Kiedy ponownie mijał szkołę, powiało od morza; zatrzymał się.
Nie potrafił rozstrzygnąć, czy za sprawą wiatru, czy oświetlonej tablicy informacyjnej z nazwą szkoły i wyraźnie zaznaczonymi poszczególnymi budynkami. W każdym razie przystanął, patrząc na tablicę, i coś w nim drgnęło. Może jakieś niejasne poczucie bezpieczeństwa. Jego miejsce pracy. Odludne jak pustynia w letnią noc o wpół do drugiej, ale jednak?
Opadł na jedną z kamiennych ławek stojących wzdłuż sali gimnastycznej. Łokcie na kolanach, głowa w dłoniach.
Co mam zrobić? Pomyślał. Co teraz będzie? Dlaczego tutaj siedzę? Cholera, cholera, cholera…
Spostrzegł, że przepływają przez niego wyłącznie słowa. Nie myśli. Nie plany działania. Tylko bezsensowna litania pytań i desperackich zawołań unosząca się nad przepaścią, do której za nic w świecie nie mógł zajrzeć, bał się zajrzeć – bezładne słowa, które służyły tylko temu, żeby odepchnąć wszystko inne. Odepchnąć, utrzymać z dala. Tak właśnie. Uświadomił sobie, że traci rozum.
Do domu? Do Mikaeli? Po co? Dlaczego się tutaj zatrzymałem? Dlaczego nie biegnę na wiadukt, żeby spojrzeć jej w oczy? Komu? O kim pomyślałem? O Winnie? Czy o Sigrid? Straciłem wszystko. Nigdy tu nie wrócę… ani do Mikaeli, ani do Sigrid, ani do szkoły. Straciłem. Właśnie teraz wszystko straciłem… tracę teraz wszystko na tej pieprzonej ławce przed tą pieprzoną salą gimnastyczną. Byłem tego świadom, wiedziałem od tamtej przeklętej nocy, dlaczego nic nie zrobiłem, co zrobię, jak będzie za późno? Idioto, już jest za późno. Ty idioto. Już jest za późno…
Wstał. Cicho! Nakazał myślom. Cicho! Wziął głęboki oddech, próbując skoncentrować się ostatni raz. Ostatni raz? Jaki ostatni raz?
Ponownie poszedł w stronę wiaduktu. Czy ona jeszcze tam będzie? Czy one tam jeszcze są? Czy to tam pobiegła Sigrid? Musiało już minąć z pół godziny.
Przyśpieszył kroku. Przeciął Birkenerstraat na wysokości cmentarza i skręcił w Emserweg. I właśnie wtedy, gdy minął sklep papierniczy Dorffa na rogu i znalazł się na Dorfflenerstraat – właśnie wtedy ją zobaczył.
Przeszła koło oświetlonego wejścia na stadion po drugiej stronie ulicy. Szła szybkim krokiem. Energicznym i zdecydowanym. Jego żona, Sigrid. Nie zauważyła go, a on stłumił w sobie chęć, by ją zawołać. Zatrzymał się pod markizą sklepu, dopóki nie zniknęła mu z oczu. Była tam, pomyślał. Była na wiadukcie i spotkała się z Winnie.
Przeciął pośpiesznie Dorfflenerstraat, minął stadion i dotarł do torów. Kiedy okrążył browar, miał wiadukt w polu widzenia.
Ale w znacznej odległości. Nie mógł dostrzec, czy na górze ktoś stoi. Czekała na niego? Zwolnił kroku. Co, cholera, miał powiedzieć? Zrobić? Na co liczyła? Zrujnowała mu życie. Zniszczyła go, mówiąc o tym jego żonie… spojrzał na zegarek… trzydzieści pięć minut temu. Nie więcej. Od telefonu minęło trochę ponad pół godziny. Czego, do cholery, chciała teraz?
W ciąży? Była w ciąży, z nim. Pamiętał, co powiedziała tamtej nocy. „Niech się pan nie boi, profesorze… proszę się nie bać, biorę pigułki!”
Powiedziała: „profesorze”. W czasie samego aktu, w czasie pieprzenia się użyła tego słowa.
Pigułki? Akurat brała jakieś pigułki!
Zaczął wchodzić po długim łuku, zastanawiając się, co zakrawało na idiotyzm, czy ona nie chce się z nim ponownie przespać. Świńska myśl, która pewnie odsłaniała prawdę o nim samym. Przypuszczalnie diagnoza, że traci zmysły, była trafna. Jestem świnią, pomyślał. Świnia, świnia, świnia! Niemal słyszał, jak Sigrid wymawia te słowa… Przespać się z Winnie Maas? Znowu? Żeby go ujeżdżała, posuwać ją, aż będzie jęczała z rozkoszy, żeby mu obciągnęła, masować jej sztywną, błyszczącą małą łechtaczkę, aż zacznie krzyczeć… co mu do cholery chodziło po głowie? Mózg pracował jak samochód na zbyt niskim biegu. Co się dzieje z moją głową, pomyślał. Przecież Winnie tam nie ma. Przecież Winnie tam nie było.
Na wiadukcie pusto. Żadnego człowieka, żadnej kurewki Winnie Maas ani nikogo innego. Przystanął, rozejrzał się wokół. Na północ i na południe. Z góry miał dobry widok. Całe miasto znajdowało się w zasięgu wzroku, ulice, place, oba kościoły, plaża i port z osłoniętym wejściem i betonowym falochronem. Zagajnik za boiskiem piłkarskim. Pirs Frieder i latarnia morska Gordona całkiem na południu… wszystko spowite bladym mrokiem letniej nocy.
Spojrzał w dół. Powiódł wzrokiem wzdłuż torów od stacji. Zobaczył, że coś tam leży. Tuż przy prawym torze, nieco w bok od tego punktu, gdzie sam stał. Mrok nie był zbyt gęsty, poza tym latarnia rzucała brudnożółte światło na ulicę i nasyp kolejowy właśnie w tamtym miejscu.
Coś tam leżało. Coś białego, trochę niebieskawego, trochę cielistego…
Potrzebował całej sekundy, żeby zrozumieć, co to jest.
I kolejnej, żeby zrozumieć, kto to jest.
Aspirant Vegesack przeżegnał się i wszedł do środka.
Komendant Vrommel, leżąc przed biurkiem, ćwiczył wymachy nóg.
– Moment, aspirancie.
Vegesack przysiadł na krześle, obserwując swojego szefa. Wymachy wymagały chyba nieco wysiłku, gdyż Vrommel stękał jak wyrzucony na brzeg mors, a jego łysa czaszka lśniła jak czerwone światło na skrzyżowaniu. Kiedy skończył, przez chwilę leżał wyciągnięty na podłodze, dochodząc do siebie. Potem podniósł się i usiadł za biurkiem.
– Jutro idziecie na urlop?
Vegesack skinął głową.
– Tak, jutro.
– Pogoda niespecjalna.
– Nie.
– Lepsza w zeszłym tygodniu.
– Tak.
Vrommel wyciągnął szufladę. Sięgnął po papierowy ręcznik i wytarł czoło i czaszkę.
– Ta sprawa Van Rippego. Czas, żebyśmy trochę podsumowali.
– Umarzamy? – zapytał Vegesack.
– Nie umarza się tak sobie śledztwa w sprawie morderstwa. Powiedziałem: „podsumowali”. Skomplikowana sprawa, do niczego nie doszliśmy. Zgadza się?
– Tak.
