ROZDZIAŁ DRUGI

– Piąty Posterunek, co? – Aubri wyprostował obie tylne łapy, jedną po drugiej, spoglądając posępnie na stępione hebanowe pazury. Wiatr delikatnie poruszał drewnianymi dzwoneczkami zawieszonymi w oknie za jego plecami i Tad obserwował drobiny złotego pyłu tańczące w świetle słonecznym, rozlewającym się w kałużę na podłodze obok starego gryfa. – Zaraz, czy ja pamiętam cokolwiek na temat Piątego Posterunku?

Tad westchnął, gdy Aubri, udając roztargnienie, rozpoczął swe sarkastyczne, złośliwe, rutynowe przedstawienie, najpierw drapiąc się z namaszczeniem po rudych piórach na twarzy, co sprawiło, że więcej pyłu zatańczyło w słońcu, potem gapiąc się w sufit jaskini, którą dzielił z Judeth. Po długiej chwili jego głowa poruszyła się znów i Tad miał nadzieję, że Aubri wreszcie coś powie. Ale nie – spojrzał tylko na błyszczącą podłogę tarasową, której kremowe i brązowe płytki układały się w geometryczny wzór, najwidoczniej go fascynował. To znaczy, wydawał się gapić w te miejsca; jak każdy drapieżca, tak i gryf kątem oka widział równie dobrze, jak patrząc na wprost i Tad doskonale wiedział, że Aubri przypatrywał im się – cóż – jak jastrząb.

– Piąty Posterunek – zamruczał starszy gryf, potrząsając głową; fragmenty piór, które sobie wcześniej wydrapał, fruwały we wszystkich kierunkach. Jedno pióro w brązowe i kremowe pręgi, wielkie jak ludzka dłoń, opadło ku stopom gryfa stojącego w kręgu światła. Słońce zarysowało jego krawędzie, a biały puch zalśnił w aureoli odbitego blasku. – Piąty Posterunek… dlaczego ta nazwa brzmi znajomo?

To mogło trwać jeszcze jakiś czas, gdyby Tad nie przerwał. Rzucił Aubriemu spojrzenie mówiące: Doskonale wiem, co robisz i nie dam się na to nabrać. Tonem najgłębszego szacunku odpowiedział przełożonemu:

– Pan i komandor Judeth objęliście Piąty Posterunek trzy lata temu, kiedy po raz pierwszy przejęliśmy nadzór nad nim od Haighlei. Mówił pan, że przydział był wakacjami od kadetów, którzy nie potrafili się pierzyć bez szczegółowych rozkazów na piśmie.

Aubri zamrugał lekko, ale jego wielkie złote oczy błyszczały od skrywanego rozbawienia.

– Tak mówiłem? Jestem dowcipniejszy, niż myślałem. Tak, no cóż, chyba przypominam sobie Piąty Posterunek, skoro już o nim wspomniałeś. Niezłe odludzie; trudno jest znaleźć ochotników, aby go obsadzić. Dobre miejsce na wakacje, jeśli masz ochotę na burze każdego wieczora, mgłę każdego poranka i słońce, które tylko udaje, że istnieje. Jest powód, dla którego Haighlei nazywają taki teren “lasem deszczowym”. Jest bardziej mokry, niż pływający kyree.

Świetnie. Oto nowina, której nie przekazywano na naszych lekcjach o obsadzaniu posterunków. A w broszurze, którą przeczytała mi Klinga, nie wspominano o tamtejszym klimacie.

– Czy powiedziałby pan, że pogoda jest na tyle trudna, aby przeszkodzić nam w wypełnianiu obowiązków? – zapytał grzecznie.

– Przeszkodzić? Pewnie tak, jeśli zaliczasz się do tych, co myślą, że się roztopią, fruwając w deszczu. – Łagodność Aubriego nagle zniknęła, jakby delikatnie ostrzegał Tadritha, aby ten lepiej nie myślał o takich sprawach. Źrenice Aubriego szybko się rozszerzyły i skurczyły, co było kolejnym ostrzeżeniem. – Nikt nie obiecywał słonecznych plaż i leniuchowania, kiedy wstępowałeś do Srebrzystych.

– Latanie w czasie burzy jest niebezpieczne – wtrąciła grzecznie Klinga, wymanewrowując Tada spod szponów Aubriego. – Start we mgle również może okazać się niebezpieczny. Nie przydamy się na nic Białemu Gryfowi, jeśli odniesiemy kontuzję, robiąc coś głupiego i trzeba będzie przysłać zastępstwo oraz ekipę ratunkową. Jeśli pogoda jest tam na tyle trudna, że aż niebezpieczna, powinniśmy o tym wiedzieć wcześniej i zorientować się, jakich znaków ostrzegawczych wypatrywać. Zawsze możemy zostać na ziemi i przeczekać groźną burzę.

