II

13

21 lipca 1983

– Jaki pomysł? – zapytała.

Nie odpowiedział. Objął ją tylko ramieniem i lekko do siebie przyciągnął. Poszli.

Z początku w stronę centrum, ale na wysokości wieży ciśnień zamiast pójść prosto, skręcił w Brüggerstraat. On prowadził, ona go słuchała. Jak zwykle, przyszło jej na myśl. Może miała nadzieję, że wejdą do jakiejś kawiarni przy Polderplejn albo Grote Marckt, ale nie. W ostatnim czasie – właściwie od dwóch miesięcy, kiedy mu powiedziała, jak z nią jest – unikał takich miejsc. Zauważyła to już wcześniej. Nawet go pytała, ale powiedział, że chce mieć ją tylko dla siebie.

Podobało jej się to i nie podobało. Lubiła oczywiście, jak pieścił ją latem na dworze po zmroku. Lubiła odwzajemniać pieszczoty, poruszać się na nim, opierając ręce na jego piersi, czując jego twardy członek głęboko w środku. Ale przyjemnie też było siedzieć w kawiarni. Palić, pić kawę i rozmawiać z ludźmi. Dobrze wyglądać i pozwalać im patrzeć. Może to dlatego, pomyślała. Może dlatego, że wiedział, jak ona się lubi pokazywać, skierował kroki w stronę Saar i boisk piłkarskich, a nie do centrum.

– Gdzie idziemy? – zapytała.

– Musimy trochę porozmawiać – odparł.

Doszli do tego parku za remizą strażacką, nie wiedziała, jak się nazywa. Może właśnie Park Strażacki. Trzymał teraz prawą rękę dość nisko na jej biodrze i domyślała się, że zaczyna być napalony. Minęło w sumie sporo czasu. Skręcił z nią do parku, usiedli na ławce, którą dość szczelnie zasłaniało kilka krzaków. Nie dostrzegła innych ludzi, ale wiedziała, że na drugim końcu, przy placu zabaw, powinny być jakieś pary. Sama baraszkowała tam kilka razy, ale nigdy z nim. Uśmiechnęła się lekko na tę myśl.

– Chcesz?

Wyciągnął ku niej butelkę, którą wyjął z torby przewieszonej przez ramię. Popiła łyk. Jakaś wódka. Była mocna i lekko piekła w gardle. Ale też słodka, smakowała czarną porzeczką lub czymś podobnym i przyjemnie rozgrzewała. Wypiła jeszcze jeden łyk i sięgnęła ręką do jego rozporka. Tak jak się spodziewała, był już twardy.

Kiedy skończył, dopił resztę wódki i wypalił kilka papierosów. Nie mówił za wiele, na ogół nie lubił potem gadać. Czuła, że jest dość mocno pijana, ale wciąż tkwiła w niej jakaś dziwna powaga, domyślała się, że ma to związek z Arnoldem Maagerem.

I z dzieckiem.

– Jaki miałeś pomysł? – przypomniała sobie.

Zgasił papierosa i splunął dwa razy na żwir. Zorientowała się, że był chyba równie pijany jak ona. Pił już przecież wcześniej. Choć oczywiście miał mocniejszą głowę, jak to chłopacy.

– Maager – rzucił. – Powiedziałaś, że zmieniłaś zdanie. Co, kurwa, przez to rozumiesz?

Zebrała myśli.

– Nie chcę – powiedziała. – Nie chcę oszukiwać go w ten sposób. Ty i ja… to przecież ty i ja… nie, nie chcę.

Trudno było znaleźć właściwe słowa.

– Potrzebujemy pieniędzy. Dlatego to zrobiliśmy, nie rozumiesz? Przyciśniemy go.

– Rozumiem, ale mimo to nie chcę. Mam zamiar mu powiedzieć.

– Powiedzieć mu! Oszalałaś?

Potem mruknął coś, co zabrzmiało jak „głupia cipa”, ale z pewnością się przesłyszała. W każdym razie naprawdę był na nią zły, chyba po raz pierwszy, i poczuła, jak coś ją ściska w żołądku.

– Po prostu nie chcę – powtórzyła. – Nie mogę. To nie fair… parszywe świństwo.

Nie odpowiedział. Kopał nogą w żwirze, nie patrząc na nią. Nic ich w tej chwili nie łączyło. Bariera powietrza między nimi, chociaż przed chwilą się kochali i nadal siedzieli na tej samej ławce w tym samym cholernym parku. Czuła się dziwnie, zastanawiała się, czy czułaby się tak samo, gdyby nie była pijana.

– Kurde, to przecież nasz dzieciak. Nie chcę kłamać, że ktoś inny ma coś wspólnego z naszym dzieciakiem.

– Pieniądze – powiedział tylko. Zmęczony i zły. I pijany, on też.

– Wiem.

Nagle poczuła się przeraźliwie smutna. Jakby wszystko się błyskawicznie sypało. Minęło pół minuty. Nadal kopał nogą w żwirze.

– Mieliśmy plan – odezwał się w końcu. – Przecież się, kurwa, na niego zgodziłaś… nie możesz tak po prostu dać się skurwielowi zerżnąć, a potem zmienić zdanie. Coś musi za to zapłacić, a może wolisz tego śliniącego się dziada ode mnie? Pieprzony profesorek, kurwa!

Nagle zebrało się jej na wymioty. Tylko nie teraz, pomyślała. Zacisnęła zęby i oparła ręce na kolanach. Oddychała głęboko, ostrożnie, czując nadchodzące i odchodzące fale mdłości. Kiedy ustąpiły, rozpłakała się.

Najpierw nie reagował na jej rozdzierający płacz, ale potem przysunął się trochę bliżej, obejmując ją ramieniem.

Przyjemne uczucie, pozwoliła więc łzom płynąć jeszcze przez dobrą chwilę.

Kiedy człowiek płacze, nie musi mówić ani myśleć, powiedziała kiedyś jej stara, i coś w tym było. Czasami ta jej beznadziejna matka potrafiła trafić w dziesiątkę.

Dzwony na Waldeskirke, w którym była konfirmowana dwa lata temu, uderzyły trzykrotnie. Za piętnaście pierwsza. Wzięła od niego papierosa, bo zapalił dwa. Wyjął też z torby puszkę piwa.

Wypił najpierw sam kilka porządnych łyków, dopiero potem jej podał. Pijąc, myślała, że wódka była znacznie smaczniejsza. Piwo jakoś nie miało w sobie gorąca. Wódka i wino były lepsze, zawsze tak uważała. No i człowiek nie musiał zaraz gnać do toalety. Przez kilka minut siedzieli w milczeniu, potem on się odezwał:

– Mam pewien pomysł.

Przypomniała sobie, że dokładnie to samo powiedział przed kilkoma godzinami. Na plaży. Dziwne, że przez cały czas ma pomysł i nic o nim nie mówi.

Chociaż może teraz był to już inny pomysł.

– Jaki? – zapytała.

– Porozmawiamy z nim.

Nie zrozumiała, o co mu chodzi.

– Teraz – sprecyzował. – Zadzwonisz do niego i się z nim rozmówimy. Wtedy się zobaczy.

Dopił puszkę piwa i wyciągnął nową.

– Ile tego masz?

– Jeszcze tylko jedną. No?

Zastanawiała się. Czuła, że musi się załatwić. I to natychmiast.

– Skąd?

– Tam jest budka.

Pokazał w stronę remizy.

– No?

Skinęła głową.

– Okej. Tylko najpierw zrobię siku.

Na wiadukcie kolejowym, pomyślała, wybierając numer w wąskiej kabinie. Dlaczego mamy się z nim spotkać właśnie na wiadukcie?

Nie zdążyła znaleźć żadnej odpowiedzi na to pytanie, bo odezwały się sygnały, a potem ktoś podniósł słuchawkę po drugiej stronie. Wzięła głęboki oddech, starając się, żeby głos brzmiał pewnie.

Żeby tylko nie odebrała jego żona, pomyślała.

Odebrała jego żona.

14

13 lipca 1999

Sigrid Lijphart dostała pokój w Kongershuus dzięki rezygnacji zgłoszonej telefonicznie, kiedy wciąż jeszcze stała przy recepcji, zastanawiając się, co ma zrobić. Trwał sezon urlopowy i o nocleg w Lejnicach i okolicy było niezwykle trudno. Przez chwilę zwątpienia rozważała, czy nie zwrócić się do któregoś ze znajomych z tamtych czasów – z poprzedniego życia; szesnaście lat temu i wcześniej – ale niemal od razu na tę myśl zrobiło się jej niedobrze.

Mimo że niewątpliwie miałaby w kim wybierać.

Zapewne wielu chętnie by ją ugościło. Jeśli nie bezinteresownie, to żeby wyrazić dawne współczucie i co nieco się dowiedzieć.

Ale co było, to było. Zostawiła tych ludzi – co do jednego – i ich środowisko, nie wahając się ani sekundy, i nigdy za nimi nie zatęskniła. Uznała więc, że świadomość płata jej figla, nasuwając taką myśl. Zupełnie nieproszoną. Że ma nawiązać z kimś kontakt. Nie wykorzystałaby żadnej z tych minionych znajomości ani w normalnych okolicznościach, ani teraz. Miałaby uczucie, że… że dociera do niej smród czegoś, co gniło pod pokrywką przez szesnaście lat. Psiakrew.

Wolałabym spać na plaży, pomyślała, wsiadając do windy. Co za szczęście, że dostałam ten pokój.

Znajdował się na czwartym piętrze. Z balkonem, z którego rozciągał się całkiem piękny widok na zachód i południowy zachód. Na wydmy i długi, leniwy łuk wybrzeża. Aż do latarni morskiej Gordona na południu.

Kosztował za to 240 guldenów, ale więcej niż jedną noc nie miała zamiaru zostać, więc mogła sobie pozwolić.

Zadzwoniła do Vrommla, informując, gdzie ją może znaleźć. Potem wzięła prysznic. Zamówiła w recepcji dzbanek kawy i usiadła na balkonie.

Była druga godzina. Słońce pojawiało się i znikało. Czy raczej chmury, ściśle rzecz biorąc, ale szybko zrobiło się na tyle gorąco, że mogłaby siedzieć nago. Widziana co najwyżej przez mewy i pilotów helikopterów. Mimo to została w majtkach i biustonoszu.

A także w słomkowym kapeluszu z szerokim rondem i okularach przeciwsłonecznych. Jakby ciekawskie oczy jednak gdzieś tam były.

Co teraz, pomyślała. Co, do cholery, mam teraz robić?

Panika zakradła się jak gorączka nocą.

Wina?

Dlaczego czuję się winna?, zastanawiała się.

Niepokój, strach i panika są zrozumiałe. Ale dlaczego czuję się winna?

Zrobiła tylko to, co musiała. Wtedy i teraz.

Zrobiła to, co było nieuniknione. Wcześniej czy później. Dziecko musi poznać prawdę o rodzicach. A przynajmniej zasadniczy jej aspekt. Miało do niej prawo, bezwzględne prawo, nie dało się tego obejść.

Wcześniej czy później, a że nastąpi to w osiemnaste urodziny, było postanowione od dawna.

Pomyślała o mrukliwych zastrzeżeniach Helmuta dzień wcześniej.

O Mikaeli i jej natychmiastowej reakcji, której chyba się przecież spodziewała?

Czy nie? Czy może wierzyła, że córka pójdzie za jej radą i po prostu zostawi całą sprawę? Nieruszoną, jak coś niemego, zwiędłego i zapomnianego? Nie próbując nawet podnieść pokrywki?

Czy wierzyła, że Mikaela do niego nie pojedzie?

Oczywiście, że nie. Mikaela to była Mikaela, nieodrodna córka swojej matki. Postąpiła tak, jak Sigrid spodziewała się, że postąpi. Jak postąpiłaby ona sama.

Czy ją obwiniała?

Czy Mikaela obwiniała swoją matkę, że nie powiedziała jej wcześniej? Albo że teraz jej powiedziała?

Nie, w obu przypadkach.

Może trochę o to, że nie ujawniła jej całej historii, ale kiedy ją pozna, zrozumie, dlaczego. Bez wątpienia. Musiała przecież zostawić coś do opowiedzenia Arnoldowi. A przynajmniej dać mu taką szansę.

A utarczka z Helmutem?

Nie ma o czym mówić. Jak zwykle.

Skąd więc to duszne poczucie winy?

Kupiła wcześniej na wszelki wypadek paczkę papierosów, którą odszukała teraz w torebce w pokoju. Wróciła na balkon, zapaliła papierosa i odchyliła się do tyłu na krześle.

Po pierwszym zaciągnięciu się poczuła zawrót głowy.

Arnold, pomyślała.

Czy jestem Arnoldowi coś winna?

Niedorzeczność. Zaciągnęła się jeszcze raz.

Zaczęła o nim myśleć.

Ani jednej rozmowy telefonicznej.

Ani jednego listu, ani linijki, ani słowa.

Ani od niego do niej, ani od niej do niego.

Gdyby umarł, może by w ogóle o tym nie wiedziała, uderzyło ją. Czy też nadal ciążył na nich obowiązek powiadomienia? Na Fundacji Sidonisu. Czy coś takiego podpisała? Czy mieli jej nazwisko i adres? Nie pamiętała.

Gdyby przenieśli go z zakładu, Mikaela może nigdy by go nie odnalazła?

Ale wciąż tam był. Dzwoniła wczoraj i sprawdziła. Tak, Mikaela przyjechała, jej ojciec nadal się tu znajdował. Nic się nie zmieniło.

Siedział pewnie w swoim cichym piekle przez wszystkie te lata. Szesnaście. I czekał. Może czekał na nią? Na pojawienie się Mikaeli? Albo utraconej żony?

Chociaż raczej nie. Raczej jego wspomnienia uległy zatarciu. Nie był zdrowy, kiedy zabrała córkę i go opuściła. Nie było mowy o wsadzeniu go do więzienia. Z tego, co zrozumiała, w każdym razie.

Obłąkany. Całkowicie zamroczony. Zsikał się nawet w czasie rozprawy, z jakiegoś powodu akurat ten szczegół pamiętała z niemiłosierną ostrością… siedział na krześle w sali sądowej i z nieporuszoną miną patrzył, jak kapie… nie, Arnold przekroczył granicę wówczas, szesnaście lat temu, i nie było już drogi powrotu.

Żadnej drogi, żadnych mostów. Tylko zapomnienie i nowe wewnętrzne krajobrazy. Im bardziej pustynne, tym zapewne lepiej.

Zgasiła papierosa. Za dużo słów, pomyślała. Za dużo słów roi mi się w głowie, przeszkadzają mi jasno myśleć.

Arnold? Mikaela?

Ale pod rojowiskami słów płynęła panika, wiedziała o tym i nagle pożałowała, że nie wzięła ze sobą Helmuta.

Helmuta skałę, Helmuta opokę.

Zaoferował się, że pojedzie z nią, w jakiś sposób nalegał, ale mu się oparła.

To nie była jego sprawa. Nie brał w tym udziału. To były rozliczenia między Mikaela a jej ojcem. I może nią samą.

Rozliczenia, pomyślała. Co ja mówię? Co przez to rozumiem? I co się stało?

Dopiero, gdy wypaliła drugiego papierosa do połowy i spostrzegła, że zmoczyła go łzami, weszła do środka i zadzwoniła.

Helmuta nie było w domu, ale w końcu przypomniała sobie numer komórki i złapała go.

Opowiedziała, że rozmawiała z policją i że z pewnością wyjaśnią sprawę przed wieczorem.

Wzięła jednak do jutra pokój w hotelu, tak na wszelki wypadek. No i byłoby trochę męczące wracać samochodem zaraz tego samego dnia.