– Sprawa przestaje być priorytetowa. Minęły trzy tygodnie. Od tej chwili prowadzimy rutynowe śledztwo.
– Rozumiem.
– Potrzebne mi zestawienie. Coś w rodzaju raportu o dotychczasowych ustaleniach. Planuję jutro przed południem małą konferencję prasową. No i górze muszę złożyć jakieś sprawozdanie. Te harcerzyki z Wallburga nie zdały się na wiele.
– Nie.
Vrommel odchrząknął.
– Jak napiszecie zestawienie, położycie mi je na biurku przed wyjściem. Macie na to cały dzień.
Vegesack kiwnął głową.
– Tylko bez rozwodzenia się. Suche fakty. Po zwięzłości poznać mistrza.
Vegesack zaczął wstawać.
– Czy coś jeszcze?
– To bym powiedział. Czyli na moim biurku. Przyjemnego urlopu i dbajcie o formę.
– Dziękuję – aspirant Vegesack wyszedł z gabinetu.
Moreno obudziła się i spojrzała na zegarek.
Za dziesięć dwunasta.
Uświadomiła sobie, że leży we własnym łóżku i mimo późnej pory nie spała więcej niż dziewięć godzin. Próbowała wyczuć, czy został jej jakiś mięsień, który nie sprawiał bólu, ale nie znalazła ani jednego.
Czuję się, jakbym miała dziewięćdziesiąt lat. To ma być zdrowe?
Położyła się spać przed trzecią. Dotarła do domu punkt druga, ale miała na tyle rozsądku, żeby przed pójściem do łóżka wziąć gorącą kąpiel. Gdyby tego nie zrobiła, przypuszczalnie teraz nie byłaby w stanie się poruszyć. Ostatni etap wycieczki rowerowej z Clarą Mietens wyniósł siedemdziesiąt pięć kilometrów pod wiatr, z czego końcowe trzydzieści w deszczu. Planowały wyjechać nieco wcześniej, niż rzeczywiście wyjechały, a przyjemny wschodni wiatr miał im wiać w plecy, gdy, patrząc na zachodzące słońce, wjeżdżałyby do Maardam. Tak było w zamyśle.
Wschodni wiatr, pomyślała Moreno, siadając ostrożnie na brzegu łóżka. Czy w tym mieście kiedykolwiek wiał wschodni wiatr? Gdy rozstawały się na Zwille za piętnaście druga, Clara przyrzekła święcie, że jeśli zdoła jeszcze kiedyś wstać, pierwsze, co zrobi, to obciąży kotwicą swój przeklęty rower (z sześcioma przerzutkami, dwie działały), wrzuci go do Langgraacht i odśpiewa psalm.
Chociaż poza tym – czyli nie licząc finału – nie było najgorzej. Osiem wspaniałych dni wypełnionych obozowaniem, kąpielami, rozmowami i jazdą na rowerze (ale nie pod wiatr i nie w deszczu), a także leniuchowaniem w dziewiczym Sorbinowie. Czerwony namiot Clary był nowy, łatwo się go rozstawiało. Pogoda piękna. Aż do wczoraj.
Poszła do łazienki wziąć prysznic. Po dziesięciu minutach zaczęła odzyskiwać wrażenie, że ciało należy do niej. Wraz z tym jej myśli skierowały się w inną stronę.
Co było oczywiście nie do uniknięcia. Czas wrócić do rzeczywistości. Najwyższy czas.
Nałożyła podomkę i sięgnęła po pocztę. Rachunki, reklamy, cztery widokówki i wyciąg z konta. Niewątpliwie interesujące.
Potem odsłuchała wiadomości. Po dogłębnym namyśle nie wzięła ze sobą komórki na Tour de Sorbinowo, więc trochę powinno być nagranych.
Rzeczywiście było. Takich i innych; na przykład dwa radosne pozdrowienia od Mikaela i wiadomość od mamy, że właśnie wyjeżdżają na lotnisko (zapewne z ojcem, chyba że w czasie jej nieobecności zdarzyło się coś szokująco zdumiewającego), bo wybierają się na Florydę i nie wrócą przed końcem sierpnia.
Na wypadek, gdyby próbowała się z nimi skontaktować i zastanawiała się, gdzie są.
Razem jedenaście wiadomości, podał chłodny kobiecy głos z taśmy.
Ale żadnej od Baasteuwela.
Nic od Vegesacka ani Kohlera. Nic od Münstera.
Nawet Selma Perhovens się nie odezwała.
No tak, pomyślała Moreno, wychodząc po bułki na śniadanie. Nie należy przeceniać własnej osoby.
O wpół do siódmej wieczorem udało się jej wreszcie złapać Baasteuwela.
– Aha, wróciłaś już do domu? – stwierdził.
– Wczoraj. Myślałam, że zadzwonisz.
– Dzwoniłem, ale nie lubię się nagrywać.
– Tak? No i co?
Baasteuwel zrobił przerwę.
– Zawiesiliśmy sprawę.
– Zawiesiliście?
– Tak. Doszliśmy z Kohlerem do wniosku, że tak będzie najlepiej. Teraz mam urlop.
Przez świadomość Moreno przemknął błysk całkowitego niezrozumienia.
– Co ty do cholery mówisz? A Vrommel? Twierdziłeś, że to tylko kwestia czasu.
Słyszała, jak Baasteuwel zapala papierosa.
– Posłuchaj. Musisz mi uwierzyć. Nie dało się dopaść tego łobuza. Kohler i ja byliśmy zgodni, że nie ma co grzebać. Vegesack zresztą też. Nie ma żadnych punktów zaczepienia ani powodu, żeby dalej to ciągnąć. Nie w tej sytuacji.
– W jakiej sytuacji? Co masz na myśli? Nic z tego nie rozumiem.
– Zdarza się. W każdym razie tak wyszło. Przyznałabyś mi rację, znając szczegóły.
– Szczegóły? Jakie szczegóły?
– No trochę ich jest. Zapewniam cię, że to najlepsze rozwiązanie. Wyszło jak wyszło, tak bywa w niektórych sprawach, powinnaś to wiedzieć.
Myśli kłębiły się w głowie Moreno, uszczypnęła się dwa razy w ramię, żeby sprawdzić, czy nie śni.
– Zaklinałeś się, że wsadzisz Vrommla – przypomniała ze złością. – Zaginęła niewinna dziewczyna i zamordowano mężczyznę. Zostałeś policjantem, żeby mieć możliwość zamykania łobuzów, a teraz…
– Tym razem się nie dało.
– A Van Rippe?
– Śledztwo prowadzi komendant. Kohlera i mnie wezwano tylko w charakterze posiłków w początkowej jego fazie, pamiętaj o tym. Teraz oddaliśmy tę sprawę.
Moreno odjęła słuchawkę od ucha i spojrzała na nią podejrzliwie.
– Czy ja rozmawiam z inspektorem Baasteuwelem z wallburskiej policji? – zapytała potem.
Baasteuwel krótko się zaśmiał.
– We własnej osobie – zapewnił. – Wydaje mi się, że słyszę pewne zniecierpliwienie w głosie pani inspektor. Jakby co nieco ją frapowało?
– Zgadza się. Zgadza się jak cholera. Nie rozumiem, co mówisz. Zostawiasz morderstwo i zaginioną dziewczynę i idziesz na urlop. Z której strony pękła żyłka w mózgu?
