Długo po tym, jak Srebrna Klinga i Tadrith zniknęli z zasięgu jego niezwykłego wzroku, Skandranon wpatrywał się w połacie niebieskiego bezchmurnego nieba. Kilka razy oszukiwał się, że czarna kropka na horyzoncie to oni, ale dał za wygraną; jego wzrok stopniowo tracił ostrość, a myśli zaczęły wędrować.
Był rozdarty między dumą i niepokojem. Ich odlot zostałby przez wszystkich uznany za bardzo dobry: stylowy, szybki, profesjonalny. Żadnych pokazów latania z figurami, ani jednego błędu w manewrowaniu. Gdyby on był w wieku Tada i miał taką widownię, kusiłoby go popisanie się paroma sztuczkami.
I byłyby duże szansę na to, że wykonałbym je pierwszorzędnie. Ale z drugiej strony wyrobiłem już swój limit popisów. Ponieważ wschodzące słońce świeciło mu prosto w oczy, dalsze wypatrywanie przestawało mieć sens. Powstrzymał westchnienie i nakazał obolałemu żołądkowi, aby się pilnował; system trawienny gryfów i tak był wystarczająco delikatny, nie potrzeba mu było wrzodów ze zmartwienia.
Cóż, polecieli. Mój pisklak naprawdę się opierzył, przestał być podrostkiem i teraz… leci w swoją stroną po własne przygody. Prawdziwe przygody, a nie wysokie wyniki na torze przeszkód. Zapracuje na rozgłos zupełnie jak ja.
Popatrzył na Zhaneel i w jej wzroku dostrzegł odbicie swojej dumy i lęku. Nie okazałaby ich przed chłopcem i rzeczywiście przybrała dzielny i radosny wyraz twarzy, ale wiedział, że denerwował ją ten nagły odlot.
Próbował wyglądać na absolutnie pewnego siebie, ale musiał stoczyć walkę ze swym sercem i wcale nie był pewien wygranej. Przygody. Ha! Kiedy przygody nie były jego udziałem, nie uważał, że ich poszukiwanie było takim doskonałym pomysłem. Czy Tad był gotowy? W czasie wojny nie mieli wyboru, musieli stawić czoło niebezpieczeństwu, czy byli gotowi, czy nie, ale teraz mieli pokój i wydawało mu się, że mogli sobie pozwolić na większą ostrożność.
Rozpościerał skrzydła w miarę, jak rosła pokusa, aby wzbić się i polecieć za nimi. Mógłbym trochę poćwiczyć. Lady Cinnabar zawsze mi powtarza, że powinienem więcej latać. A gdybym przypadkiem przeciął ich kurs…
– Obiecałeś, że nie polecisz jako skrzydłowy, kiedy dzieci wyprawią się na posterunek – szepnęła Zhaneel na tyle cicho, aby nikt inny nie mógł jej usłyszeć. – Pamiętaj. Obiecałeś.
Psiakrew. Obiecał. A ona czytała w nim jak w otwartej księdze. Rozpostarł skrzydła i ostentacyjnie je strzepnął.
– Cieszę się, że nie muszę lecieć – powiedział, by zapewnić ją, że słyszał i pamięta o obietnicy. Oczywiście, ostatniej nocy przyłapała go w chwili niezwykłej słabości, ale nie zmieniało to faktu, że złożył przyrzeczenie. Jeśli Czarny Gryf nie potrafił dotrzymać słowa danego żonie, kto mu zaufa?
Aubri parsknął kpiąco:
– Nie byłbyś w stanie odbyć takiego lotu, ptaku – rzucił. – Są od ciebie dużo młodsi i przede wszystkim w lepszej formie.
Skan szykował się do ciętej riposty, ale nagle zamilkł, myśląc. Tym razem nie da Aubriemu wygrać!
– Och, teoretycznie mógłbym – powiedział tonem starej matrony. – Tobie się udało, a jestem w lepszej formie od ciebie. Co więcej, Tad ciągnie koszyk, więc poleci w tempie, które nawet ty mógłbyś utrzymać. Ale w czym rzecz? Co miałbym udowadniać? Że jestem na tyle głupi, aby wyruszać w bezcelową podróż tylko po to, aby pokazać, że dorównuję młodzikowi? Byłaby to strata czasu, na którą mnie nie stać.
Aubri wyglądał na zaskoczonego i zawiedzionego, że tym razem Skan nie nadął się i nie zaczął przechwalać.
Zhaneel rzuciła mu wdzięczne spojrzenie, zapowiadające kolejny interesujący wieczór i kojące zranioną dumę.
Judeth przysłuchiwała się rozmowie z krzywym półuśmiechem i postanowiła przedstawić własne zdanie.
– Następne pokolenie wyrusza na łowy – rzekła, przeczesując włosy palcami – a my zostajemy w domu, aby dopilnować, żeby nie zastali tu zbyt wielkich zmian, gdy wrócą. Osobiście wcale im nie zazdroszczę.
– Ani ja – dodał Skandranon. – Przygody zawsze niosły ze sobą wysokie ryzyko zderzenia z ziemią na pełnej szybkości i sporo bólu. Może pamięć mnie czasami zawodzi, ale tego nie zapomniałem.
Bursztynowy Żuraw ocknął się w końcu z zamyślenia i westchnął.
– Pamięć cię nie zawodzi, stary ptaku. Pamiętam, że zdarzało mi się wyciągać z ciebie połamane gałęzie i całkiem sporo kamieni, i to więcej niż raz. – Poklepał Skana po ramieniu. – Nie rozumiem, dlaczego nie wymyśliłeś łagodniejszego sposobu zbierania pamiątek.
Skan skrzywił się, a Aubri wyszczerzył zęby w złośliwym uśmiechu. Po błysku w jego oczach Skan poznał, że zbliża się kolejny zamach na jego dumę.
Ale Aubri nie wziął pod uwagę Zimowej Łani, która przysłuchiwała się konwersacji równie uważnie jak Judeth.
– A ja przypominam sobie, że zamiast zbierać pamiątki z terytorium nieprzyjaciela, Aubri upodobał sobie wrogi ogień – rzekła, mrugając dyskretnie do Judeth, tak że Aubri tego nie dostrzegł. – Właściwie robił to tak często, że jego eskadra porażenie przez kule ogniste nazywała “przyaubrieniem”. Na przykład “Przyaubrili mnie i muszę poczekać, aż mi lotki odrosną”. Albo “No, nieźle cię tam przyaubrili!”
Aubri zastygł ze zdumienia.
– Niemożliwe! – jęknął.
Oczywiście, że niemożliwe. Skandranon, któremu nie uszła wtedy żadna plotka, usłyszałby to określenie na długo, zanim doszło ono do uszu Zimowej Łani. Szczerze mówiąc, Zimowa Łania nie słyszała takich plotek, bo dopóki nie została kochanką Bursztynowego Żurawia, traktowała gryfy ze swego skrzydła jak trochę inteligentniejsze zwierzęta, a takie nastawienie sprawiało, że nikt nie miał ochoty z nią rozmawiać.
Ale reakcja Aubriego była tak gwałtowna, że nikt się nie kwapił do sprostowania informacji. Wreszcie ktoś oprócz Skana obrywał po uszach!
Co to, moje urodziny? Czy też Bogini Kaled'a'in postanowiła mnie choć przez moment pobłogosławić?
Judeth potarła skrzydełko nosa.
– Obawiam się, że to możliwe – potwierdziła złośliwie, a potem rozwinęła wypowiedź. – Kiedy twoja eskadra się meldowała, zawsze chcieli, żebyś ty latał na końcu klucza, bo byli wtedy prawie pewni, że nikt inny nie zostanie trafiony kulą ognistą albo błyskawicą. Raz czy dwa słyszałam, jak rozmawiali o “Zwęglonym”, wydaje mi się, że mieli ciebie na myśli.