Helmut nie miał wiele do powiedzenia na ten temat. Zakończyli rozmowę. Wyszła ponownie na balkon. Usiadła na krześle i pomodliła się do Boga po raz pierwszy od piętnastu lat.

Wątpiła, że słuchał.

15

14 lipca 1999

Na koniec wybrała Münstera.

Powód był prosty, ale na szczęście nie musiała go ujawniać. Ani Mikaelowi, ani nikomu innemu.

A sprawa miała się tak, że inspektor Moreno była zakochana w podkomisarzu Münsterze i do romansu niewiele brakowało.

Nie, nie zakochana, poprawiła się. Za mocne słowo. Uczucie tego samego rodzaju, ale… ale mniejszego kalibru, zadecydowała. Znacznie mniejszego. W każdym razie myśl, że mogłaby… gdyby okoliczności nie stanęły na przeszkodzie… mogłaby nawiązać romans z mężczyzną o pedofilskich skłonnościach, wydała jej się tak absurdalna, tak całkowicie niedorzeczna, że niejako zawierała wewnętrzną sprzeczność. Sama myśl. Odrzuciła ją kobiecą intuicją. Münster był nie do pomyślenia w tej roli. Wykluczone.

Wprawdzie równie wielkie kłopoty miała z wyobrażeniem sobie, by inny z jej kolegów gwałcił dzieci, ale w żadnym się nie podkochiwała (nawet odrobinę). Nie było więc w tym sprzeczności per se.

Tak to chyba sformułowano w podręczniku filozofii w liceum.

Czyli Münster. Stuprocentowo pewna karta.

Na szczęście nigdy nie zapytał, dlaczego zwróciła się właśnie do niego.

Miał za to sporo innych pytań.

Czy jest przy zdrowych zmysłach? Na przykład.

Co u diabła wygaduje?

Jak może wierzyć takiej kanalii jak Franz Lampe-Leermann?

Moreno wyjaśniła sucho, że nie wierzy Lampemu-Leermannowi bardziej niż horoskopom w czasopiśmie dla dziewcząt, ale czysto formalnie chciała przekazać sprawę, ponieważ jest na urlopie.

Münster przyjął to wyjaśnienie, miał jednak dalsze uwagi i Moreno słyszała, że coraz bardziej waha się w swoim początkowym, wynikłym z szoku sceptycyzmie.

Dokładnie tak jak ona. Dokładnie tak jak Lampe-Leermann, ten sukinsyn, zapewne przewidywał.

– Ma jakiegoś asa w rękawie?

– Nie wiem.

– Musi mieć chyba jakiś powód, żeby wyjeżdżać z czymś takim?

– Można tak sądzić.

– A ty do jakich wniosków doszłaś?

– Do żadnych, ale źle spałam.

– Nie wątpię. Jak się do cholery do tego zabrać?

– Na pewno nie można iść do Hillera – powiedziała Moreno.

– Dzięki za radę – odparł Münster. – Masz jeszcze jakąś?

– Jest tylko jeden sposób.

– Jaki?

– Musisz porozmawiać z parszywcem.

– Z kim?

– Przepraszam. Z Lampem-Leermannem.

– Hm. Gdzie on teraz jest?

– Emsbaden. Czeka tam na ciebie. Proponuję, żebyś sam zajął się sprawą, zachowując daleko posuniętą dyskrecję.

Münster milczał przez kilka sekund.

– Odezwę się – obiecał. – Dzięki, że zadzwoniłaś. Przyjemnego leniuchowania, co byś w sierpniu znowu była skutecznym gliną.

– Postaram się – powiedziała inspektor Ewa Moreno.

Po południu wybrali się promem na wyspy. Przez godzinę brodzili w płytkiej wodzie wzdłuż plaż Werkeney, a potem popłynęli małym statkiem na Doczum, która była rezerwatem ptaków. Zjedli tam obiad w gospodzie przy rynku wśród brzuchatych turystów i wyondulowanych turystek, zaawansowanych wiekowo i wagowo.

Wycieczka na wyspy jest latem obowiązkowym punktem, wyjaśnił Mikael, kiedy Moreno sceptycznie zaczęła rozglądać się dookoła. Przyjeżdżał tu co roku, odkąd pamiętał, z wyjątkiem 1988, kiedy studiował z wymiany w Bostonie.

– Spędzałeś w Lejnicach… czy raczej w Port Hagen… każde lato przez całe życie?

– Poza tym jednym, tak. Dlaczego pytasz?

Moreno nie odpowiedziała.

Nie, pomyślała. Już przecież zadecydowałam, że to nie moja sprawa.

Nie moja, a tym bardziej nie Mikaela.

Przeciągnęło się więc aż do wieczornego powrotnego promu do Lejnic, zanim podjęli ten temat. I tym razem też nie była to jej wina.

– Przez cały dzień nie powiedziałaś słowa o parszywcu – stwierdził Mikael.

– Zgadza się. Sprawa zamknięta.

Mikael uniósł brwi.

– Tak? W jaki sposób?

– Przekazałam dalej. Mam urlop.

Brwi pozostały uniesione. Nagle przyszło jej na myśl, że wygląda jak drugoplanowy aktor w telenoweli, którą ktoś zapomniał wyłączyć. Czy maska zaczęła w końcu schodzić?

– Co z tobą jest? – zapytała. – Głupio wyglądasz.

– To nie ze mną coś jest – odparł, przyjmując tym razem jakąś belferską minę – tylko z tobą. Jeżeli Lampe-Leermann to zamknięty rozdział, chciałbym wiedzieć co, do cholery, cię męczy.

– Męczy? Mnie? Co ty gadasz?

Poczuła, jak wzbiera w niej coś, co musiało być mieszanką zniechęcenia i irytacji. Może złości. Na jego przemądrzałość. Co on sobie myśli, że z kim rozmawia?

Chyba odnotował jej reakcję i przez chwilę siedział w milczeniu. Patrzył na morze, bębniąc palcami na kolanach. Ten nawyk zauważyła u niego już dawno, ale dopiero teraz uświadomiła sobie, że właściwie to przywara.

– Męczy – powtórzył. – Nie zgrywaj się. Albo zaczynasz mieć mnie dosyć, albo jest coś jeszcze. Przedkładałbym tę drugą ewentualność nad pierwszą. Nie jestem idiotą.

Od razu była skłonna się z nim zgodzić. Mikael Bau nie był idiotą. Claus Badher, na którego zmarnowała pięć lat, był idiotą, więc miała pewne doświadczenie. Mogła porównać i wiedziała, o czym mowa.

Trzeba wiedzieć, kiedy człowiek zamyka pierwszy etap związku i wchodzi w drugi, gdzieś to przeczytała i zapamiętała. Diabli nadali. Czy nigdy nie można oderwać się od pracy? Czy praca musi zatruwać wszystko inne?

Natychmiast otrzymała odpowiedź od drugiego wewnętrznego głosu.

To nie ma związku z twoją pracą. To jest kwestia współczucia i ludzkiej troski. Zaginiona dziewczyna i zrozpaczona matka.

Mikael nadal bębnił palcami. Wieczorne słońce przedarło się przez chmurę; zamknęła oczy przed niemal poziomymi promieniami, zastanawiając się przez chwilę.

– Dziwna rzecz wydarzyła się w komisariacie. Bębnienie ustało. Potem wybuchnął śmiechem.

Wśród jezior i gór Kanady – powiedział.

– Co, na Boga, Kanada ma z tym wspólnego?

Pokręcił głową.

– Bohater nigdy nie odpoczywa. Nigdy nie śpi. Dlaczego kobiety tak rzadko mają jakieś pojęcie o literaturze?

Opowiedzenie historii zajęło pięć minut.

Niewiele tego było. Płacząca dziewczyna w pociągu. Nieznany tata w zakładzie.

Przestraszona matka w komisariacie policji.

Jakieś odległe w czasie wydarzenie.

Kiedy skończyła, prom dobijał właśnie do brzegu. Spostrzegła, że na czole Mikaela pojawiła się pionowa zmarszczka, której zwykle nie miał. W jakiś sposób było mu z nią do twarzy, ale jej znaczenia Moreno nie potrafiła odgadnąć.

Nie komentował, aż do zejścia na ląd. A kiedy w końcu odłączyli się od brzuchaczy i ondulowanych fryzur, całą uwagę skupili na przypominaniu sobie, gdzie zostawili samochód. Rano świeciło słońce, a teraz nad parkingiem wisiała wilgotna szarówka, która w dziwny sposób zmieniała i przesuwała perspektywę.

– Tam – pokazała Moreno. – Poznaję tę mewę na budce.

Mikael kiwnął głową i zakręcił kluczykami na palcu. Potem zaczął sobie przypominać. Powoli, jak pacjent z demencją w deszczowy poniedziałek.

– To musi… tak… jeśli się nie mylę, to musi chodzić o to. Chyba nic innego nie wchodzi w grę?

Moreno czekała.

– Jak ona, u licha, się nazywała? Spokojnie, zaraz sobie przypomnę… Winnie jakaś tam? Tak, Winnie Maas, zgadza się. Musiało minąć… ile mówiłaś? Jak dawno temu?

– Szesnaście lat. Chcesz powiedzieć, że znasz tę historię?

– Hm. Chyba tak. Przyjeżdżałem tu przecież na każde lato… 1983, mówisz? To by się zgadzało.

– Miała dwa lata, kiedy jej mama zostawiła ojca. A w piątek skończyła osiemnaście. Przynajmniej tak twierdziła.

– Winnie Maas – powtórzył Mikael, potwierdzając sobie skinieniem głowy. – Tak, bardzo nieprzyjemna historia. Byliśmy chyba rówieśnikami. Chociaż nie znałem jej, nie nawiązywaliśmy jakichś bliższych kontaktów z tubylcami… tak ich nazywaliśmy. Z drobnymi wyjątkami, oczywiście. Była nas chyba szóstka kuzynostwa, więc na brak towarzystwa nie narzekaliśmy, raczej odwrotnie. Jak człowiek chciał zostać sam, musiał iść do wychodka albo zagrzebać się w wydmie.

– Kim była Winnie Maas? – zapytała niecierpliwie Moreno. – Jeśli wybaczysz, twoi kuzyni mało mnie obchodzą.

Odnaleźli starego trabanta Mikaela między błyszczącym srebrnym mercedesem a błyszczącym czerwonym bmw. Jak ledwie dychająca kawka między dwoma orłami, pomyślała Moreno. Ale jeszcze żywa. Wcisnęli się do kawki. Mikael zapalił przy pewnym zadymieniu i zaczęli wyplątywać się z parkingu. Chyba skorzystał z okazji, by osiągnąć efekt zawieszenia głosu.

– Winnie Maas to dziewczyna, którą zamordowano tamtego lata – wyjaśnił w końcu, włączając światła. – Znaleziono ją martwą na torach pod wiaduktem… będziemy nim przejeżdżać za dwie minuty, więc pani inspektor będzie mogła dokonać wizji lokalnej.

Zaśmiał się, ale sam zauważył, że żart był nie na miejscu.

– Przepraszam. No więc leżała martwa na torach, a morderca siedział koło niej. Taka jest przynajmniej oficjalna wersja.

– Oficjalna? Chcesz powiedzieć, że są inne?

Wzruszył ramionami.

– Kto wie? Pamiętam, że mówiło się to i owo, ale może nie ma w tym nic nadzwyczajnego. To jedyne morderstwo w okolicy w ostatnich trzydziestu, czterdziestu latach… wcześniej, pod koniec lat pięćdziesiątych, jakiś kowal zabił swoją żonę łomem… nic dziwnego, że pojawiły się spekulacje. Dochodził tu jeszcze aspekt… jakiegoś skandalu, który wzburzył całą społeczność… pewnie wiesz, jak to może wyglądać?

Moreno kiwnęła głową.

– A kto był mordercą?

– Nie pamiętam, jak się nazywał. Ale bardzo możliwe, że był nim Maager. W każdym razie nauczyciel ze szkoły, co oczywiście nie poprawiało sytuacji. Dziewczyna była jego uczennicą i… najpewniej też kochanką.

– Naprawdę? – zdziwiła się Moreno, a obraz pedofila lubieżnika szybko przemknął jej przez głowę. Szesnaście lat? Musiało jednak mieścić się w granicach prawa, pomyślała jako policjantka. W tamtym czasie.

Ale nie w granicach moralności, sprzeciwiła się jako kobieta i człowiek. W żadnym czasie. Nauczyciel z uczennicą, kurestwo, ale bynajmniej nie nowa kombinacja.

– Zdaje mi się, że była też w ciąży, tak, pieprzu w tej historii nie zabrakło, jeśli tak pomyśleć… dojeżdżamy na miejsce.

Skręcili na długi łuk podjazdu i wjechali na wiadukt przebiegający nad torami. Dobre dwadzieścia metrów wysokości, oszacowała Moreno. Niezwykle wysoko, ale pewnie nie bez przyczyny. Mikael zwolnił, pokazując palcem.

– Tam na dole, jeśli dobrze pamiętam. Miał ją zepchnąć tutaj z góry… barierka nie była wtedy tak wysoka. Chyba nową postawiono właśnie po tym zdarzeniu.

Podjechał blisko barierki i zatrzymał się.

– Chociaż mogła też sama skoczyć – dodał.

Moreno opuściła szybę i wyjrzała. Starała się trzeźwo i rzeczowo analizować. Obecnie trudno byłoby wyrzucić kogoś na tory. W każdym razie kogoś dającego oznaki życia i zdolnego stawiać choćby minimalny opór. Barierka miała blisko dwa metry.

– Nie ma w każdym razie pamiątkowej tabliczki – stwierdził Mikael. – Na szczęście…

Puścił sprzęgło i pojechali dalej. Moreno zamknęła okno, spostrzegając, że ma na przedramieniu gęsią skórkę.

– Nie pamiętam, jak sprawa potoczyła się później, jaki był wyrok i tak dalej. Proces musiał odbywać się jesienią, kiedy już wróciliśmy do Groenhejm.

– Ale on to zrobił? – zapytała Moreno. – Ten nauczyciel… przyznał się?

Mikael bębnił przez chwilę palcami po kierownicy, zanim odpowiedział.

– Z pewnością on, kto inny? Zwariował od tego. Siedział koło dziewczyny, kiedy ją znaleziono, już mówiłem. Nie próbował się z tego wywinąć, ale nic sensownego z niego nie wydobyto… ale co ma z tym wspólnego ta zaginiona dziewczyna i jej matka, możesz mi powiedzieć? Chyba te sprawy się nie łączą?

Moreno nie odpowiedziała od razu. Spróbowała najpierw ponownie szybko uporządkować fakty w głowie, ale trudno było jej wyciągnąć inny wniosek niż ten, który już sformułowała.

– Nie wiem. W jakiś sposób chyba jednak tak. Mikaela Lijphart jechała odwiedzić swego ojca, którego z jakiegoś powodu nie widziała od szesnastu lat. Coś się wtedy wydarzyło, tak to ujęła… coś się wy darzyło! Jej ojciec przebywa w zakładzie koło Lejnic. Tyle zbieżności, że te historie wydają się łączyć. Nie wiesz, czy ten nauczyciel miał dzieci? Na przykład córeczkę… w wieku dwóch lat albo coś koło tego?

– Nie mam pojęcia – odparł Mikael. – Skąd miałbym wiedzieć? Ale pamiętam, że czytałem coś o procesie… później, już w trakcie rozprawy. Nie mogli go przesłuchać. Albo się załamywał i płakał, albo milczał jak grób… pewnie pamiętam, bo dziennikarz użył tego właśnie sformułowania. Milczał jak grób.

– Musiał trafić do zakładu psychiatrycznego bez względu na wyrok?