– W samym środku – wyjaśnił przyjaźnie Baasteuwel. – Przyznaję, że mogę wyrażać się nieco mgliście, kiedy dopada mnie urlopowe lenistwo. Chociaż jeśli rzeczywiście chcesz się dowiedzieć czegoś więcej z Lejnic, mogę się zmobilizować, tak żebyś była zadowolona…
– Nie masz wyboru – stwierdziła Moreno. – Gdzie i kiedy?
– Jutro?
– Im szybciej, tym lepiej.
Baasteuwel wydawał się zastanawiać.
– Może gdzieś w Maardam? Będziesz u siebie.
– Chętnie.
– Stara Vlissingen jeszcze jest?
– – Oczywiście, że jest.
– No to tam. Jutro o siódmej, pasuje? Zarezerwuję stolik.
– Znakomicie.
Moreno odłożyła słuchawkę i wyjrzała przez okno, które ponownie zaczął smagać deszcz niesiony zachodnim wiatrem.
Nic z tego nie rozumiem, pomyślała. Niech mnie diabli, nic a nic.
Restauracja Vlissingen była jak zwykle pełna ludzi. Moreno nieco się spóźniła i minęła samotną dziewczynę przy narożnym stoliku, nie zwracając na nią uwagi. Dopiero kiedy obeszła i omiotła wzrokiem całą salę – i trochę zirytowana stwierdziła, że Baasteuwel chyba nie przyszedł – zobaczyła, kto to jest.
A potem minął jeszcze nieokreślony czas, zanim jej mózg zinterpretował wrażenia wzrokowe. Zacisnęła mocno powieki, by wrócić do rzeczywistości. Podeszła do stolika. Dziewczyna zaczęła wstawać, ale zmieniła zdanie i z powrotem usiadła. Uśmiechnęła się niepewnie. Bardzo niepewnie.
– Mikaela? – zapytała Moreno. – Mikaela Lijphart? To ty?
– Tak – przyznała dziewczyna i zaśmiała się nerwowo. Moreno spostrzegła, że drży jej dolna warga.
– Inspektor Baas…? – zaczęła Moreno, ale w tej samej chwili zrozumiała, że tego wieczoru żaden inspektor Baasteuwel do restauracji Vlissingen nie przyjdzie. Tak to sobie wykalkulował. Czyli stąd wzięły się dysonanse we wczorajszej rozmowie.
Boże święty, pomyślała, powinnam była chyba się zorientować? Potem uśmiechnęła się do dziewczyny najszerzej, jak zdołała, każąc jej wstać, żeby mogła ją porządnie uściskać.
– Jestem… jestem taka szczęśliwa, że cię widzę.
– Ja również. To inspektor… inspektor Baasteuwel… powiedział, że chce się pani ze mną spotkać. Powiedział, że mam tu na panią czekać… dał mi też pieniądze, żebym mogła zaprosić panią na kolację.
Gdyby nie przestraszony głos dziewczyny, Moreno wybuchłaby szczerym śmiechem. Ale wyraźnie było widać, że Mikaela jest roztrzęsiona. Usiadły. Moreno położyła jej rękę na ramieniu.
– Jesteś rozdygotana.
– Tak. To jest straszne. Nie mogę spać po nocach.
– Rozumiesz… rozumiesz chyba że chciałabym wiedzieć, co się stało?
– Tak… – Mikaela spuściła wzrok. – Wiem, że muszę opowiedzieć. Bardzo pani dziękuję, że była pani taka miła w pociągu, wiem, że potem też strasznie się pani starała.
Moreno próbowała na nowo uśmiechnąć się z otuchą, ale czuła, że nie bardzo się jej udaje.
– Nie ma o czym mówić. Zjemy coś w trakcie rozmowy?
– Tak – powiedziała Mikaela. – Muszę przyznać, że jestem głodna.
Chwilę trwało złożenie zamówienia. Moreno zastanawiała się, czy już kiedyś znalazła się w podobnej sytuacji. Nie przypominała sobie. Choć oczywiście było w najwyższym stopniu niejasne, co się właściwie na nią składa. Na sytuację. Poświęciła dni, noce i tygodnie, próbując zrozumieć, co się stało z tą zaginioną bez śladu dziewczyną, a teraz nagle siedziała naprzeciw niej przy stoliku w restauracji. Bez sekundy ostrzeżenia. Przeklęty Baasteuwel, pomyślała. Nie, nic podobnego jej wcześniej nie spotkało.
Mikaela Lijphart nie czuła się dobrze. Była blada, drżała na całym ciele; rozmawianie na początek o błahostkach – o pogodzie, wietrze i ostatniej wizycie w kinie – wydawało się całkowicie pozbawione sensu.
– Opowiadaj – poprosiła więc Moreno. – Co trzeba, to trzeba. Chyba tak powiedziałaś, kiedy spotkałyśmy się ostatnim razem.
– Nie, to pani powiedziała – sprostowała Mikaela. – Od czego mam zacząć?
– Najlepiej od początku. Od tego momentu, gdy rozstałyśmy się na stacji w Lejnicach.
Mikaela podniosła wzrok i przez krótką chwilę patrzyła jej prosto w oczy. Potem wzięła głęboki oddech.
– Najpierw poszło tak, jak sobie zaplanowałam – zaczęła opowiadać, wolno splatając dłonie przed sobą na stole – jakby tę umiejętność nabyła niedawno i jeszcze miała trudności z jej wykonywaniem, zdążyła pomyśleć Moreno.
– Pojechałam do tego zakładu i spotkałam się z tatą. To było… strasznie dziwne, że wchodzę do jakiegoś pokoju i widzę zupełnie obcego człowieka, który jest jednak moim tatą. Myślałam oczywiście o tym wcześniej, próbowałam to sobie wyobrazić, ale w rzeczywistości wrażenie było dużo dziwniejsze… on był taki mały, obcy i taki… chory. Przypominał mi ptaka. Mój ptasi tata, pomyślałam. A jednak zrozumiałam, że jest moim tatą, jak tylko go zobaczyłam, nie umiem tego wyjaśnić, ale w jakiś sposób było to oczywiste.
Jej głos nabrał nieco pewności, gdy weszła w rytm opowiadania, odnotowała Moreno.
– Mów dalej.
– Pani zna tę… historię?
Moreno kiwnęła głową.
– Nie powiedziałam w pociągu wszystkiego, co wiedziałam, chyba się trochę wstydziłam. Mój tata miał romans z uczennicą, ona miała tylko szesnaście lat… ja wtedy dwa. Tak było, nie da się tego zmienić. Dziewczyna została zabita, a tatę skazano za morderstwo. Ale niesłusznie. Powiedział mi tamtego dnia, że to nie on zepchnął Winnie Maas na tory… dwie godziny trwało, zanim to z siebie wydobył. Dał mi też list, w którym napisał to samo. Miał romans z dziewczyną, ale jej nie zabił… strasznie się wstydził o tym mówić, ale go zmusiłam. Tata nie jest silny, jest jak ptak. Jak chory ptak, tak mi go żal…
Przerwała, spoglądając pytająco na Moreno. Ta dała jej znak, żeby mówiła dalej.
