Przesłuchanie Markusa Baarentza, 22.07.1983. Miejsce: Komisariat Policji w Lejnicach. Prowadzący przesłuchanie: komisarz Vrommel, komendant. Obecni: starszy inspektor Walevski, sekretarz prokuratury Mattloch. Protokół przesłuchania: starszy inspektor Walevski. Do wiadomości: sekr. Mattloch, komisarz Vrommel, komendant.
Vrommel: Proszę podać nazwisko, wiek i zawód.
Baarentz: Markus Baarentz. Czterdzieści dziewięć lat, pracuję jako rewizor.
V.: W Lejnicach?
B.: Nie, w Emsbaden. Ale mieszkam w Lejnicach. Alexanderlaan 4.
V.: Czy może pan opowiedzieć, czego był pan świadkiem dzisiaj w nocy?
B.: Oczywiście. Byliśmy we Frigge i do Lejnic wróciliśmy dosyć późno.
V.: Chwileczkę. „My” to znaczy kto?
B.: Przepraszam. Jestem brydżystą. Ja i mój partner, Otto Golnik, braliśmy udział w turnieju par brydżowych we Frigge. Dwudniowy turniej. Całość przeciągnęła się do jedenastej wieczorem. Zajęliśmy trzecie miejsce i musieliśmy też zostać na rozdaniu nagród. Potem wyjechaliśmy do domu. Tym razem byliśmy moim samochodem. Najpierw wysadziłem Ottona, on mieszka w Missenraade, a potem jechałem do siebie zwykłą trasą. Zobaczyłem ich, kiedy przejeżdżałem Molnerstraat wzdłuż torów kolejowych.
V.: Która mniej więcej była godzina?
B.: Druga. Kilka minut po drugiej. Zaraz za wiaduktem, tam jest latarnia, więc było niemożliwością, żeby go… ich nie zauważyć.
V.: Kogo pan zobaczył?
B.: Maagera. Arnolda Maagera, siedział tuż obok torów z dziewczyną w objęciach.
V.: Skąd pan wiedział, że to Maager?
B.: Poznałem go. Mój syn chodzi do szkoły Voellera. Maagera widziałem kilka razy na wywiadówkach. Od razu zobaczyłem, że to on.
V.: Rozumiem. Co pan zrobił?
B.: Zatrzymałem się. Od razu zorientowałem się, że coś jest nie tak. Bo niby dlaczego tam siedział, niemal na samych torach. Nawet jeśli w nocy pociągi tamtędy nie jeżdżą, odkąd wycofano towarowe. Coś dziwnego było też z dziewczyną. Leżała wyciągnięta nienaturalnie prosto, tylko jej głowę trzymał na kolanach. Pomyślałem, że musiał wydarzyć się jakiś wypadek.
V.: Widział pan innych ludzi w pobliżu?
B.: Nikogo. Był przecież środek nocy.
V.: Zatrzymał się pan i wysiadł z samochodu?
B.: Tak. Chociaż najpierw opuściłem szybę i zawołałem. Zapytałem, czy wszystko w porządku, ale nie odpowiedział. Wtedy wysiadłem. Zawołałem jeszcze raz, ale nie zareagował. Nie miałem już wątpliwości, że coś się stało. Wdrapałem się przez ogrodzenie i podszedłem do nich. Nie podniósł nawet wzroku, choć musiał mnie słyszeć. Głaskał tylko dziewczynę po włosach. W jakiś sposób wydawał się nieobecny. Jakby w szoku. Przez chwilę myślałem, że jest pijany, dziewczyna może też, ale zaraz zorientowałem się, że nie. Było znacznie gorzej. Dziewczyna nie żyła.
V.: Po czym pan to poznał?
B.: Właściwie nie wiem. Przypuszczalnie po tym, jak leżała. Zapytałem też, oczywiście, ale Maager nie odpowiedział. Nawet na mnie nie spojrzał. Próbowałem nawiązać z nim kontakt, ale się nie udało.
V.: Nie zwrócił pan uwagi, czy dziewczyna miała jakieś obrażenia?
B.: Nie. Tylko to, jak leżała. I jej twarz. Oczy wydawały się nie do końca zamknięte, usta też nie. I nie ruszała się, ani drgnęła. V.: A Maager?
B.: Głaskał ją tylko po włosach i policzkach. Sprawiał wrażenie całkowicie nieobecnego, jak już mówiłem. Zwróciłem się też do niego po nazwisku. „Panie Maager”, powiedziałem, „co się stało?”
V.: Odpowiedział?
B.: Nie. Właściwie nie wiedziałem, co mam zrobić. Stałem tam może z dziesięć, piętnaście sekund. Powtórzyłem pytanie i w końcu na mnie spojrzał. Przez krótką chwilę, w jego oczach, ba, w całym wyrazie twarzy było coś dziwnego.
V.: Co?
B.: Coś chorego. W młodości pracowałem przez kilka wakacji w szpitalu dla umysłowo chorych i rozpoznałem ten wzrok. Od razu skojarzyłem go z tamtym szpitalem.
V.: Co pan zrobił?
B.: Zapytałem, co się dzieje z dziewczyną, ale znowu nie zareagował. Pochyliłem się, żeby bliżej się jej przyjrzeć. Chyba chciałem też sprawdzić puls, ale przeszkodził mi.
V.: Przeszkodził? Jak?
B.: Odepchnął moją rękę. A potem wydał z siebie krzyk.
V.: Krzyk?
B.: Tak. Krzyk. Zabrzmiało to niemal jak… jak wycie.
V.: Chce pan powiedzieć, że Maager zawył?
B.: Tak. W każdym razie był to nieludzki krzyk. Bardziej wycie. Domyśliłem się, że jest w ciężkim szoku i nie ma sensu próbować czegoś się od niego dowiedzieć.
V.: Rozumiem. Proszę opowiedzieć, co pan zrobił dalej.
B.: Pomyślałem, że muszę wezwać policję i pogotowie. Najlepiej byłoby oczywiście, gdybym mógł zatrzymać jakiś samochód albo poprosić inną osobę o pomoc, ale był środek nocy i w pobliżu żywego ducha. A nie chciałem zostawiać go samego z dziewczyną, nie upewniwszy się co do jej stanu, w końcu za którymś razem nie zaprotestował i udało mi się sprawdzić jej puls. Nic nie wyczułem, było tak, jak myślałem. Nie żyła.
V.: Gdzie sprawdzał pan puls?
B.: Na przegubie ręki. Nie chciał mnie dopuścić do szyi.
V.: Dziewczynę też pan rozpoznał?
B.: Nie. Potem dowiedziałem się, kto to jest, ale nie znam jej rodziny.
V.: W końcu poszedł pan jednak sprowadzić pomoc?
B.: Tak. Nie pozostawało mi nic innego. Wdrapałem się z powrotem przez ogrodzenie, poszedłem do pierwszego z brzegu domu i zadzwoniłem. Po drodze zgasiłem światła w samochodzie, bo zostawiłem zapalone. Chwilę trwało, zanim mi ktoś otworzył, ale cały czas widziałem Maagera i dziewczynę na torach. Nie odszedłem od nich dalej niż trzydzieści, czterdzieści metrów. Otworzyła mi Christina Deijkler, znamy się przelotnie, nie wiedziałem, że mieszka właśnie w tym domu. Powiedziałem, jak wygląda sytuacja, zresztą mogła się naocznie przekonać, że mówię prawdę. Poszła zatelefonować, a ja wróciłem na tory i czekałem, po jakichś dziesięciu minutach przyjechała policja. Helme i Van Steugen w radiowozie. Karetka przyjechała zaraz po nich.
V.: Dziękujemy, panie Baarentz. Bardzo przytomne zachowanie. Jeszcze tylko kilka pytań. Czy kiedy próbował pan nawiązać kontakt z Maagerem, mógł się pan zorientować, co się stało?
B.: Nie.
V.: Maager w żaden sposób nie dał tego do zrozumienia? Słowem, gestem lub jeszcze inaczej?
B.: Nie. W ogóle się nie odzywał. Nie licząc tego dziwnego krzyku.
V.: A pan nie doszedł do żadnej konkluzji?
B.: Na miejscu nie. Dzisiaj dowiedziałem się, o co chodziło. To przerażające. W nocy jednak nie miałem o tym pojęcia.
V.: Od kogo się pan dowiedział?
B.: Od mojego syna Alexandra. Usłyszał na mieście, wiadomość szybko się rozeszła, co raczej zrozumiałe. Maager miał podobno romans z tą dziewczyną, co w szkole było chyba tajemnicą poliszynela. Skandal, oczywiście, nie wiem, co powiedzieć. Podobno zepchnął ją z góry, prawda to?
V.: Za wcześnie, żeby wypowiadać się o przyczynie śmierci, ale nie wykluczamy takiej możliwości. Jest pan absolutnie pewien, że nie widział nikogo innego w pobliżu miejsca zdarzenia?
B.: Całkowicie pewien.
V.: Nie przejeżdżały żadne samochody? Może minął się pan z jakimś, dojeżdżając do wiaduktu?
B.: Nie. Po wysadzeniu Golnika w Missenraade minąłem się może z jednym samochodem. Ale nie w pobliżu wiaduktu, tego jestem pewien.
V.: Ma pan niezwykle wyrobiony zmysł obserwacji, panie Baarentz.
B.: Możliwe. Jestem dość pedantycznym człowiekiem. Tego wymaga mój zawód. No i gra w brydża pewnie pomaga, trzeba być cały czas skoncentrowanym.
V.: Rozumiem. Dziękujemy, panie Baarentz. Ogromnie pan nam pomógł.
B.: Nie ma za co. Spełniłem tylko swój obowiązek.
Przeciągnęło się do czwartku, zanim ogłoszono komunikat o zaginięciu Arnolda Maagera – 44 lata, 176 cm wzrostu, szczupłej budowy ciała, włosy popielaty blond; możliwe, że w depresji, możliwe, że oszołomiony, a najpewniej jedno i drugie. Zaginął przed pięcioma dniami; ostatni raz widziano go w zeszłą sobotę w zakładzie Sidonisu koło Lejnic, w którym spędził szesnaście lat. Ma na sobie prawdopodobnie buty sportowe marki Panther, niebieskie lub brązowe bawełniane spodnie, biały T-shirt i jasną wiatrówkę.
Tego samego dnia już o świcie ruszył patrol w sile czternastu ludzi z komisariatów w Lejnicach, Wallburgu i Emsbaden, żeby przeszukać teren wokół zakładu – poszukiwania zakończono o piątej po południu, nie znalazłszy żadnych śladów, które mogłyby pomóc w rozwiązaniu zagadki, co się stało z zaginionym pacjentem.
Jednocześnie z ogłoszeniem w mediach o zaginięciu Maagera ponowiono komunikat o poszukiwaniu jego córki, Mikaeli Lijphart, tym razem na cały kraj. Mikaela nie dawała znaku życia od jedenastu dni i wszyscy, którzy widzieli ją w tym czasie – lub mieli inne informacje, który mogły pomóc prowadzącym śledztwo w tej sprawie – proszeni byli o niezwłoczny kontakt z policją w Lejnicach. Lub najbliższą jednostką policji.
Jedyną osobą, która zareagowała na to wezwanie, była matka zaginionej dziewczyny, Sigrid Lijphart, ale nie żeby udzielić wskazówek czy informacji, tylko by zapytać – jak dotąd – dlaczego, do cholery, policja nic nie ustaliła. Vrommel nie miał na razie dobrej odpowiedzi na to pytanie i pani Lijphart pogroziła – jak dotąd – że zwróci się wyżej, o ile natychmiast coś nie zostanie zrobione.
Jeśli nie z czym innym, to ze skargą na opieszałość i zaniedbanie policyjnych obowiązków wobec obywateli. Vrommel zapytał grzecznie, czy ma przesłać stosowne formularze – B112-5GE na opieszałość i B112-6C na zaniedbania – żeby pójść jej na rękę, ale pani Lijphart oferty nie przyjęła.
W sprawie zaginionego byłego męża nie stawiała żadnych pytań ani żądań.
