Bursztynowy Żuraw nie spał w nocy. Mimo że zwijał się jak w ukropie, niewiele zyskał. Przerabiał cały czas ten sam scenariusz: w głowie, na papierze, w gorączkowych rozmowach z tymi, którzy słuchali: zazwyczaj zamęczał Gestena. Niezależnie od tego, jak długo pracował, zmęczenie nie mogło go pokonać.
Bezsenność była tylko jednym z efektów ubocznych. Nie mógł wytrzymać bez ruchu: siadał albo kładł się tylko po to, aby zerwać się na równe nogi, kiedy przyszła mu do głowy kolejna nagła myśl. Mięśnie karku i pleców miał tak zesztywniałe, że żadna kąpiel nie mogła go zrelaksować, chociaż i tak długo nie wytrzymał w gorącym źródle. Nie jadł, odkąd usłyszał wiadomość. Miał zaciśnięte gardło, ściśnięty żołądek, co zaś się tyczy nerwów: gdyby przyszedł do niego pacjent w takim stanie, zaleciłby natychmiastowe uspokojenie u uzdrowiciela. Ale gdyby oddał się w wykwalifikowane ręce, byłby później do niczego. Nie mógł sobie na to pozwolić.
Przypomniał sobie słowa, które usłyszał od Zhaneel dawno temu:
Kto uzdrowi uzdrowiciela?
Skan i Śnieżna Gwiazda nie zaangażowali wszystkich magów w mieście – pozostali ci, których zadaniem była komunikacja magiczna miedzy Białym Gryfem a Srebrzystymi poza miastem (na przykład gwardią Shalamana) oraz z samym Shalamanem przez jego kapłanów. Oczywiście, nie było mowy o bezpośredniej rozmowie z Shalamanem. W społeczeństwie Haighlei nie istniała możliwość bezpośredniego kontaktu z kimś ważnym. Wiadomość biegła do kapłanów, jedynych, którym wolno było używać magii, do Leyueta, Głównego Kapłana i potem do cesarza. Bursztynowy Żuraw wytropił maga odpowiedzialnego za komunikację i wysłał do Haighlei osobistą prośbę o pomoc, ale w końcu został sam.
Mógł zrobić tyle rzeczy. Nie był magiem, więc Skanowi na nic się nie zda. Mógł się spakować, co też uczynił, na wyprawę przez dzikie ostępy, ale to też nie zajęło wiele czasu, nawet gdy Gesten stanął za nim i przepakował cały bagaż. I na pewno nie mógł pomóc przy organizowaniu grup poszukiwawczych.
Nawet gdyby mógł, to i tak tylko pogorszyłby sprawę. Podejrzewał, że po wszystkich groźbach, jakimi się posłużył pośrednio i bezpośrednio, był ostatnią osobą, którą Judeth chciała widzieć. Aubri szybko puszczał doznane przykrości w niepamięć, ale Judeth zbyt długo żyła w przekonaniu, że nie będzie już musiała radzić sobie z niedogodnościami polityki. Jak większość przywódców wojskowych, szczerze nienawidziła polityki, nawet jeśli drobne gierki pomagały jej osiągnąć cel. Sądziła, że bez króla, dworu czy tytularnego przywódcy będzie mogła robić ze swą policją, co zechce. Próbowała utrzymać niezależność Srebrzystych od rządu i udało jej się.
Teraz Bursztynowy Żuraw uświadomił jej, że nie istniało coś takiego, jak środowisko wolne od polityki i pod presją nawet przyjaciele użyją każdej broni, jaka znajdzie się w zasięgu ich ręki. I właśnie przekonała się w najboleśniejszy sposób, że gdy żyje się w społeczeństwie, nikt nie jest wolny od manipulacji.
Nikt nie lubi tracić złudzeń, szczególnie gdy ma ich tak niewiele.
Przez jakiś czas trudno będzie się z Judeth dogadać. Miał nadzieję, że jej rozsądek weźmie górę nad gniewem i w końcu zrozumie jego punkt widzenia. Być może uzna, że Bursztynowy Żuraw użył broni w odpowiednim czasie, a nie że przyjaciel zawiódł pokładane w nim zaufanie, aby dowieść swego. A jeśli nie, Judeth została jego wrogiem i nic na to nie mógł poradzić. Gdyby mógł cofnąć czas i powrócić do chwili, gdy jej zagroził, powtórzyłby te same słowa. Powiedział, co myślał, i niech Judeth lepiej się przyzwyczai, że ludzie, nawet główny kestra'chern, zrobią wszystko, aby chronić swe dzieci. Jako wojskowy nigdy nie musiała sobie radzić z taką sytuacją: buntowników odsyłało się albo poddawało szkoleniu. Rodzicielska opiekuńczość będzie odgrywała coraz większą rolę, ponieważ do Srebrzystych wstępowały dzieci założycieli Białego Gryfa. Może to dobrze, że przyczynił się do stworzenia takiej sytuacji?
Niezależnie od tego, co się stanie, znając siebie, będę jednocześnie chciał usprawiedliwienia jako zaniepokojony i zdesperowany ojciec oraz czuł się winny, że nie rozegrałem tego lepiej.
Niewiele mu zostało poza czekaniem. Czekaniem na poranek, na wiadomość od Shalamana i magów, czekaniem, czekaniem, czekaniem…
Zupełnie jak wtedy, gdy służył u Urtho, czekanie było najgorsze. Od tak dawna kontrolował przynajmniej część życia miasta, że, podobnie jak Judeth, przywykł do rozwiązywania problemów, gdy tylko się pojawiły, i to bez sprzeciwu. Teraz, gdy nie było już nagłych wypadków, miał poczucie utraty kontroli. Jego pozycję i wpływy przejęli inni, a jemu pozostało czekanie.
W końcu wrócił do domu, bo tam szukaliby go posłańcy. Chodził po ścieżce przed drzwiami, niezdolny do wejścia do jaskini, zbyt ciasnej i pełnej wspomnień po zaginionej córce, a jego myśli wirowały bezustannie na przemian strachem i gniewem, gniewem i strachem. Gniew na siebie, na Judeth, na Klingę: mało twórczy, ale nieunikniony, a poza tym złość hamowała wyobraźnię. Zbyt łatwo było wyobrazić sobie Klingę zranioną, bezradną, zagrożoną przez drapieżne zwierzęta albo innych jeszcze wrogów.
I znów jako ostatni dowiedział się tego, o czym wszyscy wiedzieli od dawna. Był tylko ojcem Klingi i tylko kestra'chern. Ale liczenie na to, że ktoś się wreszcie nad nim zlituje, było nieuzasadnione. Chodził więc i siadał, wpatrywał się w ciemność, słuchał ryku fal. W świetle rzucanym przez miasto na zatokę piana na grzywach fal lśniła delikatnie. Po jego prawej stronie dzwonił cicho drewniany dzwonek powietrzny, po lewej szklany powtarzał jego odgłos. Jak często siadał tu w letnie wieczory i słuchał dzwonków?
Złapani między szkło i drewno, to, co się tłucze, i to, co da się kształtować, to, co śpiewa, i to, co przetrwa. Tak toczy się nasze życie.
Zimowa Łania dołączyła do niego długo po wschodzie księżyca. Usłyszał znajome kroki i ujrzał ją zbliżającą się od strony ratusza; światło księżyca srebrzyło jej włosy. Mrok ukrywał jej wiek; mogła być trondi'irn z sił Urtho albo kilka lat temu pierwszym ambasadorem u Haighlei. Gdy podeszła bliżej, zobaczył wypisane na jej twarzy oznaki napięcia i niepokoju.
– Pakują ostatnie zapasy – powiedziała, zanim się odezwał. – Skan i magowie nie wyszli jeszcze od Śnieżnej Gwiazdy, a Shalaman nie odpowiedział. Nie martw się, odpowie przed świtem; pamiętasz, jak długo urzęduje jego dwór?
Pamiętał; w tropikalnym klimacie Khimbaty wszyscy spali po południu, a potem bawili się, pracowali i rządzili długo po północy. Nie obawiał się, że Shalaman odmówi pomocy; cesarz mógł im przydzielić setki myśliwych ze swej armii i nawet nie zauważyłby ich braku. Pytanie tylko, czy myśliwi zdadzą się na cokolwiek? Najpierw kapłani muszą zaaprobować ich wymarsz, potem muszą przemierzyć wiele lig, zanim znajdą się w pobliżu miejsca zaginięcia dzieci. To wszystko wymaga czasu, cennego czasu…
Otworzył ramiona, a Zimowa Łania przytuliła się do niego. Szukali pocieszenia w swej obecności i cieple. Nie musieli rozmawiać; jedno mówiłoby to, co drugie myślało. Wiedzieli o tym i zdawali sobie sprawę,że rozmowa w niczym by nie pomogła, niczego nie ułagodziła.
Siedzieli więc na gładkiej chłodnej ławce z kamienia przed domem, obejmując się i czekając pod gwiazdami.