– No cóż, masz rację. – Aubri powrócił do roli miłego, ględzącego wujka. – Ale nie sądzę, abym powiedział cokolwiek, co mogłoby stworzyć wrażenie, że pogoda uniemożliwi wam latanie na regularne patrole. Będziecie musieli być ostrożni, jak was uczono i mieć oczy szeroko otwarte, to wszystko. Burze nie są gwałtowne, lecz krótkie i ulewne, a mgła zawsze znika godzinę po świcie.

Jedno i drugie mogło go przyprawić o ból w kościach, jeśli ma takie same problemy jak mój ojciec. Aubri był prawdopodobnie najstarszym żyjącym gryfem z sił Urtho; na pewno był starszy od Skandranona. Wyglądał na swoje lata; jego pióra nie były tak gładkie i doskonale wyskubane jak pióra Tada; leżały raczej w lekkim nieładzie, nieco wyblakłe, choć nadal lśniły ciemnym, ciepłym brązem i ochrą. Teraz jego upierzenie było z lekka rudawe i kremowe i nawet świeżo wyrosłe pióra miał trochę potargane. Jak Skandranon należał do szerokoskrzydłych, podobny raczej do jastrzębia niż do sokoła, ale był bardziej krępy od Czarnego Gryfa. Jego przodkiem był prawdopodobnie brązowoogoniasty orłosęp, a nie myszołów. Czas zostawił swe piętno na delikatnej skórze wokół oczu i dzioba – siateczkę cienkich zmarszczek, choć nie były one tak widoczne jak te, które z wiekiem pojawiały się u ludzi. Mimo upływu lat zachował jasność umysłu, chociaż po sposobie, w jaki teraz grał, nie można było tego odgadnąć.

Rzeczywiście, gra. To wszystko gra, od początku do końca, stary oszust. Nigdy niczego nie zapomina; zależę się, że pamięta miejsce, na jakim każdy kadet skończył bieg z przeszkodami sprzed dwóch tygodni.

Aubri i Judeth byli mistrzami w odgrywaniu wroga i przyjaciela; Aubri udawał roztargnionego i dającego się okpić przyjaciela, a Judeth nieprzejednanego wroga. Tad rozgryzł ich pierwszego dnia treningu, ale on stykał się z Aubrim i Judeth każdego dnia, gdy dorastał. A szczególnie zapadł mu w pamięć “roztargniony” i “ględzący” Aubri bijący Skandranona raz za razem w warcaby, więc nic dziwnego, że nigdy nie pomyślał, że Aubri jest głupszy od swej ludzkiej partnerki.

Ale ojciec nigdy się nie przyznawał do przegranej albo twierdził, że się Aubriemu podłożył.

– A gdzie jest komandor Judeth? – zapytał, bo nie zauważył białowłosej kobiety, która dowodziła Srebrzystymi Gryfami, kiedy weszli kilka chwil temu. Aubri skinął dziobem ku drzwiom, wciąż otwartym jak w momencie ich przybycia. W ciepłe, przyjemne dni jak dziś większość mieszkańców Białego Gryfa otwierała okna i drzwi na oścież, a Aubri nie był wyjątkiem.

– Spotkanie z Haighlei; wybierają kolejnych Srebrzystych, którzy będą służyć w gwardii przybocznej Shalamana, kiedy Sella i Vorn wrócą. – Z namysłem obgryzał szpon, żując jego koniec i stukając cicho dziobem. – Prawdopodobnie wybiorą Kally i Reeska – dodał. – Nie mogą się oprzeć zgranym duetom.

– Tak pan sądzi? – spytała sceptycznie Klinga; jak Tad, tak i ona była świadoma, że istniało kilka par zdolnych do służby, które przewyższały ich doświadczeniem.

Aubri parskał z pogardą, gdy ktoś przedkładał wygląd gwardzistów nad ich umiejętności. Nie żeby Kally i Reesk byli źli; nikt wysyłany do Shalamana nie był zły. Jeśli już o to chodziło, to każdy, kto nie mieścił się w standardzie Aubriego, proszony był o znalezienie sobie innego zajęcia, zanim jeszcze skończył szkolenie – a dla niektórych lepiej było, jeśli sprawdziły się przez sześć miesięcy, bo w przeciwnym razie musiały zwrócić upragnioną srebrną odznakę. Ale wśród tych nielicznych, których Judeth i jej partner wybierali do reprezentowania Srebrnego Gryfa, ta para była ledwie przeciętna.

Jednakże wyglądali imponująco, ich złotobrunatne upierzenie pasowało do złota i lwich skór na dworze Shalamana i mogli stać na baczność godzinami, nie ruszając nawet piórem. Tadrith wymienił wszystkie te zalety.

– Główny doradca cesarza ma inne rzeczy na uwadze – skończył grzecznie. – Bardzo ważne i zgodne z protokołem jest to, aby gwardziści cesarza stali jak rzeźby podczas posłuchań na dworze. Ich nieruchomość podkreśla jego władzę i kontrolę.

– Nie znaczy to, że się napracują – dodała Klinga nierozważnie. – Nawet zakładając, że szaleniec albo zabójca dotarłby aż do straży cesarza, jeden rzut oka na gryfy w szale bitewnym wystarczyłby, aby zemdlał.