Aspirant Vegesack mieszkał ze swoją Marlene w jednym z nowo wybudowanych domów przy Friederstraat, rzut kamieniem od plaży, i po krótkich rozważaniach – oraz ofercie Vegesacka – zebrali się właśnie u niego. W powstałej sytuacji dyskrecja była niezbędna, komisariat nie wchodził w grę, a znalezienie naprędce odpowiedniego lokalu wcale nie było łatwe.
Trzy pokoje z kuchnią, stwierdziła Moreno, przywitawszy się z Vegesackiem. Duży balkon ze wspaniałym widokiem na morze i latarnię morską Gordona. Całkiem nieźle. Przypomniała sobie wzmiankę Vegesacka, że Marlene Urdis jest architektem, i zastanawiała się, czy nie jest również architektem wnętrz. Wiele na to wskazywało, ale gospodyni była nieobecna i Moreno uznała, że nie wypada pytać. W każdym razie pokoje i umeblowanie miały przemyślnie dobraną kolorystykę, ściany nie były poobwieszane, czym się dało – zaledwie kilka reprodukcji, Tiegermann, Chagall i dwa autoportrety Cezanne’a. Regały nieprzeładowane książkami. Duże zielone rośliny. Pianino, ciekawe, kto na nim grał, Vegesack czy jego narzeczona. A może oboje? Dobrze, pomyślała. Mam do niego zaufanie.
Nie zebrali się jednak, żeby omawiać styl i atmosferę mieszkania. Ponure miny podkomisarza Kohlera i inspektora Baasteuwela, siedzących w odnowionych fotelach z lat pięćdziesiątych, nie pozostawiały najmniejszych wątpliwości.
– Zaczynajmy – odezwał się Baasteuwel. – O co, do cholery, chodzi?
Vegesack przyniósł cztery piwa, a Moreno usiadła na kanapie.
– W całej sprawie jest sęk – oznajmiła.
– Czy sęk nazywa się może Vrommel? – zapytał Kohler.
– To przynajmniej ten sam pień. Najlepiej będzie, jeśli was trochę wprowadzę. Mam zacząć od teraźniejszości czy od przeszłości?
– Od przeszłości – powiedział Baasteuwel. – Dupa blada, kiedy nas wysłano, mówiono, że na dwa, trzy dni. Miałem dzisiaj zacząć urlop. No ale to nie pierwszy raz.
– I pewnie nie ostatni – sucho zauważył Kohler. – Można prosić o szczegóły?
Moreno posłała Vegesackowi pytające spojrzenie, ale aspirant dał jej znak, żeby sama zreferowała. Wyjęła z torebki notes.
– Dobra. Po kolei. Szesnaście lat temu, niemal co do dnia, doszło w tym mieście do zdarzenia… powiedzmy, brzemiennego w skutki. Nauczyciel z miejscowej szkoły, Arnold Maager, miał romans z uczennicą, niejaką Winnie Maas. Dziewczyna zaszła w ciążę, a on ją zamordował. Taka jest przynajmniej oficjalna wersja. Miał ją zepchnąć z wiaduktu kolejowego, z dość wysoka, zabiła się, uderzając o szyny. Znaleziono go siedzącego na torach z dziewczyną w objęciach; w środku nocy. Stracił od tego rozum i trafił do zakładu dla umysłowo chorych… do Sidonisu, niedaleko stąd. Uznano go za winnego, ale właściwie nigdy się nie przyznał, bo w czasie procesu nie było z nim kontaktu. Maager miał małą córeczkę i żonę, która po tym wydarzeniu od niego odeszła. Wyprowadziły się tej samej jesieni i Maager więcej ich nie widział. To byłoby z grubsza tyle, jeśli chodzi o przeszłość. Macie jakieś pytania?
Potoczyła wzrokiem wokół stołu.
– Przyjemna historia – Baasteuwel popił łyk piwa.
– Bardzo – powiedziała Moreno. – Przejdźmy do teraźniejszości. Jadąc tu do Lejnic przed… – policzyła w myśli – dwunastoma dniami, spotkałam w pociągu młodą dziewczynę, jak się okazało, córkę Maagera. Rozmawiałyśmy trochę. Skończyła właśnie osiemnaście lat i jechała odwiedzić ojca w zakładzie Sidonisu. Po raz pierwszy, nie widziała go od szesnastu lat, nawet nie wiedziała o jego istnieniu. Matka powiedziała jej o nim poprzedniego dnia, dziewczyna była mocno zdenerwowana przed tym spotkaniem.
– Nie ma się co dziwić – zauważył Kohler.
– Tak. Kilka dni później zjawia się w Lejnicach jej matka – czyli była żona Maagera – z zawiadomieniem, że córka nie wróciła do domu, że zaginęła.
– Zaginęła? O w mordę – przeklął Baasteuwel.
– Właśnie. Wiemy, że w sobotę odwiedziła ojca w zakładzie, przenocowała w schronisku w Missenraade, ale po niedzieli nikt jej nie widział. I teraz zaczynają się dziać dziwne rzeczy.
– Zaczynają? – zdziwił się Kohler. – Dopiero teraz zaczynają się dziwne rzeczy?
Moreno wzruszyła ramionami.
– No dobra, ciągną się dalej. Jestem tu właściwie tylko na urlopie, ale miałam do załatwienia w komisariacie drobną sprawę służbową. Najpierw spotykam tę dziewczynę…
– Jak ona się nazywa? – przerwał Baasteuwel.
– Mikaela. Mikaela Lijphart. A więc spotkałam dziewczynę w pociągu, a w komisariacie jej matkę. Była mocno zaniepokojona, co zrozumiałe. Komendant Vrommel zgodził się w końcu rozesłać komunikat o zaginięciu, ale nie można powiedzieć, żeby potraktował tę sprawę priorytetowo. Chodziło oczywiście o ustalenie, czy ktoś nie widział Mikaeli w niedzielę… albo w następnym tygodniu. Z tego, co wiemy, zgłosiły się dwie osoby… przynajmniej dwie. Jedna kobieta z Frigge, która utrzymywała, że widziała dziewczynę na tamtejszym dworcu, oraz niejaka Vera Sauger, z którą rozmawiałam wczoraj wieczorem. To po tej rozmowie postanowiliśmy z aspirantem Vegesackiem zorganizować nasze dzisiejsze spotkanie.
– Aha? – Baasteuwel pochylił się do przodu przez stół. – Słucham dalej.
– Vrommel przyjął obie kobiety, ale – jak twierdził – nic istotnego z tych rozmów nie wynikło. Tymczasem wczoraj Vera Sauger powiedziała mi, że Mikaela odwiedziła ją w tamtą niedzielę i że dość długo ze sobą rozmawiały. Dziewczyna szukała kontaktu z osobami, które w jakiś sposób miały związek z tym, co się wydarzyło w 1983 roku. Które znały jej tatę lub Winnie Maas. Dlaczego, nie wiemy, ale może być tak, że ojciec coś jej w Sidonisie opowiedział. To oczywiście tylko przypuszczenie, ale coś ją przecież musiało skłonić do poszukiwań. Chyba że zwykła ciekawość. W każdym razie odwiedziła matkę Winnie, z nią też rozmawiałam. Jednak ani ona, ani Vera Sauger specjalnie Mikaeli nie pomogły, tak przynajmniej twierdzą. Nawiasem mówiąc, pani Maas sporo pije. Czy dziewczyna spotkała się z kimś jeszcze, na razie nie wiemy.
Moreno zrobiła krótką przerwę.
– Zrozumiałem, że ta sprawa miała się łączyć z naszą – wtrącił Kohler.
Moreno odchrząknęła.
– Zgadza się. Vera Sauger podała Mikaeli dwa nazwiska, osób, do których mogła zwrócić się z dalszymi pytaniami. I te same nazwiska podała Vrommlowi. Jedno z nich brzmi: Tim Van Rippe.
– Facet z plaży – powiedział Kohler.
– Kurwa – powiedział Baasteuwel.
Potem przy stole zapanowało milczenie.
– To nie jedyna komplikacja – kontynuowała Moreno po przyniesieniu przez Vegesacka czterech nowych piw z kuchni. – Tydzień po tym, jak Mikaela odwiedziła swojego ojca w zakładzie, ten zniknął… dokładnie w zeszłą sobotę po południu. Nikt nie wie, gdzie jest. Aspirant rozmawiał z nim kilka dni wcześniej, ale najwyraźniej niewiele można było z niego wydobyć…
– Ani słowa – potwierdził Vegesack.
Baasteuwel przeciągnął dłońmi po swojej niezbyt przepisowej fryzurze, rzucając okiem na Moreno, ale pytanie zadał Kohler.
– Ten cały Tim Van Rippe? Nasz trup z plaży. Jaką on odegrał rolę w tej starej historii?
Moreno przewróciła kartkę w notesie, sprawdzając zapiski.
– Według Very Sauger znał dobrze Winnie Maas. Może nawet z nią chodził… przed tym jak poszła do łóżka z Maagerem. Ale chyba nie to jest najważniejsze. Mamy tu wyraźne powiązanie. Mikaela Lijphart dostała jego nazwisko… i jeszcze jedno, którego nie zdążyłam sprawdzić… i bardzo możliwe, że odwiedziła go w niedzielę. Tydzień później znajdujemy jego zwłoki na plaży. Oczywiście to niesłychany zbieg okoliczności, że chłopcy je odkopali, choć z drugiej strony morderca mógł się trochę bardziej postarać i zakopać nieco głębiej… co sądzicie?
Kohler przytaknął.
– Głowa była rzeczywiście dość płytko. Wiatr by ją odsłonił wcześniej czy później albo po prostu chodzący plażowicze.
Baasteuwel wstał.
– Czyli to… to z tą Sauger pan komendant zatrzymał dla siebie? Co się tu, do cholery, dzieje? Poza tym, że z Vrommla jest łajza. Muszę zapalić. Tam?
Vegesack skinął głową i Baasteuwel wyszedł na balkon.
– Niezależnie od tego, co się za tym kryje – stwierdziła Moreno – jasne jest, że Vrommel gra nie fair. Nie chce rozgrzebywać tej starej historii. Nie chce, żeby wyszły na jaw powiązania między sprawą Maagera a zwłokami na plaży. Dlaczego, nie wiem, ale wydaje się dość oczywiste, że szesnaście lat temu nie wszystko odbyło się, jak należy. Poprawcie mnie, jeśli się mylę.
– Jest coś więcej? – zapytał Kohler. – Więcej nieprawidłowości? Moreno zastanowiła się.
– Z pewnością. Nie wiemy tylko jakie. Rozmawiałam też z lekarzem sądowym, który przeprowadzał sekcję zwłok Winnie Maas, i muszę powiedzieć, że jego reakcja była nadspodziewanie ostra. Coś go okropnie wzburzyło – jakbym podawała w wątpliwość jego autorytet i wiarygodność. Tylko dlatego że chciałam zadać kilka pytań. Zagotował się, nim zdążyłam zadać choćby jedno.
– Wygląda na jakąś przeklętą konspirację – powiedział Kohler. – A przynajmniej tuszowanie czegoś. Czy ktoś przejrzał protokoły procesu? Są tam jakieś niezgodności?
– Jeszcze do tego nie doszłam – westchnęła Moreno. – Proszę pamiętać, że jestem tutaj na urlopie.
– Hm – Kohler zdobył się na coś, co przypominało melancholijny uśmiech.
Baasteuwel wrócił z przerwy na papierosa.
– Co właściwie myślicie? – zapytał, wodząc spojrzeniem między Moreno a Vegesackiem. – Miałem czas do namysłu tylko przez małego papieroska i muszę powiedzieć, że nic z tego nie pojmuję… a ci, co mnie znają, wiedzą, że zdarza mi się to niezwykle rzadko.
Zrobił grymas i usiadł w fotelu. Moreno zawahała się chwilę, nim odpowiedziała.
– Myślę… – starała się szybko podnieść gardę, żeby nie powiedzieć za dużo – myślę, że ta tragedia nie rozegrała się tak prosto, jak to ustalono w 1983. I że Vrommel… przypuszczalnie nie tylko on… miał powód, żeby co nieco zatuszować. Nie wiem, co ani dlaczego. Myślę też, że trochę ludzi w mieście zachowało dla siebie informacje sprzed szesnastu lat i że Tim Van Rippe był jednym z nich. I że ktoś go zabił, żeby nie zaczął mówić… z grubsza taka jest moja opinia.
