ROZDZIAŁ SIÓDMY

Klinga wytrzeszczała oczy, próbując przebić wzrokiem kurtynę deszczu i przekonać się, czy zmierzają ku jakiejś jaskini, a potem opuściła głowę i ostrożnie stawiała kroki wśród śliskich kamieni i błota. Na otwartej przestrzeni deszcz lał się strumieniami i stąpanie po kamieniach stawało się podwójnie niebezpieczne. Woda spadała ze szczytu klifu i toczyła się ku rzece. Tym razem nie rozbili obozu, gdy zaczęło padać, nawet nie szukali schronienia. Szli wzdłuż klifu; po pierwsze, jedyne schronienie przed deszczem leżało na drugim brzegu, a Klinga nie zamierzała tam wracać, a po drugie, każda chwila spędzona na chowaniu się przed deszczem była czasem, który mogli wykorzystać na szukanie prawdziwego schronienia, miejsca, z którego nikt ich siłą nie wyrzuci.

Biedny Tad był już przemoczony do suchej nitki i Klinga zaczęła się zastanawiać, skąd wziąć dla niego nowy bandaż. Opatrunek, który mu założyła, zaczynał się rozpadać i dopóki go nie wypiorą i nie wysuszą, na nic się nie zda. Może poświęcę trochę ciuchów, jeśli nie starczy nam bandaży. Mogłabym skrócić nogawki spodni, bo i tak nie chronią przed owadami. To i kawałek sznurka powinny wystarczyć za temblak.

Każe mu się wysuszyć, zanim zaśnie; mokry gryf plus sen równa się choroba.

Potrzeba nam jaskini albo przynajmniej uskoku. Ten deszcz będzie padał aż do zmroku, a wtedy nic nie zobaczymy.

Poziom wody w rzece nie podnosił się, co znaczyło, że poza powodziami rzeka nie występuje z brzegów. Mam nadzieję, że nie zaczął się sezon powodzi! Widziała, co powódź może zrobić, bo na brzegu leżało wiele wyrzuconego drewna i szlamu. Świetnie się nadawało na ognisko, gdyby tylko znaleźli miejsce, w którym mogą to ognisko zbudować!

Znając nasze szczęście, powinno się okazać, że więcej możliwości obrony mieliśmy w lesie niż tutaj. Jeśli przed zmrokiem nie znajdą jakiejś dziury, spędzą noc na kamienistym brzegu, owinięci w mokre koce i wstrząsani drgawkami, bo nie mogli rozpalić porządnego ognia!

Bogowie – czy los – okazali się łaskawi. Po kilku jardach potykania się w błocie, klif cofnął się w lewo, ukazując zakole rzeki. Z deszczu wyrastała biała hucząca ściana, jakby ktoś wydarł dziurę w chmurach i wylał całą wodę naraz. Po chwili nerwowego mrugania i odgarniania z oczu przemoczonych włosów Klinga zrozumiała, że to nie ulewa, tylko wodospad, a w skale obok widniało kilka ciemniejszych dziur, które musiały być wejściami do jaskiń.

Tad zauważył je w tej samej chwili i wrzasnął jej do ucha:

– Jeśli któraś jest wystarczająco głęboka, powinniśmy się tu zatrzymać! Może nie usłyszymy kroków, ale to, co chciałoby nas zajść od przodu, nie przedrze się przez wodospad! Będziemy bronić tylko jednej strony!

Jęknęła, bo znalazła się tuż przy podekscytowanym gryfie, ale przyznała mu rację. Przełamała swe opory przed nocowaniem w miejscu, gdzie nie mogli usłyszeć kroków nadchodzącego wroga. I aby podkreślić trafność dokonanego wyboru, wielka ryba podpłynęła do ich stóp, chlapiąc ogonem. Najwyraźniej ogłupił ją wodospad, a Tad, któremu kiszki marsza grały, rzucił się na nią w mgnieniu oka. Po chwili już jej nie było, a Tad był bardzo zadowolonym gryfem.

– Złap coś jeszcze! – wrzasnęła. – Ja sprawdzę jaskinie!

– Czekaj! – od wrzasnął. Podniósł mlecznobiały gładki kamyk i wpatrzył się w niego z napięciem, które dobrze znała. Potem wręczył go jej, uśmiechając się. Kamyk błyszczał światłem magicznym.

Przyjęła go z ulgą; gryf miał tyle mocy, że mógł znów robić magiczne lampy.

Nie musiała daleko szukać nowego schronienia; pierwsza jaskinia, do której weszła, okazała się doskonała. Ciągnęła się daleko i cały czas wznosiła. Kilka metrów podłogi pokrywał suchy, miękki piasek, potem Klinga natknęła się na stertę drewna przyniesionego przez powódź; tam zaczynała się naga skała. Cienki strumyczek płynął przez środek jaskini, wypłukując łożysko w skale i piasku.

Przekroczyła go, trzymając nad głową błękitnie świecący kamyk, aby jego blask nie raził oczu. Jaskinia zwężała się, a potem nagle skręcała w górę pod kątem prostym. Stamtąd wypływał strumyczek. Wsunęła głowę do dziury i spojrzała: deszcz lał się jej na twarz, ale i tak widziała nad sobą zachmurzone niebo. Kiedyś prawdziwy strumień, prawdopodobnie dopływ rzeki, wyrżnął tutaj swełożysko, formując jaskinię. Teraz to łożysko było suche, zasilane tylko deszczówką. Tego właśnie potrzebowali: naturalnego komina, przez który ulatywałby dym z ogniska. O ile nagle nie poleje się tu rzeka, jaskinia była idealna. Nie mogła znaleźć nic lepszego. Nawet komin był zbyt mały, aby cokolwiek mogło nim przeleźć, może prócz węży. Ślady świadczyły, że inne zwierzęta też uznały tę jaskinię za dobre mieszkanie: kilka szkieletów ryb i małych gryzoni, a z tyłu Klinga widziała stadko nietoperzy. Nie miała nic przeciwko mieszkaniu z nietoperzami; po wiecznych wojnach z owadami ucieszyła się na ich widok. Nietoperzom zaś zupełnie nie przeszkadzała.

– Klinga? – zawołał Tad i uświadomiła sobie, że choć docierał tu szum wodospadu, to kamienne ściany skutecznie go wyciszały.

– Idę! – odparła, złażąc po stercie drewna. Poczuła dym i rzeczywiście, chmurka, podobna do ducha w niebieskim świetle kamyka, wyleciała kominem. Powitało ją ciepłe światło; Tad już rozpalił ognisko. Przyłączyła się do niego.

– Tutejsze ryby nie mają instynktu samozachowawczego – powiedział radośnie gryf. – Całkiem sporo właśnie wpadło na skały. Przyniosłem ci kilka. – Wskazał dziobem obłe kształty na ziemi.

– Mam nadzieję, że się najadłeś? – burknęła. – Bardziej niż ja potrzebujesz jedzenia; mnie wystarczą suchary.

Jego nozdrza się zaczerwieniły, a ruch grzebienia bez pudła zdradzał łakomstwo. Nie winiła go, szczególnie po tylu dniach ścisłej diety.

– Włóż to gdzieś, żebyśmy mogli spać – powiedziała, wręczając mu kamyk i zdejmując plecak. – Gdybym zamawiała jaskinię, nie mogłabym dostać lepszej. Możemy nawet rozpalić bardzo dymiące ognisko – machnęła ręką ku tyłowi – bo tam jest naturalny komin, dzięki któremu się nie zaczadzimy. Nie mamy tylko nocnego sygnału. Musimy to omówić.

Zagryzł dziób, myśląc, i rozciągnął zdrowe skrzydło nad ogniem.

– Nie wyobrażam sobie, żeby latali nocą – zaczął. – Chociaż z drugiej strony, skoro to ty i ja się zgubiliśmy…

– Skandranon zarządzi nocne loty, nawet gdyby miał sam latać – dokończyła, chichocząc. Potem rozbawienie zniknęło. Nawet na chwilę nie mogła zapomnieć, że byli ścigani. Dopóki nie dowiedzą się, przez co i dlaczego, nie powinni zakładać, że pozostaną tu aż do nadejścia pomocy. Tak, mieli dobre schronienie, z którego trudno było ich wykurzyć. Jednak nie było to niemożliwe; nie dla, dajmy na to, maga renegata i jego pomocników, ludzkich czy zwierzęcych.

Tad nie przejmował się przyszłością; zrzucił plecak i przysunął jej rybę.