– Najprawdopodobniej. Mówiłaś o Sidonisie?

Moreno kiwnęła głową.

– Znasz ten zakład?

– Tylko z nazwy – przyznał Mikael. – Chyba wszystkie dzieci wiedzą, jak się nazywa najbliższy dom wariatów.

– Zgadza się. No to mamy jasność. Ładna historia.

Przez pół minuty jechali w milczeniu.

– Ergo… – odezwał się Mikael – popraw mnie, jeśli jestem w błędzie… dziewczyna przyjeżdża odwiedzić swego ojca mordercę, którego nie widziała, odkąd skończyła dwa lata. Spotyka się z nim, rozmawia kilka godzin, a potem znika. To cię męczyło cały dzień?

– Niezupełnie. Od ciebie dowiedziałam się, że ojca można określić mianem mordercy… dopiero teraz. Ze świeżą pamięcią nie najlepiej?

– Mikael nie odpowiedział. Zmienił rytm bębnienia i jeszcze przez chwilę milczał.

– Co będziemy robić? – zapytał w momencie, gdy mignęła jej tablica z napisem Port Hagen 6.

Krótko się zastanowiła.

– Zawróć.

– Co?

– Zawróć. Musimy pojechać porozmawiać z Vrommlem.

– Teraz? Jest blisko wpół do dziesiątej. Nie można tego odłożyć do jutra? Obawiam się, że on też nie czytał Wśród jezior i gór Kanady.

Moreno zagryzła dolną wargę, rozważając.

– Dobra – westchnęła. – Jutro.

16

15 lipca 1999

Vrommel ćwiczył stawanie na palcach.

– Ścięgno Achillesa i łydki – wyjaśnił. – Trzeba też dbać o kondycję. Myślałem, że w taki dzień inspektor będzie leżeć na plaży.

– Po południu – odparła Moreno. – Chciałam się tylko dowiedzieć, czy córka Lijphart się znalazła.

Komendant trzykrotnie powoli uniósł się na palcach, dopiero potem odpowiedział.

– Niestety.

– Niestety nie?

– Niestety nie.

– Moglibyśmy usiąść na chwilę? – zaproponowała Moreno. – Spotkałam tę dziewczynę w pociągu, więc może…

– Rutynowa sprawa – przerwał Vrommel. – Nic, czym musiałaby zawracać pani sobie głowę. Jeśli dzisiaj się nie odezwie, jutro roześlemy komunikat o zaginięciu.

Nadal z zawzięciem podnosił się i opuszczał na palcach. Za każdym razem wydawał krótki gardłowy dźwięk, a kolor twarzy świadczył o tym, że nie markuje, tylko naprawdę daje z siebie wszystko.

On jest niepoczytalny, pomyślała Moreno, opierając się o brzeg biurka. Jeszcze jeden.

– Jak pan myśli, co się wydarzyło?

Vrommel opuścił się na pięty i w tej pozycji już został. Zrobił dwa głębokie wdechy i przeszedł do obrotów głowy. Od prawej do lewej. Od lewej do prawej. Powoli i metodycznie.

– Nic.

– Nic? – zdziwiła się Moreno. – Przecież dziewczyna zniknęła.

– Dziewczyny znikają – stwierdził Vrommel. – Zawsze znikały. Zawsze będą znikać. Wracają z zaczerwienionymi policzkami.

Co, do cholery… pomyślała Moreno, ale zdołała zacisnąć usta w coś, co przy dobrej woli można było zinterpretować jako uśmiech. Niech będzie, że sztywny. Niech będzie, że szybko przepadł.

– Nie uważa pan, że to może mieć coś wspólnego z tą starą historią?

– Czyli pani ją zna?

– Trochę. Najwyraźniej była dość spektakularna?

Vrommel nie odpowiedział.

– Można podejrzewać, że coś te sprawy łączy… w jakiś sposób?

– Nie sądzę.

– Nie? Ale czy nie należałoby przesłuchać personelu Sidonisu? Jak przebiegło spotkanie między ojcem a córką… dokąd się później udała i takie rzeczy?

– Już załatwione.

– Aha?

Milczenie. W prawo, w lewo. Wydech, wdech.

– Vegesack rozmawiał z nimi wczoraj wieczorem. Co pani inspektor sobie wyobraża, wściubiając w to nos? Myśli pani, że nie wiem, jak mam wykonywać swoją pracę?

– Przepraszam. Oczywiście, że tak nie myślę. Tylko polubiłam trochę tę dziewczynę. Spotkałam ją w pociągu, kiedy tu jechałam… to pan prowadził wtedy dochodzenie, szesnaście lat temu?

– Któżby inny? Jak u pani jest z fizycznym treningiem?

Płynna zmiana tematu, pomyślała Moreno bliska prawdziwego uśmiechu.

– Dziękuję, doskonale. Biegam i chodzę na fitness.

– Fitness! – żachnął się Vrommel. – Idiotyczny wymysł.

Moreno postanowiła nie wszczynać dyskusji.

– I co powiedział Vegesack? – zapytała w zamian.

– Nic a nic – odparł komendant, skręcając głowę tak mocno w prawo, że Moreno usłyszała chrzęst kręgów szyjnych.

– Nic a nic?

– Jeszcze nie dostałem jego raportu – uściślił Vrommel. – W czwartki ma wolne przed południem. Opiekuje się swoją starą matką czy coś w tym rodzaju. Też idiotyczny wymysł.

Moreno nie umiała rozstrzygnąć, czy komendant ma na myśli samo macierzyństwo, czy fakt, że nadal są ludzie, którzy czują się odpowiedzialni za swoich rodziców. Poczuła też, że jeśli zostanie dłużej w gabinecie, będzie miała trudności z opanowaniem się, żeby nie kopnąć Vrommla między nogi lub nie posłać go do diabła… odchrząknęła więc i wstała. Podziękowała za uprzejmość. Niezwykłą uprzejmość.

– Nie ma za co – odparł Vrommel. – Kodeks honorowy. Niech się pani położy na słońcu. Podejmiemy wszelkie przepisowe działania.

Pocałuj mnie, pomyślała Moreno, kiedy wyszła na słońce. Kodeks honorowy! Przepisowe działania! Jasne. Ani przez sekundę nie wątpiła, że komendant Vrommel miał w małym palcu, jak należy działać w takiej sytuacji.

W przypadku dziewcząt, które znikały i wracały z zaczerwienionymi policzkami.

Przecięła rynek i usiadła w ogródku Café Darm po przeciwległej stronie. Zamówiła cappuccino i świeży sok pomarańczowy, zastanawiając się, co ma robić do pierwszej – dowiedziała się w sekretariacie od pani Glossmann, że Vegesack nie pojawi się w komisariacie przed pierwszą – kiedy nagle spostrzegła Sigrid Lijphart siedzącą kilka stolików dalej.

Zawahała się chwilę. Potem, wziąwszy swoją filiżankę i szklankę, podeszła do niej z pytaniem, czy może się dosiąść.

Sigrid Lijphart pozwoliła. Nie wyglądała na osobę, która dobrze spała zeszłej nocy, zresztą byłoby to dziwne. Oczy miała zaczerwienione chyba też od płaczu, stwierdziła Moreno, powstrzymując się od położenia jej ręki na ramieniu.

Właściwie nie wiedziała, co ją powstrzymało, ale raczej oczywiste, że wyjaśnienia trzeba było szukać w jej naturze policjantki, nie kobiety. Mieszczenie w sobie tych dwóch natur nie zawsze należało do łatwych. Myślała o tym już wcześniej. Wiele razy.

– Jak się pani czuje? – zapytała ostrożnie.

Sigrid Lijphart wyjęła chusteczkę i wytarła nos.

– Złe – powiedziała.

– Rozumiem.

– Naprawdę? Ma pani dzieci?

Moreno potrząsnęła głową.

– Jeszcze nie.

Jeszcze nie? Drgnęła, zastanawiając się, dlaczego właśnie takie sformułowanie wydobyło się z jej ust. Stwierdziła, że na pewno nie była to policyjna formułka, raczej coś na kształt freudowskiego przejęzyczenia, czyli równowaga między naturami wydawała się przywrócona.

– Boję się – Sigrid Lijphart brzęknęła filiżanką o spodek. – Tak potwornie się boję. Coś musiało… coś musiało się jej stać. Mikaela nigdy by nie… nie, minęło za dużo czasu…

Głos się jej załamał, wstrząsnął nią silny dreszcz – jak po ataku płaczu, pomyślała Moreno – potem wyprostowała jednak plecy, starając się zebrać w sobie.

– Przepraszam. Po prostu jest mi ciężko.

– Rozumiem – powtórzyła Moreno. – Jeżeli coś mogę dla pani zrobić, chętnie pomogę.

Sigrid Lijphart spojrzała na nią ze zdziwieniem.

– Pani jest… jest też z policji tutaj w Lejnicach?

Moreno uśmiechnęła się pośpiesznie.

– Nie, w Maardam. Jestem tu na urlopie. Miałam tylko sprawę do komendanta.

– Aha.

Na chwilę zamilkły i Moreno zdążyła zadać sobie pytanie, co owo „aha” miało właściwie znaczyć. Jeśli się nie myliła, zawierało przynajmniej pewną aprobatę, że nie należy do stałej ekipy Vrommla.

Raczej dość zrozumiałe nastawienie.

– Próbowała pani coś zrobić na własną rękę? – zapytała.

Sigrid Lijphart potrząsnęła głową.

– Nie. Mam się spotkać z Vrommlem i tym aspirantem o pierwszej… nie, czuję, że nie mogłabym przejść się po ludziach i z nimi rozmawiać. Nie po tym, co się wydarzyło, odwróciłam się niejako do wszystkiego plecami… zostawiłam za sobą. Po prostu nie dałabym rady, gdybym jeszcze raz miała to zobaczyć w twarzach ludzi.

– Nie wie pani, gdzie Mikaela chciała przenocować?

Sigrid Lijphart wyglądała niepewnie.

– Nie mam pojęcia. Wyjeżdżając, nic nie mówiła. Oczywiście… oczywiście wymierzyła mi w ten sposób jakąś karę za to, że nie powiedziałam jej wcześniej, tak to interpretuję. Może też Helmutowi. To mój mąż, ojczym Mikaeli. Rodzaj demonstracji. Powiedziała tylko, że zamierza tu przyjechać i się z nim spotkać, potem pojechała. Ale wiem, że nie zamilkłaby na tak długo. Na pewno nie wszyscy znają swoje dzieci, ale ja akurat znam.

– A nie może to też być rodzaj demonstracji? Żebyście się poważnie zaczęli martwić?

– Nie – Sigrid Lijphart potrząsnęła energicznie głową. – Wykluczone. Byłam oczywiście przygotowana, że nie będzie jej przez jeden dzień, może jedną noc, ale nie tak długo. Przecież… tak, przecież minął już prawie tydzień. Boże święty, dlaczego ten cholerny Vrommel nic nie robi?!

Moreno nie miała ochoty tego komentować, milczała więc przez chwilę, starając się o przychylnie neutralną minę.

– Nie chciałaby pani porozmawiać ze swoim byłym mężem? – zapytała potem.

Sigrid Lijphart wzdrygnęła się, jakby się sparzyła.

– Z Arnoldem? Porozmawiać z Arnoldem? Nie, nie wiem po co.

– Mogłaby się pani na przykład dowiedzieć, o czym rozmawiali – naprowadziła ją Moreno. – Mikaela i on.

Sigrid Lijphart najpierw nie odpowiedziała. Ściągnęła kąciki ust, jakby rozważała różnice między dżumą a cholerą.

– Nie – zdecydowała się. – Bez względu na to, co się stało, nie sądzę, żeby miał z tym coś wspólnego. No i przecież ten aspirant go przesłuchiwał, więc chyba nie ma potrzeby.

– Co się właściwie wydarzyło?

– Kiedy?

– Szesnaście lat temu. Co się wówczas stało?

Sigrid Lijphart wyglądała na szczerze zdziwioną.

– Przecież pani wie.

– Tylko tyle, ile usłyszałam w komisariacie – skłamała Moreno.

– Pani nie jest stąd?

– Z Maardam, jak mówiłam.

Sigrid Lijphart wygrzebała z torebki papierosa. Włożyła go do ust i zapaliła tak niezdarnymi ruchami, że Moreno domyśliła się, że nie jest nałogową palaczką.

– Spotykał się z szesnastolatką – powiedziała, zaciągnąwszy się. – Z uczennicą.

Moreno czekała.

– Zrobił jej dziecko, a potem zabił. Mój mąż. Mówię o człowieku, za którego wyszłam, o ojcu Mikaeli. Proszę wziąć to pod uwagę.

– Potworne. Musiało to być dla pani niesłychanie traumatyczne przeżycie.

Sigrid Lijphart patrzyła na nią przez kilka sekund taksującym wzrokiem.

– Mogłam zrobić tylko jedno – powiedziała potem. – Zamknąć drzwi i zacząć od nowa. I tak zrobiłam, zrozumiałam, że muszę zbudować sobie nowe życie… dla siebie i dla córki. Jeśli miałyśmy przetrwać. Są rzeczy, z którymi człowiek sobie nie poradzi. Trzeba je zostawić za sobą. Mam nadzieję, że pani rozumie, o czym mówię?

Moreno lekko skinęła głową. Zastanawiała się, czy rzeczywiście rozumie. Czy zgadza się z tą ciężko doświadczoną kobietą, że z pewnymi rzeczami nie można – nie powinno się – zmagać. Pojmując je lub przebaczając. Trzeba było zapomnieć.

Może, pomyślała. Ale może nie. W każdym razie przed podjęciem decyzji trzeba znać okoliczności. Wszystkie okoliczności.

– Dlaczego powiedziała pani córce?

– Bo musiałam – odparła natychmiast Sigrid Lijphart. – Mimo wszystko wiedziałam, że pewnego dnia będę zmuszona. Wiedziałam to od zawsze. Nie dało się tego obejść, więc zdecydowałam się właśnie na ten dzień. Na osiemnaste urodziny. Łatwiej, jeśli trudne sprawy załatwi się w porę… nie wiem, czy pani też o tym myślała.

Moreno nie była pewna, czy dostrzega w tym logikę, ale widziała wyraźnie, że Sigrid Lijphart wierzy w to, co mówi.

– Ta dziewczyna? – spróbowała Moreno. – Ta, z którą…

– Mała dziwka – przerwała Sigrid Lijphart równie zdecydowanie. – Niektóre się chyba do tego rodzą, nie jestem uprzedzona, tylko patrzę realistycznie. Arnold nie był pierwszym, z którym poszła do łóżka, to pewne. Nie, proszę mi wybaczyć, nie chcę o tym rozmawiać.

– Jak się nazywała? – zapytała Moreno.

– Winnie – Sigrid Lijphart skrzywiła usta w wyrazie wstrętu. – Winnie Maas. Mój mąż od tego oszalał, chyba pani wie? W jednej minucie.

– Domyśliłam się z pani rozmowy z Vrommlem – przyznała Moreno, rzucając okiem na zegarek. – Ojej, jestem spóźniona. Przepraszam, jeśli się narzucam, ale jeśli będę mogła w czymś pomóc, proszę zadzwonić… mam ze sobą komórkę. Naprawdę bardzo mi przykro, mam nadzieję, że Mikaela szybko się odnajdzie.

Podała swoją wizytówkę, Sigrid Lijphart popatrzyła na nią, po czym schowała do torebki.

– Dziękuję – powiedziała. – Jutro w każdym razie jadę do domu. Więcej niż dwie noce w tym mieście nie dam rady… doceniam, że się pani angażuje, dobrze było z panią porozmawiać.

– Nie ma za co – Moreno wstała. – Muszę gnać. Narzeczony na mnie czeka, a przynajmniej powinien.