Aubri poruszał dziobem, ale na próżno; z jego gardła wydobywał się tylko skrzek.
– Mogło być gorzej – ciągnęła Zimowa Łania, szykując się do ostatecznego ciosu. – Udało mi się odwieść ich od wołania na ciebie “Kurczę Pieczone”.
Oczy Aubriego rozszerzyły się; podniósł głowę i otwierał dziób, ale jedynym słowem, jakie zdołał z siebie wydobyć, było “ale…” Ponieważ zabrzmiało to dokładnie jak głos znieważonej matrony, całe zgromadzenie wybuchnęło głośnym śmiechem. A jeśli nawet ów śmiech był nieco nerwowy, cóż, oto czworo zdenerwowanych rodziców, którzy gwałtownie potrzebowali odreagowania.
Śmiali się tak długo, że ludziom oczy zaszły łzami, a nozdrza Aubriego stały się purpurowe. Zimowa Łania uratowała go przed atakiem apopleksji, wyznając, że wszystko wymyśliła.
– Nie żebyś nie zasługiwał na przydomek, przecież tyle razy przylatywałeś pokaleczony – dodała. – Ale nikt nigdy nie miał zamiaru ci dogryzać.
Aubri zamruczał, nadal mając postawione lotki.
– Nie odważyliby się – rzekł tylko, a Judeth odprowadziła go na bok, aby ukoić zranione uczucia i ułożyć zmierzwione pióra.
– Nie sądzę, aby lubił być obiektem szyderstw – zauważył cicho Bursztynowy Żuraw.
– Może wreszcie przestanie dogryzać Skandranonowi – odparła Zhaneel ostro. – Co za dużo, to niezdrowo, a on zrobił sobie ze Skana osełkę do ostrzenia języka! Mam tego dość! Skandranon na to nie zasługuje; jeśli Aubri nie zmieni przyzwyczajeń, będą problemy, bo młode gryfy uwierzą w te jego złośliwości. Pomyślą, że wszystko, o czym Skan opowiada, to tylko czcze gadanie i przechwałki!
Skan odwrócił się zaskoczony; nieczęsto stawała tak ostro w jego obronie.
– Aubri nie ma nic złego na myśli – bronił starego przyjaciela. – Starzeje się i dziwaczeje, i lubi być złośliwy. Nie sądzę, aby młodzi przestali mnie szanować dlatego, że on próbuje się ze mną przekomarzać.
Zhaneel parsknęła i ze złością zamiotła ogonem.
– Być może, nie będę napominać go przy wszystkich, ale mam dosyć i może się spodziewać, że od dziś odpłacimy mu pięknym za nadobne.
– Zgadzam się – poparła ją Zimowa Łania, krzyżując ramiona na piersi. – W końcu Skan zasługuje na szacunek. Może nie tak wielki, jak byś chciał, ty próżne stworzenie – zwróciła się do Skandranona – ale większy, niż okazuje ci Aubri.
Skan spojrzał na Bursztynowego Żurawia, który wzruszył ramionami.
– Nie mieszaj mnie w to – powiedział. – Nie sądzę, żeby Aubri traktował poważnie to, co mówi i nie wydaje mi się, aby inni jego traktowali poważnie, ale sądzę też, że zostałem przegłosowany.
Zimowa Łania wykrzywiła się i objęła szaropióre ramiona Zhaneel.
– Chodź, moja droga – powiedziała do gryficy. – Myślę, że powinnyśmy to dokładnie przedyskutować tylko we dwie, ponieważ mężczyźni nie traktują tej sytuacji z powagą, na jaką w naszym mniemaniu zasługuje.
– Zgadzam się – odparła Zhaneel i obie ruszyły ku krawędzi j klifu i kilku ławeczkom, które tam ustawiono.
Skandranon spojrzał na Bursztynowego Żurawia z bezgranicznym zdziwieniem i odkrył, że ten spogląda za dwiema kobietami z wyrazem absolutnego niedowierzania na twarzy.
– Co wywołało ten zamęt? – zapytał, z całych sił próbując zebrać myśli. Bursztynowy Żuraw potrząsnął głową.
– Wiem tyle, co ty – przyznał. – Może teraz, kiedy ich pisklaki wyleciały z gniazda, obie poczuły, że muszą czegoś bronić. I choć jestem pewnym autorytetem w sprawie ludzkich uczuć, muszę oświadczyć,że czasami pani Zimowa Łania zaskakuje mnie. – Pokazał podbródkiem ścieżkę. – Masz ochotę na spacer ze mną, abyśmy mogli się wspólnie pomartwić o dzieci?
Skan odetchnął głęboko; Żuraw martwił się o Tada i Klingę tak samo jak on!
– Owszem, mam – przyznał żałośnie. – Zhaneel kazała mi przyrzec, że z nimi nie polecę i nie będę z nią o nich rozmawiał, dopóki sama nie podejmie tego tematu. Szkoda, że nie wierzę tak jak ona,że wszystko będzie dobrze. Nie mogę się powstrzymać i myślę o wszystkim, co może się nie udać.
Bursztynowy Żuraw poszedł za przykładem swej żony i objął Skana. Ten poczuł się lepiej; ramię na jego plecach przypominało o wsparciu starego, zaufanego przyjaciela, choć ten przyjaciel też potrzebował opieki. Przysłowie mówiło, że piękna połowa łuku jest tylko kupą kamieni, jeśli nic jej nie dopełnia.
– Tyle się może wydarzyć nawet w najspokojniejszym czasie. Ja też mam jak najgorsze przeczucia – wyznał Bursztynowy Żuraw. – Ale jak mi słusznie przypomniała Klinga,ich zadaniem nie jest konfrontacja z nieprzyjacielem. W pewnym sensie są tylko zwiadowcami. Jeśli zdarzy się jakieś niebezpieczeństwo, mają za zadanie wysłać ostrzeżenie przez teleson, a potem trzymać się z dala, aby mogli wrócić i złożyć nam szczegółowy raport.
Skan uważał, aby nie nastąpić Żurawiowi na odciski i parsknął w odpowiedzi.
– A jakie jest prawdopodobieństwo tego zdarzenia, co? – spytał. – To nasze dzieci! Czy ty naprawdę myślisz, że istnieje choć cień szansy, że nie uznają się za awangardę Białego Gryfa. I nie skonfrontują z nieprzyjacielem, jeśli się takowy pojawi?
Wepchnął Bursztynowego Żurawia w przestrzeń między swym bokiem i klifem i zaczęli schodzić do miasta. Jeśli któryś z nich miał się potknąć, lepiej żeby to był Skan, bo w przeciwieństwie do przyjaciela potrafił latać.
– Szczerze mówiąc, nie wiem – przyznał. – Moja córka zaskakuje mnie częściej niż moja żona. Czasami zastanawiam się, czy akuszerka nie podmieniła dzieci, kiedy Klinga przyszła na świat. Spogląda na sprawy zupełnie inaczej niż któreś z nas, a uwierz mi, próbowałem znaleźć z nią wspólny język.
– Wiem, o co ci chodzi – odparł smutno Skan. – Chociaż Keenath martwi mnie bardziej niż Tadrith. A jednak. Tylko dlatego, że nie widzieliśmy nigdy, aby zachowywali się tak jak my w ich wieku, nie znaczy od razu, że się tak nie zachowują. Jeśli rozumiesz, co próbuję powiedzieć.
– Chyba tak. – Bursztynowy Żuraw przeskoczył wystający kamień i ciągnął: – Dzieci zachowują się inaczej, gdy w pobliżu są rodzice, a inaczej, kiedy są same. Przynajmniej tyle udało mi się zaobserwować w życiu zawodowym i prywatnie.