– Jedz – zarządził. – Jest tu tyle drewna, że na pewno starczy na noc. Ty ją upiecz i zjedz, a ja pójdę się rozejrzeć.

Wahała się, potem wzruszyła ramionami i podniosła rybę. Mogę coś zjeść i odpocząć. Ma rację. Podczas deszczu nic nie mogło ich znaleźć. Jeśli ścigające stworzenia były inteligentne, prawdopodobnie uznały, że uciekinierzy zachowali się jak zwykle i poszukali schronienia, nim deszcz się zaczął. Myśliwi szukali ich pewnie po drugiej stronie rzeki. Trop tam się urywał, a kamienie i błoto nie trzymały zapachu, szczególnie zmywane deszczem. Trop po tej stronie rzeki został całkowicie zatarty, a jeśli ukryją ogień, uda im się zataić obecność w jaskini przez dzień lub dwa. Skoro dym szedł w górę i rozwiewał się na wszystkie strony, tropiący będą mieli problem z ustaleniem, skąd pochodził.

Oczywiście, później będzie trudniej. Za każdym razem, gdy będą opuszczali jaskinię, aby złapać ryby, umyć się czy nazbierać drewna, ryzykowali, że będą zauważeni. Łowcy na drugim brzegu łatwo mogli ich wyśledzić, sami pozostając w ukryciu.

Najpierw zjem, martwić się będę później - zdecydowała. Cudownie było mieć tyle miejsca, aby otworzyć plecak i wszystko z niego wyrzucić. Znów złapała się na tym, że jedną ręką robiła coś, co trudne było dwiema: skrobała i patroszyła rybę. W końcu ściągnęła but i stopą przytrzymała rybę za ogon.

Zostawiła łeb i wnętrzności, aby użyć ich jako przynęty; nie mogli liczyć, że każdego dnia ławica ryb będzie sama wpadać im w ręce. Mieli ze sobą linki i haczyki, a jeśli wnętrzności nie poskutkują, będą nabijać na haczyki robaki, kulki chleba albo suszone mięso. Jeszcze raz saperka posłużyła za patelnię; pewnie spełniłaby to zadanie lepiej, gdyby była wysmarowana tłuszczem, ale Klinga była zbyt głodna, aby zawracać sobie głowę takimi drobiazgami.

Ryba przypaliła się i przywarła do saperki, ale akurat to najmniej się liczyło. Klinga zdrapała mięso i zjadła, wiedząc, że trochę przypalona saperka nadal będzie sprawnym narzędziem. Była tak głodna, że poparzyła sobie palce, zdejmując mięso z gorącego żelaza, zanim porządnie ostygło. Przeklinała cicho i jadła, radosna jak dzika świnka.

Tad powrócił, mokry jak nieboskie stworzenie, i popatrzył na nią z namysłem.

– Glina – rzekł. – Następnym razem obłóż ją gliną i zapiecz w całości. Kiedy rozbijesz glinę, zlezie skóra, a reszta będzie dobra.

– Gdzie się tego nauczyłeś? – spytała zaskoczona.

– Od matki. Uwielbia ryby i chociaż gustuje w świeżych, jadała upieczone, jeśli nie były prosto z morza. – Znów się wyszczerzył i przechylił głowę. – Wiesz, jaka ona jest: też pragnie ideału, ale w przeciwieństwie do ojca nie narzeka, gdy go nie osiąga. Co zrobisz z ogniskiem? Przesuniemy je głębiej do jaskini? Grota zakręca i myślę, że trudniej będzie dostrzec ogień zza rzeki?

Myślał więc o prześladowcach.

– Nie wiem; i tak prędzej czy później nas zobaczą. Wolałabym zastanawiać się nad obroną.

– Zastawiłem trochę prościutkich sideł na dróżce – powiedział. – Niewiele, bo w deszczu trudno jest pracować. Powinny pomóc. Jutro się lepiej postaram.

– Dlatego tak zmokłeś! – Kazała mu usiąść przy ogniu, nie przerywając jedzenia. Ryba nie była najlepsza, miała mdły smak, co było jakąś odmianą po suszonym mięsie, które smakowało jak stare buty. Była jednak ciepła, sycąca i smażona, więc zjadła ją co do okruszyny, zdrapując z saperki nożem przypalone kawałki. Potem wyprostowała się, oblizując osmolone palce i skupiła się na Tadzie.

– Dobrze, najpierw plany krótkoterminowe. Pierwsza warta?

– Ty – odparł. – Jestem tak najedzony, że zasnę natychmiast. Nic na to nie poradzę, tak mnie stworzono. A poza tym lepiej widzę w nocy niż ty. I lepiej słyszę – dodał – ale to się nie liczy, skoro mamy tu wodospad. Mogę rozciągnąć żyłkę od sideł do jaskini i przytwierdzić ją do kamyków wokół światła magicznego, żeby stworzyć coś na kształt alarmu.

Całkiem sensowna myśl.

– Dobrze. Jeśli coś zobaczę, mam strzelać? Moja proca doniesie za rzekę i mogę sobie pozwolić na spudłowanie, bo mamy tu tyle kamieni, że nie trzeba odzyskiwać pocisków. – To również przyczyniło się do ogólnego rozluźnienia. Nie ograniczały jej już ołowiane kulki. Kamienie łatały gorzej, ale miała ich pełno w zasięgu ręki.

– Wolałbym, żebyśmy niczego nie prowokowali – odparł natychmiast. – Nie odpowiadajmy im na pytanie, gdzie jesteśmy. Jeśli nie znajdą nas dzisiaj, przy odrobinie szczęścia dadzą nam spokój.

– Pewnie nie, ale warto spróbować. Zgadzam się. Zastawimy pułapki na drugim brzegu? – Kolejne dobre pytanie. Warto było spróbować, ale jednocześnie przy przekraczaniu rzeki wystawiali się na cios. Rzeka nie była aż tak głęboka; w najgłębszym miejscu sięgała Klindze do podbródka. Szybkie zwierzę łatwo mogło ją pokonać. Im się udało, a przecież nie czuli się najlepiej. Dobry pływak mógł ją przekroczyć i nie zdradzić swej obecności, zwłaszcza, że i tak wszystko zagłuszał wodospad.

Potrząsnął głową.

– Nie; zastawimy pułapki na tym brzegu. Na drugim brzegu bylibyśmy zbyt narażeni na atak, więc po co się trudzić? Nie chcemy przecież złapać tych zwierząt? – On na pewno nie chciał, a ona się z nim zgadzała. Co by z tym stworzeniem zrobili, żywym lub martwym? Były łatwiejsze sposoby, aby dowiedzieć się, jak wyglądali łowcy.

– Dopóki nie będziemy musieli ich zdziesiątkować – mruknęła. Jaskinia była jednocześnie dobrym i złym schronieniem: mogli jej bronić, ale ekipa ratunkowa nie mogła ich dostrzec, a poza tym łatwo było rozpocząć oblężenie. Wąski komin, którym nic nie mogło się zsunąć, oznaczał także, że nic nie mogło się wspiąć.

– Dobrze. Jutro, gdy się rozjaśni, nazbieramy świeżego drewna i liści, aby nadać sygnały dymne. Zbierzemy suche drewno j i upchniemy je tutaj. – Przechylił głowę i czekał na jej pomysły.

– Wodę mamy; zacznę łowić, i tak długo, jak będziemy nadawać sygnały dymne, mogę wędzić to, czego nie zjemy. – Jeśli nas tu uwiężą, będziemy mieli co jeść. - Powinniśmy przejść się w dół rzeki i zdecydować, jakie pułapki zastawiamy.

– Na pewno jedną lawinę, tuż przy wejściu, uwalnianą z jaskini – odparł i ziewnął. – Wytężając mózgi i również ciężko pracując, możemy nawet zabarykadować wejście do jaskini drewnem i kamieniami. Jesteśmy wybitnie inteligentni, więc czeka nas praca. Nic więcej nie wymyślę. Muszę się przespać. Nie potrzebuję koca; przy ogniu jest bardzo ciepło – mruknął. – Mogę nawet leżeć na tym miękkim piaseczku, pomiędzy ogniem i wejściem, aby osłaniać ognisko mym ciałem. Poświęcę się, będę leżał w przeciągu, aby ogień nie zgasł.

– Jakże to miłe z twoje strony. Pomóż mi rozłożyć śpiwory, żeby wyschły – stęknęła. – A potem możesz sobie spać, dopóki cię nie obudzę na wartę!