Tad syknął. To nie była najmądrzejsza uwaga – nie w obecności weterana wielkich wojen i migracji. Rozległ się zgrzyt, gdy szpony Aubriego odruchowo zadrapały posadzkę.

– Być może – odparł Aubri, rzucając jej spojrzenie zza zmrużonych powiek, które Klingę natychmiast przestraszyło. – Być może. Nigdy niczego nie zakładaj, młoda Srebrzysta. Założenia cię zabiją. Albo wiesz, albo robisz plany na najgorsze możliwe sytuacje. Zawsze. Nigdy nie licz na to, że zdarzy się najlepsze. Myślałem, że lepiej cię wyszkoliliśmy.

Lodowate słowa napełniłyby Judeth dumą, a ostry ton głosu nawet idiocie uświadomiłby, że się pomylił.

Klinga zaczerwieniła się na taką odprawę i sztywno stanęła na baczność. Aubri poczekał chwilę, aby upewnić się, że jego słowa wywarły zamierzony efekt, a potem machnął na nią szponem. Rozluźniła się ostrożnie.

Tego błędu już więcej nie popełni.

– A cóż to ja mówiłem? Piąty Posterunek… – ziewnął, a duch dowódcy gdzieś uleciał. Mógł być każdym starym gryfem, którego nie interesuje nic prócz miejsca w słońcu, plotek i jakości (oraz punktualnej dostawy) następnego posiłku. – Standardowy posterunek będzie ci drugim domem, jeśli przypadkiem jesteś pustelnikiem, dobra zwierzyna łowna, zawsze przemoczona, noce są trochę chłodne. Ach, teren jest w większości nie zbadany. – Uśmiechnął się, widząc źle skrywane, pożądliwe spojrzenie Tada. – Już się tego domyśliłeś, co? Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że w najlepszym przypadku traficie na złoto. Kawałki kwarcu w rzece i na dnie strumieni pasują do tych, które widziałem wcześniej tam, gdzie można wypłukiwać i oddzielać złoto. Nie chciało się nam szukać, kiedy byłem tam z Judeth; jesteśmy za starzy, aby brodzić w zimnej wodzie. Skoro masz ze sobą człowieka, trochę płukania nie zaszkodzi, tylko po to, by sprawdzić, czy coś tam jest.

– Nie zaszkodzi – zgodził się Tad, a Klinga skrzywiła się, ale przytaknęła. To był najłatwiejszy sposób znalezienia złota, jeśli Aubri miał rację i pod terenem kryła się żyła, a może i złoże. Jeśli rzeczywiście natknęliby się na kruszec, wypłukiwanie przez długi czas byłoby jedynym sposobem jego wydobycia. Haighlei najpierw musieliby pójść do wyroczni, aby dowiedzieć się, czy bogowie pochwalali kopanie w lesie, potem czekaliby na zgodę samego Shalamana, potem cesarz i kapłaństwo złożyłoby wspólne oświadczenie, że pozwala się na wydobycie. I nawet wtedy nie zaczęliby kopać szybów; sam Shalaman wybrałby jedną osobę z urodzonych wśród górników złota ekspertów, aby określiła (z pomocą kapłanów), gdzie i kiedy rozpocząć kopanie. Ta osoba z pomocą górników wykopałaby pierwszy szyb pod nadzorem kapłana, który upewniłby się, że wszystko odbyło się tak, jak bogowie uznali za przyzwoite i odpowiednie. Gdyby natknęła się na żyłę, cały proces powtórzyłby się, aby dowiedzieć się, czy bogowie zgadzają się na utworzenie kolejnego szybu w dżungli. Jeśli nie, uznano by to za znak, że bogowie nie zgodzili się mimo wcześniejszych wskazówek, spakowano by manatki i ruszono do domu. Wszystko zgodnie z protokołem.

A w tym czasie ci obywatele Białego Gryfa, którzy chcieliby znosić prymitywne warunki z uwagi na możliwość wzbogacenia się, wypłukiwaliby złoto ze strumienia na skalę przemysłową, z błogosławieństwem Shalamana i jego poborcami podatkowymi na karku. Wypłukiwanie nie niosło ze sobą niczego, co zmieniłoby las, strumień czy ziemię pod nimi, więc nie potrzebowało aprobaty bogów.

– Co jeszcze? – spytał i został obdarzony przez Aubriego spojrzeniem: Sam się domyśl, szczeniaku. - Znaczy, jakie wyposażenie doradza pan zabrać – dodał pospiesznie. Klinga zrozumiała aluzję i podała Aubriemu listę; ten rozłożył ją na podłodze przed sobą. – Inne niż normalny zestaw, oczywiście, o którym nas uczono. Na razie wymyśliliśmy trochę nowych dodatków.

Był dość dumny z faktu, że zapisali już blachy do płukania złota; w końcu gdyby nie znaleźli złota, zawsze mogą w nich upiec ciasto.

