ROZDZIAŁ CZWARTY

Z niewiadomego powodu Klinga nigdy nie należała do ludzi, którzy w budzących grozę sytuacjach zamieniają się w słup soli. Zawsze działała; istniało pięćdziesiąt procent szans, że podejmie właściwe kroki. Nie zastanawiając się, wydobyła swój sztylet, próbując odciąć uprząż Tada, kiedy spadli ku koronom drzew. Cięła szaleńczo liny, które uwięziły go, bezradnego, w pułapce grawitacji, ale najwyraźniej bez skutku; spadali zbyt szybko.

Jesteśmy martwi - pomyślała bezradnie, bo jej ciało wcale nie chciało umierać i chwilę przed uderzeniem w korony drzew rzuciła się na dno kosza, zwijając się w kłębek.

Kosz zatoczył się, przebijając się przez gałęzie, miotało nią w gondoli, pośród porozrzucanego ekwipunku, jak kawałkiem śmiecia. Coś mocno walnęło ją w ramię i usłyszała swój krzyk. Ból był jak eksplozja gwiazd w głowie.

A potem, na szczęście, zemdlała.


Bolała ją głowa. Bolała ją bardzo. A ramię bolało jeszcze bardziej; z każdym uderzeniem serca coraz bardziej, a kiedy oddychała albo wykonywała najmniejszy ruch, czuła, jak bok i ręka stawały w ogniu. Skoncentrowała się na bólu, nie otwierając oczu; jeśli nie uda jej się nad nim zapanować, nie będzie w stanie się poruszyć. Jeśli się nie poruszy, ona i prawdopodobnie Tad będą tu leżeć, dopóki coś nie przyjdzie i ich nie pożre.

Otocz, ból i wyizoluj go. A potem zaakceptuj. Przestań z nim walczyć. Nie bój się go. Ból jest tylko informacją, od ciebie zależy, jak ją zinterpretujesz. Ty go kontrolujesz. Przypomniała sobie lekcje dawane przez ojca, kontrolując oddech; nigdy przedtem nie stosowała jego metod do czegoś poważniejszego od zwichniętego nadgarstka, ale ku jej zaskoczeniu zadziałały równie skutecznie przy poważnych obrażeniach.

Niech się stanie częścią ciebie. Nieważną częścią. A teraz pozwól ciału go znieczulić, pozwól ciału pokonać go swoją armią. Klinga wiedziała, że jej ciało zacznie wytwarzać własne środki przeciwbólowe; cały szkopuł polegał na tym, aby je przekonać do wyprodukowania wystarczającej ilości. I przekonać, że w tej chwili ból stoi na przeszkodzie przetrwaniu…

Wolno – zbyt wolno – ale podziałało. Otworzyła oczy.

Kosz leżał na boku, kilkanaście stóp od niej. Wyglądało na to, że została wyrzucona w chwili, gdy uderzyli w ziemię albo tuż przedtem. Na szczęście wytrzymały sznury, którymi związała ładunek, inaczej zabiłoby ją własne wyposażenie.

Kosz leżał wśród połamanych gałęzi, okryty zgniecionymi liśćmi. Nie wyglądał na zdatny do użytku, ani teraz, ani kiedykolwiek.

Pewnie większość wyposażenia też jest bezużyteczna - pomyślała obojętnie. Obojętność przyszła jej z łatwością; nadal była w szoku. Żyję. To więcej, niż się parę minut temu spodziewałam.

Powoli usiadła, uważając na obrażenia, które sprawiły, że tak bolało ją ramię. Drugą ręką zbadała się delikatnie i zagryzła wargi do krwi, kiedy palce natrafiły na pogruchotaną kość.

Złamany obojczyk. Muszę unieruchomić prawą rękę. Nic dziwnego, że bolało jak wszyscy diabli Haighlei! Koniec z podnoszeniem czegokolwiek i posługiwaniem się bronią.

Przesunęła badawczo palcami po twarzy i głowie, nie natrafiając na nic poważniejszego od guza wielkości gęsiego jaja na potylicy i rozcięć, pokrytych zasychającą krwią. Z taką samą ostrożnością wyprostowała prawą, a potem lewą nogę. Siniaki. Mnóstwo otarć, których na razie wcale nie czuła.

Pewnie jestem pokryta siniakami od stóp do głów. Będzie coraz trudniej; niedługo zacznie sztywnieć, a rano wcale się jej nie polepszy.

Podtrzymując prawą rękę lewą dłonią, poruszała nogami, aż odzyskała w nich czucie i mogła uklęknąć. Na razie nie widziała nic poza koszykiem, ale z kierunku lin wywnioskowała, że Tad musiał być zaraz za nią.

Prawie bała się spojrzeć. Jeśli zginął…

Odwróciła się, powoli i ostrożnie, i zaszlochała z ulgi, gdy go ujrzała: poruszał się. Nie umarł! Nie był w najlepszym stanie, ale ciągle oddychał!

Leżał rozciągnięty na połamanych krzakach, wciąż nieprzytomny. Leżał na swoim prawym skrzydle, zgiętym pod nienaturalnym kątem, z lotkami mierzącymi w przód, nie w tył; większość z nich była połamana i poszarpana. Na pewno miał jedno skrzydło złamane i oznaczało to, że nie poleci po pomoc.

Kiedy znów się poruszyła i spróbowała wstać, otworzył oczy i dziób. Zapiszczał cienko i zamrugał, otumaniony.

– Nie ruszaj się! – krzyknęła ostro. – Pozwól, że do ciebie dojdę i ci pomogę.

– Skrzydło… – wyszeptał ochryple, dysząc z bólu.

– Wiem, widzę. Leż spokojnie, aż do ciebie dojdę.

Zaciskając zęby, wsunęła ramię w tunikę i mocno zawiązała jej poły, używając tylko lewej dłoni. Tylko tak mogła teraz unieruchomić rękę.

Wstała, chwytając się połamanych gałęzi wokół, i podeszła do Tada. Kiedy już się przy nim znalazła, obejrzała go dokładnie, zastanawiając się, od czego zacząć. Dżungla była uspokajająco cicha.

– Możesz poruszać palcami lewej zadniej stopy? – spytała.

Mógł; powtórzył gest prawą stopą, a potem szponami przednich łap.

– Prawa tylna boli, kiedy się ruszam, ale nie jak złamanie – orzekł, a Klinga odetchnęła z ulgą.

– W porządku, kręgosłup masz cały, podobnie nogi; lepiej, niż mogliśmy się spodziewać. – Zgubiła nóż, którym próbowała go wyswobodzić, ale mogła dosięgnąć wszystkich sprzączek, więżących go w uprzęży. Sycząc z bólu za każdym razem, gdy ruszyła ramieniem, uklękła wśród połamanych gałęzi i konarów, i zaczęła rozpinać uprząż.

– Chyba jestem jednym wielkim siniakiem – stwierdził, kiedy wsunęła rękę pod jego ciało, odpinając tyle lin, ile się tylko dało.

– To tak jak ja – odparła, walcząc z ostatnią oporną sprzączka. Wiedział, że dopóki Klinga mu nie każe, nie powinien się ruszać; jakikolwiek ruch mógł rozedrzeć delikatne naczynia krwionośne w skrzydle, gdzie skóra była najcieńsza i wykrwawiłby się na śmierć, zanim mogłaby mu pomóc.

W końcu porzuciła tę ostatnią sprzączkę. Podeszła do Tada i zajrzała mu w źrenice. Czy rzeczywiście jedna była mniejsza? Nie była w stanie tego orzec, nie mając lampki do sprawdzenia ich reakcji.

– Możesz mieć wstrząs mózgu – rzekła z powątpiewaniem.

– Ty też – odwzajemnił się, choć sama doskonale o tym wiedziała. Aż się nie mogę doczekać bólu głowy.

– Leż tutaj – przykazała. – Idę po apteczkę. Jeśli ją znajdę. Jeśli się do czegoś nadaje.

Zapakowali ją na samym wierzchu, choć znaczyło to, że musieli ją wypakowywać i odkładać na bok podczas każdego, noclegu. Cieszyła się teraz, że zachowała porządek, w jakim zaopatrzeniowiec pakował kosz; gdyby musiała wyrzucać jedzenie, namiot i wyposażenie biwakowe, dopiero by się im pogorszyło!

Jedno pytanie: czy apteczka leży teraz na samym dnie!'

Podeszła do koszyka i z olbrzymią ulgą odkryła, że apteczką leżała ciągle na wierzchu – a teraz, skoro kosz leżał na boku,, najłatwiej było się do niej dostać.

Chociaż “najłatwiej dostać” okazało się pojęciem względnym…

Zanim cokolwiek zrobiła, przyjrzała się pobojowisku. Kosz leżał na kupie połamanych gałęzi; wyposażenie wypadło i teraz rozrzucone było dookoła. Apteczka zawisła pomiędzy rozdwojonymi konarami na wysokości ramion, ale wokół konarów leżało pełno szczątków. Bardzo łatwo można było się poślizgnąć i zwichnąć albo i złamać kostkę – a mogła użyć tylko jednej ręki, aby się czegoś chwycić. Upadając, mogłaby znów zemdleć albo jeszcze bardziej uszkodzić obojczyk, albo jedno i drugie.

Ale potrzebowali apteczki; potrzebowali jej bardziej niż czegokolwiek innego.

Muszę być bardzo, bardzo ostrożna. Nie mogła znaleźć innego sposobu na dostanie się do pakunku.