– Płakałam, kiedy stamtąd wyszłam. Zatrzymałam się w schronisku, było przepełnione, o mały włos w ogóle nie dostałabym łóżka, ale w końcu jakieś się znalazło. Właściwie nie wiedziałam, co mam zrobić, ale przecież uwierzyłam tacie, kiedy powiedział, że jest niewinny, że nie zabił tej dziewczyny, więc po namyśle postanowiłam odszukać jej mamę… jeśli mieszkała jeszcze w Lejnicach, i powiedzieć jej o tym. Może też zapytać o parę rzeczy. W zasadzie poszło bez problemów. Odwiedziłam ją w niedzielę, nie była specjalnie miła, chyba trochę alkoholiczka, pokazała mi nawet, że ma rewolwer, żeby się bronić… nie bardzo wiem, przed czym. Na pewno mi nie uwierzyła, kiedy powiedziałam, że tatę skazano niewinnie. Nazwała go skurwysynem, mordercą i w ogóle wyzywała od najgorszych, mówiła, że zniszczył jej życie. Oczywiście jej też było mi żal, to przecież musi być okropne przeżycie, kiedy dziecko umiera w taki straszny sposób…
Podano jedzenie, ale Mikaela najwyraźniej nie chciała przerywać, kiedy już na dobre weszła w rytm opowiadania.
– Kiedy tam siedziałam w tym zapuszczonym mieszkaniu pani Maas, zaczęłam się poważnie zastanawiać, jak zginęła jej córka – tata powiedział tylko, że nie on ją zabił – i przyszło mi do głowy, że mogłabym porozmawiać jeszcze z innymi ludźmi, skoro już byłam na miejscu. Żałuję, że tak pomyślałam, Boże, jak żałuję.
– Nie brałaś pod uwagę, że dziewczyna mogła sama skoczyć z wiaduktu?
Mikaela potrząsnęła głową.
– Zastanawiałam się nad tym, ale zarówno tata, jak i pani Maas byli przekonani, że nie.
– Rozumiem. No i co zrobiłaś?
– Pani Maas podała mi kilka nazwisk. Osób, które, jak twierdziła, znały jej córkę, właściwie nie wiem, dlaczego mi je podała. Przez cały czas mówiła, że jestem bachorem mordercy, że powinnam się wstydzić chodzić po ulicach i w tym stylu.
– Mam pewne pojęcie – rzekła Moreno. – Też się z nią spotkałam.
– Tak?
Mikaela przez chwilę miała minę winowajczyni, jakby wstyd jej było, że sprawiła kłopot. Moreno kiwnęła jej głową, żeby mówiła dalej.
– W każdym razie poszłam do tej kobiety, Very… Very…
– Sauger?
– Tak, zgadza się. Do Very Sauger. Dobrze znała Winnie, tata chyba zresztą też ją uczył. Powiedziałam jej, że myślę, że mój tata jest niewinny i wtedy… wtedy, jakby oniemiała. Odniosłam wrażenie… nie, zresztą nie wiem…
– Powiedz.
– Odniosłam wrażenie, że zdawała sobie z tego sprawę, że jest niewinny. Nie chcę powiedzieć, iż rzeczywiście o tym wiedziała, tylko że odniosłam takie wrażenie, akurat gdy u niej byłam. Rozumie pani?
Moreno przytaknęła, że rozumie.
– Tak, ta Vera Sauger podała mi dwa nowe nazwiska… osób, z którymi mogłam pomówić. Jedno, którego nie pamiętam, no i Tima Van Rippego. Boże, jakbym chciała nigdy nie usłyszeć tych nazwisk…
– Rozumiem – powiedziała Moreno.
Bo w końcu zaczynała rozumieć.
– Co się dalej stało?
Mikaela ponownie wzięła głęboki oddech. Sięgnęła po nóż i widelec, ale odłożyła je z powrotem na stół.
– To było straszne. Tak potworne, że nigdy tego nie zapomnę… nigdy, nigdy. Śni mi się to co noc. Kilka razy każdej nocy, jak tylko zasnę… mam wrażenie, że cały czas.
Przez chwilę zanosiło się, że dziewczyna wybuchnie płaczem, ale zacisnęła zęby i mówiła dalej.
– Zadzwoniłam do niego. Do Tima Van Rippego. Powiedziałam, kim jestem, i zapytałam, czy miałby czas ze mną porozmawiać. Był trochę dziwny, ale nie zwróciłam na to większej uwagi… powiedział, że czas ma dopiero wieczorem i umówiliśmy się na plaży o dziewiątej.
– O dziewiątej wieczorem?
– Tak. Na plaży. Prosiłam, żebyśmy spotkali się trochę wcześniej, ale nie chciał. Zgodziłam się więc na dziewiątą. Sprawdziłam pociągi, był jeden za dziesięć jedenasta, więc miałam jak dostać się do domu. Później próbowałam skontaktować się z tym drugim mężczyzną… przypomniało mi się, nazywa się Bitowski… ale bez skutku. Toteż całe popołudnie przeleżałam na plaży. Była bardzo ładna pogoda.
Z ukłuciem wyrzutu Moreno przypomniała sobie, że to samo popołudnie spędziła na tej samej plaży. Tyle że kilka kilometrów dalej na północ. W tę pierwszą niedzielę… na lekkim kacu, bez obowiązków i szczęśliwa.
– Wieczorem czekałam na niego mniej więcej od wpół do dziewiątej. W tym miejscu, gdzie się umówiliśmy… tuż koło pirsu, jak on się nazywa… chyba pirs Frieder. Na plaży było już dość pusto, ale jeszcze nie zapadł zmrok. Van Rippe przyszedł za dziesięć i poszliśmy wolno wzdłuż brzegu… na północ. Ja opowiadałam, a on słuchał w milczeniu. Po jakimś czasie usiedliśmy, nie widziałam potrzeby, żeby iść dalej, poza tym musiałam dźwigać swój plecak. Zdjęłam go i coś było nie w porządku. Jeden z metalowych prętów podtrzymujących konstrukcję zaczął się wysuwać z obszycia. Wyciągnęłam go zupełnie, żeby potem porządnie zamocować. Albo wyrzucić, sama nie wiem… w tym momencie opowiedziałam już wszystko prawie do końca, poza jednym, że mój tata jest niewinny. Powiedziałam to teraz. I wtedy to się stało…
Zagryzła wargi. Moreno czekała.
– Powiedziałam: „Wiem, że mój tata nie zabił Winnie Maas”. Dokładnie tak powiedziałam. On stał, a ja siedziałam, dłubiąc przy plecaku. Kiedy podniosłam na niego wzrok, pojęłam wszystko. W jednej chwili. On ją zabił. To Tim Van Rippe zamordował Winnie Maas, wiedziałam to w ciągu sekundy, a on zrozumiał, że ja wiem. Myślałam o tym później tysiąc razy, tak to musiało zabrzmieć w jego uszach, kiedy powiedziałam, że nie mój tata jest winien. Pomyślał, że oskarżam jego… i zobaczyłam, że ze mną chce zrobić to samo. Postąpił krok w moją stronę i podniósł ręce, widziałam w jego twarzy, że mnie też chce zabić. Zamierzał zabić mnie tam na plaży…
Teraz wreszcie coś w niej pękło. Pod koniec mówiła coraz szybciej i Moreno nie była tym zaskoczona. Pośpieszyła wokół stołu i położyła ręce na trzęsących się ramionach Mikaeli. Przysunęła sobie krzesło i mocno ją przytuliła. Kątem oka dostrzegła, że młoda para przy sąsiednim stoliku rzuca im ukradkowe spojrzenia.
– Przepraszam – powiedziała Mikaela, kiedy pierwszy atak przeszedł. – Nie mam siły o tym opowiadać.
– Zdaję sobie sprawę, ale mimo wszystko spróbuj. Wielu twierdzi, że jest to sposób na poradzenie sobie z ciężkimi przeżyciami. Przez ponowne ich przeżycie.
