natknięto się na nic, co mogło być narzędziem zbrodni – ani na nic, co dostarczyłoby wskazówek, jak właściwie wyglądało.

Albo kto go użył.

O tym, że ofiara ubrana była w niebieską bawełnianą koszulę z krótkimi rękawami, dżinsy i slipy, ale pozbawiona butów, skarpetek i wszelkich rzeczy osobistych, technicy nie musieli się wypowiadać; było to oczywiste dla każdego, kto znajdował się na miejscu zbrodni.

Vegesack, który sam się tam nie znalazł, zakończył, patrząc na siedzących wokół stołu.

– Pijany? – zapytał Baasteuwel.

– Nie – odparł Vegesack. – Natomiast informację o zawartości żołądka dostaniemy jutro.

– Kto ostatni go widział?

– Wybrał się ze znajomym na ryby w niedzielę rano. Być może on.

– Przesłuchano go?

– Przez telefon – powiedział Vrommel. – Zajmę się nim dziś wieczorem.

Baasteuwel nie wydawał się szczególnie zadowolony, ale powstrzymał się od dalszych pytań.

– Chyba musiało to nastąpić w nocy? – odezwał się Kohler po kilku sekundach ciszy. – Za dnia plaża raczej nie jest pusta?

– Raczej nie – potwierdził Vegesack. – Trudno byłoby tak po prostu kogoś zamordować w biały dzień.

– To chyba oczywiste – Vrommel ponownie odgonił muchę. – Myślę, że wystarczy. Czy nasi goście z Wallburga mają jeszcze jakieś koncepcje, którymi mogliby nas uszczęśliwić? Jeśli nie, zwalniam panów na dzisiaj. Jak ustaliliśmy, mamy kilka drobnych przesłuchań do załatwienia, ale z tym doskonale poradzimy sobie sami z aspirantem.

Podkomisarz Kohler zamknął notes i schował go do brązowej teczki, która wyglądała, jakby przeszła przez co najmniej dwie wojny światowe. Baasteuwel strząsnął popiół do kubka po kawie, drapiąc się po niebieskawoszarym zaroście.

– Dobra – oświadczył. – Jesteśmy tu jutro o dziewiątej rano. Tylko postarajcie się coś ustalić. To jest morderstwo, a nie zabawa w ciuciubabkę.

Vegesack mógł wyraźnie usłyszeć, jak komendant zazgrzytał zębami. Jednak żadne słowa spomiędzy nich się nie wydobyły i może tak było lepiej. Nikt też nie miał nic więcej do dodania i po pół minucie zostali w pokoju sami.

– Posprzątajcie tutaj – rozkazał Vrommel. – I do cholery, porządnie wywietrzcie. Nie wyjdziecie, dopóki tego nie zrobicie.

Vegesack spojrzał ukradkiem na zegarek. Była za dwadzieścia piąta.

– A przesłuchania? – zapytał. – Co z nimi?

– Ja się tym zajmę – Vrommel wstał. – Posprzątacie i zamkniecie. Zobaczymy się jutro rano. Do widzenia, aha, pamiętajcie, że ani słowa jakimś cholernym dziennikarzom.

– Do widzenia, panie komendancie.

Moreno czekała przy na wpół wypitym piwie, kiedy Vegesack zjawił się w Strandterrassen.

– Przepraszam za spóźnienie. Trochę się przeciągnęło.

– Procedury w sprawie zabójstwa zabierają dużo czasu.

Vegesack nie prostował, że więcej miało to wspólnego z procedurami sprzątania. Pokazał ręką, żeby podano mu piwo, i usiadł.

– Owocny dzień urlopu?

Moreno wzruszyła ramionami.

– Tak jakby. Spotkałam się z matką dziewczyny.

– Jakiej dziewczyny?

– Winnie Maas.

– Aha? Sympatyczna kobieta.

– Zna ją pan?

– Większość ją zna.

– Rozumiem. W każdym razie Mikaela Lijphart odwiedziła ją w poprzednią niedzielę.

Vegesack uniósł brwi.

– O żesz… No i co powiedziała pani Maas?

– Niewiele. Twierdzi, że rozmawiała z dziewczyną, a potem odesłała ją do Very Sauger. Czy to nazwisko coś panu mówi?

Vegesack zastanawiał się, w tym czasie kelner przyniósł mu piwo.

– Chyba nie. Kto to jest?

– Przyjaciółka Winnie. Tak przynajmniej twierdzi jej matka. Jeśli Mikaela chciała się dowiedzieć czegoś o Winnie, miała pójść do Very. Więc może poszła.

Vegesack pociągnął głęboki łyk, zamykając z zadowolenia oczy.

– Dobre. Tak jak się spodziewałem. No i co, domyślam się, że starała się pani ją odszukać?

Moreno westchnęła.

– Oczywiście. I niestety. Nie dotarłam dalej niż do sąsiadki, która zajmuje się jej papużką i podlewa kwiaty. Jest na wyspach, ma wrócić jutro wieczorem. To się chyba nazywa urlop.

– Mało kto siedzi w domu o tej porze roku – potwierdził Vegesack.

– Zgadza się – przyznała Moreno. – A pan? Ustalił pan coś? Komunikat na przykład?

Vegesack potrząsnął przecząco głową.

– Obawiam się, że nic nie dał. Ta kobieta z Frigge przyjechała tutaj, ale była tak niepewna, kogo widziała, że nie ważyła się nic potwierdzić na sto procent. Mogła widzieć na stacji Mikaelę Lijphart, ale równie dobrze jakąkolwiek inną dziewczynę.

– Więcej zgłoszeń nie było?

– Ani jednego. Poświęciłem też trochę czasu Sidonisowi. Można się zastanawiać, co właściwie z tego wyszło, ale skoro obiecałem, to zasięgnąłem języka.

Zrobił przerwę i przez chwilę pocierał sobie skronie. Moreno czekała.

– Rozmawiałem więc z kilkoma osobami. Nikt nie przypomina sobie, żeby do Maagera dzwoniono przed jego zniknięciem. Całkowicie wykluczają, że ktoś mógł go odwiedzić bez ich wiedzy. Zresztą, jeśli chciano go porwać z zakładu… z jakiegoś powodu… to nasuwało się prostsze rozwiązanie.