– Hm, tak – mruknął Baasteuwel. – A skąd ten ktoś wiedział, że dziewczyna zamierzała odwiedzić Van Rippego właśnie tego dnia?
Moreno potrząsnęła głową.
– Nie mam pojęcia – przyznała. – Mikaela Lijphart trochę jednak namąciła, zanim zniknęła jak kamfora. Spotkała się z matką Winnie Maas i z Verą Sauger. Może też z innymi, ale ponieważ nikt nie zadał sobie większego trudu, żeby to sprawdzić, nadal nie wiemy z kim. Sauger podała mi jeszcze jedno nazwisko oprócz Van Rippego – niejaki Claus Bitowski. Dzwoniłam do niego dzisiaj rano kilka razy, ale nikt nie odbierał.
– Myśli pani…? – wtrącił Baasteuwel, ale na moment się wstrzymał. – Myśli pani, że ten Bitowski również leży zagrzebany gdzieś na plaży? Dobrze zrozumiałem hipotezę między wierszami?
Moreno zawahała się, wodząc wzrokiem wokół stołu.
– Nie stawiam żadnej hipotezy. Ale sprawdzenie tego nie powinno nastręczać trudności. Jeśli żyje, powinniśmy do niego dotrzeć… w taki czy inny sposób.
Baasteuwel skinął głową.
– Zgadza się. A Mikaela? Co z panienką Lijphart? Wydaje się, że to jeszcze twardszy orzech do zgryzienia. Przeklęty Vrommel, co się, do cholery, za tym kryje?
Nikt nie miał dobrej odpowiedzi na to pytanie i znowu zapadło milczenie. Moreno niemal widziała – albo przynajmniej wyczuwała – intensywny wysiłek umysłowy wszystkich w formie chmury burzowej nad stołem. Wspaniale, pomyślała. Wspaniale mieć trochę więcej pracujących głów. Wreszcie…
– Niech mnie… – odezwał się w końcu Baasteuwel. – Po waszych wesołych minach widzę, że musimy liczyć się z tym, że i ona tam leży.
– Nie mamy żadnych przesłanek, które by na to wskazywały – pośpieszyła Moreno z zaprzeczeniem, ale słuchając własnych słów, wiedziała, że więcej w tym myślenia życzeniowego niż realizmu.
Kohler westchnął.
– Nie pozostaje nam chyba nic innego, jak przekopać całą plażę – zaproponował. – Prosta sprawa. Kilkuset ludzi i ze dwa miesiące… może wojskowi nam pomogą, oni lubią się w to bawić.
– Z braku wojny – dorzucił Baasteuwel.
– Proponuję zaczekać z tym kilka dni – sprzeciwiła się Moreno. – Mimo wszystko można spróbować z innej strony. Jak, na przykład, idzie śledztwo w sprawie Van Rippego?
Baasteuwel wydał z siebie dźwięk, jakby kosiarka do trawy nie chciała zapalić. Albo trabant.
– Jak po grudzie. Z Van Rippem idzie jak po grudzie. Ale może właśnie o to chodzi.
– Posłuchajmy – powiedziała optymistycznie Moreno.
Aspirant Vegesack, który dotąd głównie się przysłuchiwał, zdecydował się zabrać głos.
– Nie mamy za wiele – potwierdził. – Sekcję wykonano, wczoraj przyszły dokumenty. Czasu zgonu nie da się najwyraźniej precyzyjnie określić. Jest 24-godzinny przedział: zgon nastąpił między godziną dwunastą w południe w niedzielę a dwunastą w poniedziałek, czyli między jedenastym a dwunastym lipca. Przyczynę śmierci ustalono: spiczasty przedmiot wbity w lewe oko prosto w mózg. Żadnych innych obrażeń, żadnych śladów walki… brak zadrapań, fragmentów skóry i tym podobnych. Dziwne, że ktoś mógł tak po prostu podejść i dźgnąć go w oko, czyli pewnie został całkowicie zaskoczony. Może spał… albo opalał się.
Rozejrzał się, czy nie padną jakieś komentarze ze strony Kohlera lub Baasteuwla, ale ani jeden, ani drugi nie zgłosił sprzeciwu. Vegesack popił piwa i kontynuował.
– Rozmawialiśmy ze znajomymi Van Rippego, ale nic nie wnieśli do sprawy. Planował wyjechać na kilka dni z przyjaciółką, Damitą Fuchsbein, to ona zgłosiła jego zaginięcie i zidentyfikowała zwłoki. Ostatnią osobą, która go widziała, przynajmniej z tego co wiemy, był sąsiad Eskil Pudecka. Twierdzi, że rozmawiał z Van Rippem tuż po pierwszej w niedzielę… co oznacza, że ten 24-godzinny przedział odrobinę się kurczy, ale chyba nie ma to większego znaczenia. Przesłuchiwaliśmy również matkę Van Rippego i jego brata, czyli najbliższych krewnych, też niewiele wiedzieli…
– Chwila, moment – przerwał Baasteuwel. – Kto rozmawiał z tymi wszystkimi ludźmi? Kohler i ja spotkaliśmy się góra z czterema czy pięcioma osobami, a kto z was na przykład zajął się jego dziewczyną? I krewnymi?
Vegesack zastanowił się.
– Ja przesłuchiwałem Damitę Fuchsbein. Z tym że raczej nie była jego dziewczyną. Vrommel zajął się matką i bratem… matką chyba nie dalej jak wczoraj. Wcześniej była na urlopie.
Baasteuwel uderzył pięścią w stół.
– Jasna dupa! – przeklął. – Vrommel przesłuchuje matkę! Vrommel przesłuchuje brata! Vrommel przesłuchuje każdego pieprzonego świadka, który może coś wiedzieć… Kurwa, ten sukinsyn prowadzi sprawę dokładnie po swojej myśli! Widział pan raporty z tych przesłuchań?
Vegesack wyglądał nagle na zakłopotanego.
– Nie… chyba ich jeszcze nie sporządził.
– Ty jakieś widziałeś? – Baasteuwel popatrzył na kolegę.
Kohler potrząsnął przecząco głową.
– Tylko spokojnie – upomniał – żebyś się znowu nie zagalopował.
Baasteuwel opuścił ręce w geście bezradności, opierając się z powrotem w fotelu. Moreno była ciekawa, czy często się zagalopowywał i do czego to prowadziło. Uwaga Kohlera najwyraźniej nie była bezzasadna, bo Baasteuwel nawet nie próbował protestować.
– Bez dwóch zdań musimy zbadać sprawę – załagodził Kohler – ale proponuję zrobić to w miarę dyskretnie. Czy też uważacie, że więcej zyskamy od razu stawiając Vrommla pod ścianą?
Moreno zastanowiła się. Widać było, że Vegesack i Baasteuwel też. O ile mogła ocenić, żaden z nich nie miał nic przeciwko temu, by skierować w oczy komendantowi pięćsetwatową żarówkę i rzucić mu w twarz całą gamę oskarżeń.
Ona również nie, co oczywiście nie oznaczało, że taktyka Kohlera nie byłaby właściwsza. Ma rację, pomyślała. Vrommel przypuszczalnie nie należy do głupich, nawet jeśli jest świnią. Czy skunksem. Lepiej wykazać trochę cierpliwości, żeby dać sobie szansę na wybadanie tego i owego.
Nie do końca było jasne, co mieli wybadać, ale jeśli do czegoś zaczęli się przyzwyczajać, to właśnie do niejasności.
Baasteuwel wyraził jej myśli.
– Dobra. Damy łobuzowi kilka dni. Choćby dla przyjemności poobserwowania go, kiedy już swoje wiemy.
Vegesack skinął głową. Podobnie Moreno i Kohler.
– Czyli ustalone – podsumował Kohler. – Co teraz? Chyba czas zaplanować trochę działań?
– Jestem za – powiedział Baasteuwel. – Jakie pieprzone działania podjąć? Ci, którzy mają urlop, mogą pójść na lody, jeśli wolą.
Po południu przeniosła się do Selmy Perhovens. Zobowiązanie jest zobowiązaniem i na jej pokój w „Dombrowskim” czekali już nowi goście, poinformowała usłużnie gospodyni.
Selma bynajmniej nie żałowała swojego zaproszenia. Przeciwnie. Kobiety muszą się wspierać, stwierdziła, kiedy rozmawiały rano przez telefon, a zaoferowanie dachu nad głową w chwili potrzeby stanowiło chyba minimum wsparcia. Poza tym miały parę spraw do omówienia.
Moreno też chciała porozmawiać i bez wahania wprowadziła się do rupieciarni. Selma tak nazywała ten pokój. Dla gości i na rupiecie. Mieszkanie położone było przy Zinderslaan, w starym budownictwie, duże, ale przytulne; cztery wysokie pokoje z kuchnią, miejsca aż nadto dla dość niewysokiej matki i jej chudziutkiej córki, ale Selma zdobyła to mieszkanie na sprawie rozwodowej – czego to się nie robi?
Córka miała na imię Drusilla, kończyła niedługo dwanaście lat, a energii miała chyba ze dwa razy więcej od swojej mamy, która przecież nią tryskała. Kiedy Moreno przekroczyła próg, Drusilla zlustrowała ją od stóp do głów i szeroko się uśmiechnęła.
– Będzie pani u nas mieszkać? – zapytała. – Super!
Moreno domyśliła się, że nie jest pierwszym gościem w rupieciarni. Potem przez dwie deszczowe godziny grała z Drusillą w karty, oglądała telewizję i czytała komiksy. Nie po kolei, ale symultanicznie. Wszystko naraz. Samo oglądanie telewizji jest zbyt nudne, twierdziła Drusilla. Albo granie w karty. Trzeba było mieć jeszcze jakieś zajęcie.
W tyra czasie Selma pisała w swoim pokoju dwa artykuły, które miały być gotowe do wpół do piątej; musiała przeprosić, że jest złą gospodynią, ale co zrobić.
Obawiała się, niestety, że wieczorem również będą zajęte; o piątej zabrała Drusillę, zostawiając Ewę Moreno samej sobie. Miały wrócić o jedenastej.
Jeśli nie wcześniej lub nie później.
– Musi pani zostać kilka dni – powiedziała Drusilla, kiedy wychodziły. – Dopiero w przyszłym tygodniu jadę do kuzynów, moja przyjaciółka jest na Ibizie, a mama jest taka nudna, bo tylko pracuje.
– Zobaczymy – obiecała Moreno.
Kiedy została sama, wzięła kąpiel. Przytomnie zabrała ze sobą do łazienki komórkę, bo gdy leżała w lipowej pianie, telefon zadzwonił ni mniej, ni więcej tylko trzy razy.
Najpierw odezwała się powiernica, która w końcu dotarła do siebie i swojej automatycznej sekretarki. Była we Włoszech po towar (Clara Mietens prowadziła na Kellnerstraat w centrum Maardam butik z odzieżą szytą ręcznie i nie przez dzieci), poznała faceta, który do niczego się nie nadawał, oraz nie miała absolutnie nic przeciwko kilkudniowej wycieczce na rowerach po Sorbinowie. W przyszłym tygodniu, może w poniedziałek lub wtorek, potrzebowała trochę czasu, żeby wszystko pokazać swojej zastępczyni. I żeby sprawdzić, czy w ogóle ma rower.
Moreno wyjaśniła, nie wchodząc w szczegóły, że również ona ma najbliższe dni zajęte i umówiły się na telefon przed niedzielą.
Clara chciała wiedzieć, czy zbijanie bąków nad morzem działa ożywczo.
Moreno potwierdziła i rozłączyła się.
Potem zadzwonił inspektor Baasteuwel. Stwierdził, że powinni porozmawiać w cztery oczy. Razem z Kohlerem wprowadził się do Kongershuus i miał wieczór wolny.
Może więc przekąsiliby coś przy kieliszku wina? I bardziej dogłębnej rozmowie, co się, do cholery, dzieje w tej zapomnianej przez Boga dziurze z komisarzem, który zapomniał o Bogu.
Moreno zgodziła się bez zastanowienia. Restauracja Werdera, o ósmej.