I niech jedyną rzeczą, którą usłyszymy, będzie ekipa ratunkowa, i to szybko - pomyślała, gdy Tad chichotał i pomagał jej przy mokrych kocach. Teraz powinni już wiedzieć, że zaginęliśmy. Nie stawiliśmy się na spotkanie, więc drugi patrol powinien wysiać wiadomość telesonem. Ile czasu trzeba, aby uznać nas za zaginionych, a nie spóźnionych? Czy będą nas szukać, skoro pomyślą, że się spóźniamy? Chciałabym wiedzieć.

Jestem pewna, jedne go: ojciec oszaleje, kiedy się dowie. Dobrze, że to nie ja muszę go powiadomić!


Bursztynowy Żuraw gapił się na komandor Judeth; słowa, które wypowiedziała, nie miały sensu.

Po chwili go jednak nabrały.

– Oni co? – Wymowność, wypracowana przez lata, nagle opuściła Bursztynowego Żurawia. Wstał szybko, jakby biurowe krzesło zmieniło się w rozżarzone węgle. Tak zresztą się czuł.

– Uspokój się, Żurawiu, młodzi mają ledwie dzień opóźnienia – powiedziała Judeth. Sprawiała wrażenie spokojnej, ale znał ją aż za dobrze i dostrzegał w jej ruchach oznaki zdenerwowania. Ale to po prostu nie wystarczało. – Patrol, który zmieniali, dotarł wczoraj do punktu zbiórki, a ich tam nie było.

Martwi się. Ona się tylko martwi. I nic jeszcze nie zrobiła.

– I jeszcze się nie pokazali. – Zacisnął dłonie na poręczach krzesła i wpatrzył się w nią oskarżycielsko. – Więc dlaczego nic nie robisz? Wiesz, że tych dwoje przestrzega regulaminu jak nikt inny! Nigdy, przenigdy nie złamali rozkazu. Gdyby mieli powód, aby się spóźnić, gdyby wiedzieli, że się spóźnią, przesłaliby wiadomość przez teleson! Jeśli tego nie zrobili, to dlatego, że nie mogli, bo coś im się stało!

Podnosił głos i wiedział o tym, a co więcej, nawet nie krył swych uczuć. Raz w życiu chciał, żeby inni wiedzieli, że jest wściekły. Judeth uczyniła uspokajający gest, jakby sądziła, że uspokoi go kilkoma słowami. Jakby uważała, że można mu rzeczowo wytłumaczyć, aby nie histeryzował.

Spróbowała.

– Robimy coś, Żurawiu; patrol odleciał z punktu zbiórki, aby poszukać jakichś śladów Klingi i Tadritha. Jest za wcześnie na panikę…

Za wcześnie na panikę? Czy ona nie wie, z kim rozmawia? Wielkim wysiłkiem woli powstrzymał się przed wybuchem.

– Powiesz mi to, kiedy twoje dziecko zaginie! – parsknął. – Tak cię opętało bycie dowódcą, że nie zauważyłaś końca wojny? Zamiast mi mówić, żebym nie panikował, spróbuj raczej powiedzieć, co teraz robicie. A jeśli niczego nie robicie, nie obchodzi mnie dlaczego! Poruszę niebo i ziemię, aby coś zostało zrobione, bez wysłuchiwania, żeby nie panikować, bo ktoś uważa, że na to za wcześnie!

Nigdy w życiu nie powiedział tak otwarcie, że użyje całej swej mocy i wpływów. I zrobię to, nawet jeśli będę musiał zaszantażować cale miasto. Z Judeth na czele. To była prawdziwa pogróżka; nie blefował. Czuł się jednak zobowiązany do ostrzeżenia Judeth, zanim ona zabrnie za daleko. Gdyby użył wszystkich swych wpływów, Judeth mogłaby stracić swe stanowisko.

Jej oczy pociemniały niebezpiecznie, ale głos pozostał spokojny, co dobrze świadczyło o jej samokontroli. Judeth nie lubiła pogróżek, ale była realistką i wiedziała, że nie żartował.

– W tej chwili poprzedni patrol leci w naszą stronę, szukając śladów. Jeśli niczego nie znajdą, skierują się na północ, potem południe, aby sprawdzić, czy nie zboczyli z kursu. Pracujemy nad tym. Nie siedzimy na tyłkach i nie czekamy, co przyniesie czas. Próbujemy zlokalizować ich stąd i… i… – w końcu podniosła głos, widząc, że Żuraw jest gotów znów wrzasnąć -…organizujemy grupy poszukiwawcze. Wyruszą o świcie, bo wcześniej nie uda nam się ich wyposażyć. Nie ma sensu łapać nie przygotowanych ludzi i wysyłać ich w teren. Teraz, jeśli znajdziesz jakąś lukę w moim rozumowaniu, chętnie posłucham sugestii. – Nie znalazł, ale to nie powstrzymało go przed pragnieniem, aby robiła coś więcej, niż zwykłe organizowanie grup poszukiwawczych.

– Nic nie wymyślę, ale… to trudne. Trudno mi myśleć – przyznał z urazą. – Czy Skan już wie?

– Aubri mu mówi. – Biedny Aubri – usłyszał w jej głosie, ale pomyślał Biedny Skan.

Obawiał się tego. Nie chciał, żeby Tad wyjeżdżał, podobnie jak ja nie chciałem posłać tam Klingi. Wiem, że chciał pójść do Judeth i poprosić ją, aby im przydzieliła coś innego, ale tego nie zrobił. Pewnie teraz się zastanawia, czy ich zaginięcie to jego wina.

– Powiem Zimowej Łani – zaczął ze ściśniętym gardłem. Bogowie, jak jej to powiem? To wszystko moja wina; powiedziałem albo zrobiłem coś, co sprawiło, że Klinga zechciała być Srebrzystą, a dzięki moim interwencjom zapragnęła być daleko stąd; gdybym tak nie wtrącał się w jej życie, nadal by tu była, może nawet robiła coś innego. Tad miałby innego partnera, kogoś, kto nie namawiałby go do przyjęcia zadania z dala od miasta. Desperacko pragnął, aby ktoś inny wziął na siebie zawiadomienie Zimowej Łani, aby nie musiał patrzeć jej w oczy. Tchórzostwo, tak, ale…

– Nie, ja jej powiem – oświadczyła Judeth. – Wiem, gdzie jest i jestem dowódcą Srebrnej Klingi, to moja praca. Idź do Skana; przyślę ją tam.

Tam – jak wiedzieli wszyscy w Białym Gryfie, oznaczało o tej porze przedszkole Kechary. Skandranon spędzał z nią i innymi dziećmi co najmniej godzinę każdego popołudnia. Uwielbiał z nimi przebywać, opowiadać bajki i się bawić. Bursztynowy Żuraw wstał i ruszył ku drzwiom; tym razem Judeth go nie powstrzymała.

Kiedy tylko skończono ratusz Białego Gryfa, żony wszystkich urzędników zażądały, aby dobudować do niego biura. Zimowa Łania oznajmiła:

– Ludzie, mamy dość przynoszenia pracy do domu i tego, że praca za wami łazi – mówiąc w imieniu żon i całego miasta. – W domu macie odpocząć od idiotów, którzy nawet miejskiej latryny nie znajdą bez mapy i przewodnika! Każdy urzędnik dostanie biuro, choćby wielkości szafy – dodała. – Nie obchodzi mnie, że wódz k'Leshya nigdy przedtem nie miał biura, bo zawsze mieszkał w namiocie. Jeśli wódz k'Leshya może łamać tradycję, wprowadzając się do jaskini, biuro i regularne godziny urzędowania już mu nie zaszkodzą, a kiedy się skończy, zamknie drzwi i będzie miał spokój! – Spojrzała na Bursztynowego Żurawia i jej oczy rzekły: A do ciebie odnosi się to podwójnie, mój drogi i przepracowany mężu!

Ponieważ za plecami Zimowej Łani stała żona Lwiego Wiatru, potakując i trzymając dłoń na rękojeści noża, wszyscy urzędnicy skwapliwie się zgodzili.

Biura wbudowano w klifie za ratuszem, małe, przytulne i w pobliżu innych budynków użyteczności publicznej. Administracja Srebrzystych mieściła się niedaleko, a właśnie w tym budynku znajdowało się przedszkole stworzone dla Kechary, gdy jeszcze odpowiadała za łączność wśród Srebrzystych. Dzieliła je z dziećmi Srebrzystych i innych mieszkańców Białego Gryfa, którzy potrzebowali nadzoru nad pociechami, gdy pracowali. Było to wygodne i zapewniało Kecharze wielu towarzyszy zabaw na jej poziomie umysłowym, choć sześć razy od niej młodszych.