Oczywiście nie pamięta, aby się tak zachowywał; stracił rodziców i rodzinę, kiedy był ledwie opierzony. Ale ma rację; ja zachowywałem się odwrotnie niż rodzice. Zawsze chcieli być tylko naśladowcami, a ja chciałem, aby inni uznawali mnie za przywódcę. Czasami zastanawiam się, czy nie byli mądrzejsi ode mnie.
– Szkoda, że nie możemy się z nimi kontaktować inaczej niż przez teleson – westchnął. – Kusi mnie, żeby był tu Urtho i stworzył kolejną Kecharę…
Nie potrafił dokończyć zdania; ból po stracie Urtho, który odczuwał, nawet wymieniając imię twórcy swej przybranej córki, zdławił mu głos.
– A jeszcze bardziej bym chciał, aby była taka jak przedtem – westchnął Bursztynowy Żuraw. – Nie tylko dlatego, że byłaby teraz użyteczna. Chętnie nadal bawiłbym się w uniki i polityczne owijanie w bawełnę, aby ukryć ją przed Haighlei, gdyby mogła nadal być tak potężnym myślmówcą. Jest taka radosna; nie żal mi jej mocy, jeśli mogę ją oglądać żywą i szczęśliwą.
Kechara była jednym z “wytworów” Urtho, choć Skan nigdy nie odkrył, co jego przywódca, mentor i przyjaciel zamierzał, tworząc ją. Czy była pierwszym podejściem do gryfsokołów, których wspaniałym przykładem była Zhaneel? Czy też zamierzoną próbą stworzenia gryfów o niezwykłej sile myślmowy? Czy też wypadkiem, czymś, czego Urtho w ogóle nie planował, eksperymentem, który przeprowadził do końca, a potem ukrył dla jej własnego dobra?
Niezależnie od tego, takich jak Kechara gryfy nazywały wyrodkami. W znacznym stopniu skarlała, kaleka, ze skrzydłami zbyt długimi dla małego ciała, miała umysł dziecka. Ale siła jej myślmagii była nie do pokonania. Słodka mała Kechara była w stanie dosięgnąć myślmową aż do Khimbaty, stolicy Haighlei; w ten sposób dawno temu odkryła, że Skana i Bursztynowego Żurawia uwięziono. Szaleniec Hadanelith i jego dwaj wspólnicy z Haighlei porwali ich, planując zamordowanie cesarza Shalamana podczas Ceremonii Zaćmienia. Bez Kechary Skan nigdy nie byłby w stanie wydostać się na czas, aby ocalić króla, a Bursztynowego Żurawia na pewno nie byłoby wśród żywych. Przejęta niebezpieczeństwem, w którym się znalazł, a które nawet ona była w stanie pojąć, wydała z siebie mentalny wrzask tak głośny, że przebił magiczne zasłony wspólników Hadanelitha.
Urtho zdawał sobie sprawę z tego, jak potężnymi zdolnościami dysponowała i trzymał ją w swej Wieży dla jej własnego dobra. Wiedział, że mogła zostać uznana za cenny łup albo skuteczną broń i chciał oszczędzić jej tego losu. Ale sądził, że dni Kechary były policzone i bardzo się pomylił.
Skan potrząsnął głową.
– Zgadzam się. I wiem, że nigdy nie zaryzykowałbym, że urodzi się kolejne pisklę z problemami nawet gorszymi niż jej; nie mamy zdolności i wiedzy Urtho. Wszyscy ją kochamy, ale obiektywnie rzecz biorąc, skazy Kechary są zbyt wysoką ceną za jej dar. Szczerze mówiąc, myślę, że jeszcze nie oszalała tylko dlatego, iż nie rozumie większości rzeczy, które przeczytała w umysłach innych.
Robił, co w swej mocy, aby nigdy nie utraciła zaufania do ludzi; podobnie jak Aubri, Judeth i inni mieszkańcy Białego Gryfa, którzy się z nią stykali. Kechara zaś służyła miastu i ludziom wiernie i radośnie. Starannie przekazywała wiadomości, które ledwie rozumiała, do i od Srebrzystych, którzy nie dysponowali magią umysłu. Starali się, aby to zadanie nigdy nie stało się dla niej udręką, a ona uwielbiała aprobatę i uwagę, jaką ją obdarzali.
Skan pomyślał, że Haighlei zachowywali się dziwnie: dla nich stworzenie z umysłem dziecka i zdolnością odczytania myśli każdego było nie do pomyślenia. Rok czy dwa po Ceremonii Zaćmienia Skan był przekonany, że Kaled'a'in zdołają ukryć istnienie Kechary przed sprzymierzeńcami, ale ci w końcu odkryli, czym była. Usłyszeli wiele, wiele zakamuflowanych aluzji, dyplomatycznego gadania i dyskretnych sugestii. W końcu nadszedł oficjalny komunikat od króla Shalamana doradzający “permanentne wyeliminowanie długodystansowego przekaźnika w Białym Gryfie” – czyli Kechary – i jasno dający do zrozumienia, że nie była to niewinna prośba, a niespełnienie jej mogło mieć bardzo poważne konsekwencje. Skandranon, Zhaneel i Bursztynowy Żuraw udali się do Khimbaty, aby porozmawiać z cesarzem w cztery oczy i wrócili do Białego Gryfa z delegacją magów dowodzoną przez Leyueta Doradcę. Między różnymi nerwowymi ceremoniami “tata Skan” wytłumaczył Kecharze, że nastał czas, aby odpoczęła od swej pracy i że muszą się upewnić, iż już nigdy nikt się jej nie przestraszy. Kechara, oczywiście, absolutnie ufała Skandranonowi i radośnie powitała delegację. Ponurzy Haighlei, przygotowani na spotkanie z potworem i walkę z jego straszliwą mocą pętającą dusze, stanęli oko w oko ze stworzonkiem, które uznało ich za bardzo śmiesznych i zażądało ich absurdalnie bogatych i kolorowych kapeluszy do zabawy.
Tacy są Haighlei. Podejrzewam, że człowiek mógłby im sprzedać wszystko, gdyby tylko owinął to w odpowiednie nakazy i zakazy historycznego protokołu. Przecież Shalaman był tak zaszokowany tymi morderstwami na dworze, bo nie dokonano ich według odpowiedniego protokołu! Może gdybyśmy znaleźli sposób, w jaki Kechara mogłaby służyć Shalamanowi według zasad ich religii, zachowałaby swą moc - ale okłamalibyśmy ją i prawdopodobnie stałaby się tylko narzędziem, jak się obawiał Urtho. Gdyby została użyta przeciw nam i zdała sobie z tego sprawę, straciłaby swą słodką niewinność. A tak przynajmniej może być w domu i się bawić. I może rozmawiać ze wszystkimi gryfami, które znajdują się w granicach miasta.
– I co teraz zrobimy, druhu? – zapytał starzejący się gryf, schodząc powoli ku najwyższym tarasom miasta. Na tym poziomie odbierano wszystko, co spuszczano z góry i ładowano na windy zaopatrzenia dla farm. Robotnicy już rozładowywali jedzenie przysyłane z pól i będą to robić cały dzień. – Chodzi mi o dzieci.
– A co możemy zrobić? – spytał Bursztynowy Żuraw lekko poirytowanym głosem. Podszedł do szerokich, pomalowanych na biało schodów, które tworzyły załamanie na głowie Białego Gryfa. – Nic. To ich praca; praca, którą wybrali. Zostali do niej przydzieleni przez przełożonych, którzy uznali ich za zdolnych do służby. Czy ci się to podoba, czy nie, są już dorośli i obawiam się, że lepiej będzie, jeśli zaczniemy się do tego przyzwyczajać.