Dwie minuty później zatelefonował Mikael. Również on miał wolny wieczór i odczuwał potrzebę porozmawiania z nią. Żeby ustalić parę rzeczy, żadnego rozdzierania szat, ale mogli chyba coś przekąsić przy kieliszku wina jak cywilizowani ludzie?
Powiedziała, że niestety tego wieczoru jest już zajęta, ale może spotkać się z nim jutro, jeśli wcześniej nie wyjedzie. Przyjął tę propozycję po chwili wymownego milczenia. Zapytał, czy zawsze zachowuje się w ten sposób, kiedy ma okres. Chowając się jak krwawiąca samica i posyłając wszystkich facetów w diabły?
Zaśmiała się, mówiąc, że nie musi się tym kłopotać. Okres miała za sobą, brała lipową kąpiel w wannie na lwich łapach i cieszyła się na nowe przeżycia.
Zapytał, co u diabła ma na myśli, ale sama nie wiedziała i skończyli rozmowę połowicznie umówieni na następny dzień.
Inspektor Baasteuwel zajął stolik za dwoma gęstymi, ale sztucznymi fikusami i czekał na nią, sącząc ciemne piwo.
– Dlaczego zostałaś gliną? – zapytał, kiedy złożyli zamówienie i przeszli na „ty”. – Nie jestem idiotą, ale nie mogę się powstrzymać, żeby nie zapytać, kiedy spotykam nowego towarzysza niedoli. Czy towarzyszkę.
Moreno miała w zanadrzu siedem gotowych odpowiedzi i sięgnęła po jedną z nich.
– Bo myślałam, że będę w tym dobra.
– Właściwa odpowiedź – zareplikował Baasteuwel. – Też nie jesteś idiotką.
Uświadomiła sobie, że go lubi. Przed południem, podczas zaimprowizowanego spotkania u Vegesacka, nie było czasu na takie refleksje, ale teraz miała poczucie, że współpracuje z kimś, na kim można polegać. Z facetem, którego nie trzeba wspierać.
Pewnie, że niechluj i gbur; no, niechluj za dużo powiedziane, ale że wszelkie konwenanse miał w nosie, było dość oczywiste. Trzy – lub czterodniowy zarost, szpakowate rozwichrzone włosy przypuszczalnie od pół roku nie widziały nożyczek. Oczy miał głęboko osadzone, ciemne, a krzywy nos był przynajmniej o dwa numery za duży. Szerokie usta, krzywe zęby. On jest brzydki jak ropucha, pomyślała Moreno. Lubię go.
No ale nie spotkali się z powodu wzajemnej sympatii.
– Coś się po południu wydarzyło? – zapytała.
– Tak. Może powoli ruszymy z miejsca. Oczywiście trzeba się pilnować, żeby Vrommel nie zorientował się, że działamy przeciwko niemu, ale sobie poradzimy. Dobrze, że mamy wreszcie coś do roboty, przez pierwsze dni wyglądało to bardziej na czuwanie przy zmarłym niż śledztwo w sprawie morderstwa. Chociaż teraz już wiemy, przez kogo. Wiesz, że Vegesack nazywa go Skunksem? Wyrwało mu się.
Moreno uśmiechnęła się, mówiąc, że też to słyszała.
– Obawiam się, że na razie pozostaje nam tylko zastawiać sidła – ciągnął Baasteuwel. – Jeszcze nie ma rezultatów, ale będą. Możesz mi wierzyć – jeśli Vrommel ma jakiegoś trupa w szafie, gwarantuję, że go wyciągnę. Rozmawiałem z panią Van Rippe, chociaż tylko przez telefon, a Kohler gadał z bratem. Braciszek najwyraźniej nic nie wniósł… jest sześć lat starszy i nie ma zielonego pojęcia, co Tim wyprawiał jako nastolatek. Zresztą w osiemdziesiątym trzecim, kiedy to się wydarzyło, nie mieszkał już w domu.
– Bitowski? – zapytała Moreno. – Ten drugi, którego nazwisko Mikaela dostała od Very Sauger. – Znaleźliście go?
Baasteuwel potrząsnął głową.
– Niestety nie. Przeklęty sezon urlopowy. Podobno jest na wyspach z kolegami, ale nie udało nam się tego potwierdzić. Sąsiad przypuszcza, że wyjechał w poprzednią niedzielę. Właśnie w tę przeklętą niedzielę… oczywiście mieszka sam, więc albo pije na tych wyspach, albo leży zagrzebany gdzieś na plaży. Jutro spróbujemy dowiedzieć się czegoś więcej od krewnych i znajomych.
– Wiecie coś o jego charakterze? Jeśli rzeczywiście spotkał się z Mikaelą Lijphart, chyba powinien był zareagować na komunikat.
– Nie, jeśli wyleguje się na leżaku, pijąc ciepłe od słońca piwo – zauważył Baasteuwel. – Jeśli leży zagrzebany, tym bardziej nie…
Przeżuwał w zamyśleniu kawałek mięsa. Moreno również jadła, czekając na dalszy ciąg.
– No nic – podjął Baasteuwel. – Poprosiłem o protokoły z procesu Maagera. Będą jutro. I listę uczniów ze szkoły, chyba sam będę musiał się po nią przejść, nie mają zbyt wielu ludzi o tej porze roku.
Moreno skinęła głową. Skuteczny, stwierdziła. Nie rozmyśla z założonymi rękami. A przynajmniej nie cały czas. Po raz pierwszy od wielu dni miała uczucie, że może przekazać sprawę, w kompetentne ręce, że nie musi sama wszystkiego przypilnować. Niewątpliwie była to ulga.
Świetnie, pomyślała. Wreszcie ktoś znający się na rzeczy.
Opinia była nieco krzywdząca dla aspiranta Vegesacka, zdawała sobie z tego sprawę, ale Baasteuwel i Kohler byli jakby innego kalibru. Chyba w tym przypadku niezbędnego, żeby uporządkować ten chaos niejasności i półprawd. I dojść do sedna sprawy.
Rozwiążą ją, pomyślała. Mogę przestać się w niej babrać.
– O cholera, właśnie! – przypomniało się Baasteuwelowi między jednym łykiem wina a drugim. – Maager! Jednak ktoś do niego dzwonił w sobotę… w zakładzie odkryli to dopiero teraz, mówią, że telefon odebrał ktoś pracujący na zastępstwie i zawołał Maagera. Około dwunastej. Tego samego dnia, w którym zaginął. W zeszłą sobotę. Co o tym myślisz?
Moreno zastanawiała się dobrą chwilę, zanim odpowiedziała.
– Właściwie nie jestem zdziwiona. Oczywiście nie wiedzą, kto dzwonił?
– Nie, tylko tyle, że kobieta. Jeśli nawet podała nazwisko, zastępca go nie pamięta. Jak myślisz, kto mógł dzwonić?
Moreno popiła łyk wina, ponownie się zastanawiając.
– Sigrid Lijphart. Jego była żona. Ale wymieniam ją tylko dlatego, że poza nią on praktycznie nikogo nie zna.
– Hm – mruknął Baasteuwel, który najwyraźniej nie pomyślał o tej możliwości. – A czego by chciała?
– Na przykład omówić parę rzeczy. Byli małżeństwem przez sześć lat, nie zamienili słowa od szesnastu i mają córkę, która zaginęła. Chyba jest o czym rozmawiać.
– Może. Ale co ten telefon… jeśli rzeczywiście ona dzwoniła… miałby wspólnego z jego zniknięciem?
Moreno wzruszyła ramionami.
– Nie mam pojęcia. Może umówili się na spotkanie. Ciężko coś z niego wydobyć, a przez telefon chyba wcale nie jest łatwiej… tak, mogła umówić się z nim na spotkanie.
Baasteuwel uniósł sceptycznie brwi, analizując w milczeniu to rozumowanie. Po pięciu sekundach opuścił brwi. Trzeba by je przyciąć, odnotowała Moreno.
– A dlaczego nie powiedziała o tym policji, skoro dzwoni z pretensjami? Vegesack mówi, że przynajmniej dwa razy dziennie. Cholernie męcząca kobieta, sam miałem okazję słuchać jej tyrad.
– Nie wiem – Moreno potrząsnęła głową. – Jestem na urlopie. Może trzeba mieć wzgląd na fakt, że jej córka zaginęła…
– Jasne, jasne.
Skończyli posiłek i zamówili kawę. Baasteuwel zapalił papierosa i oparł się łokciami na stole, pochylając się do przodu. Przez chwilę miał tajemniczą minę, potem nagle się uśmiechnął.
– Vrommel. Nie jesteś ciekawa, jak zamierzam rozwiązać problem naszego pana komendanta?
– A i owszem.
– Ponieważ nie mogę trzasnąć go w pysk, a nie bardzo da się wypytywać ludzi na chybił trafił, tak żeby nie dotarło to do jego wiadomości, zwróciłem się do prasy.
– Do prasy?
– Do lokalnej gazety. Do Aarona Wickera, naczelnego „Westerblattu”. On i Vrommel są śmiertelnymi wrogami, jeśli prawidłowo odczytałem sygnały. No i jest w tym wieku, że zna sprawę Maagera. Twierdzi, że napisał o niej z dziesięć kilometrów szpalt. Spotkam się z nim jutro wieczorem, niestety cały dzień będzie w terenie, robi reportaż… ale wtedy, cholera, wyłowimy, co trzeba, z tej mętnej zupy.
– Znakomicie – pochwaliła Moreno. – Gdyby nie wszystko dało się wyłowić, to przypadkiem mieszkam u dziennikarki Wickera.
Baasteuwel na moment oniemiał.
– Trzeba przyznać, że nie zasypiasz gruszek w popiele. Zawsze tak spędzasz urlop?
– Musiałbyś mnie zobaczyć na służbie.
– Trochę też się zastanawiałem – oznajmił Baasteuwel, kiedy dostali kawę. – Poza wygłupianiem się w roli pracowitego policjanta.
– Naprawdę? A nad czym się zastanawiałeś?
– Nad morderstwem Van Rippego. Chociaż do niczego nie doszedłem.
– Też mi się zdarza – przyznała się Moreno. – Raz do roku albo jakoś tak. Mów.
Baasteuwel pokazał nierówne zęby w uśmiechu.
– Glina, co się zowie. Jesteś mężatką?
– A co to, do ciężkiej cholery, ma do rzeczy?
Baasteuwel przechylił się przez stół.
– Nie chciałem tylko, żebyś zagięła na mnie parol – wyjaśnił. – Mam żonę i czwórkę dzieciaków, rozprzestrzenianie swoich genów postrzegam jako obowiązek wobec ludzkości.
Moreno wybuchnęła śmiechem, a Baasteuwel ponownie odsłonił zęby.
– Ale wracając do tematu. Do tego biedaka Van Rippego… cały czas się zastanawiam, jak go właściwie zabito. To cholernie nietypowy sposób mordowania ludzi. Wbijając coś w oko? Trudno się przecież zbliżyć do ofiary… chyba że śpi. Ale dlaczego Van Rippe miałby spać na plaży?
– Może go tam zaniesiono.
– Dojdę do tego, że musiano go tam zanieść – zgodził się Baasteuwel. – Nikt nie sypia na plaży w nocy, a w tak zimną krew, żeby zadźgać opalającego się, nie wierzę. O ile się zorientowałem, za dnia raczej trudno zostać na plaży samemu… choć obowiązki służbowe przeszkodziły mi w sprawdzeniu tego osobiście. Czyli zaniesiono go tam po zabójstwie.
Moreno rozważyła sprawę.
– Nie zaniesiono.
– Wiem. Powiesz, dlaczego?
Moreno stwierdziła, że nie miałaby nic przeciwko temu, żeby współpracować z Baasteuwelem na co dzień. Był nadzwyczaj bystry, a sposób, w jaki dyskutował i przekomarzał się, posuwał sprawy naprzód. Inspirował.