Nie było im łatwo, ale na pewno nie czuli się samotni.
O świcie Judeth musiała już ułagodzić swój gniew, bo nie okazywała go, gdy posłaniec przyprowadził Bursztynowego Żurawia i Zimową Łanię na coś, co nazywał “sesją planowania”. Oboje wykąpali się i zmienili ubrania, oczekując, że czyste ciała ożywią umysły. Bursztynowy Żuraw pozbył się swego wymyślnego stroju na rzecz ubrania przypominającego zwykłe odzienie Zimowej Łani, mając nadzieję, że po wschodzie słońca znajdzie się dla niego coś do roboty. Gdy przyszedł posłaniec, siedzieli nad śniadaniem, którego nie tknęli, a pojawienie się młodzieńca przyjęli z ulgą.
Skan, Zhaneel i Keenath już byli w ratuszu, równie spięci jak Bursztynowy Żuraw, ale tylko ktoś dobrze znający gryfy dostrzegłby to napięcie w zbyt czystych piórach leżących płasko na ciele, co zdradzało, że mają mięśnie napięte jak postronki. Żuraw wątpił, czy spali, ale na widok Keenatha gniew przeszył mu serce.
On ciągle ma syna. I gdyby ten drugi tak bardzo nie chciał uciec z miasta, moja córka jeszcze by tu była!
Wiedział, że było to absolutnie nieracjonalne i niewłaściwe uczucie. Natychmiast je zdusił, a Zimowa Łania tak ich poprowadziła przez tłum, aby stworzyć z gryfami zwarty blok.
Judeth też nie spała. Miała podkrążone i opuchnięte oczy i wyglądała na dwa razy starszą. Aubri nawet nie udawał spokoju; nieustannie żuł jedno ze swych starych piór, prawdopodobnie by powstrzymać się przed oskubaniem się do czysta.
W sali było trzydzieści albo czterdzieści osób; Bursztynowy Żuraw zauważył, że sześcioro to magowie, a tylko on, Zimowa Łania, Skan, Keenath i Zhaneel nie należeli do Srebrzystych. Był tam Ikala i Bursztynowy Żuraw cieszył się z jego obecności, jakby młodzieniec reprezentował coś więcej, niż znajomość dżungli.
Mogli się pomieścić tylko w sali obrad i Judeth ją objęła w posiadanie, rozrzucając na stole mapy i inne dokumenty. Musiała tu być od dawna.
– Śnieżna Gwiazda i magowie odkryli coś cholernie niezwykłego – oznajmiła, gdy wszyscy zgromadzili się wokół stołu. Postukała palcem w ciemną, nieregularną plamę na mapie. – Na tym terenie nie ma śladów magii. Żadnych, a mówią, że to właściwie niemożliwie. Zaginiony patrol miał lecieć wzdłuż tej linii. – Zaznaczyła węglem linię przecinającą południowy kraniec plamy. – I jeśli coś tam niszczy energię magiczną, możecie sobie wyobrazić, co to oznacza dla koszyka i telesonu.
Bursztynowy Żuraw wyobraził sobie aż za dobrze; Zimowa Łania też, bo jej palce nagle wpiły mu się w ramię. Widział oczami duszy dwie figurki, odlatujące w dal, nagle znieruchomiałe, a potem pikujące w dół ku śmierci.
– To oznacza, że wylądujemy przy krawędzi i wejdziemy tam – ciągnęła Judeth, nie zdradzając, czy ona też wyobraziła sobie katastrofę. – Nasza Brama pewnie się nie otworzy na tym terenie i musimy zakładać, że żadne inne magiczne przedmioty nie będą funkcjonować. Będziemy musieli posłużyć się starymi zasadami operacji niemagicznych, chociaż owszem, zabierzemy ze sobą magów, na wypadek, gdyby magia jednak działała. Jeśli jednak nie ma tam lokalnego źródła, Śnieżna Gwiazda twierdzi, że magowie zostaną zredukowani do czeladników i pomocników, zdanych na własne siły. To znacznie ograniczy ich pole działania i magowie przydzieleni do akcji niech zaczną prowadzić skrupulatne rachunki sił!
Rzuciła ostre spojrzenie magom i Srebrzystym.
– A co z gryfami? – zapytał ktoś. – Nie mogą tam polecieć na zwiady, jak zwykle?
Judeth zamknęła oczy i westchnęła.
– Gdybym chciała jakiegoś znaku, że mamy pecha, nie musiałabym szukać daleko. Tam mamy teraz porę deszczową, a przepowiadacze pogody twierdzą, że popada jeszcze kilka tygodni. Burze już zmusiły do lądowania patrol, który szukał zaginionych Srebrzystych; wiemy, gdzie wylądowali. To może być efekt uboczny utraty magii na tym terenie; nie jesteśmy pewni. Oznacza to, że nie będzie żadnego latania. Nie zabronię gryfom przyłączenia się do poszukiwań, ale będą szukać na piechotę, dopóki pogoda się radykalnie nie poprawi.
– Ja, Zhaneel i Keeth wyruszamy – powiedział Skan. Judeth skinęła, jakby się tego spodziewała.
– W takim razie, skoro mam zamiar podzielić poszukiwaczy na trzy grupy, przydzielę każdej jednego gryfa. Wysłałam już gryfa z magiem od Bramy, ale on wróci prosto do domu, podobnie jak pozostała dwójka. – Judeth uniosła brew, jakby spodziewała się protestu ze strony Skana, ale srodze się zawiodła. Bursztynowy Żuraw rozumiał ten brak reakcji: gryf na ziemi był niemal unieruchomiony. Skan, Zhaneel i Keeth będą jednocześnie pomagać i zawadzać. Patrol poszukiwawczy był już wyczerpany, podobnie jak gryf, który zaniósł maga na miejsce.
– A teraz nasz plan – ciągnęła Judeth. – Otworzymy Bramę tutaj; nie chcę się bardziej zbliżać do tego terenu.
Dziabnęła mapę palcem. “Tutaj” znajdowało się dokładnie na linii lotu Klingi i Tada.
– Mag i kilku ludzi zostanie tutaj, w obozie, czekając na was.
Podzielimy się: grupa Skana i Żurawia ruszy na północ, do szczytu tego terenu i tam przekroczy jego granice. Grupa Ikali, w której znajdzie się Keenath, pójdzie prosto. Grupa Zhaneel i Zimowej Łani na południe. W ten sposób przeszukamy jak najwięcej terenu w jak najkrótszym czasie. – Wyprostowała się i spojrzała na Skana. – Jeśli chcesz zapytać, dlaczego nie posłałam was oczekiwanym szlakiem lotu, odpowiadam: patrol już tamtędy przeleciał i nic nie znalazł, zanim ich burze nie zmusiły do lądowania. Klinga i Tad albo tamtędy nie lecieli, albo potrzeba znawcy terenu, aby znaleźć ich ślady. Jest nim Ikala. Poprowadzi grupę ludzi przyzwyczajonych do szybkiego marszu i gdy sprawdzi szlak, skieruje ich na północ i południe od niego. Wy dwaj ruszacie innym szlakiem; Tad zawsze miał skłonności, aby lecieć na północ od wyznaczonej drogi. I podejrzewam, że jeśli są gdzieś tam, to na pewno na północy.
– Ale to tylko podejrzenia – stwierdził Skan. – Mogą być na południu.
– Bogowie wiedzą, że moje podejrzenia wcześniej okazywały się błędne – przytaknęła Judeth. – Po to trzecia grupa. Grupy liczą sobie osiem osób: jednego gryfa, jednego uzdrowiciela albo trondi'irn, czy kogoś w tym guście, do ciebie mówię, Żuraw, dwóch magów i pięciu wojowników, doświadczonych Srebrzystych. Mniej osób prowokuje atak, ale więcej nie potrzeba. Nie musicie się pakować; dostaniecie standardowe wyposażenie Srebrzystych, łącznie z apteczkami, a na zmianę ciuchów nie będziecie mieli czasu. A poza tym, gdy staniecie na noc, wy i wasze ciuchy będą już wyprane.
Jej wzrok utkwiony w Żurawiu mówił: A jeśli ci się to nie podoba, nie musisz iść.
Odwzajemnił spojrzenie. Spróbuj mnie powstrzymać, a wybiję ci zęby.
Czekała, aż się odezwie, patrząc na niego wyzywająco, ale w końcu ona spuściła wzrok.
– To jest misja typu “wpaść-wypaść”, im szybciej, tym lepiej. I od tej chwili powinniście mieć świadomość, że zmierzycie się z prawdziwym wrogiem, i to potężnym, skoro potrafi oczyścić miejsce z energii magicznej. Nie wiem, dlaczego magia wyciekła, ale zakładam, że spowodowała to wroga siła, której nie spodoba się dwudziestu czterech ludzi hasających po jej terenie. Gdy tylko mag dotrze do punktu otwarcia Bramy, zacznie ją stawiać, a ja nie chcę, żeby ją trzymał dłużej niż to konieczne, aby was wszystkich przez nią przepchnąć. Zrozumiano?