Narzeczony (kochanek? chłopak? samiec?) nie czekał, jak się umówili, w Donnersparku na ławce. Leżał na plecach pod kasztanowcem z głową opartą na korzeniu i próbował jeść loda tak, by nie umazać sobie twarzy.

– Spóźniłaś się – oznajmił, kiedy Moreno usiadła koło niego. – Ale nie szkodzi. Pierwszy przywilej kobiety, więc mimo to pożądam cię równie mocno.

– Świetnie. Ty pewnie też jesteś godzien trochę pożądania w oczach niektórych. Masz pecha, że trafiłeś na taki twardy orzech jak ja. Ale nie poddawaj się. Jak poszło?

Mikael podniósł się do pozycji półsiedzącej i oparł się o pień. Podał jej rycersko ostatnią jedną dziesiątą loda i wytarł ręce o trawę.

– Nie tak źle. W każdym razie jeśli wziąć pod uwagę, że jestem amatorem w tych dziedzinach sztuki. Dowiedziałem się o adres pani Maas… nadal tutaj mieszka. W mieszkaniu na Goopsweg. W samym centrum z grubsza rzecz biorąc. No i zagadka noclegu się wyjaśniła.

– Zagadka noclegu? Czyli Mikaela Lijphart jednak się tutaj zatrzymała?

– Tak. W schronisku, jak myśleliśmy. W Missenraade. Chociaż niestety tylko z soboty na niedzielę. Około dziesiątej rano w niedzielę wzięła plecak i pojechała autobusem do miasta… tam na razie ślad się urywa. Rozmawiałem z jedną z dziewczyn w recepcji w schronisku. Twierdzi, że bardzo dobrze pamięta Mikaelę, ale nie ma pojęcia, dokąd się udała. Mają tam latem komplet gości… wydawało jej się, że Mikaela już w sobotę wieczorem pojechała do Lejnic. I wróciła… właściwie to nie wiem, do czego nas to prowadzi. Pewnie do niczego?

– Nigdy nie wiadomo – Moreno westchnęła. – Na tym polega problem. I może urok… oczywiście dość mroczny urok, ale tak to na ogół wygląda. Mnóstwo rozrzuconych tropów, które prowadzą prosto w ciemność… obawiam się, że chyba znowu cytuję Van Veeterena… i nagle coś zaskakuje, a potem w zasadzie idzie błyskawicznie… hm, po co ja o tym gadam? Pewnie z gorąca.

Mikael spojrzał na nią z zaciekawieniem.

– Lubisz to – stwierdził. – Gorąco nie ma tu nic do rzeczy… nie musisz się wstydzić, że lubisz swoją pracę.

– Lubię, nie lubię. Po prostu trzeba się starać, żeby postrzegać sprawy ze znośnej perspektywy. Nie sądzisz? W opiece społecznej też chyba nie jest cały czas idyllicznie?

Mikael podrapał się po trzy – lub czterodniowym zaroście.

– Trzeba być optymistą, choć człowiek jest właściwie pesymistą? Cóż, wcale niegłupia zasada. Wiesz, kto ma największe poczucie humoru? Grabarze. Grabarze i patolodzy. Pewnie nie bez kozery. No, chcesz się bawić w prywatnego detektywa cały urlop czy pojedziemy na chwilę położyć się na plaży?

– Plaża – powiedziała Moreno. – Przynajmniej kilka godzin. Chciałabym jeszcze tylko zamienić kilka słów z Vegesackiem, zanim się poddam, ale nie ma pośpiechu. Zresztą może Vrommel ma rację. Może po prostu uciekła. Zobaczymy, kiedy jutro roześlą komunikat o zaginięciu. Wcale nie jest tak łatwo się ukrywać, jak to się wielu wydaje.

W drodze nad morze w jej głowie pojawiło się inne pytanie.

A propos dzieci. I najpewniej w związku z rozmową o optymizmie i pesymizmie.

Czy nie lepiej w ogóle nie mieć dzieci, niż przeżywać, że któregoś dnia znikają?

Albo spadają z wiaduktu na tory kolejowe?

Jeszcze jedno pytanie bez odpowiedzi. Nie zadała go Mikaelowi.

17

– Kawy? – zapytał Vrommel.

– Nie, dziękuję – odmówiła Sigrid Lijphart. – Właśnie piłam.

Aspirant Vegesack miał na końcu języka, że filiżanka kawy dobrze by jej zrobiła, ale się opamiętał.

– No? – ponaglił Vrommel, siadając za biurkiem. – Z Arnoldem Maagerem? Jak poszło?

Vegesack odchrząknął, wertując szybko notes.

– Nie dało za wiele – przyznał. – Dość… zamknięty typ.

– Zamknięty?

– Zamknięty w sobie, jeśli można tak… – próbował wyjaśnić Vegesack. – No, oczywiście jest chory, nie było łatwo coś z niego wydobyć.

– Powiedział mu pan, że Mikaela zaginęła? – zapytała Sigrid Lijphart.

Jej głos przypominał Vegesackowi brzęk struny skrzypiec.

– Oczywiście – kiwnął głową. – Niemal od razu… może powinienem był trochę się z tym wstrzymać. Niejako oniemiał, kiedy mu powiedziałem.

– Oniemiał? – zapytał Vrommel.

– Zrobił się bardzo milczący w każdym razie. Próbowałem dowiedzieć się, o czym rozmawiali, kiedy go odwiedziła w sobotę, ale tylko potrząsał głową. W końcu zaczął płakać.

– Płakać? – zapytał Vrommel.

Czy ten idiota musi powtarzać po jednym słowie z każdego mojego zdania?, pomyślał Vegesack, ale opamiętał się jeszcze raz. Rzucił okiem na kobietę obok. Pani Lijphart siedziała wyprostowana jak pogrzebacz, z rękami na kolanach, w jakiś sposób nieobecna. Niemal jakby była pod wpływem narkotyków.

Dziwni ludzie mnie otaczają, pomyślał Vegesack. Arnold Maager. Komendant Vrommel. Sigrid Lijphart. Prawie jak karykatury. Postaci z komiksu.

Czy też wszyscy ludzie są tacy, jeśli przyjrzeć im się nieco bliżej? Może warto się nad tym zastanowić z myślą o książce. Psychologiczny realizm, tak to się nazywa. Przewrócił kartkę w notesie.

– Rozmawiałem też z pielęgniarzem i lekarzem. Powiedzieli, że to dość typowe dla Maagera zachowanie. Zaburzenie konfliktowości, tak je nazwali. Polega na tym, że człowiek unika wszelkich nieprzyjemności i zamyka się w sobie, zamiast konfrontować…

– Dziękujemy – przerwał Vrommel. – Rozumiemy, o co chodzi. Nie spotkaliście nikogo, kto rozmawiał z dziewczyną, kiedy tam była?

– Jednego pielęgniarza, nazywa się Proszka. Przyjął ją i pokazał drogę, tylko tyle. Nie widział, niestety, kiedy wyszła z Sidonisu. Tak, obawiam się, że niespecjalnie nam to pomoże… jeśli chodzi o zaginięcie Mikaeli.

Sigrid Lijphart ciężko westchnęła i odrobinę się skuliła.

– Coś się stało – powiedziała. – Wiem, że coś jej się przytrafiło. Musicie… musicie coś zrobić.

Vrommel odchylił się na fotelu, próbując zmarszczyć czoło.

– Dobrze. Damy komunikat. Nie jestem tak pewien jak pani, że po prostu nie ukrywa się z własnej woli, ale niech będzie. Radio, telewizja, gazety… zwykły chórek. Vegesack, zajmiecie się tym.

– Nie powinniśmy sprawdzić jej znajomych? – zapytał Vegesack.

– Znajomych?

– Tak, przyjaciółek… albo kolegów. Mimo wszystko trzeba brać pod uwagę, że postanowiła się gdzieś przyczaić i powiadomiła kogoś ze znajomych.

– Nie wierzę – powiedziała Sigrid Lijphart.

Vegesack zamknął notes.

– Może nie, ale chyba powinniśmy to sprawdzić?

– Oczywiście – rozstrzygnął Vrommel. – Pani Lijphart, usiądzie pani z aspirantem Vegesackiem i ustali, jakie nazwiska mogą wchodzić w grę. Od tej chwili całkowita mobilizacja. Pracujemy na pełnych obrotach.

Boże święty, pomyślał Vegesack.

– Tak?

– Potem zadzwonicie do wytypowanych osób. Czy ma pani coś przeciwko temu?

Pogładził swój mikroskopijny wąs, spoglądając na panią Lijphart. Ta nie odwzajemniła spojrzenia. Patrzyła na swoje splecione dłonie wciąż spoczywające na kolanach. Minęło kilka sekund, zanim odpowiedziała.

– Ależ nie. Skąd. Dlaczego miałabym mieć coś przeciwko temu?

Ewa Moreno, pokonując na piechotę krótki odcinek od Grote Marckt, gdzie Mikael ją wysadził, do Goopsweg, zastanawiała się, dlaczego, do jasnej Anielki, nie machnie na to po prostu ręką.

Dlaczego odrzucała od siebie myśl, by przestać się zajmować zaginięciem Mikaeli Lijphart.

Albo rzekomym zaginięciem. Bo prawdopodobieństwo, że dziewczyna rzeczywiście skorzystała z okazji, by zniknąć na parę dni (może zachłysnąwszy się świeżo osiągniętą pełnoletniością) i w ten sposób wzbudzić u rodziców (czy u Arnolda Maagera też?) poczucie winy… tak, prawdopodobieństwo było mimo wszystko chyba dość duże.

Czy nie?

Czy Mikaeli Lijphart coś się przytrafiło? – żeby użyć eufemizmu matki. Coś się przytrafiło?

Co w takim razie?

A ta stara historia? Jej ojciec – nauczyciel Arnold Maager – który miał romans ze swoją uczennicą. Zaszła z nim w ciążę. Zabił. Zwariował od tego.

Czy rzeczywiście tak to wyglądało? Tak prosto?

Historia była oczywiście przerażająca, ale, zdaniem Moreno, w jakiś sposób nazbyt sterylna. Sterylna, w gotowym opakowaniu. Faceta wsadzono do zakładu, dziewczynę zabrano. Opuszczono wieko na szesnaście lat i… no właśnie, co?

Wiedziała jednak, że nie ciekawość ją motywowała. Były w tej historii smaczki, Moreno pierwsza by to przyznała, ale istniały również inne przyczyny.

Inne powody, za sprawą których nie chciała porzucić śladu. Przez które nie mogła machnąć na to wszystko ręką.

Etyczne? Tak, w rzeczy samej. Ktoś kiedyś powiedział, że tylko na urlopie ma się czas na etykę. Nie pamiętała, kto. Przypuszczalnie Reinhart albo Van Veeteren… nie, raczej na pewno nie Van Veeteren – jeśli ktoś nigdy nie tracił z oczu aspektu etycznego, to właśnie on. Nawet jeśli mógł na tym dużo zyskać. Czy dlatego przedwcześnie zakończył karierę? Czy dlatego miał dosyć? Zastanowiła się nagle.

W każdym razie coś w tej myśli było. Tej o czasie wolnym i etyce. Bo gdy pędzimy w naszym zwykłym kieracie, obojętnie mijamy ślepych żebraków (czy przerażone dzieci lub posiniaczone kobiety). Lecz gdy spotkamy jednego z nich, spacerując brzegiem morza… wtedy sytuacja jest inna.

Etyka wymaga czasu.

A teraz miała czas. Czas, żeby przypomnieć sobie płaczącą dziewczynę z pociągu. Czas, żeby zastanowić się zarówno nad nią, jej historią, jak i przestraszoną matką.

I nad nauczycielem Maagerem.

Czas, żeby nadłożyć drogi, poświęcić godzinę w słoneczne przedpołudnie – kiedy Mikael pojechał uzgadniać z robotnikami jakieś prace, które trzeba było wykonać w Czandali… bodajże rynny dachowe.

Skręciła w Goopsweg i zaczęła szukać podanego numeru: 26… był tam. Dwupiętrowa kamieniczka. Ponure lata siedemdziesiąte w szarej cegle i poznaczonym wilgocią betonie, lecz coś takiego musiało się oczywiście znaleźć wśród tej lekko sfatygowanej sielankowości, pomyślała.

Dziennikarka, przypomniała sobie. Muszę pamiętać, żeby zachowywać się jak dziennikarka. Być uprzedzająco grzeczna i pilnie notować. Lepszego pretekstu do rozmowy z kobietą o jej zamordowanej córce nie zdołała wymyślić.

A o zezwolenie od komendanta Vrommla nie chciała się ubiegać. W każdym razie jeszcze nie.

Przecięła ulicę. Weszła na podwórko, bez trudu znalazła właściwą bramę. Schodami na drugie piętro.

Przed drzwiami zbierała się na odwagę z pół minuty, zanim zadzwoniła.

Brak reakcji.

Odczekała chwilę i zadzwoniła jeszcze raz. Przyłożyła ostrożnie ucho do drzwi, nasłuchując.

Ze środka nie dochodziły żadne dźwięki. Cicho jak w grobie.

No to z głowy, pomyślała Moreno. Naprawdę próbowałam.

Kiedy ponownie wyszła na słońce, poczuła jednak, że do tej etycznej poprzeczki kawałek jej brakuje. Jakby jeszcze nie miała prawa porzucić sprawy zaginięcia dziewczyny.

Gdyby wszyscy obywatele mieli takie poczucie odpowiedzialności jak ja, stwierdziła, omal nie potykając się o czarnego kota, który wybiegł z dziury w płocie, w jakimż pięknym świecie byśmy żyli.

Potem wybuchnęła śmiechem, aż przestraszony kot odwrócił się i zniknął w tej samej dziurze.

Sigrid Lijphart akurat zdążyła na pociąg, który odjeżdżał z dworca w Lejnicach o 17.03. Ruszył w chwili, gdy usiadła na siedzeniu przy oknie w na pół pustym wagonie. Niemal natychmiast ogarnęło ją uczucie, że porzuciła córkę.

Zapaliła papierosa, żeby powstrzymać ataki sumienia. Rozejrzała się ostrożnie, po czym dopiła ostatnie krople z piersiówki, którą miała w torebce.

Niewiele pomogło. Ani nikotyna, ani alkohol. Kiedy pociąg nabrał prędkości, zrozumiała, że popełniła błąd, wyjeżdżając. Wracając do domu bez Mikaeli.

Jak mogła złożyć swój los – i los córki – w ręce komendanta Vrommla? Zadawała sobie to pytanie. Czy cokolwiek przemawiało za tym, że znajdzie Mikaelę? Vrommel! Pamiętała, że już przed szesnastu laty uważała go za wyjątkowo nieokrzesanego chama, a nic nie wskazywało, by od tamtego czasu nabrał szczególnej ogłady. W każdym razie nic, na co by zwróciła uwagę, będąc w Lejnicach.

A teraz miał ustalić, co się przytrafiło Mikaeli. Komisarz Vrommel! Jak mogła – jako matka i myśląca kobieta – na to pozwolić? Scedować odpowiedzialność na takiego arcykretyna!

Zgasiła papierosa, wyglądając przez okno na pogrążone w słońcu poldery. Kanały. Upstrzone czarno-białe pasące się bydło. Skupiska niskich murowanych domów z wieżą kościelną wystającą jak antena lub w niezdecydowanej próbie nawiązania kontaktu z olbrzymim niebem.

Co mi się snuje po głowie, pomyślała nagle. Na co się gapię? Przecież nie ma znaczenia, czy to Vrommel, czy ktoś inny. Chodzi o Mikaelę. Gdzie ona jest? Co się stało? Arnold… a jeśli mimo wszystko Arnold coś wie?