Skan zwiesił dziób i ruszył za nim, szurając szponami po kamiennej rampie przy schodach, którą łatwiej było gryfowi pokonać.
– Nie podoba mi się to – rzekł w końcu. – Ale nie umiem powiedzieć dlaczego.
Bursztynowy Żuraw zatrzymał się nagle, odwrócił i spojrzał na przyjaciela z tak zmartwionym wyrazem twarzy, że gryf aż stanął na niższym stopniu.
– Mnie też nie, a nie mam żadnego powodu, aby się tak czuć. Szkoda, że nie mogę powiedzieć o moim przeczuciu, bo ta pewność, że coś się nie powiedzie, upodabnia mnie do nerwowej starej ciotki…
– Ale? – nalegał Skan. – Martwisz się, że nie masz odpowiedniej sukni, żeby zagrać ciotkę?
Bursztynowy Żuraw zachichotał, potem westchnął.
– Ale obawiam się, że nie mam podstaw, a nikt z jasnowidzów nie stwierdził wyraźnie, że coś się stanie Klindze i Tadowi. Wiem, co powiedziałbym mojemu klientowi, gdyby się tak czuł.
Skan spojrzał przyjacielowi w oczy i potrząsnął głową.
– Niech zgadnę. To, co czujemy, jest kombinacją starych reakcji wojennych i żalu, bo opierzenie się naszych piskląt jest nieomylnym znakiem, że się starzejemy.
– Absolutnie. Kto chce pogodzić się z nim, że się starzeje? Na pewno nie ja, bądź pewny. – Bursztynowy Żuraw był szczery i smutny. – Od dziesięcioleci utrzymuję ciało w formie, katuję je na różne sposoby, mogę być rozluźniony jak puch i napięty jak rzemień, ale… wszystko miało trwać jak najdłużej. Nigdy nie zastanawiasz się nad starością, gdy się starzejesz. A potem nagle ona już tu jest i gapi ci się w twarz. Bolą cię kości i stawy, młodzi się martwią, czy się aby nie nadwerężasz, a kiedy próbujesz im wytłumaczyć, że doświadczenie coś jednak znaczy, że wiesz więcej niż oni, przyłapujesz ich na wymienianiu spojrzeń, kiedy myślą, że nie patrzysz.
– Rzeczywiście. Uważam, że to okrucieństwo życia. W jednej chwili się oburzamy, bo nie uważa się nas za wystarczająco dorosłych, aby powierzać nam interesujące zajęcia, a potem, nagle, ledwo opierzone pisklaki odlatują, aby robić rzeczy, których my już nie możemy robić! – Skan potrząsnął głową i zapatrzył się w ocean. – I jeszcze mamy to przyjąć z godnością! To niesprawiedliwe. Protestuję! Uważam, że powinienem zostać zrzędą. Moje narzekanie zaspokoi wtedy oczekiwania ludzi.
– Za późno.
Skandranon parsknął.
– Będę wyjątkiem. Zasłużyłem sobie na tytuł. Król Zrzęda.
– Dopust Boży i Kara za Grzechy. Mogę się do ciebie przyłączyć? Będziemy obaj dostarczać młodym rozrywki. – Bursztynowy Żuraw wyrzucił z siebie trochę niepokoju, a Skan, zaskoczony, stwierdził, że sam też się rozluźnił.
– Jasne – odparł Czarny Gryf z godnością. – Chodźmy na tor przeszkód i głośno komentujmy, jak to my pokonywaliśmy go lepiej i szybciej.
– I w lepszym stylu – dorzucił Żuraw. – Z lekkością i gracją, bez brutalności.
– Naturalnie – zgodził się Skan. – O ile im wiadomo, nie mogło być inaczej.
– A jak bardzo ty się martwisz? – zapytała Zimowa Łania Zhaneel, kiedy tylko Skandranon nie mógł ich usłyszeć. Jako trondi'irn miała niejakie pojęcie, jak bardzo czułe były wszystkie gryfie zmysły, a Skana zdolności znała aż za dobrze. Mimo że zaczął już cierpieć na dolegliwości związane z wiekiem, nadal był wspaniałym okazem o niezwykłych zdolnościach, nie tylko w swej grupie wiekowej, ale wśród wszystkich gryfów.
– O Skana czy o dzieci? – spytała Zhaneel, zerkając spod oka na towarzyszkę.
– Hmm. O wszystkich, oczywiście – rzekła, oddając spojrzenie. Jest tak spostrzegawcza, jak się spodziewałam. - Najpierw o Skana. Z nim musimy żyć.
– Tak jak z Bursztynowym Żurawiem, nie? – podjudziła Zhaneel. – Cóż. Siadaj obok mnie, aby wiatr poniósł słowa, których inni nie powinni podsłuchać, i porozmawiamy o mężach. – Wskazała dziobem piękną drewnianą ławkę zrobioną z konarów przyniesionych przez wiatr i morze i usiadła obok niej na chłodnych kamieniach klifu.
Zimowa Łania spoczęła wdzięcznie na ławeczce i położyła ramię na oparciu.
– Żuraw jest bardzo nieszczęśliwy. Podejrzewam, że oczekiwał, iż Judeth i Aubri przydzielą Klingę do ochrony albo patrolowania miasta. Nie sądzę, aby kiedykolwiek przyszło mu do głowy, że wyślą ją tak daleko.
Mnie też to nie przyszło do głowy, a powinno. Wiedziałam od roku, że Klinga chce wyrwać się z miasta i od nas. Może gdyby Żuraw nie był tak nieprzejednany, żeby mieszkała z nami aż do mianowania na Srebrzystą…
Keeth i Tad byli w stanie się wyprowadzić po części dlatego, że Skan pożyczył im pieniędzy na wykopanie nowego domu na wymianę. Wyczuwając niepokój Klingi, Zimowa Łania próbowała namówić Żurawia, aby zrobili to samo, jednak nawet nie chciał jej słuchać.
Dlaczego miałaby się wyprowadzić? - zapytał wtedy. - Ona nie potrzebuje swojego miejsca. Zapewniamy jej tyle prywatności, ile miałaby we własnym mieszkaniu i nie sadzę, aby czuła się zakłopotana przyprowadzając tu kochanka! - westchnął dramatycznie. – Ale na to się nie zanosi. Biorąc pod uwagę, jak się zachowuje, śluby czystości tylko polepszyłyby jej życie seksualne. Gdzie popełniliśmy błąd? Zupełnie jakby nie chciała słuchać swego ciała.
Zimowa Łania mogła mu powiedzieć, że dzieci zawsze są zażenowane obecnością rodziców, kiedy próbują pierwszych, nieśmiałych kroków tańca miłosnego i onieśmielane przez nich, kiedy dowiadują się po raz pierwszy, jakimi dorosłymi się staną – ale wiedziała, że nie uwierzyłby jej. Uwierzyłby, gdyby Klinga była cudzym dzieckiem, ale nie, gdy to on był ojcem. Rodzic może czasami być zbyt blisko dziecka, aby myśleć obiektywnie. Kiedy chodziło o potomstwo innych, zauważał całe płótno – ale gdy chodziło o własne, zauważał jedynie codzienne szczegóły, pojedyncze nitki, a nie cały splot. Bursztynowy Żuraw mimo swego talentu nie dostrzegał, że Klinga nie chce poznawać potrzeb swego ciała w obecności rodziców. Gdyby Klinga zdecydowała się działać i otwarcie poprosiła o własne mieszkanie, prawdopodobnie ugiąłby się i spełnił jej życzenie. Ale była zbyt nieśmiała i zbyt dumna, a teraz, patrząc wstecz, Zimowa Łania zrozumiała, że podanie o przydział na odległy posterunek było w oczach córki, jedynym sposobem na zdobycie odrobiny prywatności.