Znów spojrzała na Żurawia, jakby tylko do niego mówiła. Jej ton sugerował, że jeśli nadarzą się sprzyjające okoliczności, przepchnie go przez Bramę. Jak wszyscy, tylko przytaknął.
– Dobrze. Od teraz do wyjazdu jecie, śpicie i wszystko inne robicie tutaj. – Uśmiechnęła się, widząc zaskoczenie. – Tak będzie szybciej, niż łapać was wszystkich, gdy mag dotrze na miejsce. Nie zamierzam tracić cennego czasu na uganianie się za wami. Ustawimy prycze; maga niesie Darzie, więc spodziewam się, że wylądują w ciągu następnej doby.
Bursztynowy Żuraw był zaskoczony, tak wyborem gryfa, jak i szybkością, z jaką para miała dotrzeć na miejsce. Zastanawiał się, czym Judeth przekupiła Darziego, aby poleciał z koszykiem, a do tego w rekordowym tempie i przy złej pogodzie. Darzie nie należał do Srebrzystych; był jednym z nowej klasy gryfów, głównie sportowców. Czy to aerobaci, czy posłańcy albo gryfy wyścigowe, zarabiali na wystawne życie, zaspokajając apetyt Haighlei na pokazy aerobatyczne. Darzie był najlepszym posłańcem i jednym z najszybszych – latał lepiej niż gryfy, które czasami go prześcigały. Trudno było sobie wyobrazić, czego użyła Judeth, aby przekonać go do lotu mimo ryzyka przemoczenia i kontuzji.
Ale może Żuraw był sceptyczny; może Darzie zgłosił się na ochotnika…
Po uprzednim zaszantażowaniu.
Skoro Judeth go przekonała, nieważne jak: szantażem czy przekupstwem, czy też kombinacją obu.
Może idzie w moje ślady. Bogowie wiedzą, Że ma władzę, i na pewno każdy w tym mieście choć raz w życiu zrobił to, czego ona zapragnęła.
– Pytania? – zapytała Judeth. – Nie? Dobrze. Spadać, a ci, którzy nie spali w nocy, zostaną uśpieni przez Tamsina. – Wszyscy wiedzieli, kogo mierzyła jadowitym spojrzeniem, a Żuraw i Skan wzdrygnęli się. Nie skończyła. – To dotyczy mnie; nie zdamy się na nic, jeśli nie będziemy wypoczęci przed wyprawą. Mam rację, Żurawiu?
Zaskoczyła go tym pytaniem, a jeszcze bardziej współczuciem i zmartwieniem, które wyczuł w jej głosie. Przełamała jego bariery.
– Tak, oczywiście – przyznał pokornie, odprężając się nieco. Rozumie i przebaczyła nam… Nie liczył na tak szybkie przebaczenie, ale powitał je jako iskierkę nadziei wśród rozpaczy.
– Właśnie. Cieszę się, że się zgadzasz, bo pójdziesz spać jako pierwszy. – Przy drzwiach powstało zamieszanie, bo jednocześnie wnoszono materace, jedzenie i Tamsin próbował wejść. – Wszyscy spocznij i pozwólcie się sobą zająć. Dopilnuję tego.
I rzeczywiście: stała nad nimi jak nadzorca niewolników, pilnując, aby każdy poszukiwacz się najadł, napił i poddał dotykowi Tamsina. Tak jak powiedziała, Bursztynowy Żuraw poszedł na pierwszy ogień, a on wolał z nią nie zadzierać.
Przełknął kilka garści jedzenia, które smakowało jak papier, wypił, co mu podano i położył się na wojskowym materacu. Zamknął oczy, gdy Tamsin się nad nim pochylił, a następnego dnia obudził go sygnał pobudki.
Deszcz – Dlaczego musi padać? Wolałbym węże. Skandranon starał się skupić na czysto fizycznych niewygodach, ale nie potrafił. Miał gęsią skórkę, i to nie na skutek deszczu. Gdyby wilgoć nie przylepiła mu piór do skóry, przypominałby ogromnego jeża.
Nie podobało mu się to miejsce, a niechęć nie miała absolutnie nic wspólnego z obrzydliwą pogodą.
Być może czuł tak dlatego, że ten niezwykły, klaustrofobiczny las wessał bez śladu Klingę i Tada, ale nie z tego powodu jego przemoczone pióra stawały dęba. Drugi mag w zespole też czuł się źle i gdyby pozwolono mu wybierać, w te pędy wróciłby do obozu-bazy, ponieważ po prostu coś było tu nie tak.
Obaj, po dyskusji poprzedniego wieczora, doszli do wniosku, że miało to związek z brakiem energii magicznej w tym miejscu. Prawdopodobnie uczeń czy czeladnik czułby się lepiej; oni nie byli przyzwyczajeni do wyczuwania i używania energii z zewnątrz, chyba że przekazanej przez innego maga. Ale mistrzowie tacy, jak Skan i Filix, byli tak przyzwyczajeni do wszechobecnych prądów energii magicznej, jak gryf do prądów powietrza. Nawet gdy burze magiczne narobiły takiego zamieszania, energia nigdy nie zniknęła, po prostu działała inaczej. Ale brak jej wokół – to było złe, bardzo złe. Skan był zdezorientowany i wytrącony z równowagi, ciągle szukając czegoś, czego nie było.
Zupełnie jakbym nagle stracił zmysł, na przykład węch.
Jednak szybka próba udowodniła, że magia ciągle działała, a magiczne przedmioty, które ze sobą zabrali, nadal im służyły. Kolejne próby dowiodły, że – przynajmniej na razie – nie było pochłaniania energii. Moc, istniejąca w każdym miejscu, powoli się rekonstruowała. Tak więc to, co było nie tak w tym lesie, nie negowało magii, tylko ją usuwało. Czy zanik był stopniowy, czy natychmiastowy, pozostawało pod znakiem zapytania. Poza tym złodziej musiał się zakradać i regularnie opróżniać zasoby, inaczej istniałyby tereny, na których zachowałaby się choć cząstka magii.
A kim był złodziej, nie miał pojęcia. Wolał też nie myśleć, co się stało, gdy energia magiczna wypłynęła z koszyka za jednym zamachem.
Skandranon powtórzył kilka nowych zdań, których zamierzał użyć, gdy już kogoś przyszpili i zmusi do współczującego słuchania. W końcu musiał dbać o swą reputację, a słynął z kwiecistego języka. Wolał myśleć o tym i użalać się nad przemoczonymi piórami, przemarznięciem i zakwasami, które pojawiły się w mięśniach po dwóch dniach spacerków. Tego nie brał pod uwagę i fakt,że Żuraw był w lepszej formie, niepomiernie go denerwował! Żuraw od dwudziestu lat biegał po schodach i drabinach w Białym Gryfie; on tylko latał. Przypominał sobie kilka wypadków, gdy musiał się wspinać – żaden z nich nie zdarzył się w ciągu ostatnich trzech lat. Keeth ostatnio ćwiczył na torze przeszkód, a Zimowa Łania dołożyła wszelkich starań, aby się napracował. Biedna Zhaneel też musiała cierpieć.
Ale jej dogląda najlepsza trondi'irn w mieście. Ja mam tylko Żurawia, który robi, co w jego mocy, ale mimo wszystko… martwi się.
Deszcz nakapał mu do nozdrzy, więc kichnął, gwałtownie potrząsając głową. On i Żuraw zamykali pochód; ponieważ miał czulszy słuch niż ludzie, umieszczenie go z tyłu, gdzie mógł usłyszeć zbliżające się niebezpieczeństwo, wydawało się dobrym pomysłem. Teraz żałował, że nie poprosił Judeth o przydzielenie dwóch kyree do każdej grupy; byłby z nich większy pożytek niż z ludzi.
Deszcz lał się z nieba, odkąd mgła się podniosła. Klimat był zaiste wspaniały: mgła przed świtem i po świcie, deszcz aż do zmroku, wilgotny chłód aż do świtu i znów mgła. Judeth miała rację, zsyłając ich na ziemię, sam by to zrobił, widząc pogodę; żaden gryf nie mógł bezpiecznie latać w tej brei, nawet gdyby skrzydła wyschły mu na tyle, aby się oderwał od ziemi. Darzie doniósł maga na miejsce tylko dlatego, że głupi zawsze ma szczęście, a poza niemagicznym terytorium pogoda zmieniła się w “normalną” porę deszczową.
A poza tym Darzie jest tak młody i lata, jakby był nieśmiertelny. Jak inny głupi, głupi gryf, którego znalem. I choć w głównym obozie pogoda była normalna, oznaczało to wściekłe burze każdego popołudnia. Darzie leciał i lądował podczas jednej z nich, dumnie zapewniając, że cała sztuczka polegała na zgraniu w czasie i obserwowaniu, gdzie uderzały pioruny. Jego pasażer był biały jak ściana i pytany o lot, milczał znacząco.