– Tad? Tad, czy możesz się skoncentrować na tyle, by użyć zaklęcia kinetycznego?

Usłyszała tylko chrypliwe:

– Nie… – i jęk bólu.

Cóż… to i tak nie byt najlepszy pomysł. Więcej ryzykuję, znajdując się w pobliżu bredzącego gryfa, który rzuca zaklęcie, niż włażąc na to drzewo.

Musiała więc tam podejść. To była wyczerpująca podróż; badała każdy krok, zanim go zrobiła, i upewniała się, że stoi w bezpiecznym miejscu, zanim dała następny. Spociła się jak mysz, zanim doszła do konarów, i z wysiłku, i z bólu. Wyciągnięcie ręki, uwolnienie apteczki i rzucenie jej na ziemię w kierunku Tada wyczerpało całą jej energię. Apteczka była cięższa, niż wyglądała – z powodu zestawu do nastawiania kości. Prawie znów zemdlała z bólu, gdy ją rzuciła – ale apteczka wylądowała tam, gdzie Klinga chciała, z daleka od jakichkolwiek szczątków.

Chwyciła się gałęzi, oddychając płytko, aż ból osłabł na tyle, że podjęła ryzyko drogi powrotnej. Jej pot był zimny, a przynajmniej takie miała wrażenie, a poza tym dostał się pod strupy zaschniętej krwi i wzmagał ból i pieczenie ran.

Kiedy dotarła do bezcennej paczki, po prostu padła tam, gdzie stała, opierając czoło o apteczkę, drżąc na całym ciele z bólu i wyczerpania. Każda drgawka wywoływała nową falę bólu w barku, więc wcale nie odpoczęła i miała marne szansę na złapanie tchu.

Pomagając sobie zębami i krótkim nożykiem wydobytym z buta, otworzyła apteczkę i pierwszą rzeczą, jaką złapała, była jedna z fiolek z przeciwbólowym ekstraktem z żółtej orchidei. Przełknęła gorzkie lekarstwo bez mrugnięcia okiem i czekała, aż zadziała.

Tylko raz to brała, gdy złamała palec u nogi, i to w znacznie niniejszej dawce. Tym razem jednak nie wpadła w stan euforycznej radości. Ekstrakt złagodził najbardziej dotkliwy ból, ale nic poza tym. Co za ulga; ból musiał być tak silny, że zneutralizował euforyczne efekty lekarstwa.

Inny środek działał tak na gryfy; przyciągnęła apteczkę bliżej Tada, odetkała większą fiolkę i wsadziła mu ją do dzioba. Odchylił głowę i wypił zawartość, natychmiast zamykając dziób, aby nie uronić ani kropli cennej substancji.

Wiedziała, kiedy zadziałało; rozluźnił mięśnie, a jego oddech się uspokoił.

– Co teraz? – spytał. – Lepiej niż ja widzisz, co jest uszkodzone.

– Najpierw będziesz musiał mi pomóc – oznajmiła. – Nie mogę cię ruszyć, dopóki nie nastawię i nie unieruchomię obojczyka. Inaczej podejrzewam, że znów zemdleję…

– Zły pomysł, nie rób tego – zgodził się, na próbę zginając przednie łapy. – Myślę, że mogę to zrobić. Siadaj tam i spróbujemy.

Był zręczny i delikatny, a mimo to dwa razy straciła przytomność, zanim skończył, mamrocząc urywane przeprosiny za błędy. Jej ramię i ręka znalazły się w ciasnym, brzydkim, ale skutecznym opakowaniu, a obojczyk został nastawiony. Miała nadzieję, że tak pozostanie; nie mogła założyć łupków. Tylko magowie to potrafili, a uzdrowiciele nadal się zastanawiali, jak im się to udawało.

Jego kolej.

Wcale nie było mu łatwiej, chociaż nie stracił przytomności, gdy go delikatnie odsunęła ze złamanego skrzydła, nastawiła je i usztywniła. Tym razem użyła apteczki; zmoczone łupki i bandaże twardniały we właściwym kształcie, gdy schły. Nie była trondi'irn, ale nauczyła się tyle, ile mogła od matki, kiedy stało się jasne, że Tad, stary towarzysz zabaw, stanie się jej stałym partnerem. Kierowała się intuicją. Nie znała słabych punktów gryfiej fizjologii i nie miała pewności, czy jej zabiegi nie okaleczą go do końca życia. Od czasu do czasu ciche jęki dobiegały z zaciśniętego dzioba Tada i trzy razy w czasie operacji prosił ją, żeby przestała.

W końcu oboje powstali z ruin kosza, padli na grubą ściółkę z liści i czekali, aż lekarstwa uśmierzą ból.

Chyba minęła wieczność, zanim była w stanie myśleć o czymś innym poza palącym kłuciem w ramieniu, ale lek działał coraz silniej albo pomogło jej unieruchomienie ramienia. Wśród drzew nadal panowała głucha cisza; ich upadek przestraszył większość mieszkańców, a ptaki i zwierzęta nie nabrały jeszcze odwagi. Falami zalewała ją świadomość dziwnych rzeczy, jakby na moment wyostrzały się różne zmysły, a jej umysł poddawał się dźwiękom lub zapachom. Ostry, kwaśny zapach połamanego drewna – brzęczenie owada na tyle głupiego, aby ich zignorować – niespodziewana nuta żywej czerwieni pojedynczego więdnącego kwiatu, który zerwali w przelocie…

– Co się stało? – zapytała łagodnie w dziwnej ciszy. Pytanie było oczywiste; w jednej chwili lecieli i wszystko szło dobrze, a w następnej nurkowali jak zestrzelona kaczka.

Jego oczy zaszły mgłą i na chwilę okryły się błoną, nadając mu pozór ślepca.

– Nie wiem – powiedział powoli, niechętnie. – Szczerze. Nie potrafię powiedzieć ci nic poza tym, że magia utrzymująca wagę koszyka w rozsądnych granicach po prostu… rozpłynęła się, zniknęła. Nie wiem jak ani dlaczego.

Poczuła, jak przewraca się w niej żołądek. Nie jest to najbardziej pocieszająca odpowiedź na świecie. Aż do tej chwili się nie bała, ale teraz…

Nie pozwolę się przestraszyć. Nie wiemy, co się stało, zapamiętaj to sobie. To jednak mógł być wypadek.

– Czy to mogła być burza magiczna? – nalegała. – Mała albo lokalna?

Położył uszy po sobie i potrząsnął głową.

– Nie. Nie, jestem tego pewien. Gryfy są wrażliwe na burze magiczne, tak jak ktoś z reumatyzmem jest wrażliwy na wilgoć czy prawdziwe burze. Nie, nie było burzy magicznej; wiedziałbym, gdyby się rozpętała.

Jej serce waliło boleśnie. Jeśli to nie było naturalne wydarzenie…

– Atak? – zaczęła, ale znów potrząsnął głową.

Wyglądał na bardziej zaskoczonego niż przestraszonego.

– To nie był atak – rzekł z naciskiem. – W każdym razie nic, co uznałbym za atak. – Spojrzał ponad jej ramieniem, jakby szukał słów, aby opisać, co czuł. – To było bardziej jak… jakby nagle twoje wiadro zaczęło przeciekać. Magia po prostu wyciekła nagle. Nie wiem jak i dlaczego. Po prostu… po prostu odeszła.

Cała magia po prostu odeszła… Nagle zimna ręka paniki, z którą walczyła, złapała ją za kark i Klinga chwiejąc się, wstała! Jeśli magia koszyka wyciekła, co z całą resztą zaklęć?

– Co się stało? – zapytał, kiedy przedzierała się przez porozrzucane wyposażenie.

– Mam nadzieję, że nic! – odkrzyknęła ostro. Co jest w zasięgu ręki? Zapalniczka? Jest! Zapalniczki były przedmiotami, które czeladnicy wytwarzali tuzinami; łatwo było je zrobić, gdy już opanowało się zaklęcia tworzące. Ich wykonywanie wyrabiało zdolności magiczne, a ponadto przedmioty te były użyteczne i ponieważ wytrzymywały zazwyczaj sześć miesięcy, zawsze można było je sprzedać komuś z miasta. Wszyscy mogli ich używać; nie tylko mag potrafił uruchomić zapalniczkę: większość była już gotowa i wystarczało po prostu użyć wbudowanego spustu. Ich zapalniczka była nowa; Tad zrobił ją tuż przed odlotem.

Nie wyglądała imponująco; długi, metalowy cylinder z wystającym knotem. Trzeba było nacisnąć wygładzony kamyk, wprawiony w drugi koniec, aby knot się zapalił.

Mogłeś używać jej, trzymając w jednej dłoni, jeśli musiałeś, i oczywiście, Klinga musiała. Mając nadzieję, że przeczucie ją myliło, wyciągnęła powgniatany cylinderek ze sterty lin i garnków i nacisnęła kamień.

Nic się nie stało.

Spróbowała jeszcze raz i jeszcze, a potem zaniosła ją do Tada.

– Nie działa – rzekła ze ściśniętym gardłem. – Co się z nią stało?

Wyjął jej zapalniczkę z ręki i obejrzał, niemal zezując z wysiłku.

– Ma… magia zniknęła – rzekł z wahaniem. – To już nie zapalniczka, tylko metalowy cylinder z knotem w środku.