– Jakie?

– Park. Dookoła zakładu, racja, była tam pani przecież. Maager spacerował codziennie przez kilka godzin po parku. Bez większego problemu można się było zaczaić między drzewami i zaatakować go, gdy oddalił się od zabudowań. Nie ma tam żadnego muru ani ogrodzenia, w każdym razie nie wokół całego terenu. Poślemy trochę ludzi, żeby przeszukali park, może się okazać, że Maager gdzieś tam po prostu leży.

Moreno nie odpowiedziała. Przez pół minuty patrzyła w milczeniu na tę samą plażę i to samo morze, co aspirant Vegesack.

Ci sami ludzie, te same psy aportujące kije, te same wakacyjne ansamble. A jednak miała wrażenie, jakby ostatnie dni pokryły wszystko jakąś powłoką. Jakby takie spędzanie czasu było jej zupełnie obce.

– A dlaczego ktoś miałby napadać na Arnolda Maagera? – zapytała.

Vegesack wzruszył ramionami.

– Skąd mam wiedzieć? Zniknął, więc coś się musi za tym kryć.

– A jego żona? Sigrid Lijphart. Co z nią?

– Dzwoni codziennie, czemu nic nie robimy.

– Jak zareagowała, że Maager też zniknął?

– Trudno powiedzieć – Vegesack zmarszczył czoło. – Ją obchodzi córka. Nie wydaje mi się, żeby się specjalnie przejmowała, czy jej eksmąż żyje, czy nie. Jutro rozsyłamy komunikat o zaginięciu. Do gazet i tak dalej.

Moreno znowu przez chwilę się zastanawiała. Próbowała wyobrazić sobie człowieka, Arnolda Maagera, ale trudno jej było uzyskać wyraźny obraz, bo widziała go jedynie na kilku starych fotografiach. Tym silniej ukazywała się sama historia, to, czego dopuścił się przed szesnastu laty… jakby działania w jakiś sposób mogły przesłonić sprawców, uczynić ich niezrozumiałymi, nieponoszącymi odpowiedzialności, nie było to do końca niedorzeczne rozumowanie i może istniały jakieś punkty wspólne z tą powłoką, którą dostrzegała nad plażą. Musi być strasznie załamanym człowiekiem, pomyślała. Musiał nim być już wtedy.

– Miła historia – odezwała się w końcu. – Nie ma dziewczyny ani ojca. Czy może mi pan powiedzieć, co się, do cholery, dzieje?

– Hm. Jeszcze nie miałem czasu się zastanowić. Zajmowałem się głównie tym facetem z plaży. Van Rippem.

– Rzeczywiście, co z nim?

– Jedyne, czego jesteśmy pewni, to to, że nie jesteśmy niczego pewni – Vegesack dopił kufel piwa.

– Hm – mruknęła Moreno. – Z tego, co pamiętam, to właśnie podstawa wszelkiej wiedzy.

29

Aaron Wicker z lokalnej redakcji „Westerblattu” w Lejnicach nie żywił żadnych cieplejszych uczuć do miejskiego komendanta policji.

Choć zapewne w żadnej sytuacji nie darzyłby komendanta sympatią, uważał, że akurat ma po temu dobre powody. Odkąd Vrommel na początku lat dziewięćdziesiątych podstępem dokonał przeszukania redakcji, Wicker czuł tak głęboką i szczerą odrazę do pierwszego stróża prawa w mieście, że nawet nie próbował jej ukrywać. Ani analizować.

Łobuz pozostanie łobuzem, myślał sobie. A pilnujący porządku niekoniecznie do porządnych należy.

Rzekomą przyczynę wtargnięcia stanowił anonimowy telefon na policję o podłożeniu bomby w redakcji, którą z tego powodu trzeba było przeszukać. Bomby nie znaleziono, ale Wicker od samego początku wiedział, że nikt z taką groźbą nie dzwonił. W rzeczywistości chodziło o zdobycie nazwisk informatorów „Westerblattu” do serii artykułów o nieprawidłowościach finansowych w zarządzie miasta. Od tej chwili zaufanie między czwartą władzą a siłami porządku w mieście było nie do odbudowania. Przynajmniej dopóki komendant nazywał się Vrommel.

Żadnych nazwisk w czasie tej operacji nie znaleziono, bo Wicker zdążył je usunąć, ale na samą myśl, że policja w ten sposób zlekceważyła fundamentalną zasadę wolności słowa, przechodził mu po plecach dreszcz bezsilnej wściekłości. Nadal.

A teraz znowu musiał ustąpić pola.

– Wiemy, oczywiście, kim jest ofiara – oświadczył komendant.

– Brawo – powiedział Wicker.

– Ale nie mogę, niestety, podać nazwiska.

– Dlaczego nie?

– Dlatego że jeszcze nie skontaktowaliśmy się z najbliższymi.

– Prasa ma dość szeroki zasięg. Skoro już u was nie działają telefony. No i mamy pewne rozeznanie.

– Nie wątpię. Ale telefony u nas działają. Dowodem jest, że właśnie w tej chwili rozmawiam przez telefon, chociaż mam ważniejsze sprawy na głowie. Tak czy owak, nazwiska pan nie dostanie.

– Dowiem się mimo to.

– W takim razie zabraniam je wam publikować.

– Zabrania pan? Od kiedy wprowadzono oficjalną cenzurę w tym mieście? Nie żeby mnie to dziwiło, tylko mi umknęło.

– To nie jedyna rzecz, jaka panu umknęła – skontrował komendant. – W dzisiejszych czasach pilnujemy nie tylko przestrzegania prawa. Ponieważ prasa ma kłopoty z respektowaniem własnych norm etycznych, musimy jej w tym pomagać. Muszę wracać do pracy, czy redaktor ma coś jeszcze na sercu?

Chyba tylko stan przedzawałowy, pomyślał Wicker. Nie ma się co dziwić. Rzucił słuchawką, zastanowił się przez pięć sekund i postanowił wysłać Selmę Perhovens.