Aubri wolno śledził listę, mamrocząc do siebie. W końcu podniósł wzrok.

– Wszystko jest bardzo dobrze pomyślane – rzekł – ale nie wystarczy. To nie wasza wina – dodał szybko, kiedy twarze Klingi i Tadritha posmutniały. – Trenujemy was, pisklaki, do normalnych obowiązków na posterunku, ale Piąty jest prawie dwa razy dalej niż inne. Dlatego Judeth i ja go objęliśmy. Gdybyśmy my nie umieli sobie z nim poradzić, na pewno nie wysłalibyśmy żadnego z was.

Aubri i Judeth dzielili się dowodzeniem Srebrzystymi jako podwładni Skandranona. Ojciec Tada zrzekł się swej pozycji na rzecz Aubriego krótko po zamieszaniu podczas Ceremonii Zaćmienia, ponad dwanaście lat temu. Skandranon zdecydował wtedy, że nie chciał być przywódcą, nawet jeśli był przywódcą tylko nominalnym. O wiele bardziej wolał być Czarnym Gryfem (albo Białym, w zależności od tego, czy przebywał w Khimbacie na dworze Shalamana, czy w domu), zajmującym się wszystkim. Codzienne dowodzenie nudziło go; działanie czyniło go szczęśliwym.

Z drugiej strony Aubri, ku swemu zaskoczeniu, okazał się dobry w tej mało widowiskowej robocie. Co więcej, bawiła go ona. Powiedział kiedyś Skandranonowi, że po wszystkich wojennych przejściach zajmowanie się zaopatrzeniem i głupimi rekrutami to czysta przyjemność. Naprawdę jednak już od dawna wiedział, kogo przydzielić do części roboty, która go nie interesowała. A teraz, pod zręczną kuratelą swej partnerki i współdowodzącej Judeth, uwielbiał być przywódcą. Od trzech lat z okładem obydwoje twierdzili, że “wkrótce” przejdą na emeryturę, ale ani jedno stworzenie w Srebrzystych im nie wierzyło. Żadne z nich nie czułoby się na emeryturze w połowie tak dobrze, jak w działaniu.

Zdaniem Tada najprawdopodobniej wyznaczony zostanie trzeci dowódca, który zająłby się fizycznymi aspektami codziennej pracy Srebrzystych i podejmował mniej ważne decyzje, które nie wymagały wiedzy Aubriego czy Judeth. Judeth pozostałaby głównodowodzącą odpowiedzialną za ważne postanowienia, Aubri zająłby się treningiem, przy którym asystowałaby mu Judeth.

Już widzę, co by się działo, Judeth nie przepada za codziennym obchodzeniem miasta, ale są oboje tak doświadczeni, że głupotą byłoby powierzać całą kontrolę nad Srebrzystymi komuś młodszemu – a przynajmniej nie do czasu, gdy uznają go za kompetentnego. A Aubri uwielbia wpuszczać kadetów w maliny. Tak, wszystko razem zbyt dobrze się składa i pewnie dlatego tak postąpią. Są jedynymi stworzeniami na świecie, na których mogę polegać i być pewnym, że zachowają się rozsądnie.

Tadowi nie mieściło się w głowie, że Srebrzystymi dowodziłby ktoś inny niż Aubri i Judeth. Musiało to kiedyś nastąpić, ale nie mógł sobie wyobrazić, jaki będzie ten dzień, kiedy w końcu nadejdzie.

– Słuchajcie, wy dwoje – mówił Aubri. – Będziecie daleko, daleko od miasta; dostarczenie wam rzeczy, kiedy coś się przetrze lub rozpadnie, może być trudne. Tylko dlatego, że taki drobiazg jak pompa przy studni ulegnie uszkodzeniu, nie będziemy otwierać Bramy i przesyłać wam nowej. Bramy są drogie, a wy macie zdrowe nogi i możecie nosić wodę w wiadrach.

Tad był zaszokowany, podobnie Klinga. O tym nie wiedział; życie wśród magów sprawiło, że myślał, iż Bramy otwierało się dość często. Gryfy latały, magowie stawiali Bramy, życie było proste.

Teraz uświadomił sobie, że choć stawiano Bramę co dwa lub trzy dni, nie utrzymywano jej zbyt długo, a co więcej, nie otwierano jej w tym samym miejscu częściej niż co miesiąc lub dwa. Było po prostu wiele posterunków i odległych miejsc, do których trzeba było dostarczyć zapasy, więc otwieranie Bram wydawało się powszechne i proste.

Oczy Aubriego zalśniły.

– Wasze Bramy otwierać będziemy według rozkładu, ani chwili wcześniej, chyba że nastąpi nagły wypadek i zagrożenie życia. Pozostaną otwarte tylko na wyznaczony czas, więc jeśli poprosicie o więcej rzeczy niż te, które można szybko przerzucić, to będzie źle. Możecie czekać kilka dostaw na waszą pompę do studni. Co to oznacza, Srebrzyści?