I chociaż zdolności Kechary zostały poważnie ograniczone, nadal mogła myślmówić z każdym gryfem w mieście. Było to użyteczne dla Srebrzystych i nikt nie widział powodu, aby miała opuścić przedszkole.

Biegnąc do budynku, spięty z nerwów i zmartwienia, Bursztynowy Żuraw nie mógł sobie nawet wyobrazić, dlaczego Judeth uważała, że Aubri potrafił łagodnie zawiadomić Skana. Musiała być tak zdenerwowana, że jej zdolność logicznego myślenia wyparowała jak kamfora. Aubri ma tyle taktu, co cegła. Kiedy Skan…

– ŻURAW! – Ryk usłyszano pewnie na szczycie klifu, a gryf, który wyleciał przez drzwi, wyglądał, jakby za moment miał zionąć ogniem. Wyleciał było odpowiednim słowem: czarno-biała kula unosiła się kilka stóp nad ziemią, rozglądając się na wszystkie strony, szukając przyjaciela. – Żuraw! – ryknął Skan ponownie, wisząc jakieś trzy długości nad ziemią. – Ci idioci! Stracili…

– Wiem, wiem – odwrzasnął Żuraw, dziko machając rękoma. – Dlatego…

Skan zwinął skrzydła i ciężko wylądował, jakby spadał, cały zjeżony.

– Chcę, żeby wszyscy magowie w tym mieście ich szukali! – powiedział gniewnie. – Nie obchodzi mnie, co robią! To nagła konieczność! Chcę, żeby rzucili to, czym się zajmują i chcę, żeby grupy poszukiwawcze ruszyły natychmiast! I pchnąć posłańców do Shalamana! Chcę, żeby szukali ich wszyscy Haighlei! Chcę…

Albo zajmiemy się tym razem, albo nie będą nas słuchać. Bursztynowy Żuraw złapał głowę przyjaciela w obie dłonie i wsunął palce w nozdrza gryfa. Pociągnął dziób Skana, a ten spojrzał mu prosto w oczy.

– Wiem – rzekł z mocą. – Uwierz mi, czuję to samo! Musimy zwołać Radę, aby to zaakceptowała, ale nie sądzę, aby ktokolwiek się z nami nie zgodził, a jeśli…

Skan zawarczał.

– Jeśli się sprzeciwią, obaj… obaj wiemy rzeczy co najmniej wstydliwe – rzekł.

– Właśnie. A ja to wykorzystam. – O to chodziło; Skan się z nim zgadzał. Był to chwyt poniżej pasa, ale lepsze nieczyste zagrywki niż tracenie czasu na przekonywanie kogokolwiek.

– Nie ma sensu wpadać jak wilk do owczarni – ciągnął Żuraw, przekonując siebie i Skana. – Dobrze? Porozmawiajmy o szczegółach. Judeth kazała poprzedniemu patrolowi szukać ich; nie można zrobić więcej w terenie. Musimy się zorganizować, wysłać ludzi i jeśli trzeba, przekonać ich do ponownego użycia Bram. Musimy przekonać Radę, aby popierała wszystkie nasze akcje, a to się nie stanie, jeśli będziemy tu sterczeć i marnować cenny czas, wrzeszcząc jak przerażeni rodzice!

– Jesteśmy przerażonymi rodzicami! – Gryf wyrywał ziemię, orząc wściekle pazurami. – Nie chcę przestrzegać procedury!

Bursztynowy Żuraw oparł pięści na biodrach i pochylił się ku Skanowi.

– Otrzymamy aprobatę Rady wszelkimi możliwymi sposobami.

Nienawidzę tego, ale takie są realia. Jeśli chcemy, aby Srebrzyści podjęli coś więcej niż rutynowe działania, musimy mieć zgodę Rady. I tu możemy użyć szantażu.

Skan znów zawarczał, ale słabiej.

– Do cholery, Żuraw, dlaczego musisz być taki prawy? – parsknął. – W porządku, wrócę i każę Kecharze zwołać członków Rady, aby poparli nasz plan.

Bursztynowy Żuraw chciał dodać: nie przestrasz jej, ale ugryzł się w język. Ze wszystkich w mieście Skan najlepiej wiedział, jak nie denerwować Kechary. Był jej “tatą Skanem”, którego kochała z całego serca, tak wielkiego, jak mały był jej mózg. Gdyby ją przestraszył, równie dobrze mógłby pozwolić Klindze i Tadowi zgnić w jakimś zakątku dżungli.

Ruszył w kierunku ratusza pewien, że jeśli Zimowa Łania i Zhaneel jeszcze tam nie dotarły, na pewno uczynią to po wezwaniu Kechary.


Skan wpadł do ratusza krótko po Żurawiu, a chwilę później zbiegli się inni członkowie Rady. Judeth przyszła pierwsza, zaskoczona, urażona i zła; i chociaż Skan zmierzył ją lodowatym spojrzeniem, odezwał się dość uprzejmie:

– Ja zwołałem zebranie – rzekł. – Ponieważ mamy sytuację kryzysową.

Poczekał, aż zebrało się kworum i wszyscy usiedli, zanim znów przemówił do Judeth.

– Ty jesteś dowódcą Srebrzystych, więc myślę, że najlepiej wytłumaczysz Radzie naturę tego kryzysu – rzucił ostro. Judeth wyglądała tak, jakby miała zamiar powiedzieć mu coś bardzo niemiłego, ale się powstrzymała, co było trafną decyzją.

Bursztynowy Żuraw doskonale wiedział, jakim torem biegły jej myśli. Po pierwsze i najważniejsze, była wojskowym i w innych okolicznościach zniknięcie czy spóźnienie dwojga najmłodszych Srebrzystych nie powinno być uznane za kryzys, którym trzeba kłopotać Radę. Tylko rozhisteryzowany, ale potężny rodzic mógł wymyślić coś takiego.

A Żuraw z dziką rozkoszą udusiłby Judeth, gdyby choć słowem o tym wspomniała.

Udusiłbym ją, a potem ożywił, żebym mógł ją drugi raz udusić. Część jego “ja” była zaskoczona agresywnością; druga część kibicowała radośnie. A potem znów bym ją ożywił, żeby Skan też mógł się zabawić.

Ale najwyraźniej Judeth wiedziała swoje albo groźba, że Żuraw użyje swych wpływów, sprawiła, że starannie dobierała słowa. Spokojnie i chłodno wyjaśniła sytuację, a członkowie Rady słuchali, nie komentując. Skan rzucał w ich kierunku spojrzenia, jakby tylko czekał, aż ktoś się odważy powiedzieć, że Rada nie powinna zawracać sobie głowy takimi “kryzysami”.

Nikt się nie odważył, ale Śnieżna Gwiazda powiedział coś, co nadało całej sytuacji inny wymiar. Bursztynowy Żuraw był mu ogromnie wdzięczny.

– Czy ktoś już tak zaginął? – zapytał, nawet nie patrząc na Skana i Żurawia. – Wiem, że wśród Srebrzystych zdarzyło się kilka wypadków, ale nie przypominam sobie, aby którykolwiek ze Srebrzystych wysłanych na posterunek zaginął. Judeth, odkąd spotkaliśmy Haighlei, nie było żadnych nieszczęśliwych wypadków wśród twoich podwładnych, a poprzednie zdarzyły się podczas wyprawy na wybrzeże. Jeśli to coś nowego, uważam, że to bardzo poważne.

Aubri otworzył dziób, a potem zaskoczony spojrzał na Judeth. Ona odpowiedziała.

– Właściwie masz rację – rzekła, równie zaskoczona jak Aubri. – Śmiertelne wypadki od założenia miasta zdarzały się tylko wśród myśliwych, nie Srebrzystych, a obrażenia Srebrzystych spowodowane były zazwyczaj złą pogodą, nikt nawet nie zginął w jakiejś burdzie. Do dziś żaden z patroli wysłanych na posterunki nie zaginął. Łamali sobie nogi, chorowali, musieliśmy im wysyłać pomoc, a para ludzi się kiedyś zgubiła, ale mieli teleson i wiedzieliśmy, że nic im nie jest, po prostu na chwilę straciliśmy ich z oczu. Nikt wcześniej tak po prostu nie zniknął…

Tylko wyraz jej oczu świadczył, jak bardzo się zdenerwowała, ale Bursztynowemu Żurawiowi sprawiło dziką satysfakcję, gdy zobaczył to stalowe spojrzenie. Stała się na powrót generałem Judeth, spotykającą śmiertelnego wroga tam, gdzie miała być łąka i strumyki.