Selma Perhovens była jedyną zatrudnioną na stałe dziennikarką, wprawdzie tylko na pół etatu, ale jeśli w Lejnicach – czy w ogóle w całej Europie – choćby ze dwie osoby znały nazwisko ofiary z plaży, to Selma była właściwym człowiekiem, żeby je ustalić w kilka godzin. Chyba że ją przeceniał.

Pierwsze morderstwo od szesnastu lat, a miejscowa gazeta nie znała nawet nazwiska ofiary! Szlag by trafił.

Zażył dwie tabletki na obniżenie ciśnienia i zaczął szukać jej numeru komórki.

Ewa Moreno zjadła kolację w restauracji o nazwie Chez Vladimir, obiecując sobie, że to pierwszy i ostatni raz. Przypuszczała, że taką samą decyzję podjęto troje pozostałych gości; tarta z mięsem i sałatka, które zamówiła – a dostawszy po długim czekaniu, próbowała też zjeść – nie zachęcały do kolejnych odwiedzin.

Podobnie jak wino, choć pod względem cierpkości doskonale pasowało do zakatarzonej kelnerki. Moreno dziękowała swej szczęśliwej gwieździe, że zamówiła tylko jeden kieliszek.

Z kolei, czy jutrzejszy dzień miał być również jej ostatnim dniem w Lejnicach, pozostawało kwestią otwartą.

A może jednak nie. Jechać teraz do domu? Pomyślała, wmuszając w siebie resztę kwaśnego trunku. Zostawić dwoje zaginionych i niewyjaśnione morderstwo na plaży? Czy to inspektor kryminalny Ewa Moreno zadawała sobie to pytanie? Pierwsza wolna kobieta w historii?

Nie mogła nie uśmiechnąć się na ten absurd.

Zadecyduję jutro. Dzbanek mocnej kawy do pokoju na wieczór, a potem będę tarła skronie, aż porobią się w nich dziury albo dojdę do jakiegoś rozwiązania. Nie byłoby głupio zasnąć któregoś wieczoru we własnym łóżku.

Zaczęła wypisywać nazwiska zamieszanych osób na czystej stronie w notesie:

Winnie Maas

Arnold Maager

Mikaela Lijphart

Wyglądało elegancko. Po namyśle dołożyła jeszcze jedno nazwisko.

Tim Van Rippe

Nie wydawał się mieć coś wspólnego z tą sprawą, ale jednak padł ofiarą morderstwa. Potem dopisała jeszcze dwa.

Sigrid Maas

Vera Sauger

Pozwoliła myślom płynąć swobodnie przez kilka minut i w tym czasie postawiła znaki zapytania przy Mikaeli Lijphart i Arnoldzie Maagerze oraz krzyżyk przy Timie Van Rippem. Ostatnich dwóch nazwisk nie oznaczyła w żaden sposób.

Błyskotliwa systematyka, Sherlocku, stwierdziła, próbując skupić myśli. Popiła łyk kawy, którą gospodyni przyrządziła jej niechętnie i za słoną dopłatą. Dalej!

Co wiem? Czy te nazwiska w ogóle się ze sobą łączą? Wszystkie? Niektóre z nich? Jak?

Vera Sauger nie miała oczywiście wiele wspólnego z pozostałymi – martwymi czy zaginionymi – była tylko ogniwem. Przypuszczalnym źródłem informacji, nic tajemniczego. Trzeba ją było traktować osobno.

Naraz skojarzyła, dlaczego nazwisko wydało się jej znajome. Występowało w jednym z protokołów przesłuchań, które Vegesack dał jej do przeczytania, chyba się nie myliła?

Tak, oczywiście, bez wątpienia. Nie pamiętała, w jakim kontekście, ale Vera Sauger się tam pojawiła, Moreno była teraz najzupełniej pewna, mimo że nawet lekko nie potarła skroni.

W gruncie rzeczy nie było w tym nic zaskakującego. Sigrid Maas odesłała Mikaelę do Very Sauger, a skoro ta była przesłuchiwana w związku z wydarzeniami 1983 roku, potwierdzało się tylko, że chodzi o dziewczynę, którą łączyła z Winnie taka czy inna zażyłość.

I że Sigrid Maas mówiła prawdę, przynajmniej w tej kwestii.

Przeszła do trójki na samej górze. Jeden zabity, dwoje zaginionych.

Co się stało z Mikaelą Lijphart, nadal było równie niezrozumiałe jak na początku. Moreno, nim zaczęła dywagacje na jej temat, skierowała uwagę na ojca. Jakie możliwe scenariusze istniały w jego przypadku?

Tylko dwa, jeśli się nie myliła.

Albo Arnold Maager opuścił Sidonis z własnej woli – jakaś jej resztka mu chyba została.

Albo też ktoś miał w tym swój udział. Ktoś chciał się go pozbyć.

Dlaczego? Dlaczego, do jasnej Anielki, Arnold Maager miałby komuś zagrażać?

Istniała oczywiście tylko jedna odpowiedź. Miało to związek ze starą sprawą. Maager mógł wiedzieć, co naprawdę wydarzyło się przed szesnastoma laty, a taka wiedza byłaby niebezpieczna dla… no właśnie, dla kogo?

Dla kogoś, kto maczał w tym palce czy pewnie nawet więcej.

Stop, przerwała sobie. Posuwam się za szybko. Czyste spekulacje. Czy w sumie nie było znacznie bardziej prawdopodobne, że Maager oddalił się jednak na własną rękę? Spakował przecież torbę. Powód był wprawdzie równie niejasny jak wszystko inne, ale wydawało się dość oczywiste, że miało to związek z córką. Inne bodźce, które mogłyby skłonić go do działania, w jego życiu raczej nie występowały.

Brednie, pomyślała. Co wiem o wewnętrznych przeżyciach Arnolda Maagera? O motywach innych ludzi? Nic a nic.

A może jednak? Czuła, że tak mogło być. Że po prostu ruszył szukać córki, w całkowitym zwątpieniu… jak postarzały i obłąkany król Lear w pogoni za swoją Kordelią. Przecież możliwe. Wypiła pół filiżanki kawy i potarła skronie. Zabolało przy włosach, ale oczywiście i one wyszły bez szwanku.