I jeszcze raz te niezrozumiałe wyrzuty sumienia dosięgły ją swymi pazurami. Niezrozumiałe i irytujące jak otarcie duszy. Dlaczego? Dlaczego Sigrid Lijphart, dawniej Sigrid Maager, miałaby sobie coś zarzucać? Zrobiła przecież więcej niż ktokolwiek mógłby od niej wymagać… znacznie więcej. Opowiedziała Mikaeli o Arnoldzie, mimo że dużo łatwiej byłoby milczeć. Równie dobrze mogła zdecydować się na zatajenie całej sprawy. Teraz i na zawsze; tak chciał postąpić Helmut – oczywiście nie powiedział tego wprost, ale Helmut mało co mówił wprost.

Milczeć, zostawiając dawne sprawy pogrzebane. Mogła tak zrobić. Nikt nie miałby prawa wymagać od niej więcej i nikt nie wymagał.

Więc dlaczego? Dlaczego, na litość boską, raz nie wybrała tej najprostszej drogi? Skąd ten bezwzględny wymóg szczerości?

Ledwie sformułowała te pytania, gdy odezwał się z przeszłości jego głos:

„Motywy. Zafałszowujesz swoje motywy”.

Nie pamiętała, w jakiej sytuacji to powiedział, ale nie miało to znaczenia. I tak nie rozumiała, o co mu chodziło.

Wtedy nie rozumiała i teraz też nie, dwadzieścia lat później. Dziwne, że pamiętała te słowa. Dziwne, że się pojawiły. Motywy?

Westchnęła, zapalając kolejnego papierosa. Zmięła paczkę i wyrzuciła do kosza, mimo że zostało w niej jeszcze cztery czy pięć papierosów.

Wystarczy, pomyślała. Nie chcę przyjechać do Helmuta śmierdząca tytoniem. Trzeba zachować klasę.

Ale potem stało się to nie do zniesienia. Pytanie, którego nie ważyła się nawet milcząco sformułować głęboko na dnie świadomości, krążyło w niej nadal, całkowicie pozbawione słów, przepędzając wszystkie inne myśli.

To pytanie.

18

16 lipca 1999

– Myślisz, że nie żyje?

Ewa Moreno nie odpowiedziała od razu. Wysiadła z samochodu i przeszła na jego stronę, chcąc go pocałować w policzek, ale doszła do wniosku, że chyba nie wypada i zrezygnowała. W zamian położyła mu rękę na ramieniu.

– Nie wiem. Dałby Bóg, żeby żyła, ale naprawdę nie mam pojęcia. Po prostu muszę to pociągnąć. Muszę bliżej się temu przyjrzeć, zanim będę potrafiła odpuścić. Rozumiesz?

Mikael kiwnął głową.

– Delikatnie z dyrektorem – upomniał. – Ma ponad osiemdziesiąt lat, pamiętaj o tym. Godzina, tak się umawiamy?

– Plus – minus pół. Usiądź w kawiarni w porcie, żebyś się niepotrzebnie nie irytował.

Odczekała, aż odjechał, potem otworzyła pomalowaną na biało furtkę i po kamiennych płytach ruszyła w stronę domu. Wyglądał okazale i bogato. Solidna jednopiętrowa willa z żółtobiałego nadmorskiego kamienia; na górze balkony, na dole tarasy i imponujące panoramiczne okna wychodzące na morze. Musi być warta milion, pomyślała Moreno. Zwłaszcza biorąc pod uwagę położenie i ogród. Duży trawnik był świeżo przystrzyżony, rabaty, krzewy i drzewa owocowe starannie przycięte, a ogrodowe meble pod pomarańczowymi parasolami wyglądały na dostarczone przez stolarza dwie godziny wcześniej.

Dyrektor Salnecki siedział w jednym z tych wygodnych foteli, z tym że był od nich dużo starszy.

Białe spodnie, biała koszula, biała bawełniana kamizelka. Sportowa żółta cyklistówka i niebieskie tenisówki. Nie pomagało. Wyglądał starzej niż sękate jabłonie. Nie mogło mu zostać dużo czasu, skonstatowała Moreno. Pewnie jego ostatnie lato. Miejmy nadzieję, że zachował przytomność umysłu.

Zachował.

Niezwykłą, co stwierdziła po kilku zaledwie chwilach. Po kilku zdaniach. Młoda opalona kobieta o jasnych włosach przyniosła tacę z karafką i kieliszkami. I paluszki chlebowe.

– Czerwone i białe – wyjaśnił dyrektor Salnecki, nalewając. – Życie i śmierć, symbolizowane przez porzeczkę i Rieslinga. Nie muszę chyba pani mówić, że w wielu kulturach biel jest kolorem śmierci. Na zdrowie i na powitanie.

– Na zdrowie – powiedziała Moreno. – Dziękuję, że pan mnie przyjął.

– Córka mojej siostrzenicy… – pokazał głową w stronę kobiety, która właśnie zniknęła za węgłem. – Dogląda mnie. Pisze pracę o grupie Klimkego i korzysta z mojej biblioteki. Sylvia, miła dziewczyna, złote serce… moja żona zmarła przed kilkoma laty, potrzebuję kogoś, żeby się mną opiekował… ale pani miała jakąś sprawę?

Moreno odstawiła kieliszek na stół i odchyliła się w tył.

– Maager – powiedziała. – Arnold Maager. Pan był nadal dyrektorem w szkole Voellera, kiedy to się wydarzyło, zgadza się?

– Tak podejrzewałem – rzekł Salnecki.

– Podejrzewał pan? Co?

– Że o tym chce pani mówić. Widzi pani, przez całe życie pracowałem w szkole, zapewne nieprawidłowości się zdarzały, ale jeśli inspektor kryminalny na urlopie prosi o rozmowę, mogę wyciągnąć tylko jeden wniosek. Nie była to przyjemna historia, ta sprawa Maagera.

– Już się zorientowałam.

– Dlaczego chce ją pani odgrzebywać? Czy nie lepiej pewne sprawy pozostawić zapomniane?

– Może tak – odpowiedziała Moreno. – Ale nowe okoliczności wyszły na światło dzienne.

Salnecki zaśmiał się.

– Wyszły na światło dzienne? Nie ma co. Pani inspektor wysławia się raczej jak adwokat, jeśli pani wybaczy, że to powiem. Ale oczywiście rozumiem, że dyskrecja jest cnotą, a moja naturalna ciekawość osłabła z wiekiem… nie wiem, czy mam się z tego powodu cieszyć, czy smucić… chyba za dużo mówię. Co chciałaby pani wiedzieć?

Moreno powstrzymała uśmiech.

– Co się wydarzyło. Jaka była pana opinia o Maagerze, et cetera.

– Nie zna pani historii w szczegółach?

– Tylko pobieżnie – przyznała Moreno.

Dyrektor Salnecki dopił wino i energicznie odstawił kieliszek na stół.

– Tragedia. Po prostu. A zarazem tak piekielnie banalna historia. Maager był dobrym nauczycielem. Lubianym przez uczniów i kolegów. Młody, z inicjatywą… no i wskakuje do łóżka z tą smarkulą. Niepojęte. Nauczyciel mężczyzna musi umieć sobie radzić z dojrzewającymi dziewczętami pod wpływem hormonów, to jedna z pierwszych rzeczy, jakich powinien się nauczyć.

– Nie tylko wskoczył do łóżka – zauważyła Moreno. – Jeśli dobrze zrozumiałam.

Salnecki potrząsnął głową i nagle spochmurniał.

– Nie tylko. Ale od tego się zaczęło. W jakiś sposób historia z morałem… że za wszystko trzeba zapłacić.

Moreno uniosła brwi.

– Chce pan powiedzieć, że to Maager zapłacił? Dziewczyna przecież też, i to słono…

– Oczywiście, oczywiście – pośpieszył Salnecki z zapewnieniem. – Właśnie dlatego mówię o tragedii. Wszyscy płacą za chwilę nierozwagi. Niektórzy życiem, niektórzy postradaniem rozumu… można odnieść wrażenie, że bogowie czasami przesadzają z odpłatą.

Moreno zastanawiała się przez chwilę. Gospodarz zdjął cyklistówkę, wyjął z tylnej kieszeni grzebień i przesunął nim kilkakrotnie po rzadkich siwych włosach.

– Jak ludzie zareagowali? – zapytała Moreno. – Musieli być dość wzburzeni?

– Histerią – westchnął Salnecki, nakładając z powrotem nakrycie głowy. – Jakby dostali szału, niektórzy chcieli go zlinczować, dzwoniono do mnie nawet w nocy. Szczęście w nieszczęściu, że wydarzyło się to w wakacje, inaczej z pewnością bylibyśmy zmuszeni zamknąć szkołę. Nawiasem mówiąc, to był mój ostatni rok. Skończyłem w grudniu. Żałowałem, że nie odszedłem w czerwcu… chociaż z drugiej strony nic przyjemnego dla nowego dyrektora zaczynać urzędowanie od takiego skandalu.

– Ich romans? Maagera i tej dziewczyny… długo trwał? Czy inni uczniowie o tym na przykład wiedzieli?

– Romans! – żachnął się Salnecki. – Dziewczyna raz go pokokietowała i wylądowali w łóżku. Chyba oboje byli pijani. Maager miał przecież rodzinę… żonę i córeczkę.

– O tym wiem. Co się potem stało z Maagerem? Miał pan z nim jakiś kontakt?

Salnecki znowu spochmurniał. Ma chyba trochę wyrzuty sumienia, oceniła Moreno. Jakby był w stanie wkroczyć i zapobiec nieszczęściu. Salnecki pochylił się w przód i nalał do kieliszków z karafki.

– Nie – odpowiedział. – Żadnego. Oszalał. Siedzi w pobliskim zakładzie. Niektórzy koledzy odwiedzali go w pierwszych latach. Nie wydobyli z niego słowa… złamało go to na całe życie.

– Jak wyglądało ich… spotkanie, Maagera i tej dziewczyny? Powiedział pan, że był to jeden raz?

Salnecki wzruszył ramionami.

– Z tego, co wiem, było to po szkolnej dyskotece. Maager pilnował zabawy z kilkoma innymi nauczycielami. Potem poszli do nauczyciela ZPT – kawaler, mieszkał sam – trochę pili i rozmawiali. Do końca semestru został raptem tydzień… nad ranem przyszła grupka uczniów. Nauczyciele oczywiście nie powinni, ale ich zaprosili, no i skończyło się, jak się skończyło. Maager wskoczył do łóżka z Winnie Maas i…

– …ona zaszła w ciążę, a on ją zabił – dokończyła Moreno. – Sześć, siedem tygodni później?

– Z grubsza rzecz biorąc, tak. Koszmarna historia – rzekł Salnecki. – Napijmy się.

Wypili. Moreno zdecydowała się zmienić trop.

– Ta dziewczyna, Winnie Maas, była… nad wiek dojrzała, zgadza się?

Salnecki odchrząknął, szukając w pamięci sformułowania.

De mortuis nihil nisi bene. Powiedzmy, że nad wiek dojrzała.

– Dlaczego ją zabił?

Salnecki zastanawiał się, pociągając się lekko za ucho.

– Najpewniej stracił panowanie nad sobą. Chyba po prostu. Dziewczyna przypuszczalnie nie chciała się zgodzić na usunięcie. Chciała urodzić… może domagała się sporych pieniędzy za milczenie. Albo też żądała, żeby uznał ojcostwo… tak, zgaduję, że stawiała takie mniej więcej warunki. Zadzwoniła do niego tamtej nocy. Spotkali się na wiadukcie i stracił panowanie nad sobą. Do tego oszalał. Można się zastanawiać, czy postradał zmysły, zanim ją zepchnął, czy też po… zresztą zastanawiano się. To była niejako kluczowa kwestia procesu. Chodziło o odpowiedzialność i poczytalność… czy w chwili zabójstwa zdawał sobie sprawę, co robi, czy nie. Cóż, z kruchym urządzeniem mamy tu do czynienia…

Uderzył lekko dwoma palcami w prawą skroń. Moreno nieznacznie się uśmiechnęła.

– …chociaż akurat u mnie wytrzymało osiemdziesiąt jeden lat – dodał z pokornym uśmiechem.

– A rodzina tej dziewczyny? – zapytała Moreno.

– Hm – mruknął Salnecki. – Matka wychowywała ją samotnie. Nie miała innych dzieci. Strasznie to przeżyła. Była w tłumie, który domagał się linczu, można powiedzieć. Potem się załamała. Ale nadal mieszka tu w mieście, widuję ją od czasu do czasu… biedna kobieta, jakby nie miała już siły. Ale teraz moja kolej, żeby zapytać, czy jest jakaś sprawiedliwość na tym świecie. Do czego pani zmierza? Musi istnieć jakiś powód, dla którego interesują panią te dawne nieszczęścia?

Moreno zawahała się. Spodziewała się, oczywiście, tego pytania. Miała również przygotowanych kilka mniej lub bardziej wiarygodnych odpowiedzi, ale było jej nieporęcznie wykręcać się półprawdami wobec szczerości starego pedagoga. Zdecydowanie byłoby to nie w porządku.

Żeby nawiązać do etyki.

Rozważała przez kilka sekund, pijąc trochę czerwonego i białego. Życie i śmierć. Potem opowiedziała zgodnie z prawdą.

– O bogowie! – wykrzyknął dyrektor Salnecki, kiedy skończyła. – Co to u licha wszystko znaczy?

– Właśnie usiłuję się dowiedzieć – oznajmiła Moreno.

Kiedy Moreno rozmawiała z dyrektorem Salneckim, Mikael Bau robił zakupy na targu, który od niepamiętnych czasów odbywał się w każdą sobotę na Grote Marckt. Już z samego rana oboje – a zwłaszcza Ewa – wyrażali pewne niezdecydowanie w kwestii kąpieli w morzu, więc kiedy później oczekiwany i zapowiadany zimny front zaczął nadciągać z południowego zachodu, przyjęli go niemal z ulgą… Zamiast obowiązkowo leżeć wyciągnięci pod niemiłosiernym słońcem, z czystym sumieniem mogli poświęcić czas i uwagę ratatouille z curry, indyjskim kminkiem i gęstą śmietaną, potrawie, którą zjedli na oszklonej werandzie przy deszczu zacinającym o szyby i blaszany dach.

Do tego czerwone włoskie wino. Ser malevoli z plasterkami gruszki na deser. Oraz kieliszek starego porto z zakurzonej butelki bez etykiety; Mikael utrzymywał, że pochodzi z zapasów, które już znajdowały się w domu, kiedy jego rodzina wprowadzała się w latach dwudziestych. Moreno nie wiedziała, czy ma mu wierzyć. W każdym razie było smaczne. Jak słodki zamrożony ogień.

Później usiedli w bujanych fotelach przed kominkiem, a Montezuma okazała Ewie połowiczne uznanie, kładąc się na jej kolanach. Kiedy Moreno przetrawiała posiłek i drapała ospałą kocicę za uchem, Mikael skorzystał z okazji, żeby pstryknąć im dwadzieścia cztery zdjęcia.

– Piękne – skomentował. – Szalenie piękne. Ogień, kobieta i kot.

Była zbyt najedzona, żeby protestować.

– Widzisz w niej własne dziecko, prawda? – zapytał, odłożywszy aparat.

– W kim? W Montezumie?

– W Mikaeli Lijphart. Przejmujesz macierzyńską odpowiedzialność za nią… bo nie masz własnych dzieci.

– Psychologia za dychę – powiedziała Moreno.

Czy ma rację? Pomyślała. Dlaczego do cholery to wyciąga?

– Dycha też pieniądz – stwierdził Mikael. – Co właściwie ci się wydaje? Że w tym starym skandalu jest drugie dno?