– Obawiałam się, że tak powiesz. – Ponuro zawróciła ku stosom ich rzeczy i przekopała je, poszukując czegoś magicznego. Każdy ruch budził ból w ramieniu, ale zmusiła się, aby go zignorować. Sposób, w jaki rozsypało się wyposażenie, pomógł jej; rzeczy leżące na dnie koszyka teraz były na wierzchu i mogła do nich dotrzeć.

Światło w lampie magicznej zgasło. Namiot – cóż, nie mogła go sama przetestować, nawet nie mogła go rozwinąć, ale płótno dziwnie łatwo poddawało się jej dłoniom, bez śladu napięcia, które kiedyś posiadało. Teleson…

Zaniosła go do Tada i położyła przed nim bez słowa. Nie było na co patrzeć, ale ten sprzęt nigdy nie wyglądał okazale; po prostu opaska na głowę ze zwykłego srebrzystego metalu z dwiema miedzianymi spiralami, które można było dopasować do skroni różnych mieszkańców Białego Gryfa. Używano go, aby magicznie wzmacniać zasięg tych, którzy byli obdarzeni nawet szczątkową magią umysłu. Wszystkie gryfy, kyree i hertasi posiadały takie zdolności, podobnie jak większość tervardi.

Tad powinien użyć go, w celu wezwania pomocy. Przeszedł ją dreszcz i powstrzymała nagłą chęć gadania bez sensu, płaczu, zwinięcia się w kłębek i poddania bez walki. Zdała sobie sprawę, że nieświadomie liczyła na teleson. Jeśli nie mogli wezwać pomocy…

Dotknął urządzenia jednym szponem i potrząsnął głową.

– Nawet nie muszę go nakładać – powiedział drżącym głosem. – Jest… pusty. Bezużyteczny. – Przebiegły między nimi nie wypowiedziane słowa, kiedy na nią patrzył. Mamy kłopoty.

– To nie wina koszyka – stwierdziła, siadając; jej głos również drżał. Jak to się mogło stać? Dlaczego teraz? Dlaczego nam? - Wszystko z zaklęciami nie działa. Lampy magiczne, zapalniczka, namiot, pewnie wodoodporne peleryny…

– I teleson. – Popatrzył na nią dużymi i przestraszonymi oczami, źrenice miał jak łebki od szpilek. – Nie możemy wezwać pomocy.

Jesteśmy tutaj zdani na siebie. Oboje jesteśmy ranni. Nikt w Białym Gryfie nie wie, gdzie jesteśmy; nawet nie będą wiedzieć, te zaginęliśmy, dopóki nie pokażemy się w umówionym miejscu, i nie spotkamy się z ludźmi, którzy teraz są na posterunku. A to się stanie dopiero za wiele dni.

– To długa droga na piechotę – wyjąkał. – Jeszcze dłuższa, skoro jesteśmy ranni.

A coś w pobliżu pochłania magię. Czy to zjawisko naturalne, czy stworzenie? Jeśli żywi się magią, czy będzie miało ochotę nas zjeść? Być może; mogło wypuścić się za Tadem. Gryfy były ze swej natury stworzeniami magicznymi.

Nie myśl o tym! Tyle razy Srebrzyści byli pouczani, aby w przypadku zagrożenia myśleli najpierw o problemach, które można rozwiązać od ręki, a nie beznadziejnie kręcili się w kółko, zajmując się zbyt wieloma rzeczami naraz. Zajmij się czymś, z czym sobie poradzisz. Rozwiąż najbardziej podstawowe problemy, a potem martw się resztą. Wstała niepewnie.

– Nadciąga burza. To nasz pierwszy problem. Musimy znaleźć schronienie, potem wodę, ciepło i broń. Lepiej ocalmy, co się da, zanim zacznie się deszcz i wszystko zniszczy.

Stanął na drżących nogach, przytakując.

– Racja. Namiot… nawet gdybyśmy mogli wyciąć odpowiednie maszty, nie wiem, czy moglibyśmy go porządnie rozbić, kiedy jesteśmy ranni. Nie sądzę, aby kosz zdał się na wiele jako schronienie…

– Sam nie, ale dwie burty i kawałek dna zostały nietknięte – zwróciła mu uwagę. – Możemy nad nimi rozpiąć płótno namiotowe, a reszty użyć na podpałkę. – Zagapiła się na kosz. Tad też.

– Wydaje mi się, że te dwa młode drzewka całkiem dobrze go podtrzymują. Ta burta, której nie ma, mogłaby być wyrwana z innej strony, ale chyba lepiej go tak zostawić, niż targać dookoła?

Przytaknęła.

– Zostawimy go, gdzie leży, wzmocnijmy tylko podpórki. Potem oczyścimy wrak i zaopatrzenie, utniemy połamane części i podtrzymamy, przywiązując te konary…

Pokazała zdrową dłonią. Tad się zgodził.

– Popatrz tu i tam – dodał, wskazując. – Jeśli zgromadzimy wystarczająco dużo rzeczy, będziemy chronieni z trzech stron, a nie tylko prowizorycznie osłaniani.

Zgodziła się; był to lepszy pomysł niż jej. Po chwili oboje pracowali najlepiej, jak potrafili, ona z jedną sprawną ręką, on ze skrzydłem w gipsie i obitą zadnią łapą, oboje strasznie posiniaczeni.

Tad wykonał większość pracy, naciągając płótno na pozostałe burty koszyka; mógł sięgnąć dalej niż ona. Klinga wykonała prowizoryczny maszt, używając tego, co znalazła, przeszukując zapasy, i przywiązała płótno tak mocno, jak tylko mogła to zrobić jedną ręką. Jedna rzecz wiązała się z dorastaniem w domu kestra'chern: znała więcej węzłów niż jej instruktor ze szkoły przeżycia.

Nie była pewna, jak czuł się Tad, ale ją z każdym ruchem okropnie bolało ramię. Nie ma wyboru, powtarzała sobie z każdym bolesnym wdechem. Odpoczniesz, kiedy zacznie padać; teraz pracuj.

Nie wiedziała, która jest godzina. Przed upadkiem nie odlecieli zbyt daleko i nie byli nieprzytomni zbyt długo, bo inaczej owady starałyby się dowiedzieć, czy już umarli. Padlinożercy w takich lasach nie czekali długo. Znaczyło to, że prawdopodobnie nadal był wczesny poranek. Jeśli deszcz, który zapowiadały te chmury, trochę się wstrzyma, nieunikniona burza dopadnie ich dopiero późnym popołudniem. Jeśli naszego szczęścia szlag nie trafił, rzecz jasna…

W końcu mieli swe schronienie: wiotkie płótno namiotu naciągnięte na pozostałości koszyka i trzy podtrzymujące je drzewka. Nie wiedziała jeszcze, co zrobić z kilkoma fruwającymi kawałkami płótna; być może wymyśli coś później, na razie zrobili wszystko, co w ich mocy.

Oboje zwrócili się ku porozrzucanym zapasom; odsunęli na bok to, co było zniszczone, to, co nawet połamane mogło się przydać i to, co było nietknięte. W końcu będą zmuszeni do wybrania rzeczy, jakie mogą ponieść w dwóch plecakach, ale pomyślą o tym później.

Była w stanie walczyć o to miejsce, tak jak Tad. Odchodzenie stąd nie miało sensu, dopóki nie upewnią się, że nikt ich nie szuka. Jeśli możesz, zawsze zostań przy wraku. To też doskonale pamiętała ze szkoły przetrwania. Ekipy poszukiwawcze zawsze szukają wraku i zawsze sprawdzają, czy cię przy nim nie ma.

Gdyby tutaj zostali, mieli już schronienie, które ulepszaliby z każdym dniem, i to, co zostało z wyposażenia. Nawet zniszczone rzeczy mogły być użyteczne, jeśli będą mieli czas, aby wymyślić dla nich zastosowanie. Jeśli zostaliby zmuszeni do odejścia, zostawiliby tu wiele użytecznego sprzętu.

Jeśli. Oto szkopuł. Nie mogła ani na chwilę zapomnieć, że coś tutaj wyssało ich magię bez żadnego ostrzeżenia. Jeśli wrak był dobrym celem dla ekipy poszukiwawczej, był też dobrym celem dla innych – włączając to, co strąciło ich z nieba. Załóżmy, że to wróg i załóżmy, że zaatakował. To był najmądrzejszy sposób rozumowania i zaczęła myśleć w tym duchu.

A poza tym nie wiadomo, co przemierzało te lasy. Fakt, że jeszcze nie wpadli na żadnego większego drapieżnika, nie znaczył, że takich tu nie ma. Im dłużej przebywali w jednym miejscu, tym łatwiej drapieżniki mogły ich zlokalizować.

– Dzięki bogom za Aubriego – usłyszała po prawej zduszone westchnienie i Tad podniósł się znad kupy czegoś, co wyglądało na śmieci. Trzymał w szponach niemagiczną zapalniczkę i Klinga zostawiła swój stosik, aby ją od niego wziąć. Mogła teraz rozpalić ogień, używając suchych, zaimpregnowanych kawałków kosza i zgromadzić wokół ogniska wilgotne, świeże drewno, aby wyschło.

Tad został przy swoim stosie; najwyraźniej znalazł pudełko z całym niemagicznym oporządzeniem, na którego zabranie nalegał Aubri. Obrzuciła spojrzeniem prowizoryczne schronienie. Najpierw myśl, planuj, potem działaj. Jeśli coś zniszczysz, nie ma w pobliżu nikogo, kto to naprawi. I nic, czym można naprawy dokonać.