– Instrukcje – powiedziała Klinga z rezygnacją, dodając je do listy. – Potrzebne nam będą instrukcje do napraw. Wszystkie narzędzia, których możemy potrzebować, już tam są, prawda?

– Instrukcje też, bez obaw; ten posterunek istnieje od dawna i pamiętaj, że pierwsi byliśmy tam Judeth i ja. My musieliśmy zarządzić, czego tam będzie trzeba i co powinno się znaleźć na miejscu. Próbuj dalej.

Klinga zmarszczyła czoło i przygryzła paznokieć. Brwi jej się zbiegły, a oczy ściemniały, aż stały się niemal granatowe.

– Aha. Mówił pan, że tam jest naprawdę mokro. Wilgotno?

Potwierdził.

– Jest tam mgła, prawda? Każdego ranka. I deszcz każdego wieczora. – Rozpromieniła się. – Worki. Pieczęcie. Nic nie zostało zrobione z drewna lub skóry czy metalu, który mógł zardzewieć. Części, które mogły zostać zniszczone przez wilgoć! Do… pompy, pieca, kranów… – zaczęła notować.

– Dobrze! – Aubri zwrócił się do Tada, który na szczęście miał już gotową odpowiedź, bo znał słabości Aubriego. Słyszał tę litanię dość często, gdy jeszcze mieszkał w domu.

– Wyposażenie, które mogło zaginąć lub zostać zniszczone przez wilgoć, działające bez magii – rzekł natychmiast. – Takie rzeczy, jak zapałki, hubka i krzesiwo, kompas i sekstans ee… – przeszukiwał mózg. Aubri przytaknął.

– Nie wysilaj się; skoro udowodniłeś mi, że znasz zasady, dam ci listę. Zawiera ona spis kilku pospolitych części zamiennych i starego sprzętu wojskowego, który nie waży zbyt wiele, ale prawie wszystko dzięki nim zrobisz, jeśli tylko pomyślisz.

Aubri poruszył się; wyciągnął tylko szpon i nadział na niego papier, który już czekał na blacie biurka z sosny, stojącego w pobliżu. Musiał się ich spodziewać, udowadniając po raz kolejny, że nie był ani w połowie tak roztargniony, na jakiego wyglądał.

Klinga wzięła od niego listę i Tad zauważył, że była nieco zaskoczona. Pewnie dlatego, że miała tendencję do sądzenia wszystkich i wszystkiego po pozorach i za każdym razem, kiedy Aubri odgrywał zgrzybiałego i tępawego, dawała się nabrać.

Nic na to nie poradzi. To była jej wielka słabość i Tad dobrze wiedział, dlaczego nie miała zamiaru się jej pozbyć w najbliższym czasie. Częścią problemu był fakt, iż ona po prostu nie chciała zaglądać pod maski, które wszyscy nosili, niezależnie od tego, jak byli szczerzy i otwarci. Partnerka Tada nie chciała wiedzieć, jakie niespodzianki mogły się kryć za grzecznym wyrazem twarzy; empatia jej przeszkadzała i gdyby mogła ją usunąć chirurgicznie, Tad był pewien, że poddałaby się operacji bez względu na wszystko. Miała ku temu swoje powody; dawno temu uświadomiła sobie, że nigdy, przenigdy nie będzie tak dobra w otwieraniu ludzkich serc i umysłów, jak jej ojciec. Była osobą, która jeśli nie mogła osiągnąć doskonałości, wolała nie próbować.

Głupio. Nie każdy mag może być Śnieżną Gwiazdą, ale uzdrowiciele mogą zrobić wiele rzeczy, na które on nie ma czasu albo takich, których on nie potrafi. Ale przekonywanie jej byłoby jak zawracanie rzeki kijem, przynajmniej teraz. Może kiedy będziemy tak przez jakiś czas, w spokoju i odosobnieniu. Jednak ta przywara denerwowała go i chciał ją jak najszybciej usunąć. Każda ilość magii umysłu była użyteczna, szczególnie w kimś, po kim nikt się nie spodziewał podobnych zdolności. Ojciec zawsze powtarza, że skoro masz jakąś zdolność, głupio jest jej nie rozwijać i nie używać, nawet jeśli nie korzystasz z niej zbyt często.

Klinga porównała obie listy i dodała kilka punktów do swojej, zanim oddała Aubriemu jego wersję. Tad był zadowolony, widząc, że nie musiała przepisywać całości. Nie poszło im w końcu tak źle!

Ciekawe, czy na liście Aubriego była apteczka? Na pewno zalicza się do rzeczy “niemagicznych” i “niszczonych przez wilgoć”. Ale ile waży! Że też nikt nie wymyślił lepszych łupków i gipsu! To takie głupie, włóczyć ze sobą drewno i sproszkowaną skałę.

Aubri skrzyżował swe przednie łapy i przyglądał im się z dobrodusznym, niemal ojcowskim wyrazem twarzy.