– Skan się boi, ale nie załamuje – powiedziała Zhaneel po chwili, podczas której spoglądała na ocean. Być może śledziła flotę; rybacką; jej oczy były wystarczająco bystre, aby ze szczegółami; rozróżnić rzeczy, które dla Zimowej Łani pozostawały kropkami na horyzoncie. – Mam nadzieję, że gdy zrozumie, iż dzieci sobie poradzą, będzie mniej histeryzował. Częściowo jest temu winien bezruch, a częściowo fakt, że chce robić wszystko, a nawet gdyby był młody, nie mógłby zrobić połowy tego, o czym teraz marzy!
Zimowa Łania zaśmiała się słabo.
– Dziwne, jak młodzieńcze zdolności rozrastają się z wiekiem, nie sądzisz? – rzekła. – Jestem absolutnie pewna, że pamiętam, iż mogłam pracować bez ustanku dwa dni i dwie noce, jeździć konno jak Kaled'a'in i strzelać jak najlepszy najemnik a oprócz tego wywiązywać się z obowiązków trondi'irn. Oczywiście nie mogłam, ale pamiętam, że tak robiłam.
– Ja też – zgodziła się Zhaneel. – Ze Skandranonem nią będzie tak źle jak z Bursztynowym Żurawiem; nasze dzieci to chłopcy i jeden nam jeszcze został. Twoja sokoliczka była jedynym pisklakiem w gnieździe, a do tego kobietą. Mężczyźni chronią swoje samiczki; mają to we krwi.
– I masz rację, bo chociaż Bursztynowy Żuraw zaprzeczy, martwi się bardziej, ponieważ Klinga jest kobietą. – Zimowa Łania zapatrzyła się w morze, zastanawiając się, jak uda jej się przekonać męża, że ich “delikatna dziewczyneczka” była równie krucha jak hartowana stal. – Może jeśli porównam ją do Judeth? – zastanawiała się głośno. – Nie sądzę, aby Klinga robiła to świadomie, ale widzę, jak naśladuje zachowanie charakterystyczne dla Judeth.
– On ją podziwia i szanuje, a poza tym widział ją w działaniu; wiedział, że Judeth specjalnie szkoliła waszą Klingę i być może to go pocieszy – stwierdziła Zhaneel, a potem potrząsnęła głową, co było oznaką zniecierpliwienia. – Nie wiem, co jeszcze mogłabyś zrobić. A co ja pocznę ze Skanem? Skupię jego uwagę na Keenacie?
– Czy możemy go włączyć w trening Keenatha? – spytała Zimowa Łania. – Nie radzę sobie w tym, a ty i Skan wymyśliliście bieg z przeszkodami. Wszyscy trondi'irn zaczynają od treningu na polu bitwy, ale gryfi tor przeszkód u Srebrzystych jest symulacją walki, a nie udzielania pierwszej pomocy. Niezbyt się nadaje, a nie wiem, jak go zaadaptować.
– Dobrze. To chyba się uda. Poćwiczy i będzie miał o czym myśleć. A przynajmniej poćwiczy coś oprócz wspinania się na moje ramiona. – Zhaneel przechyliła głowę. – A co z Zimową Łanią? Co z Zhaneel? Co my zrobimy, żeby nie myśleć o naszych nieobecnych dzieciach?
Zimowa Łania potrząsnęła głową.
– No właśnie. Szczerze mówiąc, nie wiem. I prawdopodobnie przez następne sześć miesięcy będą mnie regularnie budziły koszmary. Czy nie powinnyśmy się skupić na zmartwieniach naszych mężów?
– Z pewnością będziemy mieć pełne ręce roboty, a oni zaczną się głowić, jak uciec przed naszym pocieszaniem!
Zhaneel przytaknęła, a potem wyciągnęła łapę i delikatnie dotknęła ramienia Zimowej Łani szponem. Uśmiechnęła się, a jej oczy złagodniały, napotykając spojrzenie kobiety.
– Na pewno możemy pomóc sobie, wysłuchując siebie nawzajem, duchowa siostro.
Jest tylko jeden problem z. byciem na służbie. Wstajesz o zupełnie nieprzyzwoitych porach. Tad westchnął bezgłośnie; jego partnerka miała słuch ostry jak gryf. Jak zwykle podczas podróży Klinga zerwała się bladym świtem. Tad słyszał, jak kręciła się wokół wspólnego namiotu: budowała palenisko, przygotowywała śniadanie, nosiła wodę. Była zachwycającym czyścioszkiem: kąpała się wieczorem przed pójściem spać i rano, gdy wstała. Byłoby wysoce nieprzyjemne, gdyby musiał dzielić namiot z kimś nie przywiązującym wagi do higieny, szczególnie teraz gdy oddalili się od wybrzeża i ruszyli w las. Było w nim bardzo wilgotno i niekiedy okropnie gorąco. Klinga nie stanowiła jedynie żywego bagażu do noszenia; kosz kołysał się przy najlżejszym podmuchu i musiała balansować, aby z niego nie wypaść. To była praca, ciężka praca i zazwyczaj Klinga spływała potem; kiedy Tad lądował, aby odpocząć, ona też padała z nóg.
On oczywiście nie zawracał sobie głowy myciem i utrzymywaniem piór w czystości, a większości ludzi podobał się naturalny, korzenno-piżmowy zapach ciała gryfów. Nie mógł latać z mokrymi skrzydłami, a kiedy się zatrzymywali, nie miał czasu na mycie przed zapadnięciem nocy. Zdecydował się ograniczyć do kąpieli w piasku aż do dotarcia na posterunek. Czuł się więc absolutnie usprawiedliwiony, wylegując się w cieple wygodnego schronienia, kiedy ona odbywała rytuał mycia i zajmowała się obozowiskiem.
I tak nie mógł jej pomóc. Nie mógł nosić wody: dziobów nie stworzono po to, aby nosić w nich wiadra. Nie mógł zajmować się ogniskiem: gryfy były pierzaste, a pióra były łatwopalne.
Wczoraj wieczorem za to zrobił więcej. Przyniósł wystarczającą ilość drewna, aby podtrzymać ogień do rana i oddał część swego łupu, aby mieli śniadanie. Złoży namiot, tak jak go postawił; szybkie stawianie namiotu wymagało magii i choć nie dorównywał ojcu, był magiem, który potrafił rzucać drobne zaklęcia kinetyczne. W obozie wykonał już swoje obowiązki; wcale się nie lenił, tylko odpoczywał po ciężkiej pracy.
Zamknął oczy: słuchał plusku wody, Klingi przeklinającej jej chłód i uśmiechnął się. Wszystko szło dobrze.
Ponieważ i tak już ciężko pracowali, naginał zasady i używał magii do polowania. Odnajdywał za jej pomocą odpowiednie zwierzę i unieruchamiał je, dopóki do niego nie dotarł. Nie mogli sobie pozwolić na stratę energii i długie polowania, nie teraz; musiał postawić namiot, zebrać drewno i zwabić jakieś zwierzę przed zmierzchem. W Białym Gryfie mógł być naganiaczem; mieli wokół wystarczającą ilość stad i ryb, aby łowy na dziką zwierzynę uznawać za przedsięwzięcie wymagające większych umiejętności. Kiedy dotrą do Posterunku Piątego, będzie miał dużo czasu na prawdziwe polowanie podczas patroli. Ale w podróży potrzebował więcej jedzenia, niż zdołaliby udźwignąć i oznaczało to polowanie najmniejszym kosztem, przy użyciu wszystkich znanych sztuczek.