Próbowała jakoś osłonić ogień przed deszczem bez wpuszczania dymu do szałasu. Nie chciała ryzykować zniszczenia prowizorycznego namiotu.

Jasne. Mamy klapę od namiotu. Przygnę te dwa drzewka i przywiążę je do koszyka, a potem rozwinę klapę i przywiąże ją… tam. Myślę, że zrobię to jedną ręką. A potem może zbudujemy ochronę przed wiatrem z długich gałęzi i dużych liści. Skoro miała już plan, nagięła jedną ręką drzewka, a potem przerzuciła płócienną płachtę nad ich łukiem w miejscu, gdzie chciała rozpalić ognisko. Ostrożnie przywiązała koniec płachty do złamanego drzewka, kilka razy zaciągając węzeł; jeśli nie będzie silnego wiatru, wytrzyma. Nie zabraknie im przynajmniej drewna, chociaż było bardzo świeże. Kiedy spadli, mieli ze sobą zapasy na dwa, trzy dni i zapasowe ubrania na podpałkę. Najpierw rozpal ognisko, potem pomyślimy o ochronie.

Odrzucała martwe liście, aż dokopała się do spłachetka ziemi, potem starannie ułożyła stosik z kawałków koszyka, połamanych pudeł i suchych liści, które znalazła. Do krzesiwa dołączona była sucha jak pieprz hubka, sprasowana z kawałkami papieru. Nie żałowała hubki, a resztę schowała do pudełka i zamknęła je. Krzesiwo było strasznie kłopotliwym przedmiotem dla jednorękiej kobiety. W końcu poradziła sobie, kucając i przytrzymując je stopą; kiedy iskra padła na hubkę, rozdmuchała ją w maleńki ogienek. Marszcząc czoło w skupieniu, pochyliła się nad swym dziełem i uważnie podsycała ogień, aż otrzymała duży płomień, a dym wylatywał z szałasu. Z wysiłku bolało ją całe ciało.

Wzdychając z bólu, wyprostowała się i spojrzała na Tada, aby zobaczyć, co znalazł. Najpierw rzucił jej się w oczy topór. Ach, jakże ucieszył ją ten widok! Był na tyle mały, że mogła używać go jedną ręką, ostry tak, że przecinał dosłownie wszystko. A teraz potrzebowali drewna na opał.

Wstała, krzywiąc się bólu, przywłaszczyła sobie narzędzie i zaczęła przekształcać szczątki wokół ich prowizorycznego obozowiska w coś nieco bardziej użytecznego.

Na jednej kupce zgromadziła gałęzie zbyt małe, aby użyć ich na podpałkę. Jeśli starczy im czasu przed deszczem albo nocą – zależy co przyjdzie najpierw – spróbuje zbudować z nich palisadę wokół obozowiska. Nie powstrzymałaby niczego, co naprawdę chciałoby się przez nią przedrzeć, ale zwierzęta zazwyczaj bały się nowości i mogły omijać ten dziwny płot na swej ścieżce.

A jeśli coś się zacznie przedzierać, narobi hałasu, który nas ostrzeże. O ile oczywiście nie przeskoczy przez płot. Kiedy Tadowi zachce się siusiu, nasika do garnka i rozlejemy jego mocz wokół; zapach wielkiego drapieżcy powinien odstraszyć gryzonie i inne denerwujące stworzenia. A poza tym mamy prześliczny dzień, proszę państwa.

Gałęzie z dużymi liśćmi traktowała inaczej, uważnie oddzielając je od włóknistych, jędrnych gałązek i odkładając na bok. Kiedy będzie miała ich wystarczająco dużo i znajdzie kilka prostych kijów, zacznie budować osłonę przed wiatrem.

Jej ciało zalewały fale bólu przy każdym uderzeniu topora, ale nie był on na tyle dotkliwy, aby ją powstrzymać teraz, kiedy już się rozpędziła. Jeśli się zatrzymam, nie będę mogła się ruszyć przez następne kilka godzin, więc lepiej zrobić wszystko, co mogę, póki się jeszcze ruszam.

Najwidoczniej Tad też doszedł do takiego wniosku; sortował zapasy z taką samą determinacją, jaką ona czuła. Znalazł dwie torby z jej rzeczami osobistymi i jedną swoją i zaniósł je do szałasu; obok nich leżało prymitywne wyposażenie Aubriego. Pomiędzy uderzeniami topora zauważyła, że znalazł świece i latarnię, ciasno zwinięty kocher, menażki, dwie łopaty i trzy skórzane bukłaki. Obok złożył dwa wielkie noże, którymi można było wyrąbać sobie drogę w dżungli, paczkę z moskitierą, żyłkę, haczyki i kompas. Dotarł do broni, którą oczywiście ze sobą zabrali i Klinga skrzywiła się na jej widok. Większość była bezużyteczna w tych warunkach. Jej ulubiony łuk się złamał; mniejszy pozostał nie tknięty, ale nie potrafiła go naciągnąć. Nie mogła też używać miecza, który Tad położył obok kołczanów z płótna nasączonego oliwą, pełnych strzał. Dorzucił swoje rękawice do walki – które mogły okazać się użyteczne, gdyby był w stanie chodzić.

A co zrobimy, jeśli stąd odejdziemy i coś nas po drodze zaatakuje? Poprosimy uprzejmie, aby poczekało, aż Tad się ubierze?

Ale w następnej chwili serce jej urosło, bo Tad znalazł procę! Położył ją przy rękawicach wraz z dwiema torbami ciężkich, ołowianych pocisków. Tego mogła używać i to z odpowiednim skutkiem, nawet jedną ręką!

Nabrała energii od machania toporem, a następne znalezisko ucieszyło ją jeszcze bardziej; był to krótki oszczep z poprzecznym ostrzem. Złamał się, ale to, co zostało, było wystarczająco krótkie, aby rzucać nim jedną ręką. Dzięki procy mogę nas wykarmić; nożem i oszczepem mogę walczyć. On ma dziób i szpony, które nie są tylko na pokaz. I ma magię.

Wszystkie gryfy posiadały choć odrobinę zdolności magicznych; Tad nie był specjalnie obdarzony w porównaniu z ojcem, ale mógł być użyteczny…

Zadrżała znowu, myśląc, co może przyciągnąć magia Tada i uznała, że narąbała dość drewna. Otoczyła ognisko świeżymi kłodami, ułożyła resztę z tyłu szałasu i zgarnęła na kupę resztki kosza, tnąc na kawałki wszystko, co znalazła w szałasie. Nie sądzę, żebym chciała, aby Tad używał magii, dopóki nie upewnimy się, że to, co wyssało nam magię z koszyka, nie będzie nas nachodzić.

Dołączyła do Tada, ze smutkiem odkładając na bok broń, która kiedyś była magiczna, a teraz do wyrzucenia. Niestety, była też zbyt dziwacznie uformowana, aby się nadawała do natychmiastowego użytku. Znaleźli dla niej tylko jedno zastosowanie: przytrzymywała płótno, które chroniło bardziej pożyteczne rzeczy, jak drewno, przed deszczem.

Znalazła na dnie śpiwory, zabrała je do szałasu i rozścieliła na podłodze, na materacu z liści i miękkich gałązek. Odbyła drugi spacer z resztą wyposażenia i broni, rzeczami, które mogły się teraz przydać. Resztę przykryła płótnem; może później wymyśli dla niej jakieś zastosowanie.

Większość ekwipunku została kompletnie zniszczona, podobnie jak prawie całe jedzenie. Racje żywnościowe, które przetrwały zderzenie, były, jak przewidziała, zwyczajowym pożywieniem najemników: suszone mięso i twarde suchary, suszone owoce i warzywa. Nie było tego wiele, ale suszone mięso nasyci Tada, a żywiąc się sucharami, można było przeżyć miesiąc czy dwa.

Tada nie będzie bawiło żywienie się sucharami, ale mogli je jeść, nie ryzykując zachorowania.

Zatrzymała się i uważniej przyjrzała rozgniecionemu jedzeniu. W tej chwili część nadawała się do spożycia, ale długo ten stan nie potrwa.

Odpuśćmy sobie dziś suchary i zjedzmy to, co się da. Zebrała wystarczającą ilość jedzenia na bardzo suty posiłek i ułożyła przy ogniu, a resztę mozolnie wyniosła do lasu i zostawiła z dala od obozowiska. Lepiej żeby lokalna fauna nie kojarzyła obozu i jedzenia. Następnym razem mogą zastawić sidła, aby wzbogacić sucharową dietę.

Czas na ścianę osłaniającą ogień przed wiatrem. Wbiła w ziemię końce czterech długich, giętkich gałęzi i przywiązała je do wszystkiego, czego mogła dosięgnąć przy klapie namiotu, używając zębów i jednej zdrowej ręki. Potem przymocowała liście do kolejnej długiej gałęzi, nakładając je na siebie jak dachówki. Później przywiązała tę gałąź na dole, kilka palców od ziemi, znów posługując się zębami. Nawlekła liście na kolejną gałąź i przymocowała ją tak, aby zachodziła na poprzednią. Nie zajęło jej to wiele czasu i gdy skończyła, pomyślała, że efekt jej pracy wytrzyma dość długo, podobnie jak szałas, jeśli nie zerwą się gwałtowne wiatry, o co było raczej trudno pomiędzy drzewami.