– A tobie co się wydaje? – skontrowała Moreno, odnotowując nutę irytacji we własnym głosie. – Przyznaj, że to nieco dziwne, że dziewczyna znika w takiej chwili. Akurat kiedy po raz pierwszy odwiedziła swojego szalonego ojca. Po tym jak w końcu dowiedziała się, dlaczego dorastała bez niego…

– Zgoda – powiedział Mikael po chwili milczenia. – Myślałem tylko, że masz dosyć takich historii na co dzień.

– Czyli uważasz, że powinnam się na to wypiąć?

Zacisnął szczęki. Nagle wyglądał na rozzłoszczonego, chyba po raz pierwszy.

– Nonsens. Uważam, że postępujesz słusznie. Nie musisz się bronić. Tyle że różnica poglądów jest bardziej rozwijająca.

O co mu, cholera, chodzi? Pomyślała Moreno, dając Montezumie klapsa, tak że ta pacnęła na podłogę.

– Posłuchaj. Nie jestem specjalnie w nastroju do psychologizowania na temat moich motywów. Jutro albo pojutrze będę miała okres, więc zawsze mamy na co zwalić. Po prostu nie mogę przestać myśleć o tej biednej dziewczynie… a skoro o niej myślę, równie dobrze mogę coś zrobić. Jeśli ci nie pasuje, powiedz wprost. Proszę jednak bez niedomówień.

Teraz się rozleci, pomyślała. Mogę się pakować i nocować dzisiaj w hotelu.

Ale wyglądał tylko na zasmuconego.

– Do jasnej cholery. Co ty gadasz? Czy w czasie okresu krew odpływa z mózgu? Przecież mówię, że uważam, że postępujesz słusznie. Jeśli sama masz wątpliwości, nie wkładaj mi ich w usta… bo właśnie to robisz. Kontynuujmy. Co zrobiła Mikaela po odwiedzeniu ojca w Sidonisie?

– Udała się do schroniska – powiedziała Moreno.

Wspaniale, że nie muszę się pakować, pomyślała.

– A potem?

– Pojechała do Lejnic autobusem i wróciła. W sobotę wieczorem.

– Po co?

– Nie wiemy. Potem pojechała do miasta jeszcze raz w niedzielę… i odtąd zaginęła.

Mikael kiwnął głową.

– Jak poszło z komunikatem o zaginięciu?

– Dzisiaj został ogłoszony. Jeśli ktoś ją widział, w komisariacie mogą już wiedzieć… chociaż Vegesack obiecał, że zadzwoni.

Mikael spojrzał na zegarek.

– Dlaczego sami nie zadzwonimy i nie zapytamy?

– Nie wiem – odpowiedziała Moreno. – Zjadłam za dużo.

Nie od razu udało się jej porozmawiać z komendantem Vrommlem, bo po ośmiokilometrowym joggingu znajdował się pod prysznicem.

Ta informacja była nagrana na jego automatycznej sekretarce. Oddzwonił po dobrych dwudziestu minutach. Zapewne wymyty i odświeżony. I rozluźniony. Moreno od razu przeszła do rzeczy i zapytała, czy komunikat o zaginięciu Mikaeli Lijphart odniósł jakiś skutek.

– Negatywny – odparł Vrommel.

– Czyli nie?

– Jak powiedziałem, negatywny.

– Nikt jej nie widział w niedzielę?

– Nikt, kto by się zgłosił – uściślił komendant. – U mnie jest piątek wieczór. Czy pani inspektor nie ma nic ciekawszego do roboty na urlopie?

– Masę rzeczy – Moreno odłożyła słuchawkę.

Czterdzieści pięć minut i półtora kieliszka porto później wybrała numer aspiranta Vegesacka.

– Przepraszam, że dzwonię tak późno – zaczęła.

– Nie szkodzi – zapewnił Vegesack. – Moja dziewczyna przylatuje do Emsbaden o wpół do trzeciej w nocy. Mam ją odebrać, więc i tak nie mogę się położyć.

– Świetnie. Właśnie ze swoim… chłopakiem wróciłam do domu. Ciekawi mnie, jak poszło z komunikatem. O zaginięciu Mikaeli Lijphart.

– Rozumiem. Niestety, żadnego trafienia… w każdym razie nie dzisiaj.

– Zupełnie nic?

– Hm. Jakaś kobieta przyszła po południu do komisariatu. Twierdziła, że w związku z komunikatem, ale okazało się, że nic nie wie.

Moreno zastanowiła się.

– I nic więcej?

– Niestety nie. Ale jutro też jest dzień.

– Miejmy nadzieję. Chciałam też prosić pana o przysługę.

– Tak? Jaką?

– Chciałabym tylko rzucić okiem na protokoły przesłuchań ze sprawy Maagera. Macie je chyba w archiwum?

– – Tak mi się wydaje – Vegesack nie był pewien. – Jest kilka metrów półek z aktami, powinny tam być… proszę sobie po prostu poszukać.

Moreno odczekała trzy sekundy.

– Jeszcze jedno.

– Tak?

– Czy moglibyśmy to załatwić, nie wtajemniczając komendanta? Nie wydaje się zachwycony, że się tym interesuję.

– Jasne – obiecał Vegesack, a po tonie głosu zorientowała się, że jeśli coś miało mu spędzać sen z powiek, to na pewno nie działanie za plecami szefa. Prawdę powiedziawszy, rozumiała go.

Poza tym jutro sobota (zauważył aspirant) i prawdopodobieństwo, że komendant pojawi się w pracy, wynosiło mniej niż jeden do dziesięciu tysięcy.

Czyli inspektor Moreno mogła spokojnie zajrzeć do komisariatu. Na przykład gdzieś między jedenastą a dwunastą, bo Vegesack sam miał wówczas parę spraw do załatwienia.

– Tak wcześnie? – zdziwiła się Moreno. – Zdąży się pan wyspać, skoro ma pan odebrać swoją dziewczynę o wpół do trzeciej w nocy?

– Nie zamierzamy spać – powiedział Vegesack.

Moreno uśmiechnęła się. Podziękowała i odłożyła słuchawkę.

Świetnie, pomyślała. Szachy na chybił trafił. Ale jednak szachy.

Wiedziała, że to też cytat. Zastanawiała się przez chwilę, co właściwie oznacza, że gotowe frazy i sformułowania coraz częściej pojawiały się dla wyrażenia jej wysiłków myślowych.

Zdecydowała, że nic nie oznacza.

19

– Muszę – powiedziała Sigrid Lijphart.

Helmut złożył gazetę.

– Nie mogę postąpić inaczej i nie mogę ci nic więcej powiedzieć. Musisz mnie zrozumieć.

Zdjął okulary. Złożył je z namaszczeniem i schował do futerału.

– Później wszystko wyjaśnię. Jakby ktoś dzwonił, powiedz, że pojechałam odwiedzić przyjaciółkę. I że oddzwonię.

– Którą?

– Co?

– Która z twoich przyjaciółek będzie miała zaszczyt rzekomo cię gościć?

Złość i ironia w jego głosie były niezwykle wyraźne. Zobaczyła też, że nieco poczerwieniała mu szyja, co zdarzało się tylko wtedy, gdy oglądał w telewizji ważny mecz, i zespół, któremu kibicował, przegrywał. Albo gdy Soerensen w mięsnym na dole powiedział coś szczególnie niedorzecznego.

Nie ma się co dziwić, pomyślała. Nie ma się co dziwić, że jest zły. Wykluczyła go; może na samym początku popełniła błąd, ale teraz było za późno, żeby to zmienić. Stanowczo za późno.

I całkowicie nieodpowiednia pora, żeby go żałować. Przyjdzie czas na ratowanie tego, co się da. Później. Jeśli naprawdę był skałą, niech temu sprosta.

– Przykro mi. Traktuję cię nieładnie, ale nie mam wyboru. Spróbuj zrozumieć. Zaufaj mi.

Spojrzał na nią kamiennym wzrokiem. Oczami, które były twarde, ale nie złośliwe. Tylko niewzruszenie mocne; i w jakiś sposób puste, tak że można było się zastanawiać, czy w ogóle coś wyrażały…

– Zaufaj mi – powtórzyła. – Teraz wyjeżdżam. Zadzwonię.

Nie odpowiedział, ale jeszcze chwilę się ociągała.

– Chcesz coś powiedzieć?

Odsunął gazetę. Oparł łokcie na stole, położył głowę na dłoniach. Zachował kamienny wzrok.

– Znajdź ją. Chcę, żebyś przyprowadziła ją do domu.

Pogłaskała go po policzku i wyszła.

Pierwsza godzina w samochodzie była niemal jak zły sen. Zmierzchało, padał deszcz, dużo samochodów, na dodatek niejadących płynnie. Należała do słabych kierowców nawet w normalnych warunkach, sama to przyznawała, a takiego wieczoru było tysiąc razy gorzej.

Byle nie stuknąć, pomyślała, ściskając kierownicę, aż zbielały jej knykcie. Jeszcze tylko tego by mi brakowało. Nic nie może się zdarzyć, muszę uważać.

Potem nagle coś w niej pękło. Łzy trysnęły jak z gejzeru i musiała zjechać na pobocze. Był to ryzykowny manewr, ale dalsza jazda stanowiła jeszcze większe ryzyko. Włączyła światła awaryjne i rozpłakała się na dobre. Mogę przecież się wypłakać, pomyślała.

Dała sobie trochę czasu, ale zapalając samochód, wcale nie była pewna, że czuje się dużo lepiej.

Po raz drugi w ciągu zaledwie kilku dni pomodliła się do Boga i po raz drugi miała spore wątpliwości, że istnieje ktoś, kto słucha. Kiedy w końcu wyjechała na autostradę na wysokości Loewingen, zaproponowała układ.

Jeśli dojedziemy cało, podziękuję ci na kolanach.

Słyszysz, Boże? Obiecuję.

Czekał na rozwidleniu drogi, jak uzgodnili. Kiedy go dostrzegła w połączonym świetle ulicznych latarni i reflektorów samochodu, ogarnął ją chwilowy zawrót głowy.

Co się dzieje? Pomyślała.

Czy ja śnię?

Dlaczego mam uczucie, że spadam w próżnię?

Potem zagryzła wargę, zwolniła i mignęła mu długimi światłami.

Przez pierwsze pół godziny nie powiedział ani słowa.

Ona też nie. Jechali koło siebie jak dwoje obcych, którzy wiedzą, że nie mają sobie nic do powiedzenia. Nawet banalne grzecznościowe formułki nie należały do ich wspólnego języka.

Może tak było lepiej. Nie zastanawiała się, czy będą mieli o czym rozmawiać, ale teraz, kiedy zaczęła o tym myśleć, jawiło się to prawie jako niemożliwe. Po wszystkich tych latach nie było nic do dodania.

Czas nic tu nie zmienił. Było jak wtedy.

Jak tamtej nocy w lipcu przed szesnastoma laty. Klamka zapadła raz na zawsze.

Nie kochaliśmy się prawie nigdy po przyjściu naszej córki na świat, pomyślała nagle. Nie chciałam, chyba nie chciałam go ani razu. Dziwne.

Chociaż dziwne – to jest życie. Czasami jak wiatr w brzezinie wiosną, czasami jak burza. Czasami to chore i wynędzniałe zwierzę, które chce się gdzieś zaszyć i w spokoju zdechnąć… osobliwe myśli, nie rozpoznawała ich. Jakby w jakiś sposób promieniowały od niego… siedział znowu tak blisko niej, mimo że wykluczyła go ze swego życia bardzo dawno temu i nie miał drogi powrotu.

Na żadnych warunkach. A kiedy zerkała na tę chudą, skuloną postać na siedzeniu pasażera, żałowała, że nie kazała mu usiąść z tyłu. Jego żałosny charakter zrósł się z fizyczną postacią, uderzyło ją. Wychynął na zewnątrz, tak że teraz dobitnie o nim świadczył. Widać było po nim, co z niego za typek, szkoda że dawniej nie rzucało się to tak w oczy.

Może wtedy nie musiałoby się wydarzyć, co się zdarzyło.

Tyle że gdyby od razu zorientowała się, z kim ma do czynienia, nigdy by się z nim nie związała. A gdyby się z nim nie związała, nie urodziłaby się Mikaela. Tego życiowego węzła nie umiała rozsupłać, wiedziała o tym. W żyłach Mikaeli płynęła jego krew i było to jedyne, co w razie konieczności gotowa była mu przyznać. Bez niego Mikaeli nie byłoby na świecie; obraz wiatru i chorego zwierza znowu pojawił się w jej świadomości… ale zaraz zastąpiły go słowa, które kiedyś wypowiedział.

„Lubię milczenie między nami”.

Dokładnie tak powiedział. „Milczenie między nimi?”. Twierdził, że jest dobre. Była pierwszą dziewczyną, z którą mógł razem milczeć.

Boże święty, pomyślała. Chyba nie wyobraża sobie, że w tym cholernym nieodzywaniu się też jest coś dobrego?

Ale nie zapytała. Zwiększyła tylko trochę prędkość, deszcz osłabł, przestawało padać.

Zaraz za Saaren zjechała na stację benzynową, żeby zatankować, a kiedy ponownie usiadła za kierownicą i zapięła pas, wtedy właśnie odezwał się po raz pierwszy.

– Dokąd jedziemy? – zapytał.

Jego głos przypominał jesienny liść spadający na ziemię.

Nie odpowiedziała.

20

Przesłuchanie Pauli Ruth Emmerich, 29.07.1983. Miejsce: Komisariat Policji w Lejnicach. Prowadzący przesłuchanie: starszy inspektor Walevski. Obecni: asys. społ. Bluume. Protokół przesłuchania: starszy inspektor Walevski. Do wiadomości: komisarz Vrommel, komendant, asys. społ. Bluume.

Walevski: Nazywasz się Paula Emmerich?

Emmerich: Tak.

W.: Urodzona 22 maja 1967 roku tutaj w Lejnicach?

E.: Tak.

W.: Do 17 czerwca tego roku chodziłaś do szkoły Voellera tutaj w Lejnicach?

E.: Tak.

W.: Chodziłaś przez sześć lat do tej samej klasy co dziewczyna o nazwisku Winnie Ludmilla Maas. Zgadza się?

E.: Tak.

W.: Czy powiedziałabyś, że dobrze znałaś Winnie Maas?

E.: Tak. Chociaż nie byłyśmy tak dobrymi kumpelami jak wcześniej.

W.: Ale w sumie się przyjaźniłyście?

E.: Tak.

W.: Wiesz, co się stało z Winnie i dlaczego chcemy z tobą rozmawiać?

E.: Tak.

W.: W jaki sposób znany ci jest Arnold Maager?

E.: Był naszym nauczycielem WOS-u i historii.

W.: W szkole Voellera?

E.: Tak.

W.: Jak długo był twoim nauczycielem?

E.: Dwa lata. W ósmej i dziewiątej klasie.

W.: Jakim był nauczycielem?

E.: Takim sobie. Chyba raczej dobrym.

W.: Możesz opisać go nieco bliżej?

E.: (Brak odpowiedzi)

W.: Inni uczniowie w klasie go lubili?

E.: Tak. Był sympatyczny. Przystojny.

W.: Przystojny?

E.: Jak na nauczyciela.

W.: Rozumiem. Wiesz może, czy Winnie Maas uważała tak jak ty? Że Arnold Maager był dobrym nauczycielem. I przystojnym?

E.: Tak, tak uważała.

W.: Jesteś pewna? Chodzi mi o czas przed dyskoteką.

E.: Lubiła go.

W.: Rozmawiałyście o tym?

E.: Może, nie pamiętam.

W.: Ale nigdy nie powiedziała, że jest w nim na przykład zakochana?