W końcu dźwięk tłuszczu skwierczącego w ogniu sprawił, że otworzył oczy i ruszył się. Śniadanie; i chociaż osobiście wolał surowe mięso, mógł przecież jeść co innego. Choć mięsożerne, gryfy doceniały jarskie przysmaki, a Klinga znalazła zeszłego wieczoru wspaniałe grzyby, rodzaj hub, kiedy on nosił drewno. Szybki test potwierdził ich nietoksyczność i wysokie wartości smakowe. Zostawili połowę na śniadanie, ciągle przyczepione do pnia na wypadek, gdyby po oderwaniu spleśniały.
Świeża dziczyzna i grzybki. Porządny sen i dzień lotu przed nami. Życie jest dobre.
– Jeśli nie wyleziesz, leniuchu – głos Kingi przeszył płótno namiotu – sama wszystko zjem.
– Po prostu nie chciałem naruszać intymności twej kąpieli – odparł godnie, wstając i wystawiając dziób. – W odróżnieniu od ludzi, o których nie wspomnę, jestem dżentelmenem, a dżentelmen zawsze szanuje prywatność damy.
Być może słońce już wzeszło, ale pomiędzy drzewami było ciemno jak w nocy. Klinga kładła kawałki grzybów na patelnię wysmarowaną tłuszczem; zauważył, że już odłożyła dla niego połowę. Położyła grzyby na ćwiartce jelonka, od której odkroiła stek dla siebie.
Ubrała się stosownie do panującej wilgotności i temperatury w tunikę bez rękawów i spodnie o kroju Haighlei, choć nie w ich kolorach. Haighlei szybko opanowali nowy rynek, który się otworzył w Białym Gryfie, tkając swe przewiewne materiały w kolorach beżu, szarości, pastelach oraz czerni i bieli. K'Leshya mogli potem ozdabiać te materiały według swoich upodobań. Rezultaty zmieniały się w zależności od tego, kto nosił ubrania. Potomkowie Kaled'a'in haftowali swe ubrania, nabijali je ćwiekami i naszywali cekinami; ci, których klan zaadoptował, przybysze, którzy związali się z gryfami, nosili mniej wymyślne stroje. Klinga, świadomie lub nie, wybrała odzienie skrojone na wzór Kaled'a'in, ale w kolorach ludu swej matki. Teraz nosiła beże z kremowymi lub jasnobrązowymi lamówkami. Jak zwykle, choć nie było nikogo, kto mógłby to podziwiać, na jej piersi lśniła odznaka Srebrzystego Gryfa.
Wokół nich, a raczej ponad nimi, leśne ptaki i zwierzęta łapały swe własne śniadanie. Po trzech dniach podróży znaleźli się w końcu w “deszczowym lesie” Haighlei, który różnił się od wszystkiego, co dotychczas widzieli. Drzewa były wielkie, niewiarygodnie wysokie, rosnące jak nagie kolumny leśnej świątyni po sto stóp w górę, gdzie rozpościerały swe gałęzie w stronę światła słonecznego. Rywalizowały tak zajadle, że poszycie pozostawało w nieustannym tajemniczym cieniu. Kiedy podchodzili do lądowania i znajdowali się pod koronami, kilka chwil trwało, zanim oczy przyzwyczaiły się do mroku.
Mimo braku słońca poszycie było zadziwiająco gęste. Jak można się było spodziewać, najwięcej było grzybów, ale na grubej ściółce rosły też krzaki i nawet mniejsze roślinki, a pnącza podobne do lian owijały się wokół pni i pięły ku światłu. Wszędzie, gdzie upadło drzewo albo strumień przecinał las, poszycie dostawało fioła i walczyło o światło tak zaciekle, że Klinga przysięgała, iż widziała, jak rośliny rosły w oczach.
Była ekspertem od roślin, a nie znała połowy z tych, które obejrzała wokół obozowiska. A nawet jeszcze nie zaczęli odkrywać; na te rośliny natknęli się po prostu, rozbijając namiot! Tad nie mógł sobie nawet wyobrazić, co Klinga znajdzie, kiedy rozpocznie prawdziwe poszukiwania, a on będzie ją wynosił nad drzewa.
On nie potrafił rozpoznać połowy głosów, które nad sobą słyszeli. Nie mógł nawet powiedzieć, czy pohukiwania i gwizdy wydawały ssaki, ptaki czy gady. Przypomniał sobie, że jest to obszar zbadany tylko w nieznacznym stopniu. Teraz rozumiał, dlaczego Haighlei działali tu tak ostrożnie; w lesie nie tylko były tysiące nieznanych niebezpieczeństw, ale też nieopatrzne działanie mogło zniszczyć bezcenne zioła czy inne zasoby, z których istnienia nie zdawali sobie sprawy.
Wszystko ślicznie, przypomniał sobie, kiedy wylazł wreszcie z namiotu i rzucił się na śniadanie, aby pożreć je z dziką przyjemnością. Ale trudno filozofować z pustymżołądkiem. Może później… Zajął się posiłkiem, który należał do lekkich; opychał się dopiero, gdy lądowali i mógł trawić podczas snu. Najedzony gryf nie latał najlepiej.
Głodny gryf nie jadał wolno, a Tada ssało w żołądku. Zmiótł okruchy swego łupu w mgnieniu oka, na koniec zostawiając grzyby. Kiedy jadł, Klinga zgasiła ogień, zakopała śmieci w mokrym popiele, aby porządnie gniły i spakowała wyjęty sprzęt oraz wyposażenie namiotu. Tadrith zostawił kości dla leśnych padlinożerców, którzy na pełno ucieszą się z nieoczekiwanego posiłku. Kiedy wzlecą, ich ślady znikną: popiół, kości i pogniecione trawy w miejscach, gdzie chodzili i postawili namiot. Za dwa, góra trzy dni las odzyska panowanie nad obozowiskiem, za miesiąc ślad po nim zaginie. Nie pozostaną nawet kości.
W takim miejscu nie ma sępów. Pewnie gryzonie, może jakieś świnie albo psowate. Schludnie wyczyścił szpony i wytarł dziób o pień, na którym rosły grzyby. Chyba nastał czas, abym popracował. Podszedł do namiotu, skoncentrował się, a potem delikatnie użył swej mocy. Pozwolił energii magicznej zwolnić zaklęcie namiotu, które umieszczono w centrum płóciennego dachu. Mocne i giętkie maszty, utrzymujące płótno na miejscu, przekształciły się ponownie w lekko usztywnione kawałki liny. Bez żadnej pomocy namiot złożył się, jakby był żywym stworzeniem i została płócienna paczka, czekająca, aby ktoś ją schował do kosza.
Złożony namiot można było, według rad Aubriego, rozbić bez użycia magii, chociaż na nowe maszty należało użyć drewnianych pali, bo linki potrzebowały zaklęć, aby stać się masztami. Ale oczywiście tak było znacznie łatwiej. Kiedy uruchomiono zaklęcie, wsporniki, które były po prostu zaczarowanymi kawałkami liny wszytymi wzdłuż namiotu, usztywniały się. Ponieważ kształt masztów zależał od szwów, mogli mieć namiocik bez centralnego masztu czy śledzi, który wymagał tylko przy twierdzenia do ziemi w siedmiu miejscach, aby nie odleciał.
Takie rzeczy należały do standardowego wyposażenia Srebrzystych. Tad nigdy sam nie rzuciłby zaklęcia; wymagało ono ręki mistrza. Ale nawet czeladnik mógł je uruchomić, więc w ekspedycjach z Białego Gryfa zawsze trafiał się jakiś mag do rozbijania namiotów.