– Cóż. Moje kolejne dwa pisklaki wyruszają wypróbować swe skrzydła. Myślę, że posterunek się wam spodoba; żadne z was nie należy do istot, które tęsknią za miastem, kiedy mogą połazić po lesie i zobaczyć coś, czego nikt wcześniej nie widział. – Westchnął. – Przygody są dla młodych, którzy nie mają lumbago. A ja jestem szczęśliwy w Białym Gryfie, gdzie mogę się codziennie wylegiwać na słońcu. Ale tam powinno być wystarczająco dużo nowych rzeczy do odkrycia, abyście wy, smyki, byli szczęśliwi.

Nie wspomniał, że zna osobiste powody, dla których tak się cieszyli z zadania: ucieczkę od ukochanych rodzin. Nigdy nie zachowywał się tak, jakby wiedział, że są potomstwem Skandranona i Bursztynowego Żurawia…

Nie mógł; nie w czasie szkolenia. Ale nigdy nie wspomniał o naszych rodzicach nawet przypadkiem. Może pod tym względem jest rzeczywiście trochę roztargniony; może nie poznaje nas teraz, gdy dorośliśmy.

– Nie możemy się doczekać – odparł Tad szczerze. – Miło będzie po raz pierwszy wyrwać się z domu.

Aubri przytaknął i wyszczerzył zęby.

– Och, nie jesteście jedynymi, którzy byli zainteresowani długimi zadaniami z dala od miasta, wierzcie lub nie. Mówiłem Judeth, żeby nie przydzielała na Piąty nikogo, kto nie miał wystarczających powodów, aby tam być, i wyrwać się z miasta. Nigdy nie spotkałem nikogo, kto pasowałby do tych kategorii lepiej niż wy dwoje. I mówiąc szczerze, jest trzeci powód, dla którego was tam wysyłam: jesteście zespołem dwa-cztery. To dobra kombinacja na posterunek.

Oznaczało to gryfa i człowieka. Ten szczególny zespół nie trafiał się często wśród Srebrzystych; ludzie woleli łączyć się z przedstawicielami własnych gatunków. Zazwyczaj dwa-cztery były tymczasowymi zespołami, stworzonymi z tych, którzy nie znaleźli partnera wśród swoich. Często rozpadały się po szkoleniu, kiedy starszy stopniem Srebrzysty mógł wziąć sobie do pary młodzika. Ci z tymczasowych oddziałów dwa-cztery robili tak bardzo często.

– Lubię zespoły dwa-cztery na tych oddalonych posterunkach – ciągnął Aubri z błyskiem w oku. – Te zespoły są bardziej podatne na zmiany. Nawet jeśli niektórzy ludzie myślą, że z gryfem, który niełączy się z jednym ze swoich, jest coś nie tak.

Tad spojrzał na zwierzchnika, podnosząc wysoko głowę i rzucając wyzwanie spojrzeniem. Słyszał to już wcześniej i nie stroszył już piór.

– O? Czy o panu też tak mówią?

Aubri zaśmiał się.

– Oczywiście! Wszyscy wiedzą, że mam pokręconą psychikę! My wszyscy, weterani wojenni, jesteśmy pomyleni, to efekt bitew! Jaka jest twoja wymówka?

Tad wyszczerzył się, wymyślając doskonałą odpowiedź.

– Tradycja rodzinna – odrzekł natychmiast, przyprawiając Aubriego o kolejny atak śmiechu.

– Dobrze powiedziane! Nie mogę się doczekać, kiedy powiem Czarnemu Chłopcu, co mi odpowiedziałeś; jeśli od tego nozdrza mu się nie zaczerwienią, nic nie jest go w stanie ruszyć. – Potrząsnął głową, pióra zaszumiały. – Uciekajcie, wy dwoje. Dajcie listę oficerowi dostawczemu; dopilnuje, aby zapakowano wasz koszyk. Jedyne, o co macie się martwić, to własne plecaki.

Oboje wstali i wyprężyli się w postawie zasadniczej. Aubri zachichotał, a potem wstał powoli, aby ich odprowadzić – stary, może, ale jeszcze nie martwy.


Jak Tad się spodziewał, jego ojciec już wiedział o przydziale i był szczerze (i głośno) radosny. Gdyby udało mu się pokonać wszystkich konkurentów i zostać adiutantem Judeth, Skandranon nie byłby bardziej przejęty. Wprawiło go to w zakłopotanie. Kiedy zebrali się na kolację w salonie rodzinnego gniazda, a niebo za oknem przypominało aksamit nabijany klejnotami gwiazd, Tad zaczął się zastanawiać, czy nie powinien był zjeść w samotności – albo iść spać z pustym żołądkiem.

– Przydział na posterunek! I świeżo po szkoleniu! – powtarzał Skan przez całą kolację. – Nie mogę sobie przypomnieć, żeby jakiegoś Srebrzystego, tak młodego jak ty, posłano na odległą pozycję!

Jednak ton jego głosu był poważny, szczególny i nie zjadł więcej niż połowę posiłku. Nagła zmiana statusu syna wytrąciła go z równowagi, delikatnie mówiąc. Czyżby się martwił?