Żuraw odkrył, co skłoniło Darziego do lotu: wyzwanie. Judeth zapytała młodego gryfa, czy znał kogoś, kogo ewentualnie można było przekonać do podjęcia misji, sugerując, że on tego na pewno nie dokona. To wystarczyło, aby Darzie zaczął ją przekonywać, że tylko on jest do tego zdolny. I rzeczywiście, dokonał przelotu w rekordowym tempie, bez uszkodzenia siebie czy pasażera.
Z punktu widzenia szybkości, zuchwałości i szaleńczej odwagi ten lot był bardziej brawurowy niż niektóre legendarne dokonania Czarnego Gryfa.
Niektóre, ale nie wszystkie. Darzie będzie potrzebował czasu, aby stać się legendą i jeśli jest mądry, zrobi to na swój sposób, nie naśladując mnie. Sądzę, że ja miałem szczęście jak dwadzieścia gryfów.
Skan, ludzie z głównego obozu i dwudziestu trzech poszukiwaczy przeszli przez Bramę, ustanawiając własny rekord. I chociaż nikogo nie przepchnięto, zrobiono tak z zapasami; mała armia Judeth dosłownie wrzuciła je do środka. Nawet podczas uzupełniania zaopatrzenia Skan nie widział, aby postawiono i złożono Bramę w takim tempie.
Darzie wrócił do domu, gdzie czekał na niego tłum fanów i wszystkie wolne gryfice w mieście; po takim powitaniu musiał być bardziej wyczerpany niż po samym locie. Mag, który otworzył Bramę, oraz jego pomocnicy zostali w obozie; reszta założyła plecaki i wyruszyła w drogę. Nikt ich nie poinformował, że aby dotrzeć do lasu, gdzie zaginęły dzieci, muszą złazić po klifie. Trzy gryfy otrząsnęły się i sfrunęły, ale ludzie przeszli swoje, złażąc po skalnej ścianie. Doświadczenie to, w samym środku burzy, nawet starych wyjadaczy przyprawiło o dreszcze. Wszystko, czego się tknęli, było śliskie od błota, wody i substancji, których pochodzenia woleli nie znać.
Kiedy już zeszli, podzielili się na trzy grupy i ruszyli każdy w swoją stronę, a Skana zaskoczyło, jak szybko las wchłonął dwie pozostałe grupy. W przeciągu kilku chwil nie słyszał już niczego prócz deszczu, pogwizdywań, okrzyków i świergotu ptaków w koronach drzew.
Każdy dzień był podobny do poprzedniego; tylko prowadzący wiedział na pewno, że nie kręcili się w kółko. Pióra Skana wysychały tylko wtedy, gdy kładł się spać; gdy wysuwał dziób z namiotu dzielonego z Żurawiem i drugim magiem, natychmiast przemakał. Albo mgła zbierała się na jego piórach i przenikała je, albo zlewał go deszcz.
A teraz był przemoczony na wylot.
A poza tym miał depresję, chociaż miałby ją nawet wtedy, gdyby świeciło słońce.
Czy możemy mieć nadzieję, że znajdziemy jakiś ślad? - pytał samego siebie, gapiąc się na nieskończone morze liści i szeregi pni pokrytych bluszczem albo zasłoniętych krzewami. Nie było śladu ścieżek zwierzęcych, a co się zaś tyczy zwierząt: cóż, polował rankiem, kiedy jeszcze mógł latać i chwytać jakieś stworzenia. Mogą być tuż obok nas, a my o tym nie wiemy!Ten las był nie tylko klaustrofobiczny, ale też denerwująco wszechogarniający. Jeden z wojowników przysięgał, że widział, jak krzewy rosną, a Skan mu wierzył.
Ile czasu zajmie, zanim krzewy i liany pokryją miejsce katastrofy? Kilka dni? Tydzień? Dzieci zaginęły tydzień temu, może wcześniej; stracił poczucie czasu.
A mogły spaść trzy albo cztery dni wcześniej. Ponure myśli; tak ponure jak otoczenie. A jednak nie zamierzał się poddać; dopóki istniała najmniejsza szansa odnalezienia dzieci, nie zamierzał się poddać. Musiał wiedzieć, co się z nimi stało. Najgorsza była niepewność.
Żuraw wyglądał tak, jak Skan się czuł. Kestra'chern był przez cały czas ponurą, milczącą, przemoczoną i ubłoconą kupką nieszczęścia. Odzywał się, kiedy ktoś do niego zagadał; bez proszenia opatrywał drobne skaleczenia, ale ograniczał się do pomocy fizycznej, co było do niego niepodobne. Rozbijał namioty i doglądał ognia, ale myślami był gdzie indziej. Gdzieś tam, w lesie, i Skan zastanawiał się, czy Żuraw próbował użyć swych zdolności empatycznych jako innego rodzaju kompasu, koncentrując się na znalezieniu bólu i strachu gdzieś miedzy drzewami. Więzy krwi z córką uwrażliwiały go na jej cierpienie. Jeśli żyła, mógł ją znaleźć, gdyby zawiodły metody konwencjonalne.
Ma moc; nigdy nie używał jej w ten sposób, ale to nie znaczy, że nie poskutkuje. Skan żałował, że nie posiadał podobnych zdolności. W takim stanie służył jedynie za zwierzę pociągowe i niewiele pomagał. Nie umiał tropić, nie mógł używać magii, nie wyczerpując się, a poza tym jego talenty ograniczały się do latania. A mógł fruwać tylko wcześnie rano.
Regin, dowódca grupy, podniósł dłoń, wstrzymując ich po raz kolejny tego dnia. Nie było żadnych powodów dla takiego zachowania, które zaczynało męczyć Skana. Dlaczego zatrzymywać się i sterczeć na deszczu bez powodu? Im więcej przejdą, tym większe mają szansę na odnalezienie czegoś. Przesunął się i poczłapał do przemoczonego Srebrzystego, któremu Judeth powierzyła dowództwo.
– Regin, a na co my właściwie czekamy? – zapytał jadowicie. Na szczęście mężczyzna puścił sarkastyczne pytanie mimo uszu i odpowiedział, wskazując w górę. Skan podniósł głowę, aby dostrzec Berna, zwiadowcę, zjeżdżającego po pniu tak szybko, że gryf jęknął.
– Bern szuka wyrw w drzewach – odparł Regin, gdy Bern machnął i ruszył przed siebie. – Zakładamy, że spadając, kosz wybił dziurę; dziura ciągle tam będzie. Włazi na wysokie drzewo i rozgląda się wokół, szukając świeżych wyrw. Możesz mi nie uwierzyć, ale jeśli w koronie jest dziura, wpada przez nią więcej światła, co widać, jeśli się wespniesz odpowiednio wysoko. Na to właśnie czekamy.
Bern pojawił się chwilę później, potrząsając głową. Skan nie musiał znać sygnałów Srebrzystych aby odczytać ten: “żadnych dziur”. Odbyli krótką naradę ze zwiadowcą, który ruszył do lasu. Reszta podążyła za nim.
Jak na razie nie było znaków, że coś ich śledziło lub obserwowało, ani żadnych ataków. Skan zaczynał podejrzewać, że naleganie Judeth, aby brali pod uwagę istnienie wrogiej istoty, było zwykłą histerią. Jedynymi mieszkańcami tego obszaru były dzikie zwierzęta; to, co wyciągało stąd energię magiczną, musiało być wybrykiem natury. Może dzieci dostały się w jego zasięg…
Skan wycofał się na miejsce obok Bursztynowego Żurawia, czując się nieco lepiej, bo wiedział, że nie działają na oślep.
Żuraw nadal był przybity, ale ożywił się nieco, gdy Skan wyjaśnił mu, co planowali dowódcy.
– Miewano już gorsze pomysły – rzekł z namysłem, odsuwając z oczu przemoczone włosy. – Nie mam wzroku gryfa, ale lepszy taki niż żaden.
Prowadzący znów się zatrzymał. Skan spróbował przebić wzrokiem zasłonę deszczu, ale nie udało mu się to. Nawet jego doskonały wzrok nie potrafił wypatrzyć zwiadowcy.
– Nie mam pojęcia, jak Bemowi udaje się wspinać przy takiej pogodzie, i to w takim tempie. – Skan zrobił kilka kroków i przykucnął przy kępie bluszczu, ale widok wcale się nie polepszył. – Musi być zręczny jak jedno z tych włochatych stworzeń, które Shalaman trzyma w swoim pałacu. O ile mi wiadomo, pochodzą właśnie stąd.
Żuraw obojętnie wzruszył ramionami.
– Ja…
– Tutaj!
Skan spojrzał w górę i dojrzał figurkę, machającą gwałtownie ramionami. Stała na konarze, przytrzymując się pnia jedną ręką. Drugą pokazywała kierunek.