Nie pojawiały się nowe sensowne myśli, więc odwróciła kartkę w notesie, żeby po kolei spisać wnioski. Chwilę jej to zajęło, ale określenie „wnioski” było trochę na wyrost. Raczej terapia. Gimnastyka mózgu dla kalekiego umysłowo inspektora kryminalnego, stwierdziła. Gdy pisała, pierwsze ciężkie krople deszczu uderzyły o parapet, a w pokoju obok młoda para zaczęła się kochać.

Przez minutę czy dwie słuchała. Zarówno deszczu, jak i odgłosów miłości. Wszystko ma swój czas, westchnęła filozoficznie. Włączyła radio, żeby jej nie rozpraszały, i dolała sobie kawy. Kiedy skończyła, przeczytała zapiski i stwierdziła, że problemu nie rozwiązała.

Co się stało z Mikaelą Lijphart? Co się stało z jej ojcem?

A zwłoki na plaży? Czy w ogóle miały z tą sprawą coś wspólnego?

Jutro wieczorem porozmawiam z Verą Sauger, postanowiła Moreno. Wtedy będę wiedziała coś więcej.

Ale jeśli Mikaela do niej nie poszła, przyszło jej na myśl. Co by to oznaczało? Co wtedy?

I co miała jutro robić przez cały dzień? Plaża i kąpiel?

W deszczu? Dość rzęsistym w tej chwili. Na pewno nie powinna więcej męczyć biednego Vegesacka. Zwłaszcza że nic nie ustaliła na własną rękę mimo jego pomocy… a istniały jakieś granice. Choć z drugiej strony można się było zastanawiać, czym u diabła zajmowała się tutejsza policja.

Co więc robić? Może pogrzebać trochę w przeszłości? Wrócić do roku 1983?

Ale gdzie? Gdzie pogrzebać? Kogo popytać?

Nagle poczuła napływające ogromne zmęczenie, ale wlała w siebie jeszcze pół filiżanki kawy i mu się oparła. No, pomyślała. Kogo? Do kogo się zwrócić? Wszyscy, którzy wówczas w tym uczestniczyli, mieli jakiś zasób informacji, większy lub mniejszy, ale przydałby się ktoś z bardziej kompleksową wiedzą.

Nie zajęło jej zbyt wiele czasu znalezienie sensownego rozwiązania.

Oczywiście prasa. Lokalny dziennik. „Westerblatt”; wiedziała, jak się nazywa i gdzie mieści się redakcja, bo mijała ją kilkakrotnie w drodze na plażę.

Zadowolona z decyzji wylała resztę kawy do umywalki i położyła się. Było piętnaście po dwunastej. Uświadomiła sobie, że tego wieczoru Mikael nie próbował skontaktować się z nią ani razu.

Wspaniale, pomyślała, gasząc światło. Ale spostrzegła, że nie była to do końca szczera reakcja.

30

21 lipca 1999

Na redakcję „Westerblattu” w Lejnicach składały się dwa ciasne pokoje na Zeestraat. Ten głębiej położony stanowił właściwe miejsce pracy i dwie trzecie podłogi zajmowały w nim dwa duże biurka zwrócone ku sobie, zastawione komputerami, drukarkami, faksami, telefonami i ekspresami do kawy, a obok nich piętrzyły się stosy papierów, długopisów, notatników i wszelkich możliwych przyborów dziennikarskich. Półki uginające się pod ciężarem skoroszytów, książek i starych gazet zakrywały ściany od podłogi po sufit, a nad wszystkim zawisł amerykański wentylator, który zepsuł się latem 1977.

Drugi, przejściowy pokój wychodził na ulicę; przyjmowano tam zwykłych porządnych obywateli, którzy chcieli zamieścić ogłoszenie, opłacić prenumeratę lub poskarżyć się na jakiś tekst w gazecie.

Albo na brak jakiegoś tekstu.

Kiedy Ewa Moreno weszła do środka, zostawiając za sobą mżawkę na Zeestraat, było dwadzieścia po dziesiątej. Ciemnowłosa kobieta w jej wieku o energicznym wyglądzie stała za kontuarem, wymyślając komuś przez telefon; słuchawkę trzymała między policzkiem a barkiem, co pozwalało jej jednocześnie notować i przeglądać gazetę.

Niezła koordynacja, pomyślała Moreno. Kobieta kiwnęła jej głową i Moreno usiadła na jednym z dwóch czerwonych krzeseł, czekając, aż przynajmniej rozmowa telefoniczna dobiegnie końca.

Dobiegła po mniej więcej pół minucie, a ze swobodnego doboru słów w pożegnalnych sformułowaniach Moreno wywnioskowała, że kobiecie postronny słuchacz niespecjalnie przeszkadzał.

– Kretyn – stwierdziła po odłożeniu słuchawki. – Przepraszam za moją łacinę, słucham panią?

Moreno właściwie nie zdecydowała się, jaką taktykę ma przyjąć, ale coś w szczerym wzroku i ciętym języku powiedziało jej, że chyba najlepiej zagrać w otwarte karty. Trudno też kłamało się osobie tej samej płci i w podobnym wieku, odkryła to już wcześniej. Tej kobiecie chyba niełatwo było coś wmówić, a jeśli zrobiło się błąd na samym początku, raczej trudno było go potem naprawić.

– Ewa Moreno, inspektor kryminalny – przedstawiła się więc. – Mam nieco specyficzną prośbę. Chciałabym porozmawiać z kimś z gazety, kto zna sprawę Winnie Maas z 1983 roku… i mógłby mi poświęcić chwilę.

Kobieta uniosła brwi i wciągnęła policzki, sygnalizując krótki namysł.

– To dobrze pani trafiła. Selma Perhovens. Miło mi.

Wyciągnęła rękę nad kontuarem i uścisnęły sobie dłonie.

– Czyli policjantka?

– Na urlopie, nie na służbie.

– Brzmi tajemniczo – stwierdziła Selma Perhovens. – Osobiście potrzebowałabym jednej drobnej informacji od policji. Gdyby mogła mi jej pani udzielić, dobiłybyśmy chyba owocnego targu?