Dlaczego miałby się martwić? O co się tu martwić!

Zhaneel, żona Skandranona, szturchnęła go lekko.

– Daj chłopcom zjeść – upomniała go. – Nie przysłużysz się Tadrithowi, nie pozwalając mu zjeść porządnego posiłku.

Jej spojrzenie pełne nagany powędrowało w stronę Keetha, co sprawiło, że nozdrza Skandranona poczerwieniały z zakłopotania.

Zaniedbywał Keetha cały czas, chociaż ten nie wyglądał na specjalnie nieszczęśliwego z tego powodu.

– Słyszałem przychylne raporty od Zimowej Łani – rzekł Skan szybko do drugiego syna. – Uczysz się rzeczy, o których ja i twoja matka marzyliśmy, ale nigdy nie mogliśmy ich osiągnąć.

Tad skrzywił się. Jeśli to nie zabrzmiało sztucznie, będzie jadał trawę zamiast mięsa!

– Cóż, gdyby nie ta obrzydliwa wojna, tato, wy w dwójkę na pewno wymyślilibyście gryfiego trondi'irn, gryfiego kestra'chern i gryfią sekretarkę – odparł Keeth, uśmiechając się do brata. – I prawdopodobnie gryfią szwaczkę, murarza i stolarza.

Keeth zawsze potrafi obrócić wszystko w żart, niech go bogi kochają.

Skandranon zaśmiał się – tym razem śmiech był szczery, a gryf wydawał się rozluźniony.

– Może i wymyślilibyśmy! – rzucił, strosząc pióra. – Szkoda, że wojna zmroziła nasz rozkwitający geniusz, nie?

Tad nie odzywał się i odrywał kawałeczki ze swej kolacji, nogi wielkiego nielotnego ptaka, wielkiego jak krowa, o mózgu żółwia. Jedno takie stworzenie żywiło całą rodzinę; Haighlei hodowali je dla piór na polach, które zniszczył nadmierny wypas krów i owiec. Gryfy uznały te stworzenia za smakowitą alternatywę dla wołowiny i dziczyzny.

Tad był szczerze zadowolony, że bystry Keeth spierał się z ojcem. On nie mógł wymyślić żadnej odpowiedzi, nie, kiedy duma Czarnego Gryfa skrywała inne uczucia, których nawet nie zaczął okazywać. Ale był coraz bardziej pewien, że jednym z nich był strach, do którego Skan nigdy by się nie przyznał.

Oczywiście, że nie. Nie chce mnie denerwować niezdecydowaniem czy strachem, zanim nie wyruszę stąd z Klingą. Wie, że jeśli pokaże, iż nie jest najszczęśliwszy, mógłbym odczuć pokusę wycofania się. A wie, że nie ma się o co martwić; nie jesteśmy pierwszym zespołem obejmującym ten posterunek. Jesteśmy pierwszym zespołem, w którego skład wchodzi jeden z jego synów, a on odkąd dowiedział się o przydziale, myśli o wszystkich wypadkach, które mogą się nam przytrafić.

Za bardzo się martwił; Tad o tym wiedział i wiedział, że jego ojciec zdawał sobie z tego sprawę. Nie było wojny, nie natkną się na siły nieprzyjaciela.

Ale po raz pierwszy opuszczam gniazdo. Przypuszczam, że normalnym jest, iż rodzice się martwią. Ja też się martwię, ale wiem, że sobie poradzę. Zastanawiam się, jak rodzice mogą mówić, że tak ufają swym dzieciom, a jednak ciągle się o nie bać? Przypuszczał, że rodzicielska wyobraźnia potrafiła wyczarować setki zagrożeń, od choroby po wypadek, a wszystko w ciągu jednego uderzenia serca. Rodzice musieli tacy być; uprzedzić wszelkie kłopoty, w jakie mogły wpakować się dzieci i być przygotowanym na wyciągnięcie ich za uszy, zanim zabrnęły za daleko.

Ale jestem dorosły i mogę sam o siebie zadbać! Czy on nigdy się tego nie domyśla? Jest dorosły o wieki dłużej niż ja i musieli go już ratować - dlaczego więc dorośli uważają kłopoty za domenę młodych? Czy tak bardzo przypominamy im o własnej kruchości?

Między kęsami rzucił spojrzenie matce, przyłapując ją na wpatrywaniu się w niego z troską i matczyną miłością w oczach. Chciała uciec przed jego wzrokiem, ale w końcu podjęła inną decyzję i ostrożnie przytaknęła.