– Myślałem, że to ryzyko zawodowe, ale zapomniałem, że już nie ma wojny – mruknął Aubri, tak zawstydzony, że jego nozdrza były purpurowe. – Śnieżna Gwiazdo, masz rację! Nie straciliśmy Srebrzystego odkąd… odkąd sprzymierzyliśmy się z Haighlei!

A wasza dwójka popełniła błąd, uznając Srebrzystych za przedłużenie dawnej armii, którym nie są, a nasza sytuacja jest zupełnie inna niż przed wojną. Jak mogłem być tak ślepy i nie dostrzec waszej ślepoty?

– W takim razie uważam, że sytuacja rzeczywiście zalicza, się do kryzysowych – powiedział Śnieżna Gwiazda. – Kiedy dwoje świetnie wyszkolonych ludzi znika nagle bez śladu, bez powodu i bez ostrzeżenia, wydaje mi się, że nie tylko oni znajdują się w niebezpieczeństwie, ale całe miasto. A jeśli sprzątnięto ich, zanim zdążyli nas powiadomić, że zmierza ku nam wróg? Jak się dowiemy, jeśli nie zaczniemy ich ratować?

Wszyscy przytakiwali, a Bursztynowy Żuraw i Zimowa Łania, która właśnie weszła, wymienili przerażone spojrzenia. Jemu zrobiło się zimno, ona pobladła. Nie musiał tego słuchać. Jasne, cieszył się, że Śnieżna Gwiazda to powiedział, bo przekonał nawet największych sceptyków, ale mimo wszystko lepiej by mu było, gdyby tego nie usłyszał.

Albo Śnieżna Gwiazda naprawdę w to wierzy, albo pozbawiony talentów dyplomatycznych mag właśnie zamydlił wszystkim oczy. Albo jedno i drugie.

W sali obrad zapadła ciężka, złowieszcza cisza i nikt się nie kwapił, by ją przerwać. Skan zamarł jak posąg, a Zhaneel u jego boku była w zbyt wielkim szoku, aby logicznie myśleć. ZimowaŁania stała przy swoim krześle, ściskając jego oparcie, niezdolna, by usiąść; jej kłykcie były białe jak śnieg. Bursztynowy Żuraw nie mógł się poruszyć; ciało miał jak z ołowiu.

Judeth chrząknęła: wszyscy podskoczyli.

– Dobrze – powiedziała ostro. – Poprzedni patrol ruszył na poszukiwania; zbieramy drużyny ratownicze. Czy ktoś ma inne sugestie?

Skan otworzył dziób, ale ubiegł go Śnieżna Gwiazda.

– Zbiorę magów i zacznę badanie na odległość – rzekł. – Prawdopodobnie jesteśmy zbyt daleko, ale ci, którzy mogą ich odnaleźć, powinni przynajmniej spróbować. Będziemy szukać śladu magii we wszystkich przedmiotach, które ze sobą mieli; nawet jeśli się rozbili, magia nadal w nich będzie. Wybiorę magów do grup poszukiwawczych.

Skan raz jeszcze otworzył dziób, a potem potoczył spojrzeniem wokół, upewniając się, że tym razem nikt mu nie przeszkodzi.

– Powinniśmy wysłać wiadomość do Shalamana – rzekł wojowniczo. – Jego poddani znają dżunglę lepiej od nas. Powinniśmy go zmusić, znaczy, poprosić, aby wysłał swoich myśliwych.

– Dobry pomysł – oceniła Judeth. – Mogę wysłać wszystkich, którzy kiedyś tam służyli, ale jeśli do naszych ludzi dołączą Haighlei umiejący polować w dżungli, tym lepiej. Coś jeszcze?

Grupy poszukiwawcze, magia, Haighlei… Myśli huczały w głowie Żurawia, ale nie mógł skupić się na żadnej z nich. Judeth rozejrzała się i skinęła głową.

– Dobrze. Mamy plan – stwierdziła. – Zakładamy, że cokolwiek przydarzyło się Srebrzystym, może zagrozić miastu i odnalezienie ich jest sprawą najwyższej wagi. Do dzieła.

Wstała i była w połowie drogi do drzwi, zanim ktokolwiek się poruszył. Żuraw jej nie winił. On też nie chciałby się znaleźć w jednym pomieszczeniu z czworgiem przerażonych rodziców.

I nie chciałby konfrontacji z dwojgiem ludzi, którzy właśnie zagrozili mu szantażem, jeśli nie potraktuje poważnie zniknięcia ich dzieci.

Reszta uciekła równie szybko. Tylko Aubri zatrzymał się na chwilę, spoglądając na nich niepewnie. Otworzył dziób, potem przełknął, potrząsnął głową i wyszedł.


Jedyną rzeczą, jakiej pragnął Skandranon, było ruszenie synowi na ratunek. A skoro nie mógł tego zrobić, pragnął rozedrzeć na strzępy odpowiedzialnych za jego zniknięcie. Jego serce było przekonane, że odpowiedzialni za to znajdują się w Białym Gryfie.

Judeth i Aubri. To była ich wina. Gdyby nie przydzielili dzieciom tego odległego posterunku, jego ukochany syn i córka jego drogiego przyjaciela, Bursztynowego Żurawia, nadal byliby w mieście.

– Wiedziałem od początku, że to był błąd! – gorączkował się, przemierzając salę obrad wzdłuż i wszerz. – Wiedziałem, że są zbyt młodzi, aby przydzielać ich na posterunek! Nigdy jeszcze nie wysłano nikogo tak młodego! Powinni ich przydzielić tutaj, jak innych! Judeth się starzeje, podobnie jak Aubri, a…

– Proszę! – krzyknęła nagle Zhaneel. – Przestań!

Gapił się na nią z uniesioną stopą i otwartym dziobem.

– Przestań, Skan – rzekła normalnie. – To nie ich wina. To niczyja wina. I gdybyś przestał szukać kozła ofiarnego, moglibyśmy działać. – Spojrzała na niego oczami pełnymi strachu i zdenerwowania. – Jesteś magiem; ja nie. Idź pomóc Śnieżnej Gwieździe i innym, a ja pójdę do posłańca i w twoim imieniu każę mu przesłać wiadomość do Shalamana, prosząc o pomoc. Mogę zrobić przynajmniej tyle. Skandranonie: to także mój syn, a ja potrafię działać bez pogróżek i gniewu.

Odwróciła się i wyszła, zostawiając go z uniesioną nogą, otwartym dziobem i w głębokim szoku.

Samego, bo Żurawia i Zimowej Łani już nie było.

Głupi, głupi gryfie. Wiesz, że ma rację. Obwinianie Aubriego i Judeth do niczego nie prowadzi, a jeśli ich oskarżysz, będą na ciebie wściekli. Czarny Gryf zostanie w ludzkiej pamięci jako histeryczny, nadopiekuńczy, mściwy rodzic. Co dobrego z tego przyjdzie? Nic, oczywiście.

Co dobrego z tego przyjdzie?

W jednej chwili opuściła go cała energia. Usiadł na podłodze, czując, że jest stary.

Stary, zmęczony, pokonany i całkowicie bezradny, drżący ze strachu i dławiony przez własną słabość. Zamknął mocno oczy, zwiesił dziób i trząsł się.

Gdzieś daleko jego syn zaginął, prawdopodobnie ranny, na pewno w tarapatach. I nie mógł nic, zupełnie nic na to poradzić. Tym razem Czarny Gryf nie mógł pojawić się znikąd i przyjść z pomocą.

Nawet gdybym mógł kogoś uratować, to na pewno nie pojawiając się znikąd. Stałem się legendą za życia; moja przydatność się skończyła. Znów ta sama śpiewka, tyle tylko, że tym razem Czarny Gryf nie odrodzi się z Białego. Ciało się zużywa, biodra sztywnieją, a mięśnie rwą. To ja jestem stary i bezużyteczny, nie Aubri i Judeth. Robią, co w ich mocy; to ja kłapałem dziobem i rzucałem głupie pogróżki. Tylko tyle zostało przegranemu wojownikowi.

Przez chwilę zmagał się z potrzebą zadarcia głowy i wykrzyczenia ku niebiosom swej rozpaczy i bezradności w płonnej nadziei, że jakiś bóg go wysłucha. Jego gardło zacisnęło się. Przygnieciony nieznośną rozpaczą i bólem powoli podniósł głowę.

Jego wzrok spoczął na drzwiach, którymi wyszła Zhaneel, a umysł odtajał, pozwalając mu znów normalnie myśleć.