– Dlaczego nie? Czego chce się pani dowiedzieć?

– Hm. Szef kazał mi ustalić, jak nazywa się pewien nieboszczyk, którego znaleziono w poniedziałek zakopanego na plaży. Zna pani nazwisko?

– Oczywiście – oświadczyła Moreno.

Selmie Perhovens opadła szczęka, ale zaraz wróciła na swoje miejsce.

– Jasny gwint…

– Jestem wprawdzie tutaj incognito – wyjaśniła Moreno – ale wprowadzono mnie w to i owo.

– To ci dopiero – Selma Perhovens wyszła pośpiesznie zza kontuaru. – Myślę, że chwilowo zamkniemy redakcję.

Spuściła roletę na mleczną szybę drzwi i przekręciła klucz. Ujęła Moreno zdecydowanie za ramię i wprowadziła do drugiego pokoju.

– Proszę usiąść.

Moreno, zanim to zrobiła, ściągnęła ze wskazanego krzesła stertę gazet, puszkę po coca-coli oraz do połowy pełną torebkę cukierków. Selma Perhovens usiadła naprzeciwko, opierając brodę na knykciach.

– Skąd mam wiedzieć, że nie podszywa się pani pod policjantkę? Moreno pokazała legitymację.

– W porządku. Proszę mi wybaczyć podejrzliwość wobec bliźnich. Zawodowa skaza. Powinnam polegać trochę więcej na swojej intuicji.

Uśmiechnęła się. Moreno odwzajemniła uśmiech.

– Prostoduszność nie jest zaletą w naszych czasach – powiedziała. – Wyłuszczę najpierw swoją sprawę, a potem podam pani nazwisko. Zgoda?

– Uczciwy układ – stwierdziła Selma Perhovens. – Kawy?

– Chętnie.

Opowiedziała od samego początku. Od podróży pociągiem i spotkania z płaczącą Mikaelą Lijphart aż po mało udaną próbę analizy poprzedniego wieczoru w pensjonacie. Nie wspomniała jedynie o Franzu Lampem-Leermannie i Mikaelu Bau, ponieważ niewiele ich z tą sprawą łączyło, a jeszcze mniej ze sobą nawzajem – rekapitulacja zajęła niecały kwadrans. Selma Perhovens nie przerwała jej ani razu, ale zdążyła wypić dwie i pół filiżanki kawy i nagryzmolić cztery pełne strony w notatniku.

– Niezły numer – skomentowała, kiedy Moreno skończyła. – Tak, chyba trafiła pani do właściwej osoby. Odbywałam staż w czasie procesu Maagera… miałam nie więcej niż dziewiętnaście lat, ale przez cały tydzień śledziłam rozprawę. Nie pisałam oczywiście do gazety, to robił Wicker, ale ten wyzyskiwacz kazał mi codziennie pisać próbne sprawozdania. Stąd dobrze pamiętam tę historię, niezbyt przyjemna.

– Już się zorientowałam.

– Poza tym… – Selma Perhovens zawahała się nieco. – Poza tym miałam pewne wątpliwości co do przebiegu tej imprezy, ale rozprawa szła jak po maśle, a ja w tamtych czasach byłam żółtodziobem.

Moreno poczuła, że coś w niej drgnęło.

– Wątpliwości? Jakie wątpliwości?

– Niestety, żadnych konkretnych, ale robiło to na mnie wrażenie sztafażu. Teatru. Sztuka o procesie napisana na długo przed jego rozpoczęciem. Dziewczyna nie żyła, mordercę znaleziono, jak trzymał ją martwą na kolanach. Z miejsca stracił rozum, a w oczach ludzi był winien jak mało kto. Nauczyciel wpędza dziewczynę w ciążę, a potem ją zabija! Tego lata nie mieliśmy najmniejszych problemów ze sprzedażą gazety.

– Jak go broniono? Jaką linię obrony przyjął adwokat?

– Psychicznie chory.

– Psychicznie chory?

– Tak. Niepoczytalny. Inna taktyka nie wchodziła w grę. Adwokat nazywał się Korring. Maager przyznał się poprzez niego, sam przez cały proces nie odezwał się chyba ani słowem.

Moreno zastanawiała się przez chwilę.

– A co skłoniło panią do przypuszczenia, że sprawa może nie była tak jednoznaczna, na jaką wyglądała? Bo takie właśnie odniosła pani wrażenie?

Selma Perhovens wzruszyła ramionami.

– Nie wiem. Może po prostu moja młodzieńcza buntowniczość. Nie przepadałam za ugodowością, nadal nie przepadam. Bardziej wierzę w siłę antagonizmów. Olać to, zastanawia mnie, co wynika z pani opowieści. Co do cholery stało się z tą biedną dziewczyną?

– No właśnie szukam pomocy, żeby to ustalić – westchnęła Moreno. – Rozmyślam o tym od ładnych paru dni i jedyne, do czego doszłam, to to, że musi istnieć jakieś powiązanie z przeszłością. Coś chorego w tej starej historii, nie do końca wyjaśnione… Mikaela Lijphart rozmawia z ojcem po raz pierwszy od szesnastu lat. Mordercą przez duże M. Potem w Lejnicach odszukuje różne osoby… tak, sądzę, że nie poprzestała na jednej. Potem znika.

– A potem znika jej ojciec. Ja się pochlastam, żeśmy o tym nie napisali. Tak, wiem, dawaliśmy komunikat o zaginięciu dziewczyny, ale nic o tych wydarzeniach.

– Dobrze wam się układa współpraca z policją? – spytała ostrożnie Moreno.

Selma Perhovens parsknęła śmiechem.

– Dobrze? Prowadzimy wojnę pozycyjną, przy której front zachodni się chowa.

– Rozumiem. Vrommel?

– Vrommel – potwierdziła Selma Perhovens, a w jej oczach pojawił się cień bezsilności.

Ktoś zapukał ostrożnie w szybę drzwi wejściowych, ale zbyła to prychnięciem. Moreno skorzystała z okazji, żeby zmienić temat.