– Prowizoryczny pogrzeb. Jeśli morderca rzeczywiście miał czas, żeby przenieść ciało, powinien mieć również czas, żeby lepiej je ukryć. Na przykład głębiej zakopać. Ale dlaczego wybierałby miejsce, w którym codziennie roi się od ludzi? Są setki miejsc, gdzie zwłok w ogóle by nie znaleziono. Przykładowo na wydmach. Nie, mimo wszystko myślę, że odbyło się to w dużym pośpiechu. Morderca się śpieszył. Zagrzebał ofiarę, jak się dało, i uciekł.
– Innymi słowy, bez specjalnego zastanawiania się?
– Na to wygląda.
– W miejscu zabójstwa?
– Na to wygląda.
Baasteuwel zapalił nowego papierosa, westchnął.
– Może trzeba będzie skorzystać z pomysłu Kohlera.
– Jakiego?
– Wezwać wojsko i przeryć całą plażę.
– Najbliższe otoczenie zostało już chyba przeszukane – zauważyła Moreno. – Technicy nic nie znaleźli?
– But. Właściwy rozmiar, może być Van Rippego, ale nie jesteśmy pewni. Leżał w odległości jakichś dziesięciu metrów.
– Wspaniały ślad.
– Rewelacyjny. Vrommel trzyma but na swoim biurku i analizuje. Muszę mieć go na oku, żeby gdzieś tego buta nie posiał. W zasadzie powinien zostać wysłany do Laboratorium Chemicznego, ale nie zostaaa…ł.
Nagle ziewnął, a Moreno od razu poczuła, że ma ochotę się dołączyć.
– Przypilnuj więc, żeby wysłano – powiedziała, spoglądając na zegarek. – Zajmij się butem i uważaj na Vrommla. Płacimy? Czy masz coś jeszcze? Jeśli się nie mylę, jutro też pracujesz?
– Hrm – chrząknął Baasteuwel. – Jasne. Ale nie mam nic przeciwko ciężkim dniom. Tak naprawdę męczy mnie siedzenie bez ruchu i przelewanie z pustego w próżne.
Moreno przypomniała sobie jego powitalne pytanie.
– I dlatego zostałeś policjantem, jeśli wolno mi odwzajemnić pytanie? Żeby nie przelewać z pustego w próżne?
Baasteuwel na chwilę jakby się zadumał.
– Właściwie nie. Przyszedłem do policji, bo uwielbiam wsadzać łobuzów. Wprawdzie nigdy nie złapię wszystkich, jest ich za dużo, ale każda kanalia, którą zapuszkuję, poprawia mi nieco samopoczucie. Moja żona uważa, że jestem perwersyjny.
Uśmiechnął się bez pokazywania zębów.
– Bywają gorsze motywy zgłaszania się do policji – rzekła Moreno.
– W rzeczy samej – zgodził się Baasteuwel. – Odezwę się jutro wieczorem. Jeśli zostajesz?
Moreno skinęła głową.
– Przynajmniej do soboty. Mam umowę z pewną młodą damą.
Młoda dama leżała już w łóżku, kiedy Moreno wróciła na Zinderslaan, ale jej mama siedziała w kuchni, robiąc korektę.
– Czuję się jak Cyganka – wyznała Moreno. – Pętam się po okolicy i zmieniam mieszkanie kilka razy w tygodniu.
– Cyganie to mili ludzie – zauważyła Selma. – Chcesz herbaty?
Moreno chciała. Było wprawdzie po wpół do dwunastej, ale skoro miały omówić parę spraw, to najlepiej teraz, gdy Drusilla nie mogła nic usłyszeć.
– Tim Van Rippe. Jutro wychodzimy z jego nazwiskiem. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu?
– Nic a nic. Najbliżsi są poinformowani.
– Świetnie. Mogłybyśmy też obgadać historię Maagera. Myślę, że czas coś o tym napisać, jeśli okaże się, że jest z tego temat. Może parę faktów do pokazania w nieco innym świetle? W przyszłym tygodniu lub jakoś tak… jaką chcesz herbatę? Mam sześćdziesiąt dwa rodzaje.
– Mocną – powiedziała Moreno.
W piątek wrócił wyż. Deszcze przeszły z południowo-zachodnim wiatrem i upał szybko wzrastał. Już o siódmej rano duży termometr na budynku firmy komputerowej Xerxes w Lejnicach pokazywał dwadzieścia pięć stopni w cieniu, a miało być jeszcze goręcej.
Inspektor kryminalny Ewa Moreno nie należała tego ranka do tych, którzy wstali o siódmej i sprawdzali, jaka jest pogoda. O dziewiątej obudziła ją Drusilla, która nie omieszkała natychmiast wprowadzić jej w sytuację.
– Niebo jest błękitne jak len, a słońce praży jak cholera.
– Drusilla, nie przeklinaj – upomniała ją mama rozczesująca w drzwiach włosy.
– Czasami trzeba wyrazić się soczyście – odparła Drusilla. – Sama mnie tego nauczyłaś.
Potem odwróciła się do Moreno.
– Może pani pójść ze mną na plażę, jeśli ma ochotę – zaproponowała. – Bierzemy jeszcze jednego dzieciaka, więc nie będzie pani musiała cały czas się mną zajmować.
Moreno zastanowiła się przez dwie sekundy, po czym wyraziła zgodę.
Pobyt na plaży i korzystanie ze słońca nie były jednak tak do końca sielankowe. Drusilla dotrzymała słowa i większość czasu spędzała z młodym człowiekiem o imieniu Helmer – kąpali się, budowali zamki z piasku, kąpali się, grali w piłkę, kąpali się, jedli lody, kąpali się, i czytali komiksy. Moreno urozmaicała sobie pobyt, przewracając się z brzucha na plecy i z powrotem na brzuch, ale niezależnie od pozycji nie mogła oderwać myśli od tego, co przed niecałym tygodniem kryło się w tym ciepłym, miękkim piasku.
I od tego, co mogło jeszcze się w nim znajdować.
Może leżę na jakichś zwłokach, pomyślała, zamykając oczy przed słońcem. Zaraz Helmer i Drusilla przybiegną, że odkopali głowę.
Zrozumiała, że czas stąd wyjechać. Pora w końcu zostawić Lejnice i plażę i wrócić do Maardam. Sprawa Mikaeli Lijphart nie była już jej sprawą. Podobnie jak sprawy Arnolda Maagera i Tima Van Rippego. Oczywiście, jeśli być precyzyjnym, nigdy ich formalnie nie prowadziła, ale teraz przynajmniej przekazała je w kompetentne ręce. Kohlerowi i Baasteuwelowi oraz – gdyby to miało nie wystarczyć – miejscowej ekipie dziennikarskiej: Selmie Perhovens i, o ile dobrze zrozumiała, redaktorowi Wickerowi. Nie było potrzeby, żeby się dalej angażowała. Najmniejszej potrzeby. Zrobiła więcej niż ktokolwiek mógł od niej wymagać, a jeśli miała wrócić do pracy w sierpniu z naładowanymi akumulatorami, najwyższy czas, żeby zafundowała sobie trochę prawdziwego urlopu. Na przykład wycieczkę rowerową z namiotem po dzikim Sorbinowie. Ciepłe wieczory przy ognisku, ryby pieczone w żarze, dobre wino i egzystencjalne rozmowy. Nocne pływanie w ciemnej wodzie.
A jeśli oni naprawdę chcieli przeszukać tę rojącą się od ludzi plażę, to nie miała większej ochoty w tym uczestniczyć. Wcale nie miała ochoty.
Ale właśnie to jej się przyśniło, kiedy zasnęła. Horda ubranych na zielono, spoconych żołnierzy, którzy pod dowództwem łysego oficera (uderzająco podobnego do komendanta Vrommla, ale z gęstym hitlerowskim wąsikiem, a nie tym rzadkim) motykami i saperkami przekopywali plażę, wydobywając ciągle nowe zwłoki; układali je w stosach według płci i wieku, a ona pilnowała ich razem z aspirantem Vegesackiem. Baasteuwel szczotką oczyszczał ciała i twarze z piasku, a przerażonym oczom Moreno ukazywali się po kolei: Mikaela Lijphart, Winnie Maas, Arnold Maager (którego widziała tylko na słabym zdjęciu, ale mimo to w jakiś niewyjaśniony sposób rozpoznała lepiej niż innych), Sigrid Lijphart, Vera Sauger, Mikael Bau, Franz Lampe-Leermann… co ci dwaj mieli wspólnego z pozostałymi, trudno jej było pojąć, ale przyjęła to jako przejaw nieodłącznego od życia szaleństwa. Dopiero kiedy Drusilla Perhovens przywlokła Maud, jej siostrę – nie dorosłą, ale jako nastolatkę – Moreno miała dość i obudziła się.
Głowa jej pękała. Nie wolno spać na słońcu! Pamiętała, że tę zasadę mama z jakiegoś powodu starała się wbić do jej dziecięcej główki i chociaż Moreno nie wyniosła z domu zbyt wiele mądrości, to dzisiaj skłonna była w tym punkcie przyznać swojej mamie rację. Wstała chwiejnie i poszła się wykąpać.
– Inspektor kryminalny Baasteuwel – powiedział Baasteuwel.
W słuchawce zapadła cisza.
– Czy mówię z doktorem deHaavelaarem?
– Czego pan chce?
– Zadać tylko kilka pytań. Pracuję nad sprawą Van Rippego, o której czytał pan pewnie w gazetach. Wydaje się ona mieć związek z inną sprawą, dość odległą w czasie. Z morderstwem Winnie Maas. Przypomina pan sobie?
– Może.
– To pan przeprowadzał sekcję zwłok?
– Nie mam nic do dodania w tej kwestii.
– Chcę tylko wyjaśnić pewną rzecz.
– Nie ma nic do wyjaśniania. Czy komendant zaaprobował tę rozmowę? Bo chyba on prowadzi śledztwo?
Baasteuwel przed odpowiedzią zrobił krótką przerwę.
– Czy mogę zapytać, co się kryje za pańską niechęcią, by o tej sprawie rozmawiać?
W słuchawce dało się słyszeć zirytowane parsknięcie.
– Mam ważniejsze rzeczy na głowie. Ostatnio nękała mnie już zresztą jakaś policjantka.
– Inspektor Moreno?
– Właśnie. Powinienem zgłosić to Vrommlowi, ale postanowiłem być wspaniałomyślny.
– Rozumiem. Sytuacja przedstawia się następująco: albo odpowie pan teraz na moje pytania przez telefon, albo przywiozą tu pana radiowozem. Co pan woli?
W słuchawce zapadła cisza. Baasteuwel zapalił papierosa i czekał.
– Co, do cholery, chce pan wiedzieć?
– Tylko kilka szczegółów. Mam tu przed sobą protokoły z procesu. Z procesu Arnolda Maagera. I jedna rzecz mnie dziwi.
– A mianowicie?
– Pan nie zeznawał?
– Nie.
– Dlaczego? Pełnił pan przecież funkcję lekarza sądowego.
– Nie było potrzeby. Taki jest zwyczaj, ale nie jest to konieczne. Sprawa była jasna jak słońce, a ja widocznie miałem inne zajęcia.
– Ale to pan podpisał raport z sekcji, który później odczytano w sądzie?
– Oczywiście. Do czego pan zmierza, bo tracę cierpliwość?
– Podano tutaj, że przeprowadził pan sekcję Winnie Maas – razem z patologiem Kornitzem – stwierdzając, że dziewczyna była w ciąży. Zgadza się?
– Tak.
– Ale nie podaliście, od jakiego czasu.
– Nie?
– Nie.
– Dziwne. Powinno być wpisane. Nie pamiętam dokładnie, ale ciąża nie była zbyt zaawansowana… pięć, sześć tygodni.
– Jest pan pewien?
– Całkowicie.
– Czy nie mogło być trochę więcej? Na przykład dziesięć, dwanaście tygodni?
– Oczywiście, że nie – zaprotestował deHaavelaar. – Co mi pan tu do cholery, insynuuje?
– Nic – odrzekł Baasteuwel. – Chciałem tylko sprawdzić, skoro brakowało tej informacji.
DeHaavelaar nie skomentował i znowu na kilka sekund zapadła cisza.
– Czy coś jeszcze?
– Na razie nie – powiedział Baasteuwel. – Dziękuję za pomoc.
– Proszę – doktor odłożył słuchawkę.
Ładne kwiatki, pomyślał Baasteuwel, patrząc na telefon z gorzkim uśmiechem. Łobuz kłamie.