E.: Nie. W każdym razie nie mnie.

W.: Czy ktoś w klasie znał Winnie lepiej niż ty?

E.: Chyba nie. Nie.

W.: Czyli gdyby Winnie chciała się komuś zwierzyć, wybrałaby ciebie?

E.: Tak. Chociaż ostatnio była bardziej zamknięta.

W.: Zamknięta?

E.: No, nie mówiła tyle.

W.: Rozumiem. Wiesz, czy miała chłopaka?

E.: Teraz nie. To znaczy nie w maju i czerwcu. Nie wydaje mi się.

W.: Ale wcześniej kogoś miała?

E.: Oczywiście.

W.: Więcej chłopaków?

E.: Kilku, ale nie pod koniec dziewiątej klasy.

W.: Czy możesz opowiedzieć o tej dyskotece 10 czerwca?

E.: A co chce pan wiedzieć?

W.: Jak było. W jakim towarzystwie byłaś. Czy zwracałaś uwagę na Winnie.

E.: Było normalnie.

W.: To znaczy?

E.: Najpierw piliśmy trochę na plaży.

W.: Kto?

E.: Kilka osób z naszej klasy. Z innych też.

W.: Ile?

E.: Może z piętnaście.

W.: Winnie Maas też tam była?

E.: Tak.

W.: A później?

E.: Poszliśmy na dyskotekę około wpół do dziesiątej.

W.: Tak?

E.: Tańczyliśmy, gadaliśmy i tak ogólnie.

W.: Czy zwróciłaś uwagę, co Winnie robiła tego wieczoru?

E.: Tak.

W.: Możesz opowiedzieć?

E.: Była trochę pijana. Dość dużo tańczyła, jak zwykle. Tańczyła wolnego z Maagerem.

W.: Mówisz, że Winnie Maas tańczyła wolny taniec z Arnoldem Maagerem, swoim nauczycielem WOS-u i historii?

E.: Tak. Chyba bardziej dla jaj. Inne dziewczyny też tańczyły z nauczycielami.

W.: Ile tańców?

E.: Winnie czy te inne?

W.: Winnie.

E.: Nie wiem. Dość dużo.

W.: Z innymi nauczycielami też?

E.: Nie wiem. Chyba raczej tylko z nim.

W.: Rozmawialiście o tym? Ty i twoi koledzy.

E.: Nie pamiętam dokładnie. Chyba tak.

W.: Nie uważaliście, że to dziwne, że Winnie Maas tańczy tak dużo z jednym nauczycielem?

E.: Nie pamiętam.

W.: Dlaczego nie pamiętasz?

E.: Nie wiem. Byłam trochę pijana. Nie pamiętam za dokładnie.

W.: Przejdźmy do tego, co się wydarzyło później tego wieczoru. Możesz opowiedzieć?

E.: Poszliśmy z powrotem na plażę, kiedy dyskoteka się skończyła.

W.: Kto?

E.: Nasza paczka. Osiem, dziesięć osób.

W.: Winnie Maas też?

E.: Tak.

W.: Co robiliście?

E.: Nic specjalnego.

W.: Nic specjalnego?

E.: Nic.

W.: Coś musieliście chyba robić?

E.: No może.

W.: Co na przykład?

E.: Co mam, kurde, powiedzieć? Żeśmy pili, palili i się obmacywali?

W.: To właśnie robiliście?

E.: Może. Też gadaliśmy. Jeden chłopak kąpał się nago.

W.: Naprawdę? Rozmawiałaś o czymś z Winnie?

E.: Chyba nie. Niespecjalnie. Kurde, przecież byliśmy całą paczką.

W.: Nie rozmawiałyście o tym, że tak dużo tańczyła z Arnoldem Maagerem?

E.: Chyba rozmawiałyśmy.

W.: Pamiętasz, co powiedziała?

E.: Tak. Jedną rzecz.

W.: A mianowicie?

E.: Powiedziała, że jest napalona na Maagera.

W.: Napalona na Maagera? Jesteś pewna? Winnie Maas tak powiedziała?

E.: Tak.

W.: Uwierzyłaś jej?

E.: A czemu miałam nie wierzyć? Mogła przecież być napalona na kogo chciała.

W.: Dobra. Z plaży dokąd poszliście?

E.: Z powrotem do miasta.

W.: Winnie Maas też?

E.: Tak, kurde.

W.: Mów dalej.

E.: Ktoś usłyszał, że imprezują u Golluma.

W.: Kto to jest Gollum?

E.: Nauczyciel ZPT. Właściwie nazywa się Gollumsen.

W.: Kto miał u niego imprezować?

E.: Ci, co pilnowali na dyskotece.

W.: Nauczyciele.

E.: Tak.

W.: W tym Maager?

E.: Tak, w tym Maager.

W.: I wiedzieliście, że ci nauczyciele są u Gollumsena?

E.: Tak.

W.: Skąd?

E.: Nie wiem. Ktoś o tym usłyszał.

W.: Kto?

E.: Nie wiem, kurde.

W.: Winnie Maas?

E.: Może.

W.: Ale mógł to być ktoś inny?

E.: (Brak odpowiedzi)

W.: No dobrze. Opowiedz, co się działo, kiedy przyszliście do Gollumsena.

E.: Śpiewali, byli dość naprani. Przeboje z lat sześćdziesiątych. Zadzwoniliśmy i nas wpuścili.

W.: Ilu było nauczycieli?

E.: Czterech.

W.: Czterech?

E.: Tak. Gollum i Maager, i jeszcze dwóch innych.

W.: Jacy?

E.: Jeden nazywa się Nielsen. I Cruickshank.

W.: A was, uczniów, ilu było?

E.: Siedem osób. Chociaż dwie sobie później poszły.

W.: Ale ty i Winnie zostałyście?

E.: Tak.

W.: Kto był w pozostałej trójce?

E.: Tim Van Rippe i Christopher Duijkert. I Vera Sauger.

W.: Czyli pięcioro uczniów i czterech nauczycieli. Która mniej więcej była godzina, kiedy tam przyszliście?

E.: Druga, wpół do trzeciej, jakoś tak.

W.: Co robiliście u Gollumsena?

E.: Trochę piliśmy, śpiewaliśmy. Nielsen grał na gitarze.

W.: Mów dalej. Co zaszło między Arnoldem Maagerem a Winnie Maas?

E.: Trochę się obmacywali, potem poszli do sypialni.

W.: A wy co robiliście?

E.: My?

W.: Tak. Co robiliście, kiedy Winnie Maas i Arnold Maager poszli do sypialni?

E.: Siedzieliśmy dalej, śpiewaliśmy i gadaliśmy.

W.: Jak długo?

E.: Nie wiem. Może godzinę.

W.: A potem wyszliście z mieszkania?

E.: Tak.

W.: Czy Winnie i Maager dalej byli w sypialni, kiedy wychodziliście?

E.: Tak. O ile nie wyskoczyli przez okno, ale myślę, że nie.

W.: Dlaczego myślisz, że nie wyszli przez okno?

E.: Bo to było na drugim piętrze.

W.: Rozumiem. Dowiedziałaś się, co robili w sypialni?

E.: Tak.

W.: Skąd? I kiedy?

E.: Słyszeliśmy, co robią.

W.: Tak?

E.: Pieprzyli się tak, że cały dom się trząsł.

Moreno odsunęła papiery. Spojrzała na zegarek. Za piętnaście pierwsza. To było trzecie przesłuchanie, które przeczytała, i obraz zaczynał być dość jasny.

Przygnębiająco jasny, pomyślała.

…tak, że cały dom się trząsł!

Co za łajza, pomyślała. Nie ma się co dziwić, że ukrył się w szpitalu. Nie ma się co dziwić, że zwariował.

Żona i dwuletnia córeczka.

Czy tego Mikaela dowiedziała się w zakładzie Sidonisu?

Czy tak to widziała jego żona?

Nie, nietrudno było zrozumieć ucieczkę w szaleństwo. Naprawdę nie. Pieprzyć się z szesnastoletnią dziewczyną w obecności pięciu świadków, czy ilu ich tam było. Tak że cały dom się trząsł… kurwa mać!

A potem ją zabić, kiedy miała czelność zajść w ciążę.

Inspektor Ewa Moreno oparła głowę na dłoniach i wyjrzała na pusty rynek. Nadal było zimno, ale deszcz przestał padać rano.

Popęd?, pomyślała.

Pożądanie i trochę serca. Mózg dryfujący w joli na cumie. Zatruty na wszelki wypadek.

Porównanie sprawy Maagera z jej własną utratą cnoty nasuwało się niejasno przez ostatnie dni, a teraz widziała scenę wyraźniej niż przez wiele lat.

Ciasny pokój hotelowy przy Piazza di Popolo w Rzymie. Wieczne Miasto. Wieczna miłość.

Ona. Siedemnastoletnia licealistka. Zaledwie rok starsza od Winnie Maas; czas – nie więcej niż rok po tutejszych wydarzeniach, uświadomiła sobie z przerażeniem. 1984. Wycieczka szkolna klas językowych. Wczesne lato. Apetyt na życie.

On. Trzydziestosześcioletni nauczyciel łaciny.

Silny. Mądry. Subtelny.

Obyty w świecie, z owłosioną piersią i ciepłymi dłońmi. Nie kochali się tak, żeby hotel się trząsł, ale jednak dość intensywnie, i obyli się bez świadków. Obiecał, że rozwiedzie się dla niej z żoną, a ona mu uwierzyła.

Do tego stopnia, że w końcu zadzwoniła do jego żony, żeby omówić tę sprawę.

Później: jego tchórzostwo. Jego bezmierna małość.

Wtedy po raz pierwszy zetknęła się z tak żałosną słabością, a gdy kilka lat później spotkała jego żonę, odbyły kobiecą rozmowę, która naprawdę dużo im dała. Zostawiła swego łacinnika, a z tego, co wiedziała, nadal uwodził licealistki w uroczych ciasnych pokoikach w Rzymie.

Ciepłymi dłońmi, owłosioną piersią i swym dowcipem.

Ale teraz nie chodziło o tego bydlaka. Ani o Ewę Moreno.

Chodziło o martwą dziewczynę nazwiskiem Winnie Maas. I o żywą (oby) dziewczynę nazwiskiem Mikaela Lijphart.

I o ojca tej drugiej, Arnolda Maagera.

Miał szesnaście lat, żeby przygotować swoją historię na spotkanie z córką. Szesnaście lat sam na sam z własnymi myślami i zapewne strachem.

Nie wystarczyłoby szesnaście tysięcy, pomyślała Moreno. Czas leczy wiele ran, ale nie te hańbiące. Przypomniał się jej wers jakiegoś poematu.

Albowiem róże hańby jarzą się przez wieczność.

Odłożyła akta na półkę. Zajrzała ostrożnie do pokoju aspiranta Vegesacka, uchylając drzwi, i stwierdziła, że nadal śpi na krześle. Z odchyloną głową i otwartymi ustami.

Chciała zamienić z nim kilka słów o jego rozmowie z Maagerem w zakładzie Sidonisu, ale uznała, że lepiej go nie budzić.

Ze względów czysto humanitarnych. Gdyby następnej nocy z narzeczoną również nie planowali spać.

Wyszła z komisariatu i przecięła rynek w stronę cukierni Vlammerick’s, żeby kupić coś na przeprosiny dla swojego chłopaka (narzeczonego? faceta? kochanka?).

I żeby zaradzić przedmiesiączkowemu niedoborowi cukru we krwi.

21

19 lipca 1999

Telefon zadzwonił akurat, kiedy zaparkowała w cieniu pod wiązem, odebrała dopiero po pewnej rozterce.

– Pomyślałem, że chciałabyś wiedzieć – odezwał się Münster. Przez całą sekundę nie miała pojęcia, o czym mówi.

– Wiedzieć o czym?

– O Lampem-Leermannie. Sprawa pedofila.

– Tak?

– Znalazłem dziennikarza.

Jak to możliwe? Pomyślała Moreno. Niemal udało mi się zapomnieć parszywca zaledwie w kilka dni.

– Czyli jednak ten dziennikarz istnieje?

– Na to wygląda – odparł ponuro Münster, jeszcze go takim nie słyszała.

– Mów dalej – poprosiła.

Münster odchrząknął.

– Jestem w tarapatach – wyjaśnił. – Pokręcona historia…

– Dlaczego jesteś w tarapatach?

– No może nie w tarapatach, ale sprawa jest cholernie kłopotliwa. Z Lampem-Leermannem poszło właściwie dość gładko. Podał nazwisko w zamian za gwarancję, że trafi do więzienia w Saalsbach. Zdaje się, że gdzie indziej ma wrogów i czuje się zagrożony. W każdym razie podał nazwisko tego reportera bez specjalnego ociągania się.

– Dlaczego nie mówisz, jak się nazywa?

– Nie wiem – rzekł Münster.

– – Nie wiesz, jak się nazywa, czy nie wiesz, dlaczego nie chcesz ujawnić jego nazwiska?

– Wiem, jak się nazywa.

– Rozmawiałeś z nim?

– Tak.

– I co?

Nagle poczuła tę rękę znowu ściskającą ją za gardło. Pedofil? Jeden z jej kolegów…? W duchu zaczęła recytować ich nazwiska… Rooth, Jung, deBries… Niby jakąś magiczną mantrę czy też co to mogło być… Krause, Bollmert…

– Przyznaje, że wygadał się przed Lampem-Leermannem. Po pijaku, oczywiście. Mówi, że ma nazwisko jednego z naszych. Ma dowody w postaci zdjęć i dostał dziesięć tysięcy za milczenie… innymi słowy, dokładnie tak jak powiedział Lampe-Leermann.

– Szlag by trafił.

– Właśnie. Ale jest jeden szkopuł, dość ciekawy.

– Mianowicie?

– Chce dziesięć tysięcy za wyśpiewanie nazwiska.

– Co? Co do…?

– Też tak zareagowałem. Z początku. Ale jest w tym jakaś diabelska logika. Skoro wziął dziesięć tysięcy za milczenie, byłoby dość nieuczciwe wygadać się teraz za darmo… nieetyczne, jak powiedział.

– Ale za dodatkowe dziesięć tysięcy…?

– …sprawa będzie wyglądała inaczej. Rozumiesz ten niuans? Moreno zastanawiała się przez chwilę.

– Tak. Chyba tak. Co za kanalia.

– Bez wątpienia – potwierdził Münster. – Co mam, twoim zdaniem, zrobić? Pójść do Hillera i poprosić o dziesięć tysięcy guldenów na nieokreślone wydatki?

Moreno nie odpowiedziała.

– Jak tam pogoda na wybrzeżu? – zapytał Münster.

– Zmienna. Dzisiaj znowu świeci słońce. Masz jakiś plan?

– Jeszcze nie. Ale chyba muszę jakiś wymyślić. Najpierw chciałem cię poinformować.

– Dzięki.

Przez kilka sekund w słuchawce panowała cisza.

– Czy jest możliwe… czy według twojej oceny nie jest to blef? – zapytała Moreno. – Ze strony tego cholernego pismaka.

– Oczywiście. Z pewnością.

– Nie ma nic bardziej nieprzyjemnego niż fałszywe oskarżenia.

– Zgadza się. Oby były prawdziwe. Odezwę się.

– Czekam na telefon.

Czarny pies przywiązany przed składzikiem ujadał na nią, gdy szła do recepcji. Niskie, głucho brzmiące szczeknięcia, jakby ze studni, niemal surrealistyczny kontrast z zadbanym parkiem i bladożółtymi budynkami.