– Czy Maager miał w tym czasie jakieś wsparcie? Z czyjejkolwiek strony? Czy podejrzewano na przykład kogoś innego?

Selma Perhovens, zastanawiając się, włożyła długopis do ust.

– Z tego, co pamiętam, to nie. Miał przeciwko sobie każdego mieszkańca tej dziury. Dosłownie każdego.

Moreno kiwnęła głową.

– W innym społeczeństwie zostałby zlinczowany, głowę daję.

– Rozumiem.

Nie po raz pierwszy Moreno słyszała komentarz w tym stylu i zadała sobie pytanie, jak sama by się zachowała. W takiej atmosferze, jaka musiała panować. Najlepiej może tego nie roztrząsać. Oczywiście przyjemnie było wierzyć, że nigdy nie wzięłoby się udziału w linczu, że w każdej sytuacji zachowałoby się trzeźwy osąd i nie uległo presji tłumu.

– Co właściwie usiłuje pani sobie wmówić? – zapytała Selma Perhovens po krótkiej przerwie. – Że mordercą jest ktoś inny? Niech pani sobie to wybije z głowy, to niemożliwe. Trzymał przecież do cholery trupa w ramionach i płakał.

Moreno westchnęła.

– Sama nie mogła skoczyć?

– Dlaczego w takim razie miał się przyznawać?

Dobre pytanie, pomyślała Moreno. Ale wcale nie nowe.

– Kto był lekarzem? – zapytała, nie wiedząc właściwie po co. – Który robił sekcję.

– DeHaavelaar. Stary deHaavelaar zajmował się wówczas wszystkim. Porody, choroby i sekcje. Brał się chyba nawet za weterynarię. Tak, jego opinia była wiążąca. Ostateczna jak słowa Pisma Świętego. Chociaż w sądzie się nie pojawił, nie musiał.

– Nie musiał? – zdziwiła się Moreno. – Dlaczego?

Selma Perhovens rozłożyła ręce.

– Nie wiem. Jego orzeczenie zostało tylko odczytane. Zdaje się, że przez sędziego prowadzącego rozprawę. DeHaavelaar był chyba zajęty gdzie indziej.

Cień domysłu przesunął się Moreno po głowie. Jakby od lewej do prawej, i właśnie ta osobliwość – że odnotowała kierunek – sprawiła, że treść domysłu umknęła. Przynajmniej tak to wyglądało. Litera z alfabetu, którego nigdy się nie nauczyła. Dziwne.

A zaraz potem równie przelotny obraz komisarza Van Veeterena patrzącego na nią zza biurka. Czy raczej wbijającego w nią oczy. Dziwne, pomyślała. Czy nie jestem trochę za młoda, żeby puszczały mi naczynia krwionośne w mózgu?

– Rozumiem – wzięła głęboki oddech. – Czy jest jeszcze w mieście?

– DeHaavelaar? Tak, i w mieście, i przy życiu. Zbliża się do osiemdziesiątki, jeśli się nie mylę, ale drepcze po ulicach i sadzi cynizmami. Dlaczego pani pyta?

– Nie wiem – przyznała Moreno. – Coś mi przeleciało.

Selma Perhovens trochę zbita z tropu patrzyła na nią przez kilka sekund. Potem uderzyła otwartą dłonią w notes.

– Zamierzam o tym napisać, ma pani coś przeciwko temu?

Moreno potrząsnęła głową.

– A propos – przypomniała sobie Selma Perhovens. – Miałyśmy mały układ. Ten chłopaczek na plaży, jak się nazywa?

– Aha, prawda. Van Rippe. Tim Van Rippe.

Selma Perhovens znowu zmarszczyła czoło.

– Van Rippe? Brzmi znajomo… nie, chyba jednak nie wiem, kto to jest. Jest pani pewna?

– Sądzi pani, że podałabym dziennikarzowi nieprawdziwe nazwisko zamordowanego?

– Sorry. Zapomniałam, że nie rozmawiam z miejscową policyjną mafią. Co powie pani na lunch, tak zmieniając temat? Może coś nam przyjdzie do głowy, jak uzupełnimy proteiny?

Moreno spojrzała na zegarek.

– Nie zaszkodzi spróbować – zgodziła się.

Były lekarz miejski Emil deHaavelaar mieszkał na Riipvej, w dużym patrycjuszowskim domu wśród wydm. Ale odmówił tam przyjęcia Ewy Moreno, nawet – jak twierdziła – z drobną sprawą. Mógł ewentualnie zamienić z nią kilka słów w Café Thurm, po południu po wizycie u dentysty, gdyż wybierał się na usunięcie kamienia.

O czwartej, jeśli jej pasuje. Moreno zgodziła się, kończąc rozmowę, i wróciła do lunchu z Selmą Perhovens.

– Tetryk? – zapytała.

– Arystokrata – odparła Selma. – Ostatni, jeśli wierzyć jego słowom. Przeprowadzałam z nim wywiad przed kilkoma laty, kiedy wydał książkę. O swoich czterech dekadach w roli eskulapa w tym mieście, taki właśnie był tytuł. Przez lupę eskulapa. Straszna szmira, musiałam ją przeczytać. Ocierała się o biologię rasową. Nieważne, mieszka sam z gosposią i dwoma chartami. Dwanaście pokoi i kort tenisowy, nie, zdecydowanie nie mój typ. A ty, jak długo zostaniesz? Aż wszystko wyjaśnisz?

Moreno wzruszyła ramionami.

– Chciałam jutro jechać do domu. Porozmawiam tylko z tą Verą Sauger. Jeśli wróci dziś wieczorem. Właściwie nie wiem, dlaczego w tym grzebię. Nie mogę też w nieskończoność mieszkać w pensjonacie. Policyjna pensja nie pozwala raczej na ekstra wydatki. Nawet na „Dombrowskiego”.

Selma przybrała ponury uśmiech clowna.

– No proszę; muszę przyznać, że pieniądze to też chyba moja największa nieodwzajemniona miłość. Ciągle zawodzą, nigdy ich nie ma, gdy są potrzebne. Możesz nocować u mnie, jeśli zdecydujesz się zostać dłużej. Mówię poważnie. Mam jedenastoletnią córkę, ale żadnego faceta, który by przeszkadzał, dostaniesz osobny pokój.