– Tutaj! – wrzasnęła. – Świeża dziura, tędy!
Świeża dziura? Wszyscy pomyśleli o tym samym, ale Srebrzyści zareagowali szybciej niż Skan i Żuraw. Rzucili się biegiem przez krzaki, zostawiając spóźnioną dwójkę w tyle.
Serce Skana waliło, bynajmniej nie z wysiłku. Pragnął pędzić na przedzie i pewnie by tak zrobił, gdyby nie fakt, że ledwie dotrzymywał Srebrzystym kroku. Ku jego zawstydzeniu, w chwili, kiedy coś go podejrzanie zakłuło w boku, Bern przeskoczył krzak za nimi, wyprzedził ich i objął prowadzenie.
Efekciarz…
Któryś ze zwiadowców zawołał ich; nie rozróżnili słów, ale ton głosu powiedział Skanowi wszystko. Podniecenie, ale nie żal, nie zaskoczenie.
Znaleźli coś. Coś, nie kogoś. Nie znaleźli ciał…
Z rezerwy, o której istnieniu nie wiedział, popłynęła siła i szybkość, i ruszył do przodu skokami, które wyniosły go na polankę pod dziurą w koronach drzew. Przedarł się przez pozostałości prowizorycznej palisady.
Obóz! To była jego pierwsza myśl; jeśli Tad i Klinga zbudowali obóz, nie mogli być poważnie ranni. Potem się rozejrzał i oklapł. To nie był regularny obóz, tylko schronienie zbudowane z wraku i tego, co udało się zebrać. Regin, oglądający pozostałości koszyka, podniósł wzrok, gdy Skan stanął na skraju przecinki.
– Tak, rozbili się tutaj. – Wskazał na wyrwę w liściach. – Odeszli, ale uderzyli tutaj, i to tak porządnie, że rozwalili dwie burty koszyka. Oboje przeżyli, ale nie wiem jak. Może gałęzie wyhamowały ich upadek. Zniknęła apteczka, ślady wskazują, że oboje z niej korzystali.
Byli tutaj. Ranni. Odeszli. Dlaczego?
– Dlaczego ich tu nie ma? – spytał zaskoczony.
– Dobre pytanie. – Regin sortował przedmioty, które wyglądały, jakby je tu porzucono. – Mówi się: jeśli miałeś wypadek, zostań przy wraku. Sądzę, że tak postąpili, zostali tu ze dwa dni, a potem coś ich zmusiło do odejścia. Wygląda na to, że ruszyli w pośpiechu, ale nie ma śladów walki.
– Może coś ich wystraszyło – zasugerował Żuraw. – Albo… no cóż, to nie jest najlepszy obóz…
– To jest gówno, nie obóz – poprawił sucho Regin. – Ale gdybym miał tylko wrak i był ranny, nie postawiłbym nic lepszego. To tylko schronienie. Szkoda, że nie wiem, co jeszcze się rozpadło i co zabrali ze sobą. – Wyprostował się i rozejrzał, marszcząc czoło. – Nie ma tu śladów walki ani polowania. Mogło im się skończyć jedzenie, a rannym trudno polować. Nie ma stałego źródła wody…
Bursztynowy Żuraw chrząknął grzecznie.
– Stoimy pod stałym źródłem wody – przypomniał.
Regin wzruszył ramionami.
– Uczą nas, aby nie polegać na deszczu. Ani zwierzyny, ani wody, obóz nie do obronienia. Gryfy dużo jedzą; jeśli szlag trafił ich zapasy, po dwóch dniach wszystko zgniło i nie nadawało się do jedzenia. A potem musieli zacząć polować, aby wyżywić samego Tadritha. Sądzę, że zostali tutaj, aż odzyskali siły, a potem ruszyli w stronę domu. Prawdopodobnie zaczęli już nadawać sygnały. – Wykrzywił się. – Mam nadzieję, że ich trop zbytnio nie ostygł, ale z drugiej strony, jeśli skierowali się bezpośrednio na zachód, będziemy na ich ogonie. Ja bym wrócił nad rzekę. Kiedy jesteś ranny, łatwiej łowić, niż polować.
Skan rozgniewał się.
– Chcesz powiedzieć, że mogliśmy iść wzdłuż rzeki, aby ich odnaleźć?
– Właśnie. – Regin uśmiechnął się kwaśno. – Ale pociesz się: wiemy, że żyją i że raczej nic im nie jest.
Skan przytaknął, a Regin nakazał Bemowi szukać tropu. Gdy zwiadowca wrócił do pracy, Skan zauważył kilka szczegółów.
Po pierwsze, szczątki wyglądały dziwnie, jakby najpierw rozrzucono je bez ładu i składu, potem zebrano, przejrzano i posegregowano.
Po drugie, nie było wiadomości, notek czy jakichkolwiek znaków zostawionych dla poszukiwaczy. Oczywiście, dzieci nie wiedziały, czy ktoś natknie się na obóz, ale dlaczego nie zostawiły niczego?
A po trzecie, w pozostawionym ekwipunku nie było nawet najmniejszego śladu magii. Podejrzenie było słuszne, coś wyssało magię z ich wyposażenia, a z miejsca upadku wnioskując, zdarzyło się to w jednej chwili. Ale wyposażenie grupy poszukiwawczej zostało nietknięte – na razie.
Co tego dokonało? Co szperało w pozostałościach obozowiska?
I co zmusiło dzieci do ucieczki w nie znany las, tak że nie zostawiły nawet znaku dla poszukiwaczy?
Czy odpowiedź na trzecie pytanie była taka sama, jak na dwa poprzednie?
Tad przebrnął przez wodę do kostek, stojącą u wejścia do jaskini, starannie unikając trzech wędek Klingi. Klinga pokazała mu swój połów, a on pokiwał głową z aprobatą.
– Poziom wody podniósł się – rzekł. – W niektórych miejscach zakrywa ścieżkę.
Należało się tego spodziewać, biorąc pod uwagę, ile jej spada z nieba.
– Cóż – stwierdziła Klinga z rezygnacją. – Przynajmniej mamy stałe źródło wody i nie musimy wychodzić z jaskini na połów.
Nie przestawało padać od nocy, kiedy tu dotarli. Zastanawiała się kiedyś, jak wyglądała pora deszczowa: teraz wiedziała. Strumyczek biegnący przez jaskinie nie powiększył się, ale przyśpieszył swój bieg. Rzeka się podniosła i mogli zarzucać wędki, nie ruszając się z jaskini, i nadal oczekiwać porządnego połowu.
Nie byli oblężeni, ale nadal nie widzieli łowców w pełnym świetle. Cienie przemykające w poszyciu jasno dowodziły, że powrót na drugi brzeg zakończyłby się konfrontacją.
Tad przytaknął, rozpinając swe zdrowe skrzydło nad ogniem. Przywlókł ze sobą całe drewno, jakie mógł znaleźć, i w jaskini leżał przyzwoity stosik. Znalazł też rzeczy dające czarny gęsty dym i drugie ognisko było wyjątkowo nieprzyjemne. Rozpalili je pod ścianą, a dym leciał w górę naturalnego komina. Czy ktoś go dostrzeże, pozostawało pytaniem bez odpowiedzi: w taką pogodę latały tylko zdesperowane gryfy – albo samobójcy.
Z drugiej strony: jak zdesperowany był teraz Skandranon albo bliźniak Tada? Na tyle, by spróbować?
Kinga jednocześnie liczyła na to i miała nadzieję, że jednak byli oni bardziej rozsądni; ich prześladowcy stawali się coraz odważniejsi i nie chciała, żeby Tad wychodził dziś z jaskini. Co prawda, nadal pozostawali cieniami wśród krzewów, ale widziała, jak za dnia wystawiają łby z liści.
– Sądzę, że mogą spróbować czegoś dziś w nocy – rzekł Tad zbyt obojętnie. – Wiem, że cały czas mnie obserwowali i miałem wrażenie, że to coś na drugim brzegu jest sfrustrowane i zaczyna tracić cierpliwość.
– Mam takie samo wrażenie – przyznała Klinga. Opuszczanie zasłon i badanie drugiej strony rzeki wcale nie było takie wesołe, ale niezbędne. Liczyła na to, że wyczuje nadchodzącą pomoc, ale napotkała zimną i obcą falę dzikiego gniewu, więc szybko się zamknęła i przez moment siedziała drżąca w jaskini. – Próbowałam użyć empatii i odniosłam to samo wrażenie. Bardzo chcieliby nas dostać.
Liczyła, że Tad nie będzie robił awantury o to wyznanie; w końcu sam nalegał, żeby używała wszystkich swych mocy. A kiedy wreszcie poddała się temu molestowaniu, nie chciała słyszeć: “A nie mówiłem, że to dobry pomysł?” Nie wiedziała, czy to był dobry pomysł, bo stwory na drugim brzegu mogły przecież ją wyczuć, tak jak ona je.