Co zresztą należało uznać za całkowicie rozsądne, stwierdził po chwili. Nie było cienia szansy, żeby go dopaść. Zwłaszcza że patolog Kornitz zmarł przed trzema laty.
Bardziej interesująca była kwestia, dlaczego kłamał.
Moreno nie zabrała ze sobą telefonu na plażę i gdy o wpół do piątej wróciły z Drusilla do domu, miała dwie wiadomości.
Pierwszą zostawił Münster. Głos miał niezwykle przygnębiony i prosił, żeby jak najszybciej oddzwoniła.
Uświadomiła sobie, że jeszcze raz udało jej się wyprzeć z codziennych myśli Lampego-Leermanna i sprawę pedofila (chociaż pamiętała, że parszywiec przelotnie pojawił się w jej śnie), a gdy teraz Münster ją przypomniał, znowu miała uczucie, jakby na jej szyi zaciskała się pętla.
Szlag by trafił, pomyślała. To nie może być prawda.
Oddzwoniła natychmiast, ale nie odbierał. Ani w komendzie, ani w domu. Nagrała się na sekretarkę, wyjaśniając, że próbowała go złapać.
Tak wyglądają dzisiejsze czasy, pomyślała zrezygnowana, rozłączając się. Żyjemy w świecie okaleczonej komunikacji – telefonów używamy, żeby wyjaśniać, że chcieliśmy nawiązać kontakt, ale nam się nie udało. Naprawdę przykre.
Na drugą wiadomość nie musiała odpowiadać. Dzwonił jej były chłopak (kochanek? facet? narzeczony?), żeby poinformować, że czeka na nią u Werdera o ósmej.
Ta sama restauracja, co wczoraj, skojarzyła. I ta sama godzina.
Ale nowy facet. Dobrze, że jutro jedzie do domu. Kelnerzy na pewno nieco się zdziwią. Może wyciągną też jakieś dla niej mało pochlebne wnioski.
W każdym razie zdecydowała się pójść. Ale nie na długo. Czuła się zmęczona. Na zmęczoną wyglądała również Selma, kiedy wróciła kilka minut po piątej.
– Żadnych nocnych rozmów – oświadczyła.
– Mowy nie ma – przytaknęła Moreno.
Siedziały do drugiej. Wałkując jeszcze raz sprawę Maager-Lijphart. Dyskutowały o związkach, mężczyznach, dzieciach, pracy, książkach, o sytuacji w tak zwanej byłej Jugosławii i co właściwie oznacza być pierwszą wolną kobietą w historii.
Egzystencjalne rozmowy. Dające wiele do myślenia. Ale jedna noc starczy.
– Dzięki, że przypilnowałaś dzieci – powiedziała Selma.
– Nie pilnowała nas ani trochę – sprostowała Drusilla. – Pilnowaliśmy się z Helmerem sami przez cały dzień.
– Prawda – potwierdziła Moreno. – Jutro wyjeżdżam. Dzisiaj też będę jadła na mieście. Tylko nie pomyśl, że to jakiś nawyk.
– Jeśli nawet, to całkiem niegłupi – zauważyła Selma. – A co mój szkrab chce wrzucić na ruszt na obiad?
– Polędwicę nadziewaną gorgonzolą z pieczonymi ziemniakami – odparł szkrab. – Dawno nie jadłam.
– Będą parówki z makaronem – zadecydowała jej mama.
Gdy miała wychodzić, telefon zadzwonił ponownie.
Tym razem był to Baasteuwel.
– Dzięki za wczoraj. Chcesz raport?
– Również dziękuję. Pewnie, że chcę.
– Trochę się śpieszę. Podam ci tylko najważniejsze, może być?
– Może być.
– Ten lekarz kłamie.
– DeHaavelaar?
– Tak. Winnie Maas była w ciąży, ale nie sądzę, żeby Arnold Maager był ojcem.
Moreno próbowała przetrawić informację, jakoś ją zaszeregować.
– Do cholery! Jesteś pewien?
– Ani trochę. Tylko intuicja mi tak podpowiada, ale mam genialną intuicję. Poza tym wrócił.
– Wrócił?
– Tak.
– Kto?
– Arnold Maager oczywiście. Wrócił do Sidonisu dzisiaj po południu.
Moreno na kilka sekund zaniemówiła.
– Wrócił? Tak po prostu?
– Zgadza się.
– Jak to? Gdzie był?
– Tego nie powiedział. W ogóle nic nie mówi. Leży na łóżku i wpatruje się w ścianę. Bez względu na to, co robił, przez prawie tydzień nie brał leków. Dostaje chyba antydepresyjne. Trochę się o niego martwią.
– A jak się pojawił?
– Po prostu sobie przyszedł. Wolniutko, koło piątej. Jest tam Vrommel i rozmawia z personelem.
– Vrommel? Czy nie byłoby lepiej, żeby ktoś inny…?
Baasteuwel westchnął.
– Nie możemy przecież, do cholery, całkowicie wyłączyć go ze sprawy, tak żeby tego nie zauważył. Vegesack pojechał z nim, żeby go pilnować, ale skoro Maager ma atak autyzmu, jest to chyba bez większego znaczenia.
Moreno zastanowiła się.
– Miejmy nadzieję. Nic z tego nie rozumiem. Masz coś jeszcze?
– Trochę, ale teraz muszę gnać na kilka pomniejszych przesłuchań. O której jutro wyjeżdżasz?
Moreno zawahała się. Jeszcze nie ustaliła godziny. Ale chyba nie było powodu, żeby wyruszać bladym świtem? Powinna też kupić coś Selmie. I Drusilli.
– Jest pociąg o czwartej. Pojadę chyba tym.
– Świetnie, zdążymy jeszcze razem zjeść lunch.
Baasteuwel odłożył słuchawkę. Moreno stała przez chwilę z telefonem w ręce. To ci dopiero, pomyślała. Czyli Maager nie był ojcem dziecka? Co z tego wynikało?
Trudno powiedzieć. W każdym razie musiał być przekonany, że jest. Czy nie w tym tkwił haczyk?
I nagle pytania znowu zaczęły w niej wzbierać. Czyj haczyk? Przez kogo zarzucony?
Oczywiście przez Winnie Maas. Ale może przez kogoś jeszcze?
Bo niepokalane poczęcia raczej się nie zdarzają, jak powiedziała Mikaela Lijphart w pociągu przed dwoma tygodniami…
Moreno wyciągnęła się na łóżku i wpatrzyła w sufit.
Co do ciężkiej cholery stało się z Mikaelą?
Czego Arnold Maager szukał w świecie i dlaczego Tim Van Rippe zginął?
Sporo niejasności. Cholernie dużo niejasności.
A jak wyglądało zaciskanie pętli na szyi komendanta Vrommla? Zapomniała Baasteuwela zapytać.
No nic, mogło zaczekać do jutra, zadecydowała.
Nie ma co sobie bez potrzeby zaprzątać głowy.
Inspektor Baasteuwel stał w cieniu magazynu, patrząc na mewę.
Mewa patrzyła na Baasteuwela. Poza tym niewiele się działo. Świeciło słońce. Błyszczało morze.
Spojrzał na zegarek. Dopiero piętnaście po dziesiątej, a mógł przysiąc, że temperatura nie miała daleko do kreski trzydziestu stopni. Jeżeli już jej nie przekroczyła. Czyli wyż się utrzymywał, a niebo było tak bezchmurne, że Baasteuwela niemal rozbolała głowa. Ta sobota miała być trzecim dniem jego urlopu, uświadomił sobie. Szlag by trafił. No, ale co zrobić. Zapalił papierosa, dzisiaj czwartego. A może piątego.
Wreszcie pojawił się prom płynący wolno wokół falochronu. Wyglądał na prawie pusty. Żeby nie rzec, całkiem pusty; nic dziwnego, po co takiego dnia jak ten przeprawiać się z wysp na ląd? Sens miał odwrotny kierunek. Czekający na prom tłoczyli się między barierkami jak westwerdingeńskie śledzie, a łańcuch za ostatnim samochodem na kurs o jedenastej zaciągnięto dziesięć minut temu. Po co komuś na wyspach samochód?
Baasteuwel opuścił względny chłód za magazynem i przeszedł do bramki, którą wypuszczano wysiadających z promu. Rozłożył parasol.
Żałował, że zdecydował się na niego. Zapakowała mu go żona w napadzie gorzkiego feministycznego humoru, ale co u diabła? Potrzebował znaku rozpoznawczego, a niebiesko-żółty parasol z reklamą prezerwatyw Nixon nadawał się całkiem całkiem.
Zwłaszcza przy tej pogodzie. Baasteuwel rozejrzał się wokół, ale nigdzie nie zauważył parasoli z reklamami prezerwatyw.
Claus Bitowski powinien go dostrzec.
Dostrzegł. Wśród pierwszych wysiadających pasażerów znajdował się otyły mężczyzna około trzydziestki. Może trochę starszy. W okularach przeciwsłonecznych i odwróconej daszkiem do tyłu bejsbolówce. W jednej ręce trzymał poplamioną sportową torbę z żółtego plastiku, w drugiej do połowy opróżnioną butelkę piwa. T-shirt z napisem „We are the Fuckin’ Champs” nie do końca dawał radę utrzymać brzuch nad paskiem dżinsów.
– To pan jesteś tym gliną? – zapytał bez ceregieli.
Baasteuwel złożył parasol. Rodzice powinni byli używać Nixona, pomyślał.
– Zgadza się. Claus Bitowski?
Bitowski kiwnął głową. Dopił piwo i rozejrzał się za koszem. Nie dostrzegł żadnego, więc wyrzucił butelkę do wody. Baasteuwel odwrócił wzrok.
– Nie mam nic do powiedzenia – oznajmił Bitowski.
– Przecież jeszcze o nic nie zapytałem – zdziwił się Baasteuwel.
– O Van Rippem. Nic nie wiem.
– Zobaczymy. Dobrze, że się pan pojawił. Usiądziemy gdzieś?
Bitowski zapalił papierosa.
– I tak nie mam nic do powiedzenia.
Świetnie, pomyślał Baasteuwel. Trzydziestodwuletni dzieciak. Trzeba pedagogicznie.
– Może piwo w Strandterrassen? – zaproponował.
Bitowski zaciągnął się, rozważając ofertę.
– No dobra.
Przecięli Zuiderslaan i usiedli przy stoliku pod parasolem. Baasteuwel przywołał gestem kelnerkę i zamówił dwa piwa.
– Wie pan, że Tim Van Rippe został zamordowany? – zapytał, kiedy kufle znalazły się na stoliku.
– Kurewska sprawa.
– Pan go znał?
– Znałem, nie znałem. Teraz już nie, wcześniej może.
Baasteuwel wyjął notes, żeby zapisywać.
– Na przykład w 1983?
– Co?
– 1983. Taki rok.
– Łapię. Tak, znałem Van Rippego, jak chodziliśmy do budy…
– Znał pan też Winnie Maas?
– Winnie? A co, kurwa, ma do tego Winnie?
– Znał ją pan? – powtórzył Baasteuwel.
– Tak… tak, kurwa. Jasne, że znałem Winnie, trochę. Na pogrzebie też byłem. Żeśmy przecież chodzili do tej samej budy…
– Do jednej klasy?
– Nie, kurwa. Byłem rok wyżej. Dlaczego pan o to pytasz? Nic nie wiem, już mówiłem.
– Prowadzimy śledztwo w sprawie zabójstwa Van Rippego – wyjaśnił Baasteuwel. – Chyba byłby pan za tym, żebyśmy wsadzili mordercę?
– Tak, ale ja nic nie wiem.
Chyba rzeczywiście, pomyślał Baasteuwel, popijając łyk. I nie tylko w tej sprawie.
– Kiedy wyjechał pan na wyspy?
– Dwa tygodnie temu.
– W jaki dzień?
Bitowski zastanowił się.
– W niedzielę. Tak, wyjechaliśmy po południu.
– Wyjechaliśmy?
– Ja z kumplami.
– Rozumiem – powiedział Baasteuwel. – Pan z kumplami. Czy przed wyjazdem odwiedziła pana młoda dama nazwiskiem Mikaela Lijphart?