Kim jestem? O czym ja myślę? Może jestem stary, ale też jestem legendą. Bohaterowie nigdy nie żyją tak długo, jak tego pragną, a większość umiera młodo. Przetrwałem. Dzięki doświadczeniu. Jestem magiem bardziej doświadczonym niż w młodości i nawet jeśli już nie walczę, jestem mądrzejszy! A moje uczucia - znam je. Znam. To samo czuł Urtho za każdym razem, gdy wylatywałem, za każdym razem, gdy ginął jeden z jego gryfów. Kochałem go szczerze i każdym oddechem składam mu hołd, ale był wielkim człowiekiem, bo akceptował swe życie i los. Nie jestem Urtho, ale jestem jego duchowym synem i mogę starać się dorównać temu, co poważam. Mogę wiele rzeczy, a zacznę od sprawdzenia, czy Śnieżna Gwiazda czegoś nie przeoczył!

Otrząsnął się, jakby zrzucał ciemny zimny cień z karku i wyszedł z sali obrad tak szybko, jak mógł.

Co ja szanuję w czynach Urtho, inni poważają we mnie. Urtho potrafił stawić czoło każdej sytuacji siłą swego intelektu, nawet, jeśli ta sytuacja go rozwścieczała. Dlatego był przywódcą, a nie spanikowanym celem. Działał, kiedy inni poddawali się emocjom. Jeśli będę myślał o tym zniknięciu tylko przez pryzmat moich uczuć, mogę pominąć coś, co zauważyłbym, gdybym nie był skupiony na sobie, a taka pomyłka może kosztować życie. Niech historycy się spierają, czy byłem rozwścieczony, zdeterminowany czy spanikowany tego dnia! Do ostatniego tchu będę działał!

Nie wiedział, dokąd pobiegł adept i zanim go wyśledził, Śnieżna Gwiazda zdążył już zgromadzić najpotężniejszych magów w swej jaskini i warsztacie. Skan, wbrew sobie, był pod wrażeniem szybkości, z jaką zadziałał mag Kaled'a'in. Trudności w namawianiu magów do współpracy były już powszechnie znane, ale Śnieżna Gwiazda w krótkim czasie dopiął swego.

W warsztacie znajdowało się siedmiu magów, wliczając gospodarza. Usadzono ich parami przy oddzielnych stolikach, aby sobie nie przeszkadzali, a każda para szukała czegoś szczególnego: jedna telesonu, druga namiotu, trzecia kosza. Śnieżna Gwiazda pracował sam, ale gdy Skan do niego podszedł, podniósł wzrok i skinął głową.

– Sam szukam Tadritha – rzekł bez wstępu. – Czekałem, żebyś mi pomógł; więzy krwi, które was łączą, umożliwią znalezienie go, jeśli w ogóle da się to zrobić. Wiesz, że obaj czujecie magię tak samo.

– Jeśli? – Skanowi zrobiło się zimno. Czy on chce mi powiedzieć, że Tad jest martwy? - Czy ty czujesz, że on już nie żyje?…

Śnieżna Gwiazda uspokoił go.

– Nie, nie czuję. Nawet, gdyby Tadrith był nieprzytomny, w normalnych okolicznościach nadal bylibyśmy w stanie go znaleźć. Problem polega na tym, że jestem prawie pewien, iż znajdują się poza naszym zasięgiem – Białowłosy adept Kaled'a'in potrząsnął głową. – Ale “prawie” nie znaczy “całkowicie”, a wiadomo, że ludzie dokonywali niezwykłych rzeczy pod wpływem silnych emocji. Sam wiesz o tym najlepiej! Jeśli ty chcesz spróbować, ja tym bardziej.

Skan zawarczał z wściekłości, ale powstrzymał się.

– Głupie pytanie. Będę próbował, dopóki nie padnę.

Śnieżna Gwiazda wykrzywił się.

– Wiem, że to głupie pytanie; wybacz. Na szczęście kamień ani zaklęcie nie są wrażliwe na głupotę. – Wskazał stoliczek, na którym stała półkula z wulkanicznego szkła. – Pozwolisz?

Skan usiadł na krześle po przeciwnej stronie; raz czy dwa szukał już na odległość, ale nigdy jeszcze w parze ze Śnieżną Gwiazdą. Każdy mag miał swe własne narzędzie poszukiwawcze, ale większość używała jasnego lub ciemnego kryształu albo lustra. Położył szpony na stole, otaczając nimi połowę kamienia. Śnieżna Gwiazda uczynił to samo, dotykając opuszkami palców szponów Skana.

Zadaniem Skana było teraz skoncentrować się na synu i przekazać energię magiczną Śnieżnej Gwieździe, który tworzył i rzucał zaklęcie. Niektórzy magowie posiłkowali się wizualizacją, ale nie Śnieżna Gwiazda. Tylko ktoś widzący energię magiczną i wrażliwy na jej ruch – jak gryf – mógł wyczuć, co mag robił.

Skan czuł, jak energia wokół gęstnieje i kondensuje się w zaklęcie, podobna do gorącego wiatru, który nagle ochłódł. Czuł, jak się szarpie i wyrywa z ram nałożonych przez Śnieżną Gwiazdę. A potem Śnieżna Gwiazda ją uwolnił.

I – nic. Skoczyła i rozproszyła się. Nie zniknęła, jakby ruszyła na poszukiwanie; zniknęła, jakby rozciągnęła się tak bardzo, że leciutki podmuch mógł rozsypać zaklęcie na tysiące kawałków.

Śnieżna Gwiazda podskoczył, jakby puściła linka trzymająca go prosto, a potem opadł, obejmując kamień.

– Cholera – zaklął miękko; Skan nigdy nie słyszał z jego ust mocniejszych przekleństw. – Niedobrze. Za daleko.

Skan opadł, jego gardło zacisnęło się z żalu, ledwo mógł złapać oddech. Tad…

Kilka chwil później inni powtórzyli te same słowa, tym samym tonem pełnym złości i porażki, wszyscy prócz pary szukającej telesonu.

Wyglądali na kompletnie pokonanych i milczeli. W końcu Śnieżna Gwiazda przestał czekać, aż się odezwą i podszedł.

– I? – zapytał. Skan deptał mu po piętach.

Znał obu magów; jednym był młody Kaled'a'in, zwany Cisem, drugim najemny mag z armii Urtho, Gielle. Ten drugi miał nieprawdopodobne szczęście: na początku burz magicznych, które nastąpiły po kataklizmie, był ledwie czeladnikiem, a gdy się skończyły, stał się adeptem. Sam był wielce zadziwiony przemianą, ale przyjął ją z wdzięcznością większą niż inni.

– Melduję posłusznie, że nie mogę tego wytłumaczyć – powiedział, najwyraźniej walcząc z odruchem stanięcia na baczność i zasalutowania. – Kiedy nie mogłem dotrzeć do urządzenia Tada, wywołałem inne, żeby się upewnić, że wszystko ze mną w porządku. Wywołałem każdy teleson, jaki stworzyłem, włącznie z tym, który ma patrol szukający zaginionych Srebrzystych. Połączyłem się z telesonem w Khimbacie, a oni są dalej niż Tadrith. Dotarłem do wszystkich, oprócz tego, który wysłaliśmy z Tadrithem i Srebrną Klingą. Jakby… – potrząsnął głową – zniknął, jakby nigdy nie istniał! Nie został zwrócony ani zniszczony, bo zostawiłby ślad. Większość czasu spędziłem na pracy z telesonami i tylko raz widziałem coś podobnego.

– W czasie wojen? – spytał Śnieżna Gwiazda.

Gielle pokiwał głową.

– Tak. To był głupi wypadek, ale trzeba było adepta, aby załagodzić sprawę. Jakiś sklerotyczny stary pierdziel, który nie powinien dostawać do ręki nawet młotka, miał załadować teleson i odczynił całe zaklęcie. Ogólnie rzecz biorąc, wyssał całą magię, robiąc z urządzenia szmelc. – Gielle wzruszył ramionami. – Mógł to zrobić tylko dlatego, że był adeptem. Starym, ale adeptem. Nie bez powodu telesony są teraz idiotoodporne. Tadrith nie mógł tego dokonać, nawet próbując tysiąc razy dziennie, a gdyby teleson został zmiażdżony, nadal mógłbym go uruchomić i otrzymać zniekształcony sygnał. Gdyby zniszczyło go zaklęcie, na tym terenie mielibyśmy magiczną aurę. Nie wiem, co o tym myśleć.