Zaklęcie, które składało namiot, było bardziej skomplikowane, ale czeladnik mógł je uruchomić i podtrzymać. Tad radził sobie z takimi zaklęciami bez problemu i bardzo je lubił. Możliwe że odczuwał to samo, co ludzie rąbiący czy strugający drewno: ogarniało go dziwne poczucie satysfakcji, że stworzył coś, używając narzędzia, a nie szponów czy skrzydeł. Może zdolność do wpływania na rzeczy poza zasięgiem szponów dawała mu poczucie bycia cywilizowanym?
Tad podniósł paczkę ze sznurkiem i płótnem i wrzucił ją do koszyka. Klinga już rozciągała i rozplątywała uprząż. Niezależnie od tego, jak porządnie poprzedniego wieczoru ją złożyli, rano zawsze się plątała. Pytanie: jak to było możliwe, zaliczył do zagadek, które nigdy nie zostaną rozwiązane. Czasami podejrzewał, że winne są siły nadnaturalne.
Uprząż trzeba było trzymać poza zasięgiem gryzoni czy innych stworzeń, które chętnie pogryzłyby skórę w miejscu wolnym od wilgoci. Tylko jedno miejsce spełniało te warunki – sam namiot, i choć sufit ich tymczasowego mieszkania był dość wysoki, uprząż schowana w sieć zajmowała tyle miejsca, że Klinga ledwo mogła wstać.
Ale ta drobna niewygoda dawała im pewność, iż uprząż przez noc nie zamoknie, więc oboje zgodzili się na nią z ulgą.
– Spałabym z nią w jednym łóżku, gdyby to było konieczne – oświadczyła Klinga.
– Myślałem, że to twój ojciec się w tym specjalizował – zakpił i oberwał po uszach rzemieniem. Najwyraźniej Klingi to nie rozbawiło.
Klinga w końcu rozplatała liny; teraz trzymała uprząż w jednej ręce, a drugą machała zapraszająco. Tadrith miał zacząć pracę.
Trochę czasu zajęło założenie rzemieni, a Klinga upewniła się, czy mu wygodnie. Nie była to tradycyjna uprząż z sarniej skóry, którą nosił każdy gryf w Srebrzystych, przytrzymująca odznakę i służąca jako kieszeń na drobiazgi. Tu każdy rzemień powinien idealnie pasować i nie uwierać. Duże lotki musiały leżeć na rzemieniach, aby nie zostały połamane. Tadrith nie mógł sam dopasować uprzęży; stał cierpliwie jak osioł, kiedy Klinga ją zapinała.
Powietrze nieco się ociepliło i poranna mgła jak zwykle podniosła się z ziemi. Najpierw kilka pasm przemknęło miedzy kolumnami pni, znikając i znów się pojawiając jak duchy latających węży. Potem pasma mgły połączyły się i otoczyły Klingę i Tada ze wszystkich stron. A w końcu mgła zaczęła gęstnieć i nie mogli dostrzec drzew znajdujących się dalej niż dwie czy trzy długości gryfa od nich.
W górze nadal rozbrzmiewał śpiew ptaków, nawoływania zwierząt i brzęczenie owadów. Na dole wśród mgły dźwięki stały się głośniejsze. Może teraz, ukryte, mają odwagę się odezwać - myślał Tad. Albo wrzeszczą do siebie, bo nie mogą się dostrzec. Oto jest pytanie.
Ani mgła, ani grube chmury, które wisiały nad nimi od dwóch dni, na razie nie stwarzały kłopotów, ale dziś Tad wyczuwał w powietrzu coś szczególnego. Gryfy były szczególnie wrażliwe nazmiany pogody i wiedział po swędzeniu w nosie i ułożeniu piór, że będą mieli prawdziwą burzę. Burze tutaj obejmowały swoim zasięgiem całe połacie i tylko przy wyjątkowym szczęściu uda im się zejść jej z drogi. Gdyby był sam, zaryzykowałby i spróbował wzbić się nad chmury – ale nie odważył się z koszykiem. Mogli dostać się w wir powietrza, który uderzając w nich, potargałby ich na strzępy; błyskawica w mgnieniu oka mogła spopielić jego, Klingę albo ich oboje.
Jeśli zagrozi im burza, będą musieli lądować, zanim dostaną się w prądy wznoszące albo wiry, szybko postawić obóz i ukryć się przed ulewą. Jeśli burza skończy się szybko, a on będzie suchy, mogliby znów się wzbić i pokonać kawałek drogi przez zmrokiem; ale jeśli przemoknie, będą musieli czekać, aż wyschną mu skrzydła, co potrwa pewnie całą noc.
Nie powiedział nic Klindze, ale musiała myśleć podobnie. Być może związek z nim sprawił, że też stała się wrażliwa na zmiany pogody; niczego nie pomijając, spieszyła się jak mogła. Skończyła szybciej, niż oczekiwał. Sprawdziła obozowisko, a on otrząsnął się, sprawdzając, czy uprząż była prawidłowo dociągnięta.
Kiedy obiegała obóz, rozciągnął skrzydła i wykonał kilka ćwiczeń, starannie rozgrzewając i rozluźniając każdy mięsień, nawet te, których nie używał w czasie lotu. Odwrócił się, wbił szpony w ziemię i energicznie zamachał skrzydłami, jakby próbował podnieść kulę ziemską. Skręcał się, obracał i rozciągał w podobnych do tańca ruchach, upewniając się, że każdy mięsień jest sprawny. Kiedy nie wyczuł żadnego napięcia w ciele, spojrzał na Klingę.
– Gotów? – zawołała i ruszyła przez mgłę ku koszykowi. Potwierdził.
– Startujmy – odparł. – Burza nadciąga.
– Tak myślałam. – Wyjęła paliki przytrzymujące kosz na ziemi i wrzuciła je do środka, po czym skoczyła ich śladem. Przesunęła kilka rzeczy, świadoma wagi i równowagi kosza, po czym usiadła, trzymając się przodu gondoli obiema dłońmi.
To był sygnał dla niego. Uderzając potężnie skrzydłami, wzbił się w powietrze. Liście i pył posypały się na ziemię, podniesione wiatrem, a Klinga zmrużyła oczy.
Wzleciał może trzy długości, kiedy poczuł chwilowy opór kosza pod sobą. Ale zaklęcie nadal mocno trzymało, a ciężar za uprzężą przypominał raczej ciężar jelonka, a nie ogromnego koszyka.
Natychmiast poczuł, że działo się coś złego. Kosz wydawał się cięższy, a mięśnie sztywne, choć nie czuł tego podczas rozgrzewki.
Czy to wilgoć i chłód?
Nieważne; pochłaniał go lot i nie odważył się przerwać startu. Po prostu bardziej się wysilił, pogłębił uderzenia skrzydeł, naparł na uprząż.
Klinga trzymała się, gdy kosz poderwał się z ziemi; w takiej chwili łatwo było przeważyć gondolę, a nowicjusze często wypadali. Tad i kosz unieśli się między drzewami w kilku skokach, spowodowanych jego potężnymi skrzydłami.
Oddychał ciężej, niż powinien. Co się ze mną dzieje? Nie wyspałem się? Czy za dużo zjadłem? Myśl o grzybkach pojawiła się w jego głowie; nawet jeśli nie były trujące, może go w jakiś sposób osłabiły?
Ale zauważyłby to przecież zeszłej nocy? Czy nie dostrzegłby tego podczas rozgrzewki?
Niekoniecznie…
W następnej chwili wzlecieli nad mgłę, która pełzła po ziemi i zakrywała poszycie. Spojrzał w górę na biegnące mu na spotkanie korony drzew.