Ale czego by się dowiedziały? Że była ranna i przestraszona? To nie było tajemnicą.
Na swoje szczęście Tad tylko kiwnął głową.
– Dobrze wiedzieć, że to nie tylko moje zmartwienie – powiedział i westchnął. – Nie mam wyrzutów sumienia przy stawianiu pułapek.
– Co… – zaczęła. W tej samej chwili napięła się jedna z żyłek i Klinga rzuciła się wyciągać rybę. Jednak kiedy zdjęła ją z haczyka i znów zarzuciła przynętę, wróciła do tematu.
– Jak myślisz, jakie pułapki będą skuteczne na naszym brzegu rzeki? – zapytała. – Gdzie je możemy zastawić?
Jak na razie nie mieli szczęścia z paściami, do których raz wpadł jeden z cieni. Zupełnie jakby widząc te pułapki, łowcy zaczęli ich unikać. Nie działały też duże sidła, ale na to nie liczyli, ponieważ nie mogli ich ukryć. Ale teraz, gdy woda się podniosła, mogli ukryć je pod nią…
– Nad tym też myślałem. Jest tylko jedno naprawdę dobre miejsce – powiedział. – Rzeka tak wezbrała i przyspieszyła, że mogą ją przekroczyć tylko w jednym miejscu, w dole, tam, gdzie my przeszliśmy. Nie zastawiłem tam pułapki, tylko niewinną atrapę, która wygląda jak lawina. Prawdziwa lawina spadnie im na łby kawałek dalej.
– Zobaczą nieszkodliwą atrapę i wejdą prosto pod lawinę?
Przytaknął pełen dumy.
– Całkiem sporą lawinę. Jeśli naprawdę będą chcieli nas dopaść, przynajmniej jeden zginie albo zostanie poważnie ranny, chyba że zobaczą odbicia światła i będą mieli więcej szczęścia, niż na to zasługują, bydlaki.
– Tylko żebyś nie zranił kogoś, kto przybędzie nam na ratunek! – ostrzegła. Wczoraj spierałaby się z nim o sens zastawiania pułapki, która miała zabić, a nie odstraszyć, ale to było, zanim otworzyła się na stwory zza rzeki. Nadal nie widziała, jak wyglądały, ale wiedziała, czym były. Na pewno drapieżnikami, posiadającymi specyficzną zimną inteligencję, która wzbudzała w Klindze pragnienie posiadania solidnego łuku, dwóch sprawnych ramion i trzech tuzinów strzał. Plusy i minusy, wynikające dla terenu z istnienia tych zwierząt, będzie rozważać później; gdyby się od nich odczepiły, dałaby im spokój. Ale jeśli dopadną ją lub Tada, uderzy równie skutecznie i śmiertelnie jak one.
Pytanie, czy stworzenia były sforą kogoś innego, nadal pozostawało bez odpowiedzi; nie potrafiła czytać w myślach, nawet jeśli te paskudy rzeczywiście były zdolne do myślenia. Nie wyczuła jednak niczyjej obecności; wszystkie zwierzęta były takie same i z pewnością tworzyły stado.
Co mogło oznaczać, że ich pana nie było: wylegiwał się gdzieś i obserwował całą akcję w szklanej kuli. To odpowiadałoby opisowi sadystycznego maga; nie mogła sobie wyobrazić, aby taki Ma'ar wystawiał się na deszcz i grzązł w błocie.
Jeśli naprawdę za tym wszystkim stał adept i jeśli tylko dostanie go w swoje ręce…
– To nie jedyna pułapka – ciągnął dumnie Tad, nieświadomy jej czarnych myśli. – Założyłem pod wodą katapulty, które wyrzucą ich do strumienia, kamienie, które uwiężą łapy i więcej sideł. To wszystko i barykada u wejścia do jaskini powinny dać nam pewne poczucie bezpieczeństwa.
– Tak długo, jak długo będziemy mogli stąd łowić – poprawiła. – Tak długo, jak ty będziesz w stanie znieść jedzenie ryb.
– Wystarczy, że pomyślę o jedzeniu suszonego mięsa, a ryba staje się zupełnie nową rozkoszą dla podniebienia – odparł. – Zaczynam odróżniać jedną surową rybę od drugiej. Niektóre są słodkie, inne tłuste…
I dla mnie smakują identycznie.
– Wierzę, wierzę! – przerwała szybko. – Zastanawiam się, czy moglibyśmy upleść coś w rodzaju sieci, aby łapać w nią drewno niesione z prądem. Wiele użytecznych rzeczy przepływa nam koło nosa.
Tad uwielbiał wymyślać wynalazki i pomysł z siecią zajął go na jakiś czas. A poza tym odpoczywał; niezależnie od tego, jak radosny i energiczny się wydawał – albo próbował wydawać – był zmęczony, podobnie jak ona. Wszechobecny ryk wodospadu zagłuszyłby kroki zbliżającego się napastnika, a przede wszystkim zagłuszyłby odgłosy przepływania rzeki. Oboje o tym wiedzieli i Klinga podejrzewała, że Tad miał bardzo czujny sen podczas jej warty, jak ona podczas jego. Niespecjalnie mądre posunięcie, ale nic na to nie mogli poradzić. Ich wyobraźnia wyposażyła stworzenia we wszystkie nadnaturalne zdolności, które podwajały się po zmroku. O poranku łatwiej było zapomnieć o strachu, choć powtarzała sobie, że skoro myśliwi jeszcze nic nie zrobili, wcale nie znaczy, że nie są zdolni do działania. Trudno było utrzymać równowagę między wymyślaniem zagrożeń a brakiem ostrożności, szczególnie kiedy nie znało się możliwości wroga.
– Niedługo zapadnie noc – stwierdził Tad po długiej dyskusji na temat sieci, żyłek i innych sposobów łowienia drewna. Wskazał dziobem rzekę. Przytaknęła; choć trudno było liczyć czas, nie widząc słońca, światło przygasało. Kolejna żyłka się naprężyła; ta ryba walczyła, co oznaczało, że prawdopodobnie należała do ulubionego gatunku Tada. Jej każda ryba, zapieczona w glinie i bez przypraw, wydawała się bez smaku. Rozważała użycie liści pieprzowych, aby dodać jedzeniu smaku, ale potem przemyślała sprawę. I chociaż wtarte w skórę nie miały żadnych skutków ubocznych, połknięte mogły okazać się trujące. Mogło się cały dzień wcierać w skórę wilcze jagody i mieć tylko purpurową plamę, ale po zjedzeniu kilku człowiek wymiotował dalej, niż widział…
Zmęczyła rybę i wyciągnęła ją, powoli i ostrożnie, uważając, by nie popuścić żyłki. Wystarczy na wieczór; zdjęła przynętę i gdy skończyła, nie miała wątpliwości: ściemniało się.
Zaniosła rybę za kamienną barierę, do ogniska, przy którym siedział Tad. Codziennie dodawali kilka kamieni, ale zbliżali się do punktu, w którym nie będą już mogli używać mułu jako spoiwa. Był zbyt słaby.
Jaskinia miała jeszcze jedną zaletę: brak robaków. W powietrzu wisiało tyle dymu, że owady nawet nie próbowały ich gryźć. Bąble Klingi zaczęły się goić i przestała się nimi przejmować. Gdyby nie obserwatorzy na drugim brzegu, byłaby całkiem szczęśliwa. Mieli ogień, świetne schronienie, dużo jedzenia i prędzej czy później ktoś z Białego Gryfa albo Khimbaty zobaczy lub wyczuje sygnał dymny i wrócą do domu. A na razie, jeśli nawet nie było im wygodnie, to byli bezpieczni.
Zdjęła z żyłki dużą tłustą rybę, wypatroszyła, zapakowała w glinę i wrzuciła w żar, okładając węgielkami. Resztę łupu wręczyła Tadowi.
Już nie tak wygłodzony, zjadł je ze smakiem. I choć jego maniery przy stole pozostawiały wiele do życzenia, nie narzekała na towarzystwo. Znam ludzi o gorszych manierach.
– Jak skrzydło? – zapytała, jak to robiła co najmniej raz dzienne.
– Nie boli tak jak wczoraj, ale nadal nie chcę zdejmować opatrunku – odparł. – Kiedy ruszam się, w dziwny sposób boli.
W języku Tada znaczyło to: “Boli tak bardzo, że kolana mi się uginają i prawie mdleję”. Wiedziała o tym, bo widziała te chwile. Tad pozował na stoika. Silił się na radość dla jej dobra. Ruszając się bardzo ostrożnie, unikała nadwerężania zwichniętego ramienia, ale to znacznie ograniczało jej zdolności.
Gdyby tylko miała dwie zdrowe ręce albo on dwa zdrowe skrzydła! Gdyby tylko jedno wspięło się na szczyt klifu, na pewno byłoby w stanie wciągnąć tam drugie. Na szczycie nie musieliby się martwić pościgiem: skoro myśliwi nie wspinali się na drzewa, jasne jak słońce, że nie mogli się wspinać na skały!