Śnieżna Gwiazda ściągnął usta i zmarszczył czoło.

– Ja też nie. To bardzo dziwne…

Skan przenosił wzrok z jednego maga na drugiego. Spojrzał na Cisa; Kaled'a'in bezradnie rozłożył ręce.

– Znak adepta jest dość czytelny – rzekł Cis wolno. – Wszyscy adepci mają własny styl, który nawet nowicjusz rozpozna. Znakiem Urtho było rzucanie niewykrywalnych czarów; jego podpis to brak podpisu, ale o ile wiem, potrafił ukrywać tylko swoje zaklęcia. Sądzę, że Haighlei już zorientowaliby się w sytuacji. Adept nie może się powstrzymać przed użyciem magii we wszystkich sprzyjających okolicznościach, szczególnie jeśli należy do dawnych Neutralnych. Byli lekkomyślni i beztroscy. Urtho się o to z nimi kłócił.

– Mam pomysł – rzekł w końcu Śnieżna Gwiazda. – Słuchajcie wszyscy, będę potrzebował waszej pomocy. Zrobimy coś bardzo prymitywnego, znacznie prymitywniejszego od gapienia się w kule. – Rozejrzał się. – Cis, ty, Gielle i Joffer zestawcie razem stoliki. Samotny Jeźdźcu, wiesz, gdzie są moje szamańskie przybory; przynieś je. Lora, Zielonoskrzydły, chodźcie ze mną. – Spojrzał na Skana. – Ty idź do koszar Srebrzystych i przynieś mi największą mapę terenu, na którym są dzieci, jaką możesz znaleźć. Zastrasz ich, jeśli trzeba. Ze mną mogliby się kłócić, tobie nie podskoczą.

– Nogi bym im powyrywał – warknął Skan i ruszył do drzwi. Starał się nie zataczać; od dawna nie używał tyle energii magicznej i wyczerpało go to bardziej, niż się spodziewał.

W porządku, gryfie. Pamiętaj, co sobie wcześniej powiedziałeś. Jesteś doświadczony. Możesz padać na dziób ze zmęczenia i nadrywać mięśnie, próbując dogonić stracony czas, ale masz doświadczenie. Polegaj na nim, kiedy wyczerpią ci się baterie i polegaj na innych, gdy możesz, a nie kiedy chcesz, próżny gryfie. Bądź sprytny. Myśl. Użyj tego, co masz. I nie nadwerężaj się, idioto, bo zabrakło części zamiennych!

Ku swemu zaskoczeniu stwierdził, że zapadł zmrok; nie zdawał sobie sprawy, ile czasu spędził z magami, próbując odnaleźć dzieci. Nic dziwnego, że był zmęczony i osłabiony!

Koszary były oświetlone, jakby wydawano w nich bal, co go nieco uspokoiło. W końcu coś robili i podchodzili do sprawy poważnie! Szkoda, że Śnieżna Gwiazda musiał ich przekonać, że ich tyłkom coś grozi, zanim się ruszyli. Powinni po prostu zacząć działać. Czyż nie tak było dawniej? Pchnął drzwi, zgiął szpon i złapał pierwszą osobę noszącą odznakę, jaka wpadła mu w oko. Wytłumaczył, czego chciał, tonem sugerującym, że tego, kto mu się sprzeciwi, przerobi na trociny. Młody człowiek nawet nie pisnął, gdy na jego tunice zacisnęły się pazury, a olbrzymi dziób zbliżył niebezpiecznie do twarzy.

– P-proszę p-poczekać – wyjąkał, odskakując, gdy tylko Skan go puścił. – Znaj-jdę t-to, czego p-panu trzeba i za-zaraz w-wrócę!

Skan miał przedziwne wrażenie, że tej nocy cały świat nie darzył go uwielbieniem. Dobrze. O wiele bardziej wolał siać wokół przerażenie, niż być uwielbianym.

Ludzie uważali mnie za wesołego starego oszusta, wujaszka, który wozi dzieci na grzbiecie – myślał, zgrzytając dziobem i orząc pazurami posadzkę. Zapomnieli, kim bytem, zapomnieli o wojowniku, który gołymi szponami rozrywał makaary.

Cóż, tej nocy im przypomni.

Chłopak wrócił ze zrolowaną mapą. Skan rozwinął ją, aby się upewnić, że nie wcisnęli mu czegoś bezużytecznego, żeby się go pozbyć, po czym podziękował chłopakowi i wyszedł.

Chociaż było ciemno, pofrunął z powrotem. Gdy wkroczył do pracowni Śnieżnej Gwiazdy, od razu dostrzegł zmiany. Niepotrzebne rzeczy odsunięto pod ścianę, zwalając bez ładu i składu na stos. Całe dnie zajmie przywracanie porządku w pracowni, ale Skan wątpił, aby Śnieżna Gwiazda myślał o czymś prócz Tadritha i Srebrnej Klingi, dopóki ich nie odnajdą.

Mamy jednego przyjaciela, którego nie trzeba przekonywać, aby podszedł poważnie do rzeczy.

Małe stoliki złączono w jeden stół, na którym miała być rozłożona mapa. Kiedy tylko wszedł, niecierpliwe dłonie wzięły – wyrwały! – mapę i rozłożyły ją na stole. Cis zapalił cierpkie kadzidło, które wypełniło pokój gęstym dymem. Mag, którego Śnieżna Gwiazda zwał Samotnym Jeźdźcem, pochodzący z plemienia popleczników Urtho, trzymał bębenek. Najwyraźniej zamierzał na nim grać podczas tego, co zamierzali robić.

– Dobrze. – Śnieżna Gwiazda jedyny stał nad stołem i trzymał w dłoni łańcuszek zakończony ciemnym, niedbale oszlifowanym kamieniem w kształcie łzy. – Cis, patrz, jak zachowuje się wahadełko i zaznaczaj na mapie to, co mówiłem. Samotny Jeźdźcu, wybijaj pulsujący rytm. Pozostali, skoncentrujcie się; będę potrzebował waszej energii i wszystkiego, co uda mi się wyciągnąć z lokalnego węzła. Skan, to się odnosi również do ciebie. Siadaj naprzeciw mnie i nie myśl ani o Tadzie, ani o Klindze, tylko o mnie. Zrozumiałeś?

Nie zamierzał się kłócić; zapowiadał się jeden z tych zwariowanych szamańskich rytuałów, do których uciekał się Urtho, gdy zawodziły tradycyjne zaklęcia. Zrobił, co mu kazano, patrząc, jak Śnieżna Gwiazda uważnie zawiesza wahadełko nad mapą w miejscu, skąd po raz ostatni odezwały się dzieci. Samotny Jeździec rozpoczął wybijać jednostajny rytm, hipnotyzujący, ale nie usypiający; wzmagał koncentrację. Skan wolał się nie zastanawiać, jak to osiągnięto.

Długo nic się nie działo. Kamień pozostawał nieruchomy i Skan zaczął się bać, że plan Śnieżnej Gwiazdy spalił na panewce. Ale mag był niewzruszony i powoli zaczął przesuwać wahadełko na północny wschód od ostatniego obozowiska dzieciaków.

I nagle, bez ostrzeżenia, wahadełko wykonało ruch.

Szarpnęło się gwałtownie, uciekając z miejsca, nad które przesuwał je Śnieżna Gwiazda. I zaprzeczając grawitacji, zawisło pod kątem, jakby coś je odpychało.

Śnieżna Gwiazda zamruczał – Skan nie wiedział, z satysfakcją czy nie – a Cis zaznaczył mapę kawałkiem węgla. Śnieżna Gwiazda przesunął dłoń.

Wahadełko opadło, jakby nigdy nie wykazywało odchyleń od normy.

Mag przesunął je znów i raz jeszcze doszedł do miejsca, gdzie powtórzyło się dziwaczne zachowanie. Scena ta rozgrywała się raz za razem, Cis zaznaczał miejsca na mapie, a Śnieżna Gwiazda cofał dłoń.

Minęło wiele godzin, a pot spływał po twarzach magów, gdy Śnieżna Gwiazda upuścił wahadełko i nakazał Samotnemu Jeźdźcowi przestać. Węglowe kropki zaznaczały na mapie nieregularny kształt, teren, którego unikało wahadełko, a który mieli przeciąć Klinga i Tad. Cis połączył kropki.