– Wiem – przyznała Mikaela. – Proszę usiąść na swoim miejscu. Jeszcze nie doszłam do końca.
Uśmiechnęła się dzielnie i Moreno wróciła na swoje miejsce.
– Trenuję szermierkę, wspominałam o tym?
– Nie, nie wydaje mi się.
– Szpadę i floret. Jestem dość dobra, jeśli mogę sama się ocenić… więc kiedy rzucił się na mnie, wbiłam mu pręt w oko.
– Co? – zdziwiła się Moreno. – Pręt?
– Ten od plecaka. Mniej więcej tej długości…
Pokazała rękami. Moreno przełknęła ślinę.
– …trzydzieści, czterdzieści centymetrów. Metalowy. Miałam go przecież w ręce, zrobiłam to zupełnie odruchowo. Bez namysłu. Wyrzuciłam tylko ramię i trafiłam go prosto w oko. Przewrócił się… upadł na mnie, nie chciałam tego, stało się to automatycznie, ale zabiłam na tej plaży Tima Van Rippego, w niecałą sekundę.
Głos jej zadrżał, ale się nie załamał. Moreno poczuła, że na przedramieniu dostaje gęsiej skórki.
– Później była wyłącznie panika. Zrozumiałam, że zginął na miejscu. Nie było zbyt ciemno. Ludzie przechodzili w odległości dwudziestu, trzydziestu metrów, ale nikt nie zwrócił uwagi, co się stało. Jeśli ktoś patrzył w naszą stronę, widział pewnie parę, która została dłużej na plaży, przyjemnie spędzając czas. Zakopałam go tam, zajęło mi to blisko godzinę, ale cały czas się ściemniało i plaża szybko się wyludniła. Zgubił buty, kiedy wlokłam go do dołu, wyrzuciłam je. Zabrałam mu też portfel i zegarek, nie wiem dlaczego… też je później wyrzuciłam. Kiedy skończyłam, poszłam stamtąd.
– Kiedy skończyłaś, poszłaś stamtąd – powtórzyła Moreno. – Jezus Maria, Mikaela, musiałaś być śmiertelnie przerażona.
– Byłam. Byłam tak przerażona, że nie wiedziałam, co robię. Jakbym nie była sobą… szłam przez całą noc.
– Szłaś?
– Tak, przez całą noc. O siódmej rano doszłam do parkingu dla tirów w Langhuijs i zabrałam się stopem do Frigge. Tam zjadłam śniadanie i przespałam się kilka godzin w parku. Cały czas śniło mi się, jak dźgam Van Rippego w oko. I jak go zakopuję. Kiedy się obudziłam, najpierw chciałam iść na policję, ale się bałam. Wypłaciłam wszystkie pieniądze ze swojego konta, trochę ponad tysiąc guldenów, i kupiłam bilet na pociąg do Kopenhagi. Ukradłam też trzydzieści guldenów z portfela Van Rippego, zanim go wyrzuciłam.
– Do Kopenhagi? Dlaczego tam?
Czy ktoś sprawdził banki? Zastanowiła się pośpiesznie Moreno. Najwyraźniej nie. Niechlujstwo. Wyśledzenie wypłaty nie powinno stanowić większego problemu.
– Właściwie nie wiem – odparła Mikaela. – Byłam tam na wycieczce szkolnej. Miasto mi się podobało. No i dokądś musiałam przecież uciec.
Moreno nic nie powiedziała.
– Zabiłam go przecież. Zamordowałam i zakopałam. Jasne, że musiałam się ukryć…
Moreno kiwnęła głową, starając się przybrać neutralnie przyjazną minę.
– I co zrobiłaś? Pojechałaś pociągiem do Kopenhagi?
– Tak. Nocnym pociągiem. Przyjechałam rano i zameldowałam się w hotelu Excelsior. Za dworcem. Dość obskurna dzielnica, ale to było pierwsze, co znalazłam. Potem na przemian wałęsałam się po mieście i leżałam w pokoju, aż dotarło do mnie, że jeszcze trochę i oszaleję. Wtedy zadzwoniłam do mamy. Nie wiem, ile dni minęło, nic prawie przez ten czas nie jadłam… powiedziałam mamie, że żyję, ale że niedługo to potrwa, jeśli nie przyjedzie do mnie z tatą, z moim prawdziwym tatą. Można powiedzieć, że ją zaszantażowałam, ale mówiłam prawdę. Czułam się fatalnie… no i przyjechali.
– Twoja mama z tatą przyjechali do ciebie do hotelu w Kopenhadze?
– Tak. Nie wiem którego dnia, ale musiał minąć więcej niż tydzień, jak zabiłam Van Rippego. I zabijałam go każdej nocy, jak tylko zdołałam zasnąć… tak, chyba od tego wszystkiego traciłam zmysły. Chociaż kiedy mama i tata przyjechali, poczułam się trochę lepiej. Zmusiłam ich, żeby ze sobą rozmawiali. Spędziliśmy razem cztery lub pięć dni, ale tata czuł się źle bez swoich lekarstw, więc wróciłyśmy. Mama dzwoniła codziennie do Lejnic i pytała o poszukiwania, żeby nikt się nie domyślił, że jesteśmy razem… uzgodniłyśmy z mamą, że później też zachowamy to w tajemnicy. Tacie nie powiedziałyśmy, co się stało, tyle że wiemy, że nie zamordował Winnie Maas. Trudno się z nim rozmawiało, a później inspektor Baasteuwel powiedział nam tę straszną rzecz, ogarnia mnie rozpacz, jak tylko o tym pomyślę. To niesprawiedliwe, że…
– Zaczekaj chwilę – poprosiła Moreno. – Nie do końca rozumiem. Skąd nagle wziął się Baasteuwel?
Mikaela wytarła nos w serwetkę i wyjaśniła:
– Wróciliśmy z Kopenhagi. Mama wysadziła tatę w pobliżu zakładu, a potem pojechałyśmy do Aarlach. Zatrzymałyśmy się przez kilka dni u cioci Vanji, cioci nie było, ale mama ma klucze. Dyskutowałyśmy, co z tym wszystkim zrobić. Z Helmutem na przykład, czy mu powiedzieć, czy nie. W końcu uzgodniłyśmy, że nikomu nie powiemy ani słowa. Nie byłybyśmy w stanie… wróciłyśmy do domu, w poniedziałek wieczorem, a następnego ranka inspektor Baasteuwel już dzwonił do naszych drzwi. Helmuta na szczęście nie było w domu, bo inspektor w godzinę wyciągnął z nas całą historię… a potem wyjawił nam najgorsze.
– Najgorsze?
– Tak. Rozmawiał z tatą w zakładzie… wtedy gdy ja z mamą byłyśmy w Aarlach. Nie wiem, jak to z taty wydobył, no ale od nas wyciągnął, co chciał, więc pewnie jest w tym dobry.
– Najlepszy – potwierdziła Moreno. – Co takiego powiedział mu twój tata?
Mikaela zacisnęła szczęki, mrugając oczami, żeby zatrzymać napływające łzy.
– Myślał, że to mama zabiła Winnie Maas. I dlatego milczał. Żeby nas chronić.
Zamilkła. Moreno poczuła nagle pieczenie pod powiekami i dla przeciwwagi popiła łyk wody mineralnej. Czy to możliwe? Pomyślała.
W tej samej chwili zrozumiała, że tak.