– Dziękuję – Moreno poczuła nagle gorącą sympatię do tej energicznej dziennikarki. – Zobaczymy, jak jutro będzie wyglądała sytuacja.

Selma dała jej wizytówkę i spojrzała na zegarek.

– O Jezu! Spóźnię się na premiowanie ogierów w Moogensball. Muszę lecieć!

Po jej odejściu Moreno została chwilę przy stoliku, zastanawiając się, czy nie zadzwonić do Vegesacka. Tylko żeby zapytać o bieżącą sytuację.

Po głębokim namyśle postanowiła przesunąć to na wieczór.

Doktor deHaavelaar zamówił koniak i szklankę mleka. Ona sama zadowoliła się cappuccino.

– Dla równowagi – wyjaśnił doktor, kiedy kelner przyszedł z tacą. – Równowaga organizmu jest wszystkim, o co należy dbać, żeby dożyć setki.

Nie wątpiła ani przez chwilę, że Emil deHaavelaar dożyje setki. Brakowało mu wprawdzie jeszcze dwudziestu lat, ale przypominał dobrze ubranego niedźwiedzia grizzly. Szeroki w ramionach, rosły, o wyglądzie kapryśnego gwiazdora. Włosy miał siwe, ale gęste, zaczesane do tyłu, wąs równie bujny i wypielęgnowany, a cera świadczyła o dostatecznie wielu godzinach spędzonych na słońcu wśród wydm, żeby mógł przeżyć jeszcze niejedną zimę. Moreno przypomniała sobie, że Selma Perhovens użyła słowa „drepcze” i zastanawiała się dlaczego.

– Jeśli istnieje powód, żeby tak długo znosić ten miszmasz – dodał, obracając w palcach kieliszek.

– Tak, można się nad tym zastanawiać.

– O co chciała pani zapytać?

Moreno zawahała się przez sekundę.

– O Winnie Maas.

DeHaavelaar odstawił z trzaskiem kieliszek. Źle zaczęłam, pomyślała Moreno. Szkoda.

– Kim pani jest?

– Ewa Moreno. Mówiłam przez telefon. Inspektor kryminalny.

– Mogę zobaczyć pani legitymację?

Moreno wyciągnęła dokument. DeHaavelaar nałożył okulary w bardzo cienkich i zapewne bardzo drogich oprawkach i dokładnie mu się przyjrzał. Potem zwrócił legitymację i zdjął okulary.

– Czy komendant o tym wie?

Znowu zastanowiła się przez sekundę.

– Nie.

DeHaavelaar wychylił koniak jednym haustem. Popił mlekiem, opróżniając szklankę do połowy. Moreno pociągnęła łyk kawy, czekając.

– A co, do cholery, skłania panią, żeby rozgrzebywać historię sprzed dwudziestu lat?

– Sprzed szesnastu – poprawiła Moreno. – Chciałam tylko zadać kilka pytań. Dlaczego jest pan taki wzburzony?

DeHaavelaar przechylił się przez stół.

– Nie jestem wzburzony – warknął. – Jestem wściekły. Nie jest pani nawet stąd, nie ma o niczym pojęcia i nie odpowiem na ani jedno pytanie. Za to powiadomię komendanta.

Wstał, przesunął kciukiem i palcem wskazującym po wąsach i wyszedł z kawiarni.

O cholera, pomyślała Moreno. Czy Selma nazwała go arystokratą?

31

Późnym popołudniem i przed wieczorem zaczęła dopadać ją chandra.

Może przyszła razem z ulewnymi deszczami, które nieprzerwanie nadciągały z południowego zachodu. Moreno, leżąc na niewygodnym łóżku w pensjonacie, usiłowała czytać, ale nie mogła skupić myśli na niczym, co nie łączyło się z Mikaelą Lijphart.

Czy z nią samą.

Co ja tutaj robię? zastanawiała się. Czym się zajmuję? Inspektor policji na urlopie! Czy mechanik poświęcałby swój ciężko zasłużony urlop, żeby naprawiać za darmo samochody? Mam nie po kolei.

Zadzwoniła do Clary Mietens, ale powierniczki nadal nie było w domu. Zadzwoniła do komisariatu, ale aspirant Vegesack wyjechał służbowo. Zadzwoniła na pogodynkę i dowiedziała się, że w kolejce nad Atlantykiem czekają dalsze ulewy.

Super, pomyślała inspektor Moreno i wróciła po raz czwarty do czytania tej samej strony.

O siódmej wybrała pierwszy raz numer do Very Sauger. Nikt nie odebrał. Spróbowała znowu po półgodzinie, a potem w takich samych odstępach czasu przez cały wieczór.

Po próbie o wpół do dziewiątej rozważała przez chwilę wyjście na kolację, ale zrezygnowała. Wczorajsza nie najlepsza tarta nie zachęcała do powtórki. Moreno zrobiła więc dwieście brzuszków i czterdzieści pompek, a stojąc pod prysznicem dwie godziny później, zastanawiała się, co, na Boga, mogło do tego stopnia wytrącić z równowagi doktora deHaavelaara.

Nie znalazła żadnego wyjaśnienia. Trudno się dziwić; uznała, że takowego nie jest w stanie znaleźć. Nie było sensu wyciągać wniosków z tak niepełnych danych. Szukanie śladów w grzęzawisku? Beznadziejna sprawa. Nawet dla zdezorientowanego inspektora powinno być to oczywiste.

A osierndziesięciolatkowie nie zawsze kierowali się logiką, nawet ci o wyglądzie grizzly, niedrepczący ani trochę.

Ostatni raz, pomyślała, wybierając numer Very Sauger kilka minut po jedenastej. Jeśli nie odbierze, rezygnuję.

Ktoś podniósł słuchawkę po trzech sygnałach.

– Vera Sauger.

Dzięki, pomyślała Moreno. Bądź tak miła i pozwól mi ze sobą porozmawiać. Mimo późnej godziny.

A jakbyś jeszcze miała coś do powiedzenia…

Vera Sauger również była niezamężną kobietą w wieku Moreno.