– Założę się, że gdzieś tam są – powiedział wyczerpany Śnieżna Gwiazda. – To teren, gdzie nie ma magii; ani magii, ani energii magicznej. Wszystko, co jest wydzielane normalnie przez rośliny i zwierzęta, znika, i podejrzewam, że magia wniesiona na ten teren natychmiast uchodzi. Mogę tylko zgadywać, że to właśnie stało się z ich koszykiem, kiedy tam wlecieli.

– Kosz stał się ciężki i nie mogli frunąć? – zaryzykował Cis i gwizdnął, gdy Śnieżna Gwiazda przytaknął. – Niedobrze. Skąd wiedziałeś, czego użyć, aby się tego dowiedzieć?

Śnieżna Gwiazda wzruszył ramionami.

– Gielle podsunął mi pomysł, aby poszukać negacji i przypomniałem sobie szamańskie przepowiednie: można szukać tego, co istnieje, na przykład metalu, albo tego, czego nie ma, na przykład wody. Urtho mnie tego nauczył; używaliśmy tego zaklęcia, aby się upewnić, że nie budujemy posterunków na niestabilnym gruncie. – Spojrzał przez stół na Skanranona, który powtarzał sobie, że to przecież niemożliwe, aby cała magia zaklęta w koszyku zniknęła w jednej chwili. Wolał nie myśleć, co to oznaczało dla Tada, gdy kosz odzyskał swą normalną wagę podczas lotu.

– Zabierz mapę i powiedz Judeth, co znaleźliśmy – nakazał mu adept. – Zajmę się magami, których wysyłam z grupami poszukiwawczymi. Prawdopodobnie możemy się osłonić przeciw temu terenowi. Wątpię, aby to była robota maga. To pewnie wybryk natury, którego nie dostrzegli Haighlei, bo zawsze szukali magii, a nie jej braku.

Skan przytaknął, a Cis pokrył mapę szybkoschnącym werniksem, aby utrwalić węgiel. Opary wymieszały się z dymem kadzidła, dając nieprzyjemny zapach, a gdy mapa wyschła, młody mag wręczył ją Czarnemu Gryfowi. Skan nie czekał, aby zobaczyć, co zrobi reszta; zabrał zwój i po raz drugi wyfrunął przez drzwi.

Tym razem ruszył prosto do sali narad, którą Judeth z przyzwyczajenia nazywała Salą Wojny. I wydawało się, że planują strategię: kiedy Skan wszedł, Judeth rozpostarła na stole mapę, z której wystawały szpilki, a Aubri stał na tylnych łapach, zaznaczając linię pazurem.

– Śnieżna Gwiazda uważa, że wyznaczył teren – powiedział Skan, gdy zapadła cisza, a wszyscy prócz Judeth obrócili głowy w jego kierunku. – Dlatego potrzebował mapy. Proszę.

Wręczył mapę najbliższej osobie, która rozłożyła ją na stole.

– Co to jest? – spytała Judeth, wskazując plamę.

– Teren, na którym nie ma magii – odparł Skan. Powtórzył, co powiedział mu Śnieżna Gwiazda, nie wspominając o szamańskich przepowiedniach. – Pewnie dlatego nie mogą uruchomić telesonu. Śnieżna Gwiazda uważa, że na tym terenie magia zostaje wyssana ze wszystkich przedmiotów.

– I jeśli zaklęcie zmieniające kosz w coś, co Tad mógł udźwignąć, zawiodło… – Judeth przygryzła dolną wargę, a ktoś zakaszlał. – Nieważne, jak wylądowali: utknęli. Ani telesonu, ani magii: muszą się okopać i czekać na ratunek.

Aubri przez moment studiował mapę.

– Jedynymi zespołami, jakie tam wysyłaliśmy, były pary gryfów, z jednym wyjątkiem – stwierdził. – Ty i ja, Judeth. Mieliśmy kosz i lecieliśmy nad tym terenem. Nic nam się nie stało, więc skąd to się wzięło?

– Może obszar się powiększa? – zasugerowała jedna z adiutantów. – Im więcej pochłania, tym bardziej rośnie.

– Cóż za radosna perspektywa – parsknęła Judeth i poklepała dziewczynę po ramieniu, gdy ta zaczerwieniła się po uszy. – Masz rację i przekonamy się, co jest powodem zaburzeń. Jeśli ten obszar się powiększa, dosięgnie nas prędzej czy później. Wystarczająco długo obywałam się bez magii i nie mam ochoty tego powtarzać.

– To duży teren – stwierdził Aubri. – Mogą być wszędzie, w zależności od tego, ile ulecieli, zanim musieli lądować.

Lądować. Albo spaść. Wyobraźnia Skana działała aż za dobrze, podsuwając mu obrazy kosza spadającego z nieba…

– Prawdopodobnie możemy go przeszukać, używając czterech zespołów i zakładając jeden obóz – powiedziała w końcu Judeth. – Ale sądzę, że trzeba będzie przeczesywać to miejsce. Drzewa są większe, niż się spodziewamy; moglibyście zgubić tam Wieżę Urtho. Gryfy nam nie pomogą.

– Mogą wypatrywać sygnałów dymnych – sprzeciwił się Aubri.

Judeth nie odpowiedziała, ale Skan wiedział, że się zastanawiała nad tym, o czym on wolał nie myśleć. Dzieciaki mogły być ranne tak poważnie, że nie były w stanie rozpalić ognia.

– Dobrze, niech dwójka, która już tam jest, szuka dymu – rzekła. – Ściągnę tu maga, aby postawił Bramę i poszukam ochotników do czterech oddziałów, którzy powierzą swoje tyłki Bramie…

– Ja pójdę – powiedział głęboki głos od drzwi.

Skan obrócił głowę, gdy Ikala wszedł cicho do sali.

– Z całym szacunkiem, komendancie, musi mnie pani wysłać. Znam ten las, wasi ludzie nie. Zapomnijcie o mojej randze i pochodzeniu; mój ojciec nakazałby to w podobnej sytuacji. Tych dwoje to moi przyjaciele i towarzysze, pomóc im to dla mnie obowiązek i zaszczyt.

– Będziesz więc niezastąpiony. Ja też idę, możecie na mnie liczyć – powiedział Skan natychmiast. – Żuraw pewnie też będzie chciał. Judeth, masz więc, oprócz wojownika, także maga i uzdrowiciela.

Judeth westchnęła, ale się nie sprzeciwiała, zapewne wiedząc, że jej protest nic nie da.

– Dobrze, ale to będą duże ekipy. Nie chcę, żeby po nieznanym terytorium biegały kilkuosobowe patrole. Potrzebuję dwóch magów, po jednym na każdą nocną wachtę w ekipie, i co najmniej tylu wojowników, Ikala, zwołaj ochotników wśród myśliwych i Srebrzystych. Skan, wracaj do Śnieżnej Gwiazdy, wytłumacz sytuację i powiedz, czego potrzebujemy. – Zmierzyła ich obu spojrzeniem. – Nie stać mi tu, ruszać!

Skan ruszył, ale wystartował z opóźnieniem i przegrał z Ikalą wyścig do drzwi. Kiedy wypadł na zewnątrz, Ikali już nie było.

Cieszył się bardzo, że Ikala zgłosił się na ochotnika i nawet perspektywa użycia Bramy nie zakłócała tej radości. Młody Haighlei był dokładnie tym, kogo potrzebowali: kimś, kto znał zagrożenia w dżungli i wiedział, jak im stawić czoło.

Śnieżna Gwiazda wyprzedził decyzję Judeth o Bramie.

– Zupełnie jakbyśmy bali się zaufać własnym Bramom! – zawołał gniewnie. – Od pięciu lat byliśmy gotowi ich używać, to wy macie pietra!

– Nie ja! – zaprotestował Skan, ale Śnieżna Gwiazda go nie słuchał.

– Gielle odleci z gryfem o świcie; Cis dołączy do jednego z trzech zespołów, kiedy tylko przejdziecie przez Bramę – mówił adept. – Zgłosiło się więcej magów, niż Judeth potrzebuje, ale nie wszyscy nadają się do takiej misji. Powiedz jej, że przedkładam doświadczenie w walce nad moc; nie jesteśmy pewni, czy ta strefa jest wybrykiem natury. Niezależnie od tego, co sądzi Judeth, jej przyczyną może się okazać mag, który uszedł przed wojnami.

Skan przytaknął; był pewien, że Judeth już tym pomyślała.

– Poszukam Żurawia – rzucił. Zapowiadała się długa noc i był pewien, że nikt z nich nie zaśnie. Mogli od razu zacząć się pakować.

To było coś użytecznego.

Może i jesteś starzejącym się hedonistą, głupi gryfie, ale jesteś też skuteczny.

Загрузка...