Nie tylko możliwe, ale i logiczne, tworzyło sensowną całość.
– Chociaż rzeczywiście pomieszało mu się od tego w głowie – dodała Mikaela. – Na miejscu. Ale myślał, że mama ją zabiła. Przez cały ten czas. To ona tej nocy odebrała telefon od Winnie… i dowiedziała się. Wpadła w szał i wybiegła z domu. Kiedy tata znalazł później Winnie na torach, myślał, że… rozumie pani?
– Tak, rozumiem.
A Van Rippego chronił komendant, pomyślała. Bo miał romans z jego matką.
Powiedziała jej to po południu przez telefon Selma Perhovens. Jak również, że śledztwo, o ile dobrze zrozumiała, prowadzono dużo mniej intensywnie.
Z uzasadnionych względów.
Z uzasadnionych względów? Zapytała Moreno, ale Selma nic więcej nie wiedziała.
Teraz nagle wszystko było oczywiste. Jasne jak słońce. Równanie zostało w końcu rozwiązane. Równanie Baasteuwela.
Skunksowi ujdzie płazem.
Ale Mikaela nie zostanie pociągnięta do odpowiedzialności.
A morderca Winnie Maas został ukarany.
Moreno spostrzegła, że zaciska dłonie w pięści niemal aż do bólu i że ma na wpół otwarte usta. Zamknęła je, próbując się rozluźnić.
Cholera, pomyślała. Czy bogowie skończyli już rozgrywkę? Mniej więcej tak to odbierała, a wynik wyglądał chyba na remis. Przynajmniej tak wyraziłby się Van Veeteren, tego była pewna… salomonowy remis.
– Zamierzam postawić tatę na nogi – przerwała jej rozmyślania Mikaela. – A przynajmniej spróbować.
– Bardzo dobrze. Słusznie postępujesz, ale zadbaj najpierw, żebyś sama się pozbierała. Trudno w sobie tyle dźwigać. Powinnaś chyba mieć jakąś pomoc, żeby sobie z tym poradzić… nie sądzisz?
– Już mam – Mikaela zaskoczyła Moreno. – Będę raz w tygodniu chodziła tu w mieście do księdza, brata inspektora Baasteuwela.
Moreno popatrzyła z niedowierzaniem na dziewczynę.
– Chcesz powiedzieć, że w Maardam jest ksiądz, który nazywa się Baasteuwel?
Mikaela potrząsnęła głową, zdobywając się na blady uśmiech.
– Zmienił nazwisko. Pewnie uważał, że nie za bardzo nadaje się do jego zawodu. Teraz nazywa się Friedmann, pasuje dużo lepiej.
– Bez wątpienia. Hm. Poprosimy, żeby podgrzali nam jedzenie w mikrofalówce? Chyba ostygło.
Mikaela spojrzała na swój talerz, uśmiechając się nieco szerzej.
– Ojej, zapomniałam, że byłam głodna.
Na Mikaelę, tak jak uzgodniono, czekali przed Vlissingen jej matka oraz ojczym. Moreno podejrzewała, że Helmuta Lijpharta ściągnięto pod jakimś pretekstem jako swego rodzaju ochronę. Żeby nie miała możliwości zadać matce Mikaeli niewygodnych pytań. Nic dziwnego.
Bo przynajmniej jedno pytanie pozostało bez odpowiedzi.
A mianowicie, dokąd poszła Sigrid Lijphart tamtej nocy.
Była na wiadukcie czy nie? Czy widziała zwłoki dziewczyny na torach przed swoim mężem?
I czy w takim razie wiedziała, że kto inny musiał być mordercą? Mordercą, którego osłaniała przez wieloletnie milczenie.
I czy może… czy może również cały czas wiedziała, co myślał Arnold?
Tak, to pytanie pozostaje, pomyślała Moreno. Zwłaszcza to.
Kiedy powoli uświadomiła sobie jego wagę, zrobiło się jej niedobrze.
Znajdzie pewnie okazję, żeby owo podejrzenie wypowiedzieć głośno, ale oczywiście nie było powodu, żeby formułować je w obecności Mikaeli. Żadnego powodu, dziewczyna odbyła wystarczająco daleką podróż do jądra ciemności.
– Byłoby miło powtórzyć spotkanie – powiedziała więc tylko. – Teraz moja kolej, żeby cię zaprosić.
Pożegnawszy się, Moreno poszła na długi spacer, żeby przemyśleć całą historię. Kiedy wróciła do domu, było dwadzieścia po jedenastej. Zawahała się przez chwilę, potem zadzwoniła do Baasteuwela.
– Gratuluję – powiedziała. – Naprawdę.
– Dziękuję – odparł Baasteuwel. – Naprawdę.
– Salomonowe rozwiązanie. Ty namówiłeś dziewczynę, żeby milczała, czy jej matka?
– Hm. W zasadzie była to decyzja Mikaeli. Dlaczego pytasz?
– Nie jestem pewna, czy to słuszna decyzja.
– Ja też nie – przyznał Baasteuwel po krótkiej pauzie. – Ale kiedy wydobyłem od nich wszystko, wyjaśniłem, że nie prowadzę już tej sprawy, że zajrzałem tylko z czystej ciekawości. Pozostawiłem im wybór i obiecałem pomóc, gdyby było jej zbyt ciężko i chciała ujawnić sprawę.
– Pomóc? – zdziwiła się Moreno. – Jak?
– Nie mam pojęcia. Przyjdzie pora, przyjdzie rada. Ale uważam, że przyznawanie się byłoby w jej sytuacji piramidalną głupotą. Przecież do cholery tylko wymierzyła sprawiedliwość. Touchel Morderca nie żyje, spoczął w grobie. Vrommla dopadniemy innym razem.
– Nie ma wątpliwości, że to był Van Rippe?
– Najmniejszych. Jeśli jakieś były, jego matka je rozwiała. Znała swego syna, w tamtym czasie była z Vrommlem, a… ten zadbał, żeby sprawa się potoczyła, jak się potoczyła. Miał haka z dawniejszych czasów na tego lekarza, nie sprawdzaliśmy dokładniej, jakiego. Jasne jak cholera, że to Van Rippe zamordował Winnie Maas, co nie znaczy, że wersja Mikaeli, że zabiła w obronie własnej, zostałaby przyjęta bez zastrzeżeń. Motywu zemsty nie da się wykluczyć, a trochę zbyt długo milczała.
– A dlaczego Van Rippe był zmuszony zabić Winnie Maas?
– Czy zmuszony, można dyskutować, ale dość oczywiste jest, że to z nim Winnie była w ciąży. Jak również, że w pełni świadomie próbował zrzucić winę na Arnolda Maagera, co mu się zresztą udało. Zadziwiającą okolicznością jest, że był na tej imprezie, na której uwiodła swojego nauczyciela… jeśli miałbym spekulować, zgadywałbym, że zrobiła to za zgodą Tima i Maager miał być wrobiony w rolę ojca. Cokolwiek by powiedzieć o Winnie Maas, do najbystrzejszych chyba nie należała. Ale zastrzegam się, że spekuluję.
– A co właściwie stało się tej nocy na wiadukcie?
– Van Rippe ją zepchnął, głowę daję. Pytanie, na ile było to zaplanowane… dlaczego dzwoniła, kto wpadł na pomysł, żeby dzwoniła. Można postawić hipotezę, że dziewczyna chciała się wycofać, a kiedy Van Rippe się zorientował, zaaranżował wszystko w ten sposób. Oczywiście miał cholerne szczęście, że mu się udało. Tego, że Maager dostanie pomieszania zmysłów i będzie milczał, nie mógł przecież przewidzieć. W każdym razie nie ma powodu, żeby dalej w sprawie grzebać… czy pani inspektor ma jeszcze jakieś uwagi?