Równie dobrze mogłabym sobie życzyć trzech czy czterech wytrenowanych Srebrzystych z długimi łukami - pomyślała ponuro. Mam wrażenie, że czegoś w tej historii nie chwytam, czegoś, co powinno być oczywiste, ale nie jest. Pragnęłabym jakiejś małej podpowiedzi…
– Naprawdę myślisz, że spróbują czegoś dziś w nocy? – zapytała, aby przerwać ciszę, bo nie sądziła, aby zmienił zdanie.
Pokazał głową wejście do jaskini.
– Deszcz przestaje padać, a na płyciźnie prąd nie jest taki silny. Nie jest trudno przebrnąć przez niego, jeśli możesz się pazurami wczepić w skałę. A wiemy, że mają pazury.
Zastanawiała się, czy powinna ponownie użyć empatii i zdecydowała, że nie. Drapieżnicy mogli właśnie na to czekać.
Znów zapadła cisza i nie chciała jej przerywać pogawędką o niczym. Sprawdziła rybę: glina zapiekła się na kamień, co wskazywało, że ryba powinna nadawać się do jedzenia, więc ściągnęła ją z żaru i rozbiła glinę. Skóra i łuski odeszły z gliną, a na nią czekało parujące białe mięso, gotowe do spożycia. Nie zajęło jej to wiele czasu. Jak zwykle, było bez smaku. Pożądliwe wspomnienia gorącego, świeżego chleba posmarowanego słodkim masłem, pikantnego mięsa i zupy fasolowej i tego niezwykłego rybiego gulaszu, doprawianego czosnkiem i cebulą, który gotowała Jewel, prześladowały ją, dopóki ich nie przegoniła.
Pozwolili ogniowi wypalić się do żaru i otoczyli go popiołem, aby ograniczyć światło w jaskini. Jeśli myśliwi zamierzali uderzyć dziś w nocy, nie było powodu, aby dawać im przewagę, oświetlając jasno ofiary.
Ruszyła w stronę barykady, kryjąc się w cieniu pod ścianą jaskini. Tad poszedł w jej ślady. Deszcz rzeczywiście przestał padać; w świetle błyskawic widziała teraz nie zasłonę wodną, tylko drugi brzeg rzeki i pędzącą wodę.
Na drugim brzegu nie było śladu czyjejś obecności i nie wróżyło to dobrze. Zwykle aż do wieczora w krzakach chował się choć jeden cień; teraz nie było tam nic. Stanowiło to kolejne potwierdzenie,że instynkt Tada nie zawiódł, a ona dobrze odczytała niecierpliwość łowców. Zaatakują dziś w nocy.
Spojrzała na Tada; w świetle błyskawic widziała jego dziób i szyję, choć był tak nieruchomy, że mógł uchodzić za rzeźbę. Miał opuszczone powieki, aby nawet błysk oczu nie zdradził jego pozycji. Wtopił się w skałę, a linie piór wyglądały zupełnie jak pęknięcia w kamieniu. Niesamowite, jak dobrze był zakamuflowany.
Pędzelki na uszach położył gładko wzdłuż czaszki, ale wiedziała, że nasłuchiwał; pędzelki stanowiły tylko dekorację i nie miały nic wspólnego z gryfim słuchem. Słuchał. Zastanawiała się, ile wyłowił z ryku wodospadu.
Ale kiedy po rzece poniósł się hałas spuszczanej pułapki, nawet ściany jaskini zadrżały przez chwilę. Podskoczyła, tak zdenerwowana, że na moment straciła równowagę i musiała przytrzymać się czegoś zdrową ręką. Szybko się pozbierała i ruszyła do wyjścia. Wyciągnął pazur, złapał ją za nadgarstek i unieruchomił.
– Zaczekaj do świtu – poradził na tyle głośno, aby go usłyszała przez spadającą wodę. – Coś tam zginęło. A nie będą w stanie zabrać ciała.
– Jak duża była ta lawina? – spytała z niedowierzaniem. Jak mu się udało ułożyć cokolwiek, mając tylko szpony i jedno zdrowe skrzydło?
– Wystarczająco – odparł i zachichotał dumnie. – Nie chciałem się chwalić, dopóki to nie zadziałało, ale użyłem magii, aby podkopać kawałek klifu, który i tak by spadł. Naprawdę nie wiedziałem, ile kamieni zleci, wiem tylko, że więcej, niż sam bym ułożył.
– Sądząc po odgłosach, zleciało naprawdę dużo – mruknęła. Cóż za wspaniale zastosowanie odrobiny magii! - Poczułeś?
Przytaknął.
– Może być problem – dodał. – Prawdopodobnie stworzyłem most albo pół mostu. Istnieje możliwość, że skały spadną do wody.
Wzruszyła ramionami. Co się stało, już się nie odstanie; może warto było zapłacić taką cenę za odkrycie, co ich ścigało.
– Skały mogły same spaść w ten sposób – odparła. – Nie ma powodu, aby się denerwować. Nie sądzę, aby dziś w nocy sprawiali nam kłopot.
Miała rację; reszta nocy przeszła spokojnie, a o świcie oboje wyszli zobaczyć co, jeśli w ogóle, wpadło w pułapkę Tada.
Gdy doszli do lawiny, ujrzeli, że istotnie spadła w rzekę, tworząc bród do połowy, choć część kamieni już została zmyta. Ale gdy się zbliżyli i ujrzeli, jakie zwierzę wpadło w pułapkę, Klinga była skołowana tym odkryciem tak samo, jak cieniami.
Próbowano uwolnić stworzenie; tyle wskazywały ślady kopania i kamienie odsunięte z trupa. Ale trup nie należał do żadnego znanego jej zwierzęcia.
Gdyby mag wziął charta, skrzyżował go z wężem i powiększył do rozmiarów konia, otrzymałby coś takiego. Hebanowoczarne, ze skórą pokrytą łuskami jak u węża, długą szyją, miało zęby ostrzejsze i większe niż pies. Głowa i nogi nie zmiażdżone przez skały były również psie. Nie wiedzieli, jakiego koloru miało oczy; były wywrócone i mętnobiałe. Gapiła się na stworzenie, próbując je dopasować do jakichkolwiek znanych opowieści.
Tad nie miał podobnego problemu.
– Wyrsa – mruknął. – Ale kolor się nie zgadza…
Odwróciła się; wpatrywał się w trupa i wyglądał na pewnego dokonanej identyfikacji.
– Co to jest wyrsa? – spytała ostro.
Podrapał się po głowie.
– Jeden z dawnych adeptów, przed Ma'arem, stworzył takie rzeczy, naśladując kyree. Nazwał je wyrsa. Chciał, aby były lepszymi psami obronnymi czy sforą do polowań. Ale nie poddawały się kontroli i uciekły dawno temu. Na długo przed Ma'arem i wojnami. Aubri opowiadał mi o polowaniu na nie; mówił, że gdzieniegdzie biegały w sforach. – Zmrużył oczy, skupiając się.
– Ale te, o których opowiadał, były mniejsze. Były białe, miały zęby jadowe i zatrute pazury.
Pochyliła się ostrożnie i zbadała pysk i jedną z łap, szukając gruczołów jadowych i wydrążonych zębów i pazurów. W końcu wzięła dwa kamienie i wybiła ząb i pazur. Wyprostowała się.
– Nie wiem, co jeszcze się zmieniło w tych bestiach, ale nie są jadowite – powiedziała do Tada, patrzącego na nią z powątpiewaniem. – Ani zęby, ani pazury nie są wydrążone, nie mają kanalików na truciznę ani gruczołów jadowych. Jad musi się skądś brać, Tad, i jakoś przedostawać do ofiary. Jeśli ich ślina nie jest trująca…
– Aubri podkreślał, że były jak jadowite węże. Ale mają inny kolor i wzrost. Coś je zmieniło.
Wymienili spojrzenia.
– Mag? – zapytała. – Czy burze? – Ona znała się na truciznach, ale to on był magiem.
– Stawiam na burze – odparł. – Gdyby mag zmieniał wyrsy, nie usunąłby jadu, tylko go jeszcze wzmocnił. Jestem pewien, że to burze.
– Nie będę się sprzeciwiać. – Klinga przyklękła, aby zbadać głowę. Była długa jak jej przedramię i składała się głównie ze szczęki. – Spójrz na te kły! Są długie na palec, podobnie jak reszta zębów też jest odpowiedniej wielkości. Co jeszcze wiesz o wyrsach?
Przełknął głośno.
– Aubri mówił, że im większe stado, tym są bystrzejsze, jakby miały wspólną inteligencję. Mówił też, że są niewiarygodnie uparte: jeśli złapią twój zapach, tropią cię całymi dniami, a jeśli zranisz lub zabijesz jedną z nich, będą cię ścigać całą wieczność. Nie pozbędziesz się ich, dopóki ty ich nie zabijesz albo one nie zabiją ciebie.