Kiedy odsunęła się, by podziwiać swe dzieło, Tad już wbijał w ziemię patyki, aby zbudować ogrodzenie, o którym mówiła. Przyłączyła się do niego w chwili, gdy w oddali zabrzmiał groźnie grom. Zerknęła szybko przez ramię i stwierdziła, że wszystko, co było warte ocalenia, zostało gdzieś schowane, a ogień ciągle płonął. Mam nadzieję, że przetrwa. Miejmy nadzieję, że tym razem szczęście nam dopisze. Pomogła Tadowi stawiającemu płot. Ich nowy dom za bardzo domu nie przypominał, ale lepszy taki niż żądny. Pracowali szybko; ziemia była tu tak miękka, że wbijanie w nią cienkich patyków nie wymagało prawie żadnego wysiłku.

Grom rozległ się tuż nad nimi; spojrzała w górę i w tej samej chwili pierwsza kropla wpadła jej do prawego oka.

Jedno uderzenie serca później, gdy wczołgiwali się do szałasu, niebo się rozwarło. Skulili się pod płótnem; było im ciasno, ale nie ciaśniej niż wtedy, gdy namiot był ciągle namiotem.

Z nieba spadła prawdziwa ulewa. Klinga cieszyła się, że wszystko, co znalazła, umieściła bezpiecznie pod płótnem; widywała wodospady toczące znacznie mniejsze ilości wody! Deszcz padał prosto w dół, nie wiały żadne wiatry; jednak wysoko, wśród koron drzew, musiał szaleć huragan; pnie najbliższych drzew kołysały się lekko, gdy na nie patrzyła. Drzewa działały jak bufor między nimi i tym, co przynosił wiatr.

Błyskawice ani na chwilę nie przestawały rozjaśniać nieba i od czasu do czasu widziała w ich świetle ciężkie krople jakby zawieszone w powietrzu.

Deszcz obluzował połamane gałęzie, które z nimi nie spadły; jedna czy dwie uderzyły w szałas i Klinga cieszyła się, że ma nad głową płótno i koszyk. Sam namiot zostałby rozdarty albo przewróciłby się.

Zastanawiała się, czy powinna później usunąć spadłe gałęzie. Jeśli niczego nie zniszczyły, zostawię je. Jeśli będziemy zwierzętom przypominać kupę gałęzi, może dadzą nam spokój. Nie, o czym ja myślę? Zwierzaki z tego lasu na pewno wiedzą, co się dzieje na ich terytorium. Chyba zaczynam bredzić.

Tad patrzył wielkimi oczami na deszcz, strosząc pióra w ochronie przed wilgotnym chłodem. Zastanawiała się, o czym myślał. Za każdym razem, gdy niebo przecinała wyjątkowo jasna błyskawica, jego oczy połyskiwały zielono.

Ramię zaczęło jej dokuczać w tym samym momencie, kiedy zaczęła się burza. Działanie środków, które wzięła, musiało osłabnąć. Jeśli ją bolało, Tada na pewno też i nie widziała powodu, dla którego mieliby znosić ten ból, skoro nie musieli. Apteczka zawierała wystarczająco dużo środków przeciwbólowych na dwa tygodnie dla dwojga ludzi – później albo zostaną odnalezieni, albo wpadną w takie tarapaty, że nie będą się przejmować drobnym bólem. Sięgnęła po apteczkę, wyłowiła z niej dwie fiolki środków przeciwbólowych i podała mu. Wziął, przekłuł pieczęć i wypił zawartość, zanim Klinga zdążyła zabrać się za otwieranie swojej fiolki. Odebrał jej naczyńko i przekłuł woskowe zabezpieczenie; wzięła ją z wdzięcznością i połknęła lekarstwo.

– Będziemy czuwać? – zapytał. – Powinniśmy. Sądzę, że naprawdę powinniśmy starać się nie zasnąć, jeśli bierzemy środki przeciwbólowe. Nie podoba mi się sam pomysł leżenia tu bezradnie. Inaczej było, gdy mogliśmy rzucić zaklęcia strzegące, ale teraz…

Przez chwilę zastanawiała się nad pytaniem. Pewnie powinniśmy, nawet jeśli nie moglibyśmy przeciwstawić się prawdziwemu wrogowi. Ale jeśli nawiedzać nas będą tylko padlinożercy i dzikie bestie, ten, kto obejmie wartę, powinien je odpędzić, zanim narobią kłopotów.

– Zgadzam się. Jeśli możesz teraz zasnąć, nie krępuj się – powiedziała w końcu. – Ja nie potrafię, nawet z tym naparem czarownicy w żołądku. Jeśli wyśpisz się do czasu, kiedy ja będę padać na nos, przejmiesz czuwanie.

Przytaknął i przykrył się śpiworem, żeby się rozgrzać.

– Kiedy się obudzisz, przygotuję coś do jedzenia – obiecała. – Myślę, że będzie padać do późnej nocy; obudzę cię, kiedy oczy zaczną mi się kleić. – Nie wiedziała, jak to zrobił, ale chwilę po jej ostatnich słowach już spał. Musi być wyczerpany - stwierdziła. Tak bardzo się starał wyhamować nasz upadek; pewnie strasznie dużo go to kosztowało. Powinnam się dziwić, że nie zemdlał, kiedy nastawiałam mu skrzydło.

Powinna czuć znacznie więcej; trudno było powstrzymywać cokolwiek, nawet strach, bardzo długo. To szok, może to i lepiej. Tak długo, jak wszystko planuję i się koncentruję, mogę działać.

Może później będzie w stanie czuć i reagować; teraz była bardzo wdzięczna za to niezwykłe odrętwienie.

Ponieważ zapasy, które ocaliła, i tak się wymieszały, użyła wszystkiego, co jej wpadło w rękę, aby zrobić wielki naleśnik z zapieczonymi w środku warzywami, mięsem i przyprawami. Upiekła tyle naleśników, ile mogła; zjadła jeden, a resztę zostawiła dla Tada. Potem po prostu gapiła się na deszcz. Robiło się coraz ciemniej, ale nie musiało to oznaczać nadejścia nocy: może chmury gęstniały. Zapadła w tępy letarg, a szum deszczu wprawił ją w stan czujnego zmęczenia.

Nic nie wskazywało na to, aby deszcz miał się skończyć. Z opóźnieniem zorientowała się, że był wspaniałym źródłem świeżej wody i znów zaczęła przekopywać zapasy. Znalezione pojemniki wystawiała przed szałas, pod spływające z nieba strumienie. Chwilę później napełniła wszystkie menażki i manierki, znów wystawiła naczynia na zewnątrz i umyła garnki, których używała do przygotowania naleśników.

Mogę się umyć! Ta myśl ją nieco ożywiła; czuła się spocona, brudna i sam pomysł umycia się wlał w nią życie. Postawiła garnek z wodą na ogniu, aby ją ogrzać; jeśli nie musiała, nie miała najmniejszego zamiaru myć się w zimnej wodzie! Mogli nie mieć magii, ale posiadali inne środki.

A poza tym w apteczce znajdowało się lekarstwo na stłuczenia, do którego ciepła woda była niezbędna. Kiedy skończy się myć, będzie mogła zaopatrzyć mniejsze obrażenia. Podejrzewała, że poważnie dokuczyłyby jej przed zaśnięciem.

Biedny Tad; nie sądzę, aby maść podziałała na jego rany; nie ma ani kawałka nagiej skóry. Moczenie jego piór nie ma sensu; tylko zziębnie i poczuje się gorzej.

Deszcz nadal walił w płótno; tylko jego dźwięk docierał do jej uszu. Siedziała z kolanami podciągniętymi pod brodę, podtrzymując je zdrową ręką, patrząc na srebrną wodę lejącą się z nieba, wprawiona niemal w trans przez monotonny, głuchy hałas. Tylko pioruny i grzmoty powstrzymywały ją przed zaśnięciem. Podskakiwała z bijącym sercem, przestraszona, w pełni rozbudzona.

Kiedy woda się zagrzała, niezgrabnie zdjęła tunikę, znalazła kawałek podartej tkaniny i umyła się, czując głęboką wdzięczność, mimo że nie było mydła. Jak dobrze jej było, kiedy przykładała tak zwykłą rzecz, jak ciepłą myjkę, na siniaki! Jak dobrze być czystą! Miała rację: była brudna.

Jakże bym chciała mieć tu jedno z gorących źródeł, żeby się wymoczyć… Skoro już o tym myślę, to dlaczego nie życzę sobie ratunku, miękkiego łóżka w jaskini i tyle leków przeciwbólowych, aby spać, dopóki mi się ramię nie zagoi? Takie myśli przyprawiłyby ją o depresję albo oszalałaby ze zmartwienia; musiała skoncentrować się na teraźniejszości i postarać się jak najlepiej wykorzystać to, co miała.

Zwykła kąpiel sprawiła, że poczuła się znacznie lepiej; czas się odziać w coś równie czystego. Powietrze ochłodziło się znacznie, odkąd spadł deszcz; robiło się zimno, nie tylko wilgotno. Wyciągnęła tunikę z długimi rękawami i uświadomiła sobie, naciągając ją na grzbiet, że niemożliwe będzie włożenie jej na złamane ramię bez podarcia materiału.

A kto miał ją tu oglądać? Nikt.

Rozcięła przód tuniki nożem; zawsze mogła się ścisnąć paskiem. Zanim włożyła ubranie, owinęła się kocem i ruszyła do apteczki. Najpierw powinna opatrzyć rany, a potem się ubierać.

Znalazła potrzebne zioła i wrzuciła je do garnka z ciepłą wodą, aby zmiękły. Deszcz nieco osłabł, a na dworze robiło się coraz ciemniej. To nie chmury gęstniały; słońce musiało już dawno zajść.