Za to znakomita ilustracja do jej czarnych myśli. Cerber? Przypomnienie o otchłani i drodze, którą wszyscy musimy się udać? Zastanawiała się, dlaczego psa gdzieś nie oddano albo nie puszczono wolno; raczej nie był to krzepiący akompaniament dla nieszczęśliwych i zabłąkanych dusz, które znalazły tu schronienie.

Dotarła do recepcji i przedstawiła się rudowłosej kobiecie w białym kitlu za szybą. Wyjaśniła, z czym przychodzi.

– Arnold Maager, tak – kobieta uśmiechnęła się nerwowo. – Myślę, że najlepiej będzie, jak porozmawia pani z panią Walker.

– Panią Walker?

– Dyrektorką kliniki. Chwileczkę.

Wybrała cztery cyfry numeru wewnętrznego.

– Dlaczego mam rozmawiać z dyrektorką? Chodzi o zwykłą wizytę u pana Maagera.

Rudowłosa kobieta zaczerwieniła się.

– Chwileczkę.

Odeszła trzy kroki od okienka, odwracając się plecami do Moreno. Mówiła do słuchawki przyciszonym głosem. Wróciła do Moreno nieco mniej czerwona.

– Jakby pani zechciała porozmawiać najpierw z panią Walker. Trzecie drzwi, tam na prawo.

Wskazała w głąb krótkiego korytarza.

– Dziękuję – Moreno poszła we wskazanym kierunku.

Dyrektor Walker była niską ciemną kobietą około sześćdziesiątki. Siedziała za olbrzymim biurkiem. Trochę do niego nie pasowała, stwierdziła Moreno. Jak gołąb przy bocznej linii boiska piłkarskiego. Wstała, obeszła pół boiska i podała Moreno rękę, kiedy ta zamknęła drzwi. Chyba miała też coś z nogą. Wspierała się na ciemnobrązowej lasce; może właśnie przez to niewielkie kalectwo zadała sobie trud, żeby wyjść zza biurka. Rodzaj demonstracji.

W połączeniu z wyraźnym niepokojem. Nadmierna chęć, by nastawić do siebie przychylnie gościa, rzucająca się w oczy i trudna do zrozumienia. Moreno dzwoniła i zapowiedziała swój przyjazd, ale tylko nagrywając się na automatycznej sekretarce. Przedstawiła się wprawdzie jako inspektor kryminalny, ale żeby w zakładzie mieli tak nieczyste sumienie, jak sygnalizowało zachowanie tej kobiety, wydawało się dość nieprawdopodobne.

Wyjaśnienie padło niemal natychmiast.

– Proszę usiąść – powiedziała pani Walker. – Chyba mamy mały problem.

– Aha? – Moreno nie usiadła. – Chciałam tylko krótko porozmawiać z Arnoldem Maagerem. Co to za problem?

– Nie ma go.

– Słucham?

– Arnolda Maagera nie ma w zakładzie. Gdzieś się wybrał.

Wybrał się? Pomyślała Moreno. Arnold Maager? Co ona bredzi?

– Co chce pani przez to powiedzieć? Dokąd pojechał?

– Nie wiemy. Nie ma go od soboty po południu… bardzo przepraszam, że niepotrzebnie pani jechała, ale nie zostawiła pani numeru telefonu i nie mieliśmy jak…

– Jak zniknął? – przerwała Moreno.

Pani Walker wróciła na swoje miejsce za biurkiem.

– Nie wiemy dokładnie kiedy. Ani jak. Gdzieś po południu, spaceruje wtedy po parku… nie przyszedł na kolację. W sobotę.

– Nie poinformował, dokąd się udaje?

– Nie.

– Czy pan Maager znikał w ten sposób wcześniej?

– Nie – powiedziała pani Walker zmęczonym głosem. – Nigdy. Niektórzy pacjenci czasami wyjeżdżają… na ogół do domu… ale Maager nigdzie nie wyjeżdżał, odkąd tu mieszka.

– Od szesnastu lat?

– Mniej więcej – potwierdziła pani Walker. – Jest nam ogromnie przykro, dzisiaj rano mieliśmy zebranie, żeby przedyskutować, co z tym począć.

– Zgłosiliście, że zniknął?

– Oczywiście – zapewniła pani Walker.

– Kiedy?

Dyrektorka skierowała wzrok na swoje złączone dłonie.

– Dwie godziny temu.

Wspaniale, pomyślała Moreno, zaciskając szczęki, żeby jej się coś nie wyrwało. Cudownie! Po dwóch dniach od ucieczki psychicznie chorego pacjenta organizuje się zebranie, na którym postanawia się zawiadomić policję. Może czas, żeby poprawić procedury – jak brzmi w takich sytuacjach formułka w ustach osób odpowiedzialnych.

– W zeszłym tygodniu był tu policjant i rozmawiał z Maagerem. Wie pani o tym?

Pani Walker kiwnęła głową.

– Wiem. W środę. Kilka dni wcześniej miał wizytę córki. Myśli pani, że ma to jakiś związek. Normalnie nikt go nie odwiedzał.

Moreno zignorowała te spekulacje.

– Powiedziała pani, że Maager zniknął w sobotę po południu?

– Tak. Zjadł obiad jak zwykle o wpół do pierwszej… czyli gdzieś po tej godzinie.

– Rozmawiała pani z całym personelem?

– Też z pacjentami. Po drugiej nikt go nie widział.

– I nikt nie widział, jak odchodził?

– Nie.

Moreno zastanowiła się przez chwilę.

– Co wziął ze sobą?

– Co wziął?

– Ubrania? Torbę? Czy wybrał się z pustymi rękami?

Pani Walker najwyraźniej nie pomyślała dotąd o tym aspekcie. Pośpieszyła znowu wokół biurka.

– Natychmiast to sprawdzimy. Spis rzeczy pacjenta jest w każdym pokoju… większości rzeczy. Proszę za mną!

– Okej – westchnęła Moreno.

Pół godziny później sprawa się w zasadzie wyjaśniła. Wszystko wskazywało na to, że Arnold Maager nie oddalił się nagle. Kiedy pielęgniarz i sprzątaczka pogłówkowali, doszli do zgodnego wniosku, że brakowało niewielkiej torby i trochę ubrań. Na pewno koszul, slipów i skarpet na zmianę.

Innych poszlak, mogących dostarczyć nowych informacji, nie znaleźli ani w pokoju Maagera, ani nigdzie indziej. Moreno pożegnała się i zeszła do samochodu.

Muszę natychmiast porozmawiać z Vegesackiem, pomyślała. Muszę dowiedzieć się, co wypaplał w czasie spotkania z Maagerem.

Sam Maager nie był szczególnie rozmowny, to Vegesack wyraźnie podkreślał. Tym większe ryzyko, zakładała Moreno, że aspirantowi co nieco się wymknęło.

Na przykład o Mikaeli Lijphart. Na przykład że trochę zniknęła.

Usiadła za kierownicą. Opuściła szybę i przekręciła kluczyk. Nic.

Żadnego dźwięku z rozrusznika.

Przekręciła jeszcze raz. I drugi.

Nawet westchnienia.

To nie dzieje się naprawdę, pomyślała. Nie może. Nie teraz.

Jak do cholery – pomyślała później – można upierać się przy starym komunistycznym samochodzie całe dziesięciolecie po upadku muru? Przy przeklętej starej puszce, którą powinno pokazywać się w muzeum!

– No, kochasiu – syknęła, szukając w torebce komórki. – Teraz to żeś podpadł. Cholernie podpadł!

Był 19 lipca, słońce prażyło z coraz jaśniejszego nieba. Zaczął się drugi tydzień urlopu inspektor Ewy Moreno. Znajdowała się na parkingu położonego na uboczu zakładu dla psychicznie chorych, dwa kilometry od morza, była w pierwszym dniu miesiączki, a przeklęty trabant Mikaela nie chciał zapalić.

Pierwsza wolna kobieta w historii? Czy nie tak określiła swoją pozycję w układzie współrzędnych życia przed kilkoma dniami?

Figa z makiem.

22

– Ziemia jest okrągła – powiedział Henning Keeswarden, sześć lat i pięć miesięcy.

– Strasznie okrągła – przyznał Fingal Wielki, zaledwie cztery lata i dziewięć miesięcy, ale gorliwy orędownik wszystkiego, co wydawało się nieznane i nowoczesne. Zwłaszcza jeśli prezentował to podziwiany kuzyn.

– Po drugiej stronie mieszkają ludzie – uzupełnił młody Keeswarden. – Łapiesz?

Fingal Wielki zapamiętale kiwał głową. Jasne, że łapał.

– Jeśli wykopiemy głęboki, bardzo głęboki dół w ziemi, przedostaniemy się na drugą stronę.

– Na drugą stronę – potwierdził Fingal.

– Trzeba się dokopać cholernie głęboko, ale potem wystarczy zejść i wyjść z dołu po drugiej stronie. U Chińczyków.

– U Chińczyków – zawtórował Fingal. Nie był do końca pewien, kim właściwie są Chińczycy, ale nie chciał się do tego przyznawać. – Trzeba się dokopać cholernie diabelnie głęboko! – zadeklarował w zamian.

– Zaczynamy – polecił Henning. – Mamy cały dzień. Kiedyś wykopałem dół, który prawie przechodził przez całą ziemię. Byłem już blisko, ale zawołali mnie na obiad. Słyszałem, jak rozmawiali tam po drugiej stronie.

– Rozmawiali?

Fingal nie zdołał powstrzymać zdumienia.

– Chińczycy. Tak byłem blisko. Przyłożyłem ucho do dna i wyraźnie słyszałem, jak rozmawiali. Chociaż nic nie rozumiałem, bo Chińczycy mówią innym językiem. To co, kopiemy dół, żeby dostać się na drugą stronę?

– Jasne, że kopiemy – powiedział Fingal Wielki.

Kuzyni kopali. Fingal miał czerwoną łopatkę, znacznie nowszą od niebieskiej Henninga, która była trochę zniszczona. Może zniszczyła się w czasie poprzedniego kopania do Chin, to zrozumiałe. Ale czerwona łopatka zawsze kopie szybciej niż niebieska.

Było dopiero przedpołudnie. Właśnie przyszli na plażę, jeden i drugi ze swoją mamą, siostrami, które teraz leżały na plecach, nabierając trochę koloru na gołych biustach, bo do takich ta plaża należała.

Kopanie szło dosyć łatwo. Przynajmniej na początku. Jednak w miarę szybko wybrany piasek zaczął się z powrotem zsypywać do dołu. Henning powiedział, że muszą nieco poszerzyć wykop.

Konieczność poszerzania wykopu, kiedy miało się kopać prosto do Chińczyków, była dość uciążliwa, ale chciał człowiek dostać się na dół, musiał być oczywiście przygotowany na pewne nieprzyjemności. No i ostro pracować łopatą.

Pracował więc Henning, i Fingal też.

– Zamknij się, to sprawdzę, czy coś słychać! – nakazał Henning, kiedy wykop był na tyle głęboki, że po stanięciu na dnie wystawały tylko głowa i ramiona. Przynajmniej Fingalowi, który był o dziesięć centymetrów niższy od kuzyna.

– Pst! – powiedział Fingal do siebie, kładąc palec na ustach, a Henning przycisnął ucho do mokrego piasku.

– Słychać coś? – zapytał Fingal, kiedy Henning wyprostował się i wydłubywał piasek z ucha.

– Trochę, ale słabo – wyjaśnił Henning ze znawstwem. – Jeszcze nam został kawałek. Pobawimy się w niewolnika?

– W niewolnika? Pewnie! – wykrzyknął Fingal, który chwilowo nie za bardzo mógł sobie przypomnieć, co to jest ten niewolnik.

Henning wydostał się z wykopu.

– Najpierw ty będziesz niewolnikiem, a ja dozorcą niewolników. Musisz robić wszystko, co ci każę, bo inaczej cię zabiję i zjem.

– Dobra – zgodził się Fingal.

– Kop! – krzyknął Henning złowrogo. – Kop, ty cholerny leniwy niewolniku!

Fingal zabrał się na nowo do kopania. Kopał tak, że aż piasek wzbijał się w górę, mimo że w połowie drogi do Chińczyków był mokry i ciężki.

– Kop! – krzyknął znowu Henning. – Masz odpowiadać: „Yes Mister”!

– Yesmister – powiedział Fingal, kopiąc dalej.

Powinienem zaraz dokopać się do tych Chińczyków, pomyślał, ale bał się przerwać, żeby położyć się i posłuchać. Wtedy kuzyn mógłby go zabić i zjeść, co było chyba nieprzyjemne. Zaczął kopać trochę w bok, gdzie łatwiej szło. Może Chiny leżały w tamtą stronę, czuł, że tak właśnie musi być.

– Kop, ty leniwy czarnuchu! – krzyczał Henning.

Ręce porządnie już bolały, zwłaszcza prawa, którą złamał na łyżwach pół roku temu, wywróciwszy się na lód. Ale nie poddawał się. Z impetem wbił łopatę w ścianę piasku.

Spory kawał zleciał z góry, ale Fingal się tym nie przejął. Zrozumiał, że się dokopał. Wreszcie. Z piasku wystawała stopa.

Stopa ze wszystkimi palcami i zapiaszczoną podeszwą. Prawdziwa chińska stopa!

– Dokopaliśmy się! – wrzasnął. – Patrz!

Dozorca niewolników wskoczył do dołu i sprawdził. Tak, cholera! Dokopali się tak głęboko, że Chińczykom widać stopy.

– Dobrze zrobione! – pochwalił.

Trochę dziwne było jedynie to – i w pewnej mierze obalało teorię, jakoby ziemia miała być okrągła – że stopa nie pojawiła się na samym dole wykopu. Wystawała z boku, a noga od tej stopy też wydawała się podążać w bok zamiast w dół.

Ale to była drobnostka.

– Odkopiemy piasek i zobaczymy resztę – zadecydował Henning, który zrezygnował z roli dozorcy i gotów był sam odsłonić nogę… i ciało, może wcale nie Chińczyka, tylko zwykłego umarlaka.

Co wcale nie było gorszym rozwiązaniem. Nawet jeśli za nic nie przyznałby się do tego przed kuzynem, jeszcze nigdy nie widział umarłego.

Ale właśnie w chwili, gdy wbił swoją niebieską łopatkę, powodując kolejne obsunięcie piasku, jego ciocia Doris stanęła koło dołu, patrząc na nich.

Jego ciocia, mama Fingala.

Najpierw patrzyła.

Potem zaczęła krzyczeć.

Pojawiła się również jego mama i też zaczęła krzyczeć, on i Fingal zostali podniesieni z chińskiego dołu, a ze wszystkich stron nadbiegli ludzie, facetki z gołymi cyckami i facetki w biustonoszach, faceci w okularach przeciwsłonecznych i bez, w szerokich powiewających kąpielówkach i niepozornych wąskich, które niemal ginęły w tyłku, a wszyscy pokazywali dół, wołając jeden przez drugiego:

– Nic nie ruszać! Nic nie ruszać! – duży gruby mężczyzna przekrzykiwał wszystkich. – W piasku zakopane są zwłoki! Nic nie ruszać, dopóki nie przyjedzie policja!

Mama wzięła Henninga na ręce, tak samo zrobiła mama Fingala z Fingalem, a w wykopie zostały czerwona i niebieska łopatka, które wydawały się nikogo nie obchodzić.

Za to stopami (bo pojawiła się i druga, kiedy Henning ostatni raz użył łopatki) tym bardziej wszyscy się interesowali.

A więc to jednak był taki Chińczyk, pomyślał Fingal.

– Ziemia jest okrągła! – zawołał, machając do tych wszystkich ludzi, gdy mama niosła go pośpiesznie w stronę ich ręczników i koszyków z jabłkami, bułeczkami i kanapkami oraz sokiem, żółtym i czerwonym. – Cholernie okrągła!

Загрузка...