– Jak? Mikaela…?
– Lijphart. Rozmawiał pan z nią w tamtą niedzielę?
– Kurwa, nie. Nigdy nie słyszałem tego nazwiska.
– Znał pan dobrze Tima Van Rippego, kiedy byliście młodsi?
– Tak sobie.
– Chodził z Winnie Maas?
Bitowski wzruszył ramionami. Brzuch mu się zatrząsł.
– Chyba tak. Chodziła z różnymi.
– A kiedy chodziła z Van Rippem, pamięta pan?
– Nie, skąd, kurwa, miałbym pamiętać?
– Może tuż przed jej śmiercią?
– Nie, kurwa – zaprotestował Bitowski. – To było dużo wcześniej. Ogólnie się puszczała.
– Puszczała się?
– No, była z tych.
– Pan też spał z Winnie Maas?
Bitowski opróżnił kufel, beknął.
– Mogło się zdarzyć.
– Mogło się zdarzyć? Spał pan z nią czy nie?
Bitowski spojrzał na kufel i Baasteuwel poprosił gestem o jeszcze jedno piwo.
– Raz – przyznał się Bitowski.
– Kiedy to było? Jak chodziła do dziewiątej klasy?
– Nie, wcześniej. Ja chodziłem do dziewiątej, więc ona musiała być w ósmej…
– I tylko raz?
– Raz ją przeleciałem, tak.
Baasteuwel przez chwilę studiował jego nalaną twarz.
– Jest pan pewien, że nie chodziła z Timem Van Rippem w maju i czerwcu 1983?
Bitowski dostał nowe piwo i popił.
– Pewien, nie pewien – mruknął. – Nie wydaje mi się. Obciągnęła mi na początku maja.
– Obciągnęła?
– Tak, kurwa, na jakiejś imprezie. Nie pamiętam dokładnie.
Baasteuwel powstrzymał chęć wbicia Nixona Bitowskiemu w sadło na brzuchu.
Nie pamiętasz, pomyślał. Za dziesięć lat pewnie nie będziesz pamiętał, jak się nazywasz albo gdzie masz małego.
– Może mi pan podać nazwiska innych chłopaków, z którymi Winnie chodziła? Wiosną osiemdziesiątego trzeciego?
– Nie. Na stałe nie miała chyba nikogo, właściwie jej nie znałem. Nic nie wiem, już mówiłem.
– Czy był pan przesłuchiwany w związku ze śmiercią Winnie?
– Przesłuchiwany? Nie, dlaczego miałbym być przesłuchiwany? Nie rozumiem też, czemu pan mnie przesłuchujesz?
– Czyli policja nie zadawała panu żadnych pytań? – Nie.
Baasteuwel poczuł nagle, że on też nie ma więcej pytań. Jeśli nie miałby ustalać, czy Bitowski wie, jak się nazywa prezydent USA lub zna jakieś miasto we Francji. Albo ile jest jedenaście razy osiem.
– To byłoby na tyle – rzekł. – Dziękuję za piwo.
– Co, kurwa…?
– Żartowałem – wyjaśnił Baasteuwel.
Aspirant Vegesack był zdenerwowany.
Nie dlatego że działał za plecami Vrommla. Wcale nie dlatego. Ale zwodzenie innych było trudne. Nieprzyjemne. Zwłaszcza kogoś takiego jak pani Van Rippe – zamordowano jej syna, a aspirant musiał ją okłamywać. Czuł, że to nie w porządku, nawet jeśli kłamstwa nie należały do tych najcięższego kalibru.
Właściwie nie tyle kłamał, ile nie ujawniał prawdy.
Jak to się mówi, mydlił jej oczy. Jednak nie bardzo go to pocieszało.
– Nie rozumiem tego – powiedziała, wsiadając do samochodu. – Dlaczego znowu chcecie ze mną rozmawiać? Wydarzyło się coś nowego?
– Niezupełnie – odpowiedział Vegesack. – Potrzebujemy trochę uzupełniających informacji.
– I w tym celu musi mnie pan zawieźć do Lejnic?
– Uznaliśmy, że tak będzie najlepiej.
Karpatz i Lejnice dzieliła ponad godzina drogi, na szczęście pani Van Rippe przez większość czasu milczała. Vegesack zerkał na nią dyskretnie, jak mięła na kolanach chusteczkę. Sześćdziesięcioletnia, przedwcześnie postarzała kobieta, której zabito syna. Co pewien czas wycierała nos. Może ma alergię, pomyślał. Albo żałoba tą drogą znajdowała ujście. Ostatnie dni nie były łatwe dla pani Van Rippe. Jej syna miano pochować w przyszłym tygodniu, w czwartek, jeśli Vegesack dobrze pamiętał. Kremacji zabroniono ze względu na śledztwo. Musiała czuć się fatalnie, jakby jej własne życie w jakiś sposób też się skończyło.
Choć Vegesackowi trudno było postawić się na jej miejscu. Był wdzięczny, że nie musi o tym rozmawiać.
I niezbyt szczęśliwy, że musi ją zwodzić.
– Znał pan Tima? – zapytała mniej więcej w połowie drogi. Vegesack potrząsnął przecząco głową.
– Nie. Był kilka lat starszy. No i mieszkam w Lejnicach dopiero od dziewięćdziesiątego trzeciego. Właściwie jestem z Linzhuisen.
– Rozumiem. Zresztą Tim nie miał zbyt wielu przyjaciół.
– Nie?
– Nie, raczej należał do samotników.
Vegesack nie wiedział, co powiedzieć, a pani Van Rippe nie kontynuowała tematu. Westchnęła i nałożyła okulary.
– Ładna pogoda – stwierdziła, jakby dostrzegła to dopiero teraz.
– Tak, ciepło i przyjemnie.
W zasadzie więcej przez całą podróż nie rozmawiali. Dojechali do Lejnic za pięć pierwsza, Vegesack zaparkował na Zeestraat przed redakcją „Westerblattu”.
Spojrzała na niego zdziwiona.
– Gazeta? Dlaczego idziemy do gazety?
Vegesack odchrząknął.
– Nie idziemy do gazety, korzystamy gościnnie z ich lokalu, kiedy komisariat jest przepełniony.
Nie potrafił ocenić, czy mu uwierzyła.
Moreno w podziękowaniu za gościnę kupiła Selmie butelkę porto, natomiast przy wyborze prezentu dla Drusilli ogarnęły ją pewne wątpliwości. W końcu zdecydowała się na nagrodzoną książkę dla młodzieży i bombonierkę; widziała, że regał w pokoju Drusilli był zastawiony książkami, a czekoladki z pewnością padną ofiarą jej łakomstwa.
Zarówno mama, jak i córka wydawały się zadowolone z pożegnalnego prezentu i Moreno opuściła dom pań Perhovens po gorących pożegnaniach i zapewnieniach o utrzymywaniu kontaktu. Zamknęła torbę w schowku na dworcu, zażyła ostatniej słonecznej kąpieli na plaży i zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami o drugiej spotkała się z Baasteuwelem na lunchu w Café Darm.
– Rozjaśnia się – oznajmił Baasteuwel, kiedy podano im sałatki. – Choć jeszcze nie jest tak jasne jak dzisiejsze słońce.
– Chcesz powiedzieć, że nie podasz mi rozwiązania?
– Niestety. Jeszcze do niego nie doszliśmy. Diabli wiedzą, jak to poukładać.
Moreno czekała na dalszy ciąg.
– I czort wie, co się stało z Mikaelą. Zero reakcji na nowy komunikat. Nie zgłosili się nawet wariaci, którzy zawsze dzwonią, że widzieli samego diabła i jego teściową. Nawet trochę podejrzane, ale pilnujemy Vrommla, żeby nie schował czegoś pod korcem.
– A Maager? Pytaliście Sigrid Lijphart o ten telefon do Sidonisu?
– Tak, oczywiście. Kategorycznie zaprzecza. Twierdzi, że nie rozmawiała z nim od szesnastu lat ani nie zamierza przez najbliższych szesnaście. Serdeczna kobieta, nie ma co. Chociaż ma swoje powody.
– Może kłamie.
– Niewykluczone. Nie rozmawiałem z nią osobiście, Kohler się tym zajął. W każdym razie Maager nadal leży na łóżku i wpatruje się w tę samą plamę na tapecie. Jeśli ma otwarte oczy, co nieco w niego wmusili, żeby się przespał. Ciekawiej przedstawia się sprawa z Winnie Maas… chcesz posłuchać?
– Zamieniam się w słuch.
Baasteuwel wypił pół szklanki wody mineralnej i pogrzebał widelcem w sałatce, zanim zaczął.
– Święta raczej nie była.
– Zorientowałam się.
– Mało kto chce się do niej przyznać. Wszyscy, z którymi rozmawiałem, jakby nabierali rezerwy, gdy zaczynałem o nią pytać. Najzwyczajniej w świecie nie chcieli o niej mówić. Każdy wie, kim była, ale takie słowo jak „przyjaciółka” już nikomu nie przeszło przez gardło. Jej postać jest dość wyraźna. Młoda, pozbawiona hamulców femme fatale, jeśli określić bez ogródek. Wprawdzie ten cholerny Bitowski przyznał, że spał z nią raz, ale ilu jeszcze, diabli wiedzą. A w chwili śmierci miała tylko szesnaście lat. I nikt z pytanych nie miał wątpliwości, że to Maager zepchnął ją z wiaduktu. Nikt.
Moreno zastanowiła się przez chwilę.
– Czyli jeśli nawet nie był ojcem dziecka, mógł ją zabić?
– Na to wygląda. Istotne jest, że był przekonany, że zrobił jej dziecko, a nie, czy tak było naprawdę. Chciała tę sytuację w jakiś sposób wykorzystać, a on ją zastopował. Najprostsze wyjaśnienie.
– A Vrommel? I ten lekarz?
Baasteuwel westchnął.
– Czort ich wie. Nawet jeśli deHaavelaar rzeczywiście zataił informacje, nie musi to jeszcze niczego oznaczać.
– Owszem – zaprotestowała Moreno. – Zataił z jakiegoś powodu. Vrommel też musiał mieć powód, żeby nie wspominać o Verze Sauger. Proste i logiczne.
– Wiem – mruknął Baasteuwel. – Szlag by trafił. Dlatego powiedziałem, że dopiero się rozjaśnia. Rozgryziemy dziadostwo, jeśli nie po co innego, to po to, żeby pokazać temu komendancikowi, gdzie raki zimują. A jak ma coś na sumieniu, niech mnie piorun trzaśnie, jeśli nie postawię go przed sądem. Obiecuję powiadomić o egzekucji… o innych sprawach też, jeśli jesteś zainteresowana.
Moreno skinęła głową.
– Przede wszystkim chodzi mi o dziewczynę. Nie chciałabym, żeby coś się jej przytrafiło, ale boję się, że… wiesz.
– Wiem. Oczywiście, że wiem. Ani ty, ani ja nie jesteśmy nowicjuszami. Ale trochę optymizmu nie zaszkodzi, dopóki nie ma dowodów, staram się wyznawać tę zasadę. Dzisiaj bierzemy się za matkę. Matkę Van Rippego. Z pomocą redaktora Wickera – spojrzał na zegarek – siedzą już chyba w redakcji. Powinno coś dać, Wicker zna tę dziurę jak własną kieszeń… tak, tak by z grubsza wyglądała sytuacja.
– A Vrommel niczego się nie domyśla?
Baasteuwel odsłonił zęby.
– Na razie nie. Dziwił się tylko, dlaczego ja z Kohlerem nie pojechaliśmy jeszcze do domu.
– Co mu powiedzieliście?
– Że podoba nam się miasto, a do naszych małżonek nam się nie śpieszy – wyjaśnił Baasteuwel, uśmiechając się znowu. – Głupek uwierzył. Nigdy nie był żonaty i wydaje mu się, że wygrał los na loterii.
Moreno nie miała do tego komentarza.
– Jedzmy.
Podkomisarz Kohler przedstawił się i poprosił panią Van Rippe, żeby usiadła.
– Przypuszczam, że poznaje pani redaktora Wickera z „Westerblattu”?