Czy za dziesięć lat będą jeszcze w Europie dzieci, pomyślała Moreno, wchodząc do mieszkania przy Lindenstraat. Czy też kobiety chcą porzucić macierzyństwo? Jak to powiedział Mikael? „Obejmować zimny głaz wolności?”

Otrząsnęła się z niechcianych pytań, siadając przy kuchennym stole, na którym przyjaciółka Winnie postawiła herbatę i brunatne ciasteczka przypominające sutki. Nie było przeszkód, żeby przyszła z wizytą, mimo że zbliżała się północ, a gospodyni wydawała się potrzebować snu po pięciu dniach na wyspach. Kiedy Moreno wymieniła przez telefon nazwisko Mikaeli Lijphart, Vera Sauger natychmiast jej przerwała, zapraszając do siebie.

Wyjaśniła, że woli mieć kontakt wzrokowy z rozmówcą. Moreno też wolała.

– Czyli nadal jest zaginiona? – zapytała Vera Sauger, kiedy nalała herbatę do żółtych filiżanek z dużymi niebieskimi sercami. Jak domyślała się Moreno, z jakiegoś szwedzkiego supermarketu.

– Pani o tym wie?

Vera Sauger spojrzała na nią zdziwiona.

– Oczywiście, że wiem. Dlaczego pani pyta? Kim pani właściwie jest?

Moreno pokazała legitymację, zastanawiając się, po raz który tego długiego dnia. Trzeci, jeśli dobrze policzyła.

– Jest pani nowa w mieście? Nie widywałam pani. Nie żebym miała często do czynienia z policją…

– Jestem z Maardam. Przyjechałam tu tylko na urlop. Ale spotkałam tę dziewczynę przed jej zaginięciem.

Vera Sauger kiwnęła lekko głową.

– I nie współpracuje pani z tutejszą policją?

– Trochę. Dlaczego pani pyta?

Vera Sauger mieszała powoli herbatę, wyglądając na jeszcze bardziej zdumioną.

– Bo pani zapytała, czy wiem o zaginięciu Mikaeli.

– No więc?

– Jasne, że wiem. Przecież zgłosiłam się do komisariatu przed wyjazdem na Werkeney.

Moreno przez dwie sekundy nic nie rozumiała. Potem przypomniała sobie, że Vegesack coś wspominał przed kilkoma dniami.

Po pierwszym komunikacie zgłosiła się jakaś kobieta, ale nic z tego nie wynikło. Czy nie to właśnie powiedział?

Tak, chyba dobrze pamiętała. Jedna z Lejnic i jedna z Frigge. Czyżby tą z Lejnic miała być właśnie Vera Sauger, która siedziała teraz naprzeciw niej, jedząc ciastko?

Nagle miała wrażenie, jakby w jej głowie nastąpiło dość potężne zwarcie. Jedyną w miarę pewną rzeczą wydawało się to, że coś się nie zgadza.

Także poza jej głową.

– Um… musiało mi umknąć – próbowała uśmiechnąć się przepraszająco. – Co pani zgłosiła?

Vera Sauger skończyła jeść ciastko, wsunęła blond kosmyk za prawe ucho i dopiero wtedy odpowiedziała.

– Zgłosiłam, oczywiście, że tu była. Wydaje mi się dziwne, że pani o tym nie wie.

– Zgłosiła pani, że Mikaela Lijphart panią odwiedziła? – zapytała Moreno. – To chce pani powiedzieć?

– Dokładnie to.

– Że rozmawiała z nią pani w niedzielę przed… przed dziesięcioma dniami?

– Tak.

Moreno milczała, podczas gdy pytanie krystalizowało się w jej głowie. Chwilę to zajęło.

– A kto panią przyjął?

– Kto? Komendant, naturalnie. Vrommel.

– Rozumiem – powiedziała Moreno.

Co nie do końca odpowiadało prawdzie, ale nie miało to większego znaczenia. Teraz ważniejsze było ustalenie dalszych faktów.

– Kiedy Mikaela przyszła do pani, o czym chciała rozmawiać?

– Oczywiście o swoim ojcu. O tym, co się stało szesnaście lat temu. Niedawno się dowiedziała.

– Słyszałam – przytaknęła Moreno. – A czego chciała się dowiedzieć od pani?

Vera Sauger znowu się zawahała.

– Właściwie to nie wiem. Była trochę tajemnicza, nie rozmawiałyśmy długo. Dostała moje nazwisko od mamy Winnie. Sprawiała wrażenie, jakby… jakby wierzyła, że jej tata jest niewinny. Nie powiedziała tego wprost, ale tak to odebrałam. Spotkała się z nim dzień wcześniej. W sobotę. Na pewno rozmowa była trudna… dla obojga.

– Arnold Maager miałby powiedzieć swojej córce, że nie zabił Winnie Maas?

– Pewna nie jestem, bo tylko to zasugerowała. Choć nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby jej tak powiedział… żeby pokazać się w trochę lepszym świetle. Myślałam o tym później.

– Moreno rozważała przez chwilę.

– Byłam przecież na tej cholernej imprezie u Gollumsena – ciągnęła Vera Sauger. – I byłam przyjaciółką Winnie. Choć nie tak bliską, jak sądzi jej mama. Może, jak byłyśmy młodsze, ale nie wtedy. Niejako odsunęłyśmy się od siebie.

– Zdarza się – zauważyła Moreno. – Czy Mikaela nie chciała się dowiedzieć czegoś bardziej konkretnego? Powiedzmy, żeby wyrobić sobie pogląd na sytuację?

Vera Sauger zastanawiała się, biorąc następne ciasteczko.

– Pytała o chłopaków. Z kim Winnie chodziła przed imprezą z Maagerem.

– Dlaczego akurat o to?

– Nie mam pojęcia. Nie rozmawiałyśmy dłużej niż piętnaście, dwadzieścia minut. Trochę się śpieszyłam.

– Ale podała jej pani nazwiska?

– Tak.

– Jakie?

Vera Sauger znowu się zastanowiła.

– Claus Bitowski – powiedziała. – I Tim Van Rippe.

Загрузка...