– Jedno pytanie tylko. Czy nie można było zataić – przed Mikaela oczywiście – że Maager myślał, iż zabójczynią jest jego żona?
– Nie, tutaj raczej jestem pewien swego. Moim zdaniem przyda mu się trochę punktów. Z tego biednego faceta został przecież do cholery tylko cień. Ochranianie rodziny to jednak szlachetny czyn. A młode dziewczęta lubią szlachetne czyny. Muszę się przyznać, że sam podejrzewałem, iż zabiła jego żona. Ale zaledwie kilka dni. Maager był o tym przekonany przez szesnaście lat.
– I pozwoliła mu żyć w tym przekonaniu?
Minęło pięć sekund, zanim Baasteuwel odpowiedział. Słyszała, jak zaciąga się papierosem.
– Aha, czyli też zwróciłaś na to uwagę.
Moreno nie odpowiedziała, zastanowiła się przez chwilę. Czuła, że potrzebuje trochę więcej czasu, żeby ocenić rozważania Baasteuwela. Z pewnością będzie okazja, żeby do sprawy powrócić, ale na razie wszystkie kluczowe kwestie omówili.
– Miło było cię poznać – powiedziała na koniec. – Czy twój brat, ksiądz, jest równie bystry jak ty?
– To on jest inteligentem w rodzinie – zapewnił Baasteuwel. – I ma cholernie szczere serce. Przynajmniej jak na księdza. Z tej strony nie musisz się o nic martwić.
– Wspaniale. W takim razie nie mam więcej pytań. Dobranoc, inspektorze.
– Dobranoc, niech cię aniołki ukołyszą.
Inspektor Moreno nigdy nie gościła w lokalu Towarzystwa przy Weiverssteeg – potocznie zwaną Zaułkiem Rzeźników – ale o nim słyszała. Powszechnie było wiadomo, że należał do ulubionych miejsc komisarza Van Veeterena, który przynajmniej kilka razy w tygodniu grywał tam w szachy i pił piwo. W każdym razie, gdy szefował jeszcze Wydziałowi Kryminalnemu, ale nic nie przemawiało za tym, żeby wraz z odejściem z policji przed blisko trzema laty i przekwalifikowaniem się na antykwariusza miał porzucić swoje dobre przyzwyczajenia.
Moreno nie widziała Van Veeterena od ponad pół roku – od tej tragicznej historii z jego synem – i z mieszanymi uczuciami schodziła po schodkach, które z poziomu ulicy prowadziły wprost do lokalu. W normalnych okolicznościach cieszyłaby się na spotkanie z nim; żeby na przykład dowiedzieć się, czy pogłoski, że pisze książkę, są prawdziwe – ale powód, z jakiego spotykali się tego ciepłego sierpniowego wieczoru, kazał odsunąć wszelką radość i entuzjazm na bok. Na odległość lat świetlnych.
Lokal był duży, pobielony wapnem, co odnotowała, kiedy oczy przywykły do panującego na dole półmroku. Miał niski sufit z tu i ówdzie ciemniejszym obelkowaniem oraz filary i ukośne przejścia, które utrudniały zorientowanie się, jakiej rzeczywiście wielkości jest pomieszczenie i ilu gości się w nim znajduje. Większość stolików była odgrodzona od pozostałych, siedziało się w niewielkich boksach; z tego, co mogła dostrzec, przy ciemnych i ciężkich sosnowych stołach, na ławach przytwierdzonych do podłogi. Bar znajdował się naprzeciwko wejścia i wyglądał jak wszystkie bary na świecie. Na tablicy podawano, że potrawą dnia jest jagnięcina w rozmarynie z pieczonymi ziemniakami.
Dostrzegła głowę i wyciągniętą rękę Münstera w jednym z boksów w głębi i skierowała się w tamtą stronę. Van Veeteren podniósł się na powitanie, potem usiedli. Moreno stwierdziła, że wygląda młodziej, niż gdy go widziała ostatnio. Jakby odżył, był bardziej rześki; jego ciężką, rosłą postać otaczała aura energii – aura, którą pamiętała sprzed wielu lat, a która praktycznie znikła pod koniec jego pracy w policji. Moreno wiedziała, że skończył sześćdziesiąt lat, ale gdyby miała zgadywać, dałaby mu pięćdziesiąt pięć, pięćdziesiąt siedem.
Człowiek w policji starzeje się szybciej, pomyślała. Nie była to żadna odkrywcza myśl.
– Miło znowu zobaczyć panią inspektor – powiedział Van Veeteren. – Szkoda tylko, że w takich okolicznościach.
Moreno skinęła głową.
– Jak to zrobił? – zapytała.
– Powiesił się – wyjaśnił Münster.
– Aha, powiesił się.
– Tak. Można się dziwić, dlaczego nie zabił się ze służbowej broni, ale może odezwał się pewien respekt czy jakaś bariera psychiczna… tak, okropna historia.
– Napisał coś?
– Nie, nic. Ale my przecież wiemy, dlaczego to zrobił. Przez „my” rozumiem nas troje i tego przeklętego pismaka. Ale on raczej będzie milczał.
Münster zerknął na Van Veeterena zajętego swą nieporęczną maszynką do papierosów.
– Najprawdopodobniej – komisarz przez kilka chwil wodził wzrokiem po byłych współpracownikach. – Może szkoda, że nie zdobył się na parę słów, ale zawsze łatwo powiedzieć. Zostawił mimo wszystko byłą żonę i córkę. Nie mówię, że miał podać prawdziwy powód, ale jeśli człowiek odchodzi tak bez słowa, otwiera się pole do spekulacji. Chyba nikt z nas nie uważa, żeby trzeba było wyciągać to gówno na światło dzienne? Mając na przykład na względzie córkę?
– Nikt – powiedział Münster, nawiązawszy najpierw kontakt wzrokowy z Moreno. – W każdym razie ja nie.
Wyciągnął brązową kopertę i położył ją na stole.
– Może chcesz przejrzeć materiały, zanim je spalimy?
Nie otworzył jednak koperty, Van Veeteren też nie. Moreno zawahała się przez chwilę, potem sama ją otworzyła i wyjęła fotografię. Najwyraźniej powiększenie; czarno-biała w formacie 20x30 cm. Nietrudno było dostrzec, co przedstawia.
Kawiarniany stolik w ogródku. Wieczór lub noc, fotograf musiał użyć lampy, w tle było zupełnie ciemno. Zdjęcie skoncentrowane na dwóch postaciach, w prawym dolnym rogu coś białego, rozmazanego, może but albo kawałek nogawki postronnej osoby. Na stoliku – trzcinowym ze szklaną płytą – dwie szklanki: jedna ze słomką i małą papierową parasolką, druga, niemal całkowicie opróżniona, zwykła szklanka do piwa. Nic więcej, w każdym razie na tej części stolika, która znalazła się na zdjęciu.
Dwa krzesła; na jednym podkomisarz deBries. Odchylony, w białej koszuli z krótkim rękawem, w jasnych szortach. Opalony. Na drugim dziewczynka o południowoazjatyckim wyglądzie. Drobna. Ciemnowłosa. Dziesięć, dwanaście lat.