Sięgnęła po skrócony oszczep i wybrała noże, którymi mogła rzucać, potem zastanowiła się nad następnym ruchem.

Podsycić ogień, aby przestraszyć nocnych gości, czy stłumić go, aby nie rozbudzać niepotrzebnego zainteresowania?

Po dłuższym namyśle zdecydowała się na pierwszą opcję. Większość zwierząt bała się ognia; gdyby poczuły dym, nie zbliżyłyby się tutaj. Musiała użyć świeżego drewna, ale na szczęście dym wylatywał z szałasu. Większe ognisko miło ogrzewało ich schronienie; Tad obok niej zamruczał sennie i spał dalej.

Kiedy napar przybrał brunatny kolor, zdjęła koc; namoczyła bandaże, aż opróżniła garnek i owinęła się nimi tam, gdzie była najbardziej pokaleczona, potem przykryła kocem i czekała, aż wyschną.

Ciepło było wspaniałe, a lekarstwo rzeczywiście łagodziło tępy, przeszywający ból najgorszych siniaków. Zapach mikstury, gorzki i ostry, podszedł jej do nosa.

Dobrze. Przynajmniej nie pachnę jak jedzenie. Nie chciałabym zjeść niczego, co śmierdziałoby tak jak ja. Nawet pluskwy mnie zostawią w spokoju. Może.

Chwile później bandaże były na tyle suche, by je zdjąć; wciągnęła jedną ręką spodnie, narzuciła tunikę na zdrowe ramię i spięła. Na szczęście pasek miał haczyk zamiast sprzączki; miała nadzieję, że poły tuniki zostaną na swoim miejscu.

Deszcz przestał padać; ze wszystkich stron odezwały się owady. Kiedy zapadła ciemność, dziwne zawodzenie i niezwykłe, nieziemskie krzyki dołączyły do metalicznego brzęku. Ptak, ssak, gad? Nie miała zielonego pojęcia. Większość wrzasków dobiegała z góry i mogła pochodzić z różnych gardeł.

Na zewnątrz było bardzo mokro, zimno i ciemno. Jedynymi punktami światła była daleka zielonkawa poświata (pewnie z próchniejącego pnia) i robaczki świętojańskie. Ani księżyca, ani gwiazd; nie mogła ich teraz dojrzeć. Może chmury nadal były zbyt grube; może pokrywa liści zbyt gęsta.

Ale przynajmniej mieli ogień; pozostałości koszyka paliły się doskonale, a świeże drewno lepiej, niż się spodziewała.

Prawdopodobnie najbardziej frustrującą rzeczą w całej tej sytuacji było to, że ani ona, ani Tad nie popełnili żadnego błędu. Nie popisywali się ani nie byli lekkomyślni. Nawet tak doświadczeni wojownicy jak Aubri i Judeth nie byliby przygotowani na taką sytuację i prawdopodobnie znaleźliby się w identycznym położeniu.

To nie była ich wina.

Niestety, to nie zmieniało sytuacji, a gdyby zginęli, wina czy jej brak nie miałby żadnego znaczenia.


Kiedy Klinga unieruchomiła Tadowi skrzydło, nie bolało tak bardzo, jak się spodziewał. To mógł być szok, ale raczej nie był; złamanie było proste i przy odrobinie szczęścia już zaczęło się zrastać. Gryfie kości szybko się zrastały, z uzdrowicielem czy bez.

Prawdopodobnie nie bolało tak bardzo jak obojczyk jego partnerki; on nie ruszał skrzydłem, kiedy coś robił, ale jeśli ona musiała pracować, za każdym razem urażała ramię.

Szkoda, że teleson nie działa. Szkoda, że nie mogę go naprawić! Mógł naprawić zapalniczkę i lampę magiczną, i zajmie się tym, gdy się wyśpi, ale teleson leżał poza jego możliwościami, podobnie namiot i kocher. Gdyby mieli teleson, pomoc dotarłaby na miejsce za dwa, góra trzy dni. Teraz dwa albo trzy dni potrwa, zanim ktokolwiek się domyśli, że wpadli w tarapaty.

Zgodził się na drugą wartę, bo wiedział, że Klinga musiała być bardzo zmęczona, zanim zasnęła – ale gdy już zaśnie, zaczną działać środki uspokajające. Trudno będzie ją obudzić, dopóki sama nie zdecyduje się otworzyć oczu.

Z jego strony, choć lekarstwo pomogło, Keeth nauczył go bardzo dużo o samokontroli; Tad potrafił zapaść w trans bardzo szybko, a poza tym poznał kilka technik relaksacyjnych i redukujących ból.

Całe szczęście, że mój brat jest trondi'irn.

Położył się wygodnie, a gdy Klinga okryła go kocem, aby nie zmarzł, zasnął bardzo szybko.

Dziwne obrazy, zbyt ulotne, aby nazwać je snami, wędrowały przed jego oczami. Wizja jego samego, chodzącego po targu w Khimbacie, ale jako dorosły, a nie dziecko człapiące za niańką Haighlei, Makke; chwile lotu nad ziemią tak wysoko, że nawet jego bystrym oczom ludzie w dole jawili się jako kropeczki. Inne wizje były mniej rzeczywiste. W pewnej chwili wydało mu się, że drzewa z nim rozmawiały, ale nie znał ich języka, a one rozgniewały się na niego, bo nie rozumiał, co chciały mu powiedzieć.

Te wizje nie zakłóciły jego spoczynku; przytomniał na tyle, aby odpędzić nieprzyjemne sny, nie budząc się, a potem znów zapadał w ciemność.

Był na skraju przebudzenia, na wpół śniąc, że powinien się obudzić, ale niezdolny do zgromadzenia energii, kiedy Klinga potrząsnęła nim lekko, natychmiast budząc go z drzemki.

Zamrugał; jej twarz była przedziwną maską purpurowych siniaków i tańczącego złotego ognia. Gdyby była bardziej symetryczna i nie tak obolała, uznałby ją za atrakcyjną. Wyczuł gorzkie zioła w powietrzu, gdy ziewnęła, i odgadł, że obandażowała się, używając ludzkich lekarstw.

– Wzięłam lekarstwo na sen i nie mogę już czuwać – przyznała, ziewając ponownie. – Nie widziałam ani nie słyszałam niczego realnego, chociaż moja wyobraźnia pracowała na pełnych obrotach.

– Dobrze, kładź się spać – rzekł schrypniętym głosem i zamrugał, oczyszczając oczy. – Będę czuwał do świtu.

Ułożyła się między ścianą namiotu a nim, przytulając do jego boku. Pozwolił jej skulić się tak, aby skorzystała z jego ciepła; potrzebowała tego. I pewnie tak samo potrzebuje pocieszenia - pomyślał, gdy układała się tak, aby nie urazić złamanego obojczyka. To nie było łatwe, siedzieć tu, patrzeć w ciemność i zastanawiać się, co tam jest, kiedy twój partner zmienił się w chrapiącą kłodę.

Oczywiście gdyby zaczęły się kłopoty, przestałby być chrapiącą kłodą, ale nikłe to pocieszenie, gdy nastawiasz uszu, zastanawiając się, czy to nocny ptak, owad czy ludożerca właśnie się odezwał.

Gryfy nie widziały dobrze w ciemności, ale i Skan, i jego synowie byli wyjątkami od tej reguły. Nie można ich było porównać do sów, ale nie byli też ślepi, a na pewno nocą widzieli lepiej niż ludzie. Pozwolił oczom przywyknąć do ciemności i zapamiętywał cienie, aby wiedzieć, gdzie co stało. Kształty, których nie rozpoznał, łączył w pamięci z wyglądem obozowiska w świetle dziennym; to coś, przypominającego przykucniętego niedźwiedzia, naprawdę było kłodą porośniętą niejadalnymi grzybami. A krzak, który zdawał się mieć ciemniejszy środek, rzeczywiście go miał; wyrósł wokół pozostałości po pieńku, który mógł udawać kolejne czające się zwierzę. Fosforyzujący kształt w oddali należał do próchniejącego drzewa, na którym rosła świecąca pleśń – i wcale się nie poruszał, tylko to gałki oczne Tada drżały z wysiłku. Rzeczy, które mogły być oczami odbijającymi ogień, wcale nimi nie były; kiedy przypatrywał się, widział, że poruszają się niezależnie od siebie; uznał je należące do świetlików, prawdopodobnie latających w parach podczas randki. Lekki i cichy kształt poruszający się między gałęziami nad jego głową był sową; ten przelatujący z lekkim trzepotem skrzydeł tuż za kręgiem światła należał do nietoperza.

Kiedy już zidentyfikował kształty w zasięgu wzroku, zaczął rejestrować dźwięki. Oczywistym było, że owady brzęczały i bzyczały; rechot pochodził z gardeł żab. Niektóre odgłosy przypominały te z Białego Gryfa; nie wszystkie zwierzęta tutaj były dla niego nowe. Sporadyczny, zaspany świergot czy gwizd z góry oznaczał, że coś zakłóciło spoczynek ptaka – nic, czym należałoby się martwić, ptaki ciągle na siebie wpadały w czasie snu.