– Jakże to pocieszające – powiedziała sucho, wstając. – A myśmy jednego i zranili, i zabili. Szkoda, że nie wiedzieliśmy o tym wcześniej.
Tad przestąpił z nogi na nogę, pokornie pochylając głowę.
– Może nie skojarzą nas z lawiną – stwierdził rozpaczliwie.
– Co się stało, już się nie odstanie. – Kątem oka zauważyła jakiś ruch i wolno odwróciła głowę.
I zamarła. Teraz, jakby nie widząc powodu, by się ukrywać, skoro ona i Tad już wiedzieli, czym były, sześć wyrs stało na drugim brzegu. Szczerząc zęby. Tad syknął z zaskoczenia i obrzydzenia.
A potem, zanim mrugnęła czy odetchnęła, zniknęły. Nie zauważyła ruchu, ale po drugiej stronie rzeki pozostały tylko krzaki. Kołyszące się gałęzie były jedynym znakiem, że coś tam przeszło.
– Sądzę, że spokojnie możemy założyć, że jednak łączą nas i lawinę – powiedziała, czując, jak dreszcz biegnie jej wzdłuż krzyża. – I sądzę, że lepiej wrócić do jaskini, zanim znów spróbują przejść przez rzekę.
– Nie biegnij – ostrzegł Tad, odwracając się powoli, z godnością i patrząc pod nogi. – Aubri mówił, że wtedy zaczynają cię ścigać, nawet jeśli nie ścigały cię wcześniej.
Starała się ukryć przerażenie, ale sama myśl o sześciu albo więcej stworach w ciemności przerażała ją.
– Jakie urocze i zachwycające stworzenia – odparła sarkastycznie. – Chcesz mi wyznać coś jeszcze?
Potrząsnął głową, opryskując Klingę.
– Nic więcej nie przychodzi mi do głowy. Skoncentrował się na krokach, bo deszcz przybierał na sile i skały stawały się śliskie. Nikt nie skorzystałby na jej upadku i połamaniu kończyn.
Prócz wyrs, rzecz jasna.
– Czy ktokolwiek był w stanie kontrolować te bestie? – spytała. – Pytam z ciekawości.
Ścieżka się zwęziła. Gestem kazał jej iść pierwszej. Gdyby wyrsy przepłynęły rzekę, Tad stanowił lepszą straż tylną od niej.
– Nie słyszałem – odparł. – Sądzę, że naprawdę dobry mag mógłby nałożyć zaklęcia przymusu i nakazać im atakowanie wybranego celu, ale nic więcej. Nie powstrzymałby ich, gdyby zaczęły polowanie i nie nakazałby im powrotu, gdyby ścigały coś, co go nie interesowało. Nie liczyłbym na kontrolowanie ich.
– Tak więc nie powinniśmy się martwić, że jakiś mag poszczuł na nas swoją sforę? – nalegała, patrząc na niego przez ramię. Pióra Tada leżały płasko na czaszce, a oczy wydawały się ogromne.
– Nie sądzę… – rzekł z wahaniem. – Ale to nie te same wyrsy. Zmieniły się, może są bardziej oswojone niż poprzednie. Może w miejsce trucizny pojawiły się inne moce, przyczyniając się do ich wymknięcia się spod jakiejkolwiek kontroli. A mag mógł je poszczuć na nas na swoim terytorium po prostu dla zabawy, nie musiał ich kontrolować, tylko pozwolił robić, co zechcą.
– Jesteś dziś istną skarbnicą dobrych wieści – warknęła. Nie powinnam się na nim wyżywać - skarciła się. – Zapomnij. Przepraszam. Nie jestem teraz w najlepszym humorze.
– Ja też nie – rzekł cicho i wyraźnie usłyszała strach w jego głosie. – Ja też nie.
Cały dzień Tad obserwował Klingę skoncentrowaną na łowieniu ryb. Raz czy dwa pojawiła się pojedyncza wyrsa, ale stworzenia nie zamierzały przekraczać rzeki, aby ich dopaść.
Pewnie, że nie. Polowały zawsze w nocy, szczególnie z takim umaszczeniem. Szybkie, ciche i niezwykle agresywne – nie chciał mierzyć się zjedna, a co dopiero z całym stadem.
Ciekawe, jak duże jest stado? Sześć? Dziesięć? Więcej?
Czy wszystkie pochodziły od jednej samicy? Wyrsy parzyły się raz na dwa lata, a rodziły nie więcej niż dwa szczenięta. Jeśli to bliźniacze szczenięta jednej samicy, rodzone odkąd burze je zmieniły, to ile ich teraz będzie? Cztery lata do osiągnięcia dojrzałości płciowej, dwa szczeniaki co dwa lata…
Mogło ich być tylko siedem albo trzydzieści do czterdziestu. Prawda leżała pośrodku.
Jedli w milczeniu, a Klinga niemal zdusiła ogień, gdy Tad objął pierwszą wartę. Gdy tylko zapadła noc, dorzucił kilka kamieni do barykady, a potem rozpłaszczył się na podłodze. Miał nadzieję, że je przekona, iż wcale go tu nie było, nie obserwował ich z wejścia do jaskini. Gdyby jedna z nich została przywabiona na brzeg rzeki, na śliskie kamienie, mógłby użyć magii. Gdyby unieruchomił jedną na tyle, aby wepchnąć ją do rzeki, utopiłaby się pod wodospadem. Tylko ryba mogła tam przetrwać. Byłoby o jedną wyrsę mniej.
Nie usłyszał Klingi, tylko ją wyczuł; po chwili wahania dotknęła jego stopy i usiadła obok.
– Nie mogłam spać – szepnęła mu do ucha. Skinął głową. Rzeczywiście miała powód do bezsenności.
Wtopiła się w kamienie lepiej niż on; z drugiego brzegu mogła ich wypatrzyć tylko sowa.
Deszcz przestaje padać. To dobrze i źle; wiedział, że deszcz nie obchodzi wyrs, ale nie lubią wdrapywać się po mokrych kamieniach. Miały pazury jak gryf, ale ich łapy nie były tak giętkie. Pazury mogły utrudniać stąpanie po skałach.
Z drugiej strony w malejącym deszczu drugi brzeg stawał się wyraźniejszy, szczególnie gdy pojawiały się błyskawice.
Coś poruszyło się na drugim brzegu. Zamarł i poczuł, jak Klinga wstrzymała oddech.
Rozbłysł piorun, oświetlając czarną sylwetkę na samym brzegu rzeki, gapiącą się prosto na nich. Ujrzał, że biel była prawdziwym kolorem oczu wyrs, jak u trupa. Sam widok stworzenia gapiącego się przez rzekę przyprawiał ich o gęsią skórkę.
Przygotował zaklęcie, zbierając siły. Nie ma sensu uderzać, dopóki nie sprawi, żeby wszystko było jak należy…
Chciał, żeby stworzenie ruszyło w przód. Znów uderzył piorun; cały czas tam było, wyciągało szyję, gapiło się.
Stój… stój…
Teraz!
Uwolnił energię; zobaczył, jak wyrsa podskoczyła, otworzyła oczy…
I zamiast upaść porażona, na chwilę rozbłysła. Klinga jęknęła, więc Tad wiedział, że ona też to dostrzegła; ogarnęło go znajome uczucie słabości i dezorientacji. Syknął i zamrugał oszołomiony, patrząc na zwierzę.
Wyrsa otworzyła pysk, a potem, jak zwolniona sprężyna, skoczyła w krzaki jak żadne normalne stworzenie i zniknęła.
A wraz z nią energia zaklęcia. Gdyby wyrsa je odbiła, energia pozostałaby, powoli się rozpływając. Zaklęcie nie uderzyło w tarczę ani nie zostało odbite.
Zostało całkowicie wchłonięte. A co więcej – część energii magicznej Tada popłynęła za nim, jak złapana w wir.
– O, na bogów – jęknął kompletnie zaskoczony. Teraz wiedział, co ich uderzyło w lesie. I wiedział, dlaczego wyrsy zaczęły ich śledzić.
To wyrsy kradły magię, nie jakiś mag renegat czy zjawisko naturalne. Jadły magię albo ją wchłaniały, bo dodawała im sił. Klinga potrząsnęła nim.
– Co się stało? – syknęła. – Co się dzieje? O co chodzi?
Otrząsnął się z odrętwienia, by jej wytłumaczyć; znała się na magii na tyle, aby nie musiał powtarzać dwa razy.
– Bogini. – Leżała zaskoczona jak on. A potem, swoim zwyczajem, dwoma zdaniami podsumowała ich położenie: – Znają nasz zapach, chcą naszej krwi, a teraz wiedzą, że ty jesteś źródłem magii. – Gapiła się na niego wielkimi oczami. – Musimy zabić je wszystkie albo nigdy się stąd nie wydostaniemy!