Patrzy prosto w aparat lekko rozszerzonymi oczami. Szminka i makijaż nie są w stanie ukryć jej dziecięcego wieku. Biały mężczyzna obejmuje ją za chude ramiona i patrzy na nią lekko z ukosa. Na jego ustach błąka się coś na kształt uśmiechu. Dziewczynka ma na sobie bardzo krótką jasną sukienkę w kwiatki. Prawą rękę trzyma na lewym udzie deBriesa. Dość wysoko; on rozszerzył nieco nogi, szorty są szerokie i jej ręka ginie w mroku. Nie może być wątpliwości, co przedstawia zdjęcie.
– Tajlandia? – zapytała Moreno.
Münster kiwnął głową.
– Phuket teraz w styczniu. Był tam raz już wcześniej.
Moreno przypomniała sobie, iż rzeczywiście.
– A fotograf?
– Dziennikarz, frilanser. Najwyraźniej rozpoznał deBriesa. Użył krótkiego teleobiektywu, deBries nic nie zauważył. Był chyba trochę zajęty…
– Ile lat ma jego córka? – zapytała Moreno, wkładając zdjęcie z powrotem do koperty.
Van Veeteren odchrząknął.
– Dwanaście. Mniej więcej tyle, co ta.
Wskazał na kopertę.
– Nie mieli dobrego kontaktu – wtrącił Münster. – Rozmawiałem z Marią… jego byłą żoną. Twierdzi, że odkąd się rozeszli, staczał się… szczerze powiedziawszy, nie wydawała się zbytnio zdziwiona. Chociaż prawdziwego powodu nie zna.
Staczał się? Pomyślała Moreno. Chyba dobre określenie. Spostrzegła, że ma kłopot z wyważeniem swoich uczuć. Z ich uporządkowaniem. Odkąd Münster zadzwonił przed południem. Z jednej strony obrzydzenie na myśl o skłonnościach deBriesa, z drugiej poruszenie, że się zabił. Że tak ekstremalnie szybko wyciągnął konsekwencje. Zaledwie w kilka godzin. Münster rozmawiał z nim w piątek po południu, a powiesił się wieczorem lub w nocy. Znalazł go rano przyjaciel, drzwi nie były zamknięte na klucz. Żadnych wątpliwości. Żadnych wyjaśnień czy przeprosin.
Chociaż, co miałby wyjaśniać, pomyślała Moreno. Usprawiedliwić się? Jak?
– Od kogo się dowiedziałeś? – zapytała, bo Münster wcześniej tego nie powiedział.
– Ten przyjaciel do mnie zadzwonił. DeBries zostawił na stole w kuchni kartkę z moim numerem.
Van Veeteren zapalił papierosa. Przez chwilę siedzieli w milczeniu.
– Myślałam, że to on – przyznała Moreno. – Jeśli ktoś już musiał być. Tylko on jakby wchodził w grę. Czy reszta wie, że deBries nie żyje?
Münster potrząsnął głową.
– Nie. W każdym razie, o ile nam wiadomo. Chcieliśmy najpierw…
Szukał właściwego słowa.
– …skonsolidować nasze milczenie – dopowiedział komisarz. – Jeśli nie masz nic przeciwko temu. Najprościej oczywiście będzie, jak okażecie takie samo wzburzenie jak inni, nie piśniecie słowa i nie puścicie tego zdjęcia w obieg. Ale może jesteś innego zdania… z kobiecej perspektywy, na przykład?
Moreno pomyślała przez kilka sekund. Więcej nie potrzebowała.
– W tej sprawie skłonna jestem odłożyć męskie i kobiece punkty widzenia na półkę. Chyba ważniejsze tu będą względy czysto ludzkie.
– Mam identyczną opinię – powiedział Van Veeteren. – Musiałem się tylko najpierw upewnić. Czyli jest zgoda, żebym się tym tutaj zajął?
Moreno wymieniła spojrzenia z Münsterem i kiwnęła głową. Van Veeteren wziął kopertę, złożył ją w pół i schował do wewnętrznej kieszeni. Popatrzył na zegarek.
– Mogę zaprosić kolegów na szklaneczkę? – zapytał. – Moja partyjka szachów zaczyna się dopiero za godzinę.
Moreno opuściła Towarzystwo około dziewiątej razem z Münsterem. Zaofiarował się, że podwiezie ją do domu, ale podziękowała i poszła na piechotę. Wieczór nadal był ciepły, ulice i ogródki kawiarniane pełne ludzi; poszła naokoło wzdłuż Langgraacht i Kellnerstraat, przez plac Keymera i Windemeerstraat; minęła antykwariat komisarza, zauważywszy że jest zamknięty z powodu przerwy wakacyjnej do dwudziestego drugiego.
Idąc przez miasto, próbowała myśleć o podkomisarzu deBriesie, ale po rozmowie z Münsterem i Van Veeterenem przywołanie jakiegoś obrazu z przeszłości wcale nie przychodziło jej łatwiej. Raczej trudniej. Jednak nie mogła uniknąć tego pytania. Czy zawsze będzie go pamiętała jako zboczeńca? Czy to miało być jego epitafium? Czy kiedykolwiek dojrzy inne strony jego życia?
Nie znała go zbyt dobrze, ale szanowała jako kolegę z pracy. Jako kompetentnego i sprawnego policjanta. Przecież szanowała? Czy wszystkie takie oceny zostaną teraz przyćmione przez tę sprawę? Czy czas zdoła kiedykolwiek położyć łagodzący cień na potępieniu, jakie teraz odczuwała? Na tej nieuchronnej dezaprobacie? Nie miała pojęcia.
A Arnold Maager, pomyślała nagle.
Człowiek, którego nigdy nie spotkała, którego widziała tylko na zdjęciu. Co czuła, kiedy próbowała go sobie wyobrazić?
Podobnie jak z deBriesem. Trudno jej było odczuwać jakąś sympatię czy zrozumienie. Ewentualnie mogła ich żałować czy im współczuć – kara Maagera nie była współmierna do przewinienia – ale ci mężczyźni, zarówno deBries, jak i Maager, czy nie powinni przynajmniej zdawać sobie sprawy, że istnieje łańcuch przyczynowo-skutkowy, że każde działanie wcześniej czy później wiąże się z konsekwencjami?
Zawsze. Z takimi czy innymi.
Czy też osądzam zbyt surowo – zapytała siebie samą. Czy to tylko moja jędzowatość, którą staram się uszlachetnić, sprowadzając do jakiejś moralności?
Bzdury, mruknęła do siebie. Niewątpliwie istniała duża różnica między szesnastolatką z Lejnic a jedenastolatką – ile ta dziewczyna mogła mieć lat? – z Phuket, ale Moreno potrafiła zrozumieć tych, którzy twierdzili, że męska seksualność była wkładem Szatana do Wielkiego Planu. Tak to było.
Jeśli chodziło o deBriesa, była wdzięczna, że nie ona jedna należała do wtajemniczonych, że Münster też wiedział. Z czasem odczują pewnie potrzebę, by to przedyskutować. Może również z komisarzem Van Veeterenem.
Potem przypomniała sobie, co kiedyś powiedział Reinhart.
„Człowiek to zwierzę z bardzo brudną duszą. Ale umiejące cholernie łatwo ją czyścić”.
Kiedy mijała kościół keymerski, wybiła za kwadrans dziesiąta. Uświadomiła sobie, że ma jeszcze cały dzień urlopu. Cudownie.
W poniedziałek znowu pójdzie do pracy. Cudownie.