Oprócz tego słyszał wycia, ryki i szczeknięcia. Zapamiętywał je wszystkie, śledząc, skąd dochodziły i w jakich okolicznościach. Większość z nich dobiegała spomiędzy koron drzew; znaczyło to, że źródło tych dźwięków (o ile nie było zupełnie szalone) nie zamierzało zajmować się dwójką w dole. Zwierzaki żyjące wśród gałęzi były raczej łupem, nie drapieżnikami; życie na wierzchołkach drzew nie należało do najłatwiejszych, a podstawowy problem stanowiło zdobycie wody. Cokolwiek tam żyło, miało powód, aby nie mieszkać na ziemi. Stworzenia te najprawdopodobniej nie były specjalnie duże, nie większe od Klingi, ale wrzeszczały niesamowicie głośno, gdyż trudno było wśród liści dojrzeć stado czy samicę. A gdy coś cię złapało i wrzasnąłeś tak głośno, jak tylko mogłeś, zawsze istniała szansa, że napastnik wystraszy się i puści.

Drapieżcami w koronach drzew były albo węże, albo stworzenia ze skrzydłami; czworonogi polowały na ziemi. I choć całkiem możliwe było, że wśród konarów czaił się wąż, który mógłby pożreć Klingę albo Tada, nie byłby w stanie połknąć obojga za jednym zamachem i nie należał do szybkich – chyba że atakował. Zostawały uzbrojone drapieżniki, ale Tad był pewien, że nawet na ziemi stawiłby czoło wszystkiemu, co lata.

Jedynym ich zmartwieniem był nocleg tutaj, a dźwięki w górze mógł zignorować, chyba że nagle zmienią się w ostrzegawcze lub alarmowe nawoływania.

Według ludzkich standardów jego wzrok był niezwykle ostry, a najlepiej sprawdzał się przy dostrzeganiu niewielkich ruchów. Kiedy więc zidentyfikował wszystko, co leżało w pobliżu szałasu, nie siedział i nie gapił się w ciemność jak Klinga. Mógł się odprężyć i obserwować tylko to, co zmieniało pozycję. Nieważne, jak dobrze drapieżnik się skradał, prędzej czy później musiał przejść przez miejsce, gdzie Tad dostrzeże ruch wśród cieni, nieważne, za dnia czy w nocy.

Jego słuch był równie dobry i teraz, gdy poznał normalne odgłosy, mógł nasłuchiwać wśród nich chrząkania, warczenia, syczenia – czy szelestu liści – albo trzasku gałązki pod stopą.

Był też inny powód, dla którego chciał objąć drugą wachtę. Szczerze mówiąc, był do niej gotowy znacznie lepiej od Klingi.

Jeśli cokolwiek zaszłoby ich od tyłu, nie zobaczyłby tego ani nie usłyszał. Ale przedarcie się przez płótno i kosz nie poszłoby mu szybko i mieliby czas na przygotowanie obrony.

Albo się łudzę.

Wpatrywał się w ciemność, śledząc mrugające światełka robaczków świętojańskich i w końcu przyznał przed sobą, że czuje się raczej bezradny.

Oboje jesteśmy połamani i obolali, nie możemy użyć większości broni, która nam została, nie jesteśmy całkiem pewni, gdzie się znajdujemy, a na pewno zbyt daleko od domu, by zawrócić, taka jest prawda. Wcale mi się to nie podoba.

Musieli mieć nadzieję, że za jakieś trzy dni, gdy nie stawią się na umówione spotkanie, zostaną uznani za zaginionych, a Biały Gryf wyśle ekipę poszukiwawczą. Musieli mieć nadzieję,że przeżyją wystarczająco długo, aby ich odnaleziono!

Przestań się nad sobą użalać i jedz! - upomniał się. Przez jakiś czas nie będzie szans na lepszy posiłek, a głodzenie się na pewno ci nie pomoże. Cokolwiek upichciła Klinga, nie wytrzyma do świtu.

Powoli, aby przeciągnąć posiłek, zjadł mięsno-warzywne naleśniki, które zostawiła mu Klinga. Nie były złe, biorąc pod uwagę, jak ohydne mogłyby być. Klinga nigdy nie była specjalnie uzdolnioną kucharką, a ta potrawa należała do jej najlepszych osiągnięć. Będą pewnie żartowali na temat gotowania wyszukanych potraw w samym środku katastrofy, gdy już wyjdą z tego bez szwanku. Oczywiście, słuchając opowieści ojca, można pomyśleć, że był tak pełen werwy, że mordował dwieście makaarów, uwodził dowódcę skrzydła, kochał się z nią, walczył z kolejną setką makaarów, a potem robił sobie przerwę na herbatę podaną w srebrnej filiżance.

Klinga położyła swe dziwaczne placki wystarczająco blisko ognia, aby zachowały ciepło, ale się nie przypaliły ani nie wyschły. Powinny nasycić go na jakiś czas; dobrze, bo przez parę następnych dni nie zamierzał wiele polować. A nawet gdy zacznie, by złapać zwierzę odpowiednich rozmiarów, będzie musiał zaskoczyć je na ziemi.

Przechwałki ojca o przekradaniu się nie zauważonym przez, linie wroga mogą być prawdziwe, ale jeleń ma węch i słuch lepszy od ludzi. Jeśli uda mi się złapać coś większego od wiewiórki, uznam się za szczęśliwca.

Miał dość, zanim skończył naleśniki, więc zawinął ostatnie cztery w liść i przykrył warstwą gorącego popiołu, zakopując przy ognisku. Zostawi je na śniadanie; powinny wytrzymać do rana. Oparł podbródek na szponach i podjął przerwany wątek.

Problem polega na tym, że nie mam zielonego pojęcia, co strąciło nas z nieba.

Oczywiście, istniało kilka możliwości. Mogło to być zjawisko całkowicie naturalne, a jeśli nie naturalne, to po prostu anormalna i przypadkowa pozostałość burz magicznych.

Słabość tej teorii polega na tym, że nasi i Haighlei podróżowali tędy już wcześniej. To wyklucza zjawisko stałe lub związane z ziemią. Gdyby to było coś naturalnego lub przypadkowego, musiało jednocześnie być stałe, więc dlaczego nikt go wcześniej nie odkrył? Szczególnie Haighlei, podejrzliwi w stosunku do wszystkiego, co magiczne i nie kontrolowane przez ich magów-kapłanów, poszukiwali już takiej “dzikiej” magii, przeczesując dalekie, rozległe tereny. To oni założyli posterunek; przemieszczali się tędy, choć pewnie niezupełnie taką samą drogą. Powinni odnaleźć coś tak potężnego.

Na pewno zboczyliśmy trochę z głównej drogi. Nie zwracałem szczególnej uwagi na drogowskazy na ziemi, tylko na niebo i pogodę. Sądzę, że nawet trochę kluczyłem, aby uniknąć najgorszej burzy.

Ale jednak niebezpieczne miejsce, nawet na nie uczęszczanej drodze, powinno rzucić się w oczy doświadczonemu magowi, który go szukał. Powinno wręcz krzyczeć do magów sprawdzających anomalie.

Ja się nie rozglądałem; ja muszę myśleć o używaniu wzroku magicznego, żeby dojrzeć takie rzeczy. Nie jestem Śnieżną Gwiazdą, który musi ciągle pamiętać o tym, aby go nie używać!

Kolejną możliwością było, iż to coś nowego albo mu nie znanego. Niechętnie zwrócił myśli ku pomysłowi, że coś ich strąciło celowo, atakując lub broniąc się.

Ale jeśli to była samoobrona, jak mogli nas dostrzec z ziemi? Atak nie nadszedł z powietrza; jedynymi latającymi przedmiotami byli oni i ptaki. Nie zaatakowano z koron drzew, bo dostrzegłby kogoś bezpośrednio pod sobą. Atak musiał nadejść z ziemi, spomiędzy konarów, ale jak dostrzeżono koszyk, Klingę i Tada?

Nadal nie zostali zaatakowani przez to, co ich strąciło; to mogło oznaczać samoobronę, może nawet odruchową, odpowiedź na możliwe zagrożenie.

Ale to stało się tak szybko! Jeśli nie mieli zaklęcia obliczonego na wywołanie takiego właśnie efektu, nie wiem, jak “oni” mogli tego dokonać, zanim nie wylecieliśmy z ich zasięgu!

Ten argument przemawiał za atakiem; mówił o napastnikach, którzy namierzyli ich, zanim wylądowali zeszłej nocy i poczekali, aż się wzbiją, zanim rzucili zaklęcie, które spowodowało upadek.

Dlaczego więc nie przy szli zobaczyć, czy nas zabili? Czy mogli być tak pewni siebie? Czy po prostu ich to nie obchodziło?

Czy też byli lepsi w grze w chowanego niż on w szukaniu?

Czy mogą tu być teraz?

Oczywiście, było możliwe, że zaatakowano ich z pewnej odległości i nie dotarli do miejsca katastrofy, zanim Klinga i on oprzytomnieli i przygotowali się do obrony. Sposób, w jaki ich zaatakowano, sugerował, że przeciwnik jest tchórzliwy, taki, który zanim uderzy, czeka, aż łup stanie się bezradny lub bezbronny.

O ile, oczywiście, nie należy do tych, co się nie spieszą, co poznają każdą piędź ziemi między nimi a nami, zanim zaatakują.

Westchnął cicho. Miał tylko jeden problem: to były jedynie przypuszczenia. A dociekania nie dawały mu mocnych argumentów za czy przeciw. Nie znał żadnych faktów poza najprostszymi: że padli ofiarą czegoś, co zniszczyło ich zaklęcia i strąciło, bezradnie wirujących, z nieba.