Zmusił mięśnie do pracy, kierując się ku światłu. Tysiące ptaków rozwrzeszczało się na jego widok, a potem umilkło zaszokowanych, patrząc na obładowanego gryfa przelatującego przez gałęzie. Wybrał drogę przez dziurę w koronach, powstałą w wyniku upadku jakiegoś tysiącletniego giganta, a pod nim Klinga rozluźniła się i zaczęła odsuwać gałęzie, które zagrażały linom i samemu koszykowi. Używała długiego kija z przywiązanym na końcu trójzębem, wyciętym wczoraj z przeznaczeniem specjalnie do tej czynności. Kiedy przebili się przez ostatnie konary, upuściła kij. Nie będą go potrzebowali przy następnym lądowaniu, a był zbyt długi, by go włóczyć ze sobą.
Kontrast między mrokiem pod drzewami i bijącą w oczy jasnością w górze oślepił Tada, dopóki jego oczy się nie przyzwyczaiły; nie wstrzymywał lotu, musiał bowiem wznieść się wyżej. Może nie widział wyraźnie, ale nie miał wątpliwości, gdzie powinien lecieć. “Dół” był kierunkiem, w którym ciągnęła uprząż; rozwinął skrzydła, bijąc nimi szeroko i wciąż czując ciężar, a gdy odzyskał wzrok, lecieli tak wysoko nad drzewami, jak wysoko ich konary rosły nad leśnym poszyciem.
Wystarczy. Wyrównał poziom lotu, kierując się wewnętrznym kompasem, a kosz wisiał pod nim spokojnie. Klinga nie rozluźniła dłoni zaciśniętych na krawędziach, bo w ten sposób mogła równoważyć nagłe zmiany wiatru, ale pozwoliła sobie na odprężenie.
Kiedy tylko wyrównali lot i Tad upewnił się, że nie musi zmagać się z żadnymi prądami powietrza, zlustrował pogodę. Jego zmysły go nie oszukały: chmury wisiały nisko, pękate i szare od zgromadzonej wody. Nie wyczuwał jeszcze deszczu w powietrzu, ale to kwestia czasu. To nie były jeszcze chmury burzowe; burza, gdy już nadejdzie, runie na nich z rykiem z chmur, które piętrzyły stalowoniebieskie brzuchy.
Jeśli będą mieli dużo szczęścia, wylecą spod tych chmur, zanim zacznie się burza, ale nie liczył na to. Wiatr wiał mu w plecy, więc istniała duża możliwość, że znajdą się w samymśrodku nawałnicy i nie zdążą uciec.
Będzie wiele znaków ostrzegawczych, zanim zrobi się gorąco. Zdążę wylądować, gdy zobaczę burzę.
Może ją nawet wyczuje, zanim zobaczy. Nie idzie nam teraz najlepiej - przyznał ze smutkiem. Mimo starannej rozgrzewki ciągle czuł – nie sztywność, nie naciągnięcie, ale lekki ból.
Czy coś się ze mną dzieje? Czy po prostu za dużo zjadłem rano! Ruszył na zachód, lecąc tak szybko jak mógł, szukając na horyzoncie rozdwojonych języków błyskawic, które oznajmią nadejście burzy. Miał nadzieję, że nie brała go gorączka; choć gryfy nie były podatne na infekcje, nie znaczy to, że ich nie znały. To nie był ani czas, ani miejsce na chorobę – chociaż w razie nagłego wypadku Klinga mogła skorzystać z lekkiego telesonu, który ze sobą wieźli, aby wezwać pomoc. Teraz, gdy magia znów działała, nawet tak słaba magia umysłu jak jej, wzmocniona przez teleson, docierała do Białego Gryfa. Napracowałaby się, ale zdołałaby wezwać pomoc.
To pewnie przez nocleg w wilgoci. Nigdy wcześniej nie musiałem spać w namiocie na wilgotnej ziemi. Teraz po raz pierwszy przekonał się, jak będzie się czuł na starość, kiedy stawy mu napuchną i zaczną boleć. Nic dziwnego, że jego ojciec ruszał się tak ostrożnie! A on podejrzewał, że to tylko afektacja, aby dodać sobie godności!
Nie sądzę, aby starzenie mi się spodobało.
Leciał dalej i był bardzo zadowolony, że nie szli na piechotę. Właśnie przeleciał nad terenem, który pokonywaliby przez kilka dni i zajęło mu to kilka chwil. A nawet nie minęło południe!
Wyczuł wodę, a powietrze stało się ciężkie i gęste, i nagle wpadł na pomysł innego wyjaśnienia trudności z lataniem. To nie jest dobre powietrze do lotu. Może to nie moja wina; może to ciśnienie nas przygniata. W zbyt gęstym powietrzu leciało się równie źle jak w zbyt rzadkim, a dodatkowy wysiłek przy pokonywaniu oporu wystarczył, aby rozbolały go stawy!
Ciągle nie było oznak nadchodzącej burzy, ale nie mogła być zbyt daleko. Wytrzeszczył oczy, polując na błysk błękitnobiałego światła między chmurami…
Tadrith nie przeczuł niebezpieczeństwa, poczuł tylko nagły ucisk w żołądku, kiedy wpadł w wir powietrza i został podrzucony, a po chwili spadł. Kręciło mu się w głowie, był zdezorientowany i dyszał.
Potem w mgnieniu oka zaklęcie koszyka zniknęło jak woda wyciekająca z rozbitego dzbana.
Kosz odzyskał swą wagę – wagę Klingi, zapasów, samej gondoli.
W powietrzu utrzymywał go jeden zszokowany gryf.
Kosz runął w dół jak kamień i pociągnął Tada, krzyczącego w zaskoczeniu, za sobą.
Uprząż werżnęła się gryfowi w ramiona; nagłe szarpnięcie wybiło mu powietrze z płuc i wszystkie myśli z głowy. Uderzał rozpaczliwie i na próżno skrzydłami, próbując zrównoważyć ciężar; pod nim Klinga krzyczała i cięła liny, próbując go uwolnić. Musiał spowolnić ich upadek! Klinga nigdy go nie uwolni, a jeśli przetnie liny, runie na pewną śmierć! Nie zostawi jej! Nie miał czasu na magię, żadnej szansy, aby się skoncentrować na zaklęciu, a poza tym co mógł zrobić? Krew pulsowała mu w głowie, w oczach pociemniało z wysiłku, próbował zmusić skrzydła do szybszego poruszania się, aby mogły zgarniać więcej powietrza. Jeśli będzie się starał, wyhamuje koszyk! Strach dodawał mu energii, wywołując desperackie machnięcia skrzydeł.
W mięśniach czuł potworny ból, paliły go żywym ogniem, jakby milion demonów kłuło go rozpalonymi do czerwoności; sztyletami. Przednie szpony chwytały na próżno powietrze, jakby część jego umysłu była przekonana, że zdoła się go przytrzymać.
Jego myśli kłębiły się, gdy pikowali w dół, ku drzewom.
Nie potrafił nawet wybrać miejsca, w które uderzą.
Wydawało mu się, że Klinga krzyczała; nie słyszał jej, bo dudniło mu w uszach. Zaczął widzieć na czerwono…
Uderzyli w drzewa.
To ich wyhamowało. Gdy wpadli na korony, poczuł, że koszyk stał się nieco lżejszy; przez chwilę miał nadzieję, że giętkie gałęzie złapią ich i utrzymają.
Ale kosz był zbyt ciężki, a gałęzie ani wystarczająco grube, ani silne. Kiedy gondola pociągnęła go w mrok, zbyt późno zorientował się, że uderzenie w drzewa z rozpostartymi skrzydłami nie będzie dla latającego stworzenia przyjemne.
Odrzuciło go; zamiast spadać przez dziurę, którą wyrąbał koszyk, uderzył rozpostartym skrzydłem w boczne konary.
Ból przeszył go jak piorun.
A potem nastała ciemność.