Pani Van Rippe zajęła miejsce, wodząc zdumionym wzrokiem między Kohlerem a Wickerem.
– Tak… oczywiście. Ale gdzie jest komendant? Myślałam, że on będzie ze mną rozmawiał?
– Zatrzymały go obowiązki – wyjaśnił Kohler. – Sama pani rozumie, że jest masę roboty. Mnie oddelegowano specjalnie z Wallburga w związku z zabójstwem pani syna.
– Kawy i może kanapkę? – zapytał Aaron Wicker.
Przez chwilę Vegesack myślał, że Edita Van Rippe wstanie i wyjdzie. Zacisnęła usta w wąską kreskę i patrzyła w podłogę.
– Poproszę – powiedziała w końcu. – Ale nie rozumiem, dlaczego tu jestem.
– Robimy, co w naszej mocy, żeby wyświetlić to tragiczne zdarzenie – rzekł Kohler. – Im więcej danych, na których będziemy mogli się oprzeć, tym większa szansa, że nam się uda. Że znajdziemy zabójcę. Mamy kilka pytań, które chcielibyśmy pani zadać… żeby mieć trochę pełniejszy obraz życia pani syna.
Wicker nalał kawy i odkrył półmisek z kanapkami z cukierni Doovera, sąsiadującej z redakcją przez ścianę.
– Ja jestem tutaj z tego prostego powodu, że znam miejscowe realia – wyjaśnił. – Proszę, pani Van Rippe.
Wzięła kanapkę z szynką, patrząc na nią podejrzliwie.
– Chciałabym o czwartej być z powrotem.
– Żaden problem – zapewnił Kohler. – Aspirant Vegesack odwiezie panią, jak tylko skończymy. Czy mogłaby pani opowiedzieć trochę o swoim życiu?
– O moim życiu?
Edita Van Rippe patrzyła na podkomisarza, jakby nie zrozumiała pytania. Jakby nigdy nie miała własnego życia.
– Prosiłbym. Tak w zarysach.
– Co… co chce pan wiedzieć? Mieszkałam tu w Lejnicach od dziecka… przeprowadziłam się do Karpatzu, kiedy poznałam Waltera, mojego obecnego męża. Mniej więcej dziesięć lat temu. Nie rozumiem, do czego pan zmierza.
– Chcemy mieć pełniejszy obraz – powtórzył Kohler. – Poza Timem ma pani jeszcze jednego syna? Trochę starszego?
– Tak.
Zawahała się. Ugryzła kęs kanapki i wolno przeżuła. Popiła łykiem kawy. Kohler czekał.
– Tak, Jakoba… – podjęła. – Mam jeszcze jego. Jest sześć lat starszy od Tima. Wcześnie go urodziłam. Miałam zaledwie dziewiętnaście lat, zdarza się. Ale pan to już wie, jestem pewna. Pan Wicker przynajmniej…
– Oczywiście – przerwał Kohler. – Tego samego roku wyszła pani za Henrika Van Rippego, to też wiemy. Czyli bardzo młodo. Jak długo byliście małżeństwem?
Vegesack odniósł wrażenie, że twarz jej stężała. Odmówi zeznań, pomyślał.
– Zostawił mnie w 1975 – w jej głosie pojawił się nagle ostry ton. – Jakob miał piętnaście lat, Tim dziewięć.
– Zostawił panią? – upewnił się Kohler.
– Tak, dla innej. Nie musimy tego rozgrzebywać.
Kohler kiwnął głową.
– Przepraszam. Oczywiście, że nie. Jakim Tim był dzieckiem?
– Dlaczego pan o to pyta?
– Pani Van Rippe, proszę nam pomóc, odpowiadając na pytania. Nawiasem mówiąc, nie przyjęła pani nazwiska drugiego męża?
– Nie jesteśmy formalnie małżeństwem. Zastanawiałam się nad powrotem do panieńskiego nazwiska, ale przyzwyczaiłam się do Van Rippe.
– Rozumiem. Więc jaki był Tim w dzieciństwie?
Wzruszyła ramionami.
– Raczej cichy.
– Aha?
– Ale grzeczny. Nie sprawiał kłopotów, robił swoje i wolał trzymać się na uboczu. Jakob był inny.
– Czyli?
– Bardziej otwarty na ludzi. Zawsze miał wokół siebie kolegów. Tim lubił chodzić własnymi ścieżkami.
Aspirant Vegesack zerknął na zegarek. Co się do cholery dzieje, pomyślał. Przy tym tempie przesłuchania będzie zmuszony gnać jak wariat, żeby dowieźć ją do Karpatzu przed czwartą… dostał surowy rozkaz od Kohlera, że w trakcie przesłuchania ma się nie odzywać, chyba że zostanie poproszony. Najwyraźniej Aaron Wicker otrzymał podobne polecenie, ssał ołówek i wyglądał na śpiącego.
– Poznała pani swojego obecnego męża w 1988 roku? – zapytał Kohler. – Zgadza się?
Pani Van Rippe kiwnęła głową.
– Waltera Krummnagla?
Nic dziwnego, że nie chce zmieniać nazwiska, pomyślał Vegesack.
– Tak.
– I tego samego roku przeprowadziła się pani do Karpatzu? – Tak.
– Żyła pani sama w latach… – Kohler nałożył okulary i sprawdził w swoich notatkach – 1975-1988?
Twarz pani Van Rippe ponownie stężała.
– Tak.
– Nie związała się pani z żadnym mężczyzną?
– Nie.
– Taka przystojna kobieta jak pani?
Nie odpowiedziała. Vegesack nie był pewien, czy się zaczerwieniła, ale tak mu się wydawało. Kohler zrobił krótką przerwę.
– Dlaczego?
– Co dlaczego?
– Dlaczego żyła pani sama?
– Nie chciałam się z nikim wiązać.
– Ale chyba na jakiś mały romansik sobie pani pozwoliła? Ciężko żyć samotnie przez tak długi czas. Dzieci już wyrosły i…
– Zdecydowałam się zostać sama – przerwała pani Van Rippe. – Człowiek ma prawo żyć, jak chce.
Kohler zdjął okulary i schował je do kieszonki na piersi. Ledwo zauważalnie dał znak głową Wickerowi.
– Tak? – Kohler przechylił się nieco w jej stronę. – Myślę, że pani kłamie.
Złapała obiema rękami za poręcze krzesła. Najwyraźniej zamierzała wstać, ale po kilku sekundach opadła z powrotem na siedzenie.
– Ja kłamię? Dlaczego miałabym kłamać?
Wpatrywała się w Kohlera, ten jednak spuścił wzrok, skupiając się na swojej filiżance kawy. Pięknie, pomyślał Vegesack. Przez pięć sekund panowało milczenie. Potem odezwał się redaktor Wicker.
– Pani Van Rippe – powiedział, wolno krzyżując ręce na piersi. – Czy nie miała pani romansu z pewnym miejscowym mężczyzną… na początku lat osiemdziesiątych, jeśli dobrze pamiętam… osiemdziesiąt dwa, osiemdziesiąt trzy, jakoś tak?
– Nie… nie, kto miałby to być?
Głos zaczął się jej łamać. Puściła poręcze krzesła.
– Kto miałby to być? – powtórzył Wicker z udawanym zdumieniem. – Chyba sama pani wie najlepiej. Myślę, że nie ma powodu się wstydzić… nie rozumiem, dlaczego pani to ukrywa. Wszyscy jesteśmy tylko ludźmi.
– Nie wiem, o kim pan mówi – jej głos nagle przeszedł w szept. Upłynęło kilka kolejnych sekund.
– Mówię o Vrommlu – redaktor Wicker oparł się z powrotem na krześle. – O komendancie Victorze Vrommlu.
Edita Van Rippe nie odpowiedziała. Powoli położyła głowę na stole i zakryła ją rękami.
Kohler poluzował węzeł krawata i wyszedł do toalety.
Moreno, czekając na pociąg, zastanawiała się nad uwagą Baasteuwela.
Uniknięcie małżeństwa to wygrana na loterii? Zdaniem Vrommla!
Nie podnosiło to zbytnio na duchu. Jeśli groziło jej zostanie żeńskim odpowiednikiem komendanta z Lejnic, gdyby się nie hajtnęła, musiała piorunem znaleźć sobie faceta, nie ulegało wątpliwości.
Może skorzystać z dyskretnej propozycji Mikaela, żeby zejść się ponownie w sierpniu? Wczorajsza kolacja przebiegła dość bezproblemowo, musiała to przyznać. Jeśli miał jakieś wady, pamiętliwość do nich nie należała. Nie zaprzątał już sobie głowy zepsutymi trabantami czy pracoholizmem inspektorów kryminalnych. Musiała mu oddać sprawiedliwość.
Więc może jednak, pomyślała. Nowy początek w sierpniu?
Postanowiła odłożyć decyzję właśnie do sierpnia. Wzmacniająca wycieczka rowerowa pozwoli nabrać dystansu i ułatwi osąd, na razie miała dość na głowie.
Podjęła za to inną decyzję.
Zadzwoniła do Münstera.
Niestety odebrał. Miała nadzieję, że nie odbierze.
– No? – zapytała, zauważając, że wstrzymuje oddech.
– Obawiam się, że Lampe-Leermann miał rację – powiedział Münster.
Potem żadne z nich nie odezwało się przez dobre dziesięć sekund.
– Jesteś tam jeszcze?
– Tak – powiedziała Moreno – jestem. Czyli wiesz, kto?
– Mamy nazwisko. Na razie nie ujawniam, jakie, dopóki nie będziemy pewni na sto procent. Tobie też nie powiem.
– Świetnie. Nie ujawniaj, niedobrze mi, cholera.
– To nie jest zabawne.
Znowu zapadło milczenie.
– Jak sobie poradziłeś? – zapytała Moreno.
– Hrm – Münster odchrząknął. – Nie za bardzo wiedziałem, jak się do tego zabrać, w końcu więc włączyłem w to komisarza. Van Veeterena.
Moreno pomyślała chwilę.
– Też bym pewnie tak zrobiła. Gdyby przyszło mi do głowy. Czyli razem wzięliście tego dziennikarza w obroty?
– I to ostro – Münster zaśmiał się, ale zaraz spoważniał. – W przestraszył go do tego stopnia, że nawet zapłacił nam za piwo. Nie dałbym rady w pojedynkę.
– I wyśpiewał nazwisko?
– Wyśpiewał.
– Nie zełgał?
– Raczej nie.
– Rozumiem.
– Tyle że chcemy go skonfrontować z oskarżeniem. Na razie jest na urlopie, uznałem, że trzeba zaczekać, aż wróci. Komisarz był tego samego zdania.
Moreno natychmiast zaczęła szukać w myślach, kto z kolegów poza nią ma urlop w lipcu, ale również niemal natychmiast zaprzestała.
Nie chcę wiedzieć, pomyślała. Przynajmniej nie wcześniej niż to konieczne.
– Tak wygląda sytuacja – powiedział Münster. – Uznałem, że powinnaś wiedzieć.
– Dobra. Do zobaczenia.
– Do zobaczenia.
Tym razem zdecydowała się na pośpieszny, ale stwierdziła, że pociąg był równie pusty jak wtedy, gdy jechała w przeciwną stronę; usiadła przy oknie.
Oczywiście mało kto miał powód, żeby wyjeżdżać znad morza w tak upalną sobotę jak ta. Dwa tygodnie, pomyślała. Minęły dokładnie dwa tygodnie mojego urlopu i wracam do domu.
Wypoczęta? Raczej nie. Czternaście dni zbijania bąków nad morzem? Co robiła? Mogła jedynie skonstatować, że nie wszystko poszło zgodnie z planem. Posłała swojego chłopaka (faceta? kochanka? samca?) do diabła, dniem i nocą bawiła się w detektywa, ale nie zdołała nic ustalić.
Nic a nic, jak w mordę strzelił.
Nie wiedziała, co się stało z płaczącą dziewczyną z pociągu.
Nie wiedziała, kto zabił Winnie Maas.
Nie wiedziała, kto zabił Tima Van Rippego.
A jeden z maardamskich policjantów był pedofilem.
Niezły rezultat, pomyślała Ewa Moreno. Niewątpliwie udane zakończenie.