Tak więc przez resztę nocy nadal śledził las i nadstawiał uszu, podskakując za każdym razem, gdy coś usłyszał, i przeklinając nieustanny ból głowy.


Świt nadchodził powoli, stopniowo rozjaśniając ciemność pod drzewami. Tad wiedział, że jego partnerka się obudzi, gdy przyspieszył się jej oddech i tętno – i jedno, i drugie słyszał z łatwością. Klinga u jego boku ziewnęła, zadrżała, zaczęła się przeciągać, i zaklęła pod nosem, kiedy ruch wywołał ból.

Tad zaczepił szpon o rączkę apteczki i przyciągnął ją do Klingi, aby mogła w niej pogrzebać, nie ruszając się zbytnio. Usłyszała to, wsunęła dłoń do apteczki i wydobyła jedną z fiolek; bez słowa przebił woskową pieczęć szponem i Klinga wypiła zawartość.

Leżała cicho kilka chwil, zanim środki znieczulające zaczęły działać.

– Wnioskuję, że nic się nie zdarzyło w nocy? – zapytała.

– Nic wartego wzmianki, oprócz tego, że wydaje mi się, że ktoś dobierał się do resztek jedzenia. – Nie słyszał nic specjalnego prócz pomruków i odgłosu uderzenia, jakby jeden padlinożerca odganiał drugiego. – Powinniśmy przemyśleć zastawienie sideł, szczególnie pętli, do których nie będzie się można dostać z ziemi. Odkrycie, że coś złapaliśmy, ale padlinożerca nas ubiegł, byłoby niezwykle frustrujące.

Powoli usiadła, przecierając oczy jedną dłonią.

– Powinnam była o tym pomyśleć wczoraj – rzekła żałośnie.

– Nic by nam wczoraj nie dały – odparł. – Padało jeszcze długo po zmroku. Prawdopodobnie szlag by trafił linki albo kołki wyskoczyłyby z błota. Jeśli dziś nie będzie tak lało, zastawimy sidła po popołudniowych deszczach.

Znów ziewnęła, a potem skrzywiła się i lekko pomasowała posiniaczoną szczękę.

– Dobry pomysł – zgodziła się. – Sidła są wydajniejszą metodą zdobycia pożywienia od polowania. Zastawimy je tam, gdzie wyrzuciłam resztki jedzenia. Nawet jeśli nic nie zostało, zwierzęta mogą tam wrócić, mając nadzieję, że znów się pojawi. O bogowie, jestem cała sztywna i obolała!

– Dobrze wiem, jak się czujesz. Zostawiłem nam trochę jedzenia na śniadanie. – Odgarnął popiół i ukazały się naleśniki, nieco twardsze niż wczoraj i brudniejsze, ale nadal jadalne. Szkoda, że nie mam maści na siniaki, która podziałałaby na mnie tak, jak to jej mazidło.

– Naprawdę! – Poweselała i podrapała się po karku. – Od razu świat lepiej wygląda! A moja maść na siniaki posiada też dodatkową zdolność odganiania robaków, bo nic mnie nie pogryzło. Chcesz dodatkową porcję środków znieczulających?

Potrząsnął głową.

– Wziąłem je, gdy tylko się rozwidniło wystarczająco, abym widział, którą fiolkę wybieram. – Podał jej naleśnik i zjadł pozostałe trzy szybko i co do okruszyny. Jeden placek był na tyle duży,że się najadła, choć zauważył, iż pochłonęła wszystko i oblizała palce do czysta. Dzięki temu, że napełniła wszystkie pojemniki, jakie mieli, mógł się napić z rondla bez jej pomocy.

Poczekał, aż zjadła, umyła twarz i ręce i ożywiła się.

– Co teraz zrobimy? – zapytał, gdy wycierała twarz w szczątki wczorajszej tuniki. Zakarbował sobie w pamięci, aby wystawić te szmatę na zewnątrz, gdy zacznie padać, by się nieco wyprała.

Usiadła na piętach, sycząc, gdy poruszyła ramieniem.

– Teraz przedyskutujemy możliwości – odparła wolno. – Co zrobimy i dokąd pójdziemy.

Przeciągnął się, uważając na obandażowane skrzydło, i usiadł.

– Możliwości – powtórzył. – Oboje wiemy, że najlepszą rzeczą, jaką możemy zrobić, jest pozostanie tutaj. Racja?

– I zbudowanie stosu. – Wyjrzała przez płótno na drzewa i maleńkie skrawki nieba, mrugające przez zieleń jak maleńkie białe oczy. – Bardzo dymiącego stosu. Potrzebujemy dużo dymu, aby przebił się przez te liście.

– Dwa albo trzy dni potrwa, zanim się dowiedzą, że zniknęliśmy – powiedział głośno, aby się upewnić, że dobrze kojarzy. – Mamy schronienie, możemy je ulepszyć i umocnić, używając drewna i liści. Widziałem, jak zbudowałaś ochronę przed wiatrem i na pewno moglibyśmy dodać podobną ścianę nad płótnem. Jeśli popatrzysz na spadłe liście, zobaczysz, że te, których użyłaś, kiedy wyschną, przypominają cienką skórę; wytrzymają jako szałas.

Przytaknęła, ale wykrzywiła się.

– Jedną ręką nie będzie łatwo – ostrzegła. – A nadal jestem jedyną osobą w tym zespole, która dobrze zna się na węzłach. Możesz wygryzać dziury, przez które przeciągnę sznurek, ale to nadal będzie bardzo mozolne.

– Więc nie będziemy się spieszyć. Mogę coś robić, muszę tylko być ostrożny. – Urwał na moment. – Zostaliśmy ranni, ale nadal jestem dorosłym gryfem, a niewiele stworzeń odważy się rzucić na kogoś mojej wielkości, rannego czy nie.

– Przez te dwa czy trzy dni to, co nas strąciło, może nas odnaleźć, obserwować i powziąć własne plany – sprzeciwiła się, równie łatwo stając po drugiej stronie, jak on, gdy zaproponowała swój plan. – Musimy założyć, że zostaliśmy zaatakowani i obmyślić plan obrony. To miejsce nie nadaje się do tego.

Przytaknął; to było oczywiste. Ze wszystkich stron otaczały ich krzaki, a nie mogli ich zniszczyć, nawet wypalić.

A gdyby mogli? Wolał się nie zakładać. Była szansa, że nic by się nie stało: w końcu nie mogli pozbyć się drzew tak potężnych, że kilku mężczyzn objęłoby pień ramionami. Była też szansa, że skutki przerosłyby ich oczekiwania i puściliby z dymem cały las, skazując się na piekło. Nie zapomniał, że świeże drewno dokładane zeszłej nocy do ogniska paliło się lepiej, niż się spodziewał. Nie, podpalanie tego miejsca w celu uzyskania obronnej przesieki nie było dobrym pomysłem.

– Powinniśmy dostać się w miejsce, gdzie nasz stos może zostać dostrzeżony w nocy – ciągnęła. – Nie sądzę, abyśmy wybili aż taką dużą dziurę w koronach drzew.

– Nie wybiliśmy; sprawdziłem. – Szkoda, ale miała rację. Stos palił się też w nocy, ale nie było mowy, aby ktoś lecący w nocy zobaczył ognisko na ziemi, o ile nie było ono znacznie większe od tego, które mogli zbudować w dwójkę.

– Ostatnim problemem jest brak źródła wody – podsumowała i wyciągnęła zdrową dłoń. – Wiem, że odkąd tu przylecieliśmy, co popołudnie lało jak z cebra, ale nie powinniśmy na to liczyć. Tak: jesteśmy w niewidocznym miejscu bez żadnych znaków, pod drzewami, nie mamy wody i nie jesteśmy w stanie się obronić, gdy nas zaatakują.

Skrzywił się.

– Jeżeli tak uważasz, to pozostanie tutaj raczej nie wchodzi w grę.

– Musimy iść tylko do najbliższego strumienia albo źródła – stwierdziła. – Jeśli będziemy mieli szczęście, znajdziemy je niedaleko. Będziemy mieć szałas i wodę i kiedy przyjrzymy się terytorium, na które spadliśmy, możemy zacząć myśleć o obronie. Ale sądzę, że powinniśmy zaplanować przeprowadzkę.

– Może – rzekł z powątpiewaniem – ale…

To, co zamierzał powiedzieć, zagłuszone zostało grzmotem i uderzeniami kropli deszczu w liście.

– …nie dzisiaj – jęknął, kiedy deszcz runął równie ulewnie jak wczoraj, ale znacznie wcześniej.

Klinga zaklęła i wystawiła głowę, aby spojrzeć na deszcz – za daleko, bo zdołała poruszyć płótnem i koszem tak, aby z dachu spłynęła jej na kark kaskada wody. Skoczyła do środka i zbladła z bólu.

Strumień przekleństw, który z siebie wyrzuciła, okryłby chwałą każdego starego wiarusa, ale Tad zachował milczenie. Zimna woda była niewątpliwie nieprzyjemna, ale gdy Klinga rzuciła się w tył, musiała naprawdę uszkodzić sobie chore ramię.

– Przyniosę drewno – zaofiarował się szybko i wyczołgał niezdarnie z szałasu, próbując nim nie poruszać.

Znacznie bardziej wolał przemoknąć, niż przebywać w towarzystwie Klingi, kiedy naraz kilka rzeczy przestało działać. Była jego partnerką i najlepszą przyjaciółką, ale znał ją i jej temperament aż za bardzo dobrze.

I jeśli mam wybór, to wolę burzę z piorunami.

Загрузка...