Mama się martwi, ale się do tego przyznaje. Ojciec się nie przyzna, co tylko pogorszy mu nastrój. Ale żadne z nich nie ma najmniejszego powodu do zmartwień! Może im rodzic inteligentniejszy, tym bardziej się martwi, bo może sobie wyobrazić wszelkie katastrofy. Kaled'a'in wiedzą, że potrafiliby się skoncentrować równie mocno na tym, co może się udać, ale kiedy chodzi o dzieci albo młodzież, chyba najlepiej jest tylko udawać optymizm. Jednak…

Pomyślał o Klindze, która pewnie przechodziła to samo badanie w domu swych rodziców i westchnął. Nie wiedział, jak zareagują Bursztynowy Żuraw i Zimowa Łania, ale Klinga groziła, że raczej spędzi noc z przyjaciółmi, niż wróci do domu. Tadowi udało się przekonać ją do zmiany zdania.

Mogło być znacznie gorzej, powiedział sobie. Mogliby być nadopiekuńczy i zabronić jej objęcia posterunku. Albo, co gorsza, być obojętni.

Paru kumpli z klasy miało takich rodziców; Tad słyszał, jak magowie spekulowali, czy zbyt silne instynkty drapieżców nie przesłoniły intencji Urtho. Ci rodzice byli kochający tak długo, jak młode pozostawały w gnieździe. Zaczęli tracić zainteresowanie nimi, gdy się opierzyły, zupełnie jak drapieżne ptaki. W końcu, gdy młode gryfy osiągnęły wiek młodzieńczy i stały się niezależne, rodzice robili co w ich mocy, aby się ich pozbyć, o ile dzieci jeszcze się nie wyprowadziły. Takie pary były też bardziej płodne od opiekuńczych, wychowując nawet sześcioro lub ośmioro młodych w ciągu życia.

Ale ich potomstwo było, jak mawiał Aubri, “ulepszonymi jastrzębiami”; żyło głównie dla polowania i choć bardzo atletyczne, kiedy rozdawano rozum, dla nich go zabrakło. Większość nieszczęśliwych wypadków wśród gryfów zdarzało się właśnie w tej grupie, której główną rolą było polowanie i zapewnianie dostaw mięsa dla miasta. Bardzo przypominały zachowaniem i temperamentem myszołowy: podczas polowania wpadały na skały albo zderzały się z ziemią i skręcały sobie karki, albo startowały w złą pogodę i trafiał je szlag. Niektóre po prostu znikały i nikt nigdy się nie dowiedział, co się z nimi stało.

Tadrith usłyszał raz, jak Aubri mówił, że większość wypadków w czasie wojny w oddziałach gryfów – innych niż te zawinione przez ludzkich dowódców, uważających nieludzi za mięso armatnie i tak ich traktujących – zdarzała się również wśród takich gryfów. Nie trzeba mówić, że niewiele z nich znalazło się wśród tych, którzy znaleźli schronienie w Białym Gryfie i prawdopodobnie nie stworzą trzeciego pokolenia. Nie, jeśli nadal będą się wykańczać w takim tempie!

Kiedy nie polowali, zwykle można ich było znaleźć wylegujących się na nasłonecznionych platformach wśród swoich współtowarzyszy, próbujących zaimponować pustogłowym samicom albo chwalących się mięśniami. Jasne, coś takiego zawsze zdarzało się wśród młodych gryfów, ale ta banda cały czas się tak zachowywała!

Na pierwszy rzut oka są mili. Ale nie sądzę, abym ich zniósł jako potencjalnych kumpli czy też partnerki.

Kiedy więc Skandranon zastanawiał się, ilu z pokolenia Tadritha zginęło, nie zdawał sobie sprawy, że wszystkie te wypadki miały coś wspólnego.

Powiedzmy: kompletny brak rozumu. Marnowanie tego, co mieli. A co najważniejsze, brak porządnego wychowania. Podtrzymywanie młodych przy życiu to jedna rzecz, ale stworzyła tylko więcej gryfów, które postępowały tak samo ze swoimi dziećmi. Nawet czarujący miody idiota może czegoś dokonać, jeśli ma porządnych rodziców. Jestem tego najlepszym przykładem!

Jego ojciec pozbył się już nieco zakłopotania i rozmawiał normalnie z Keethem i Zhaneel na temat modyfikacji, jakie wprowadziła Zimowa Łania na placu ćwiczeń, aby szkolić trondi'irn. Tad skorzystał z ich nieuwagi, aby w spokoju dokończyć posiłek.

Skandranon wyglądał teraz dziwnie: w połowie pierzenia był czarno-biały jak tarant. Biel była naturalną barwą jego piór – teraz – a czarne zostały ufarbowane. Farbował się, kiedy miał odwiedzić Khimbatę jako specjalny wysłannik Białego Gryfa. Od czasu Ceremonii Zaćmienia, kiedy to dramatycznie zanurkował wprost ze znikającej tarczy słonecznej, aby powalić zabójcę, który zamordowałby cesarza Shalamana, Zimową Łanię i pewnie kilku innych ludzi, został dosłownie zmuszony do noszenia “przebrania” Czarnego Gryfa, gdy składał wizytę. Ocalił Shalamana, Czarnego Króla jako Czarny Gryfa w kulturze, która wielką wagę przywiązywała do rzeczy niezmiennych, został przypisany do tego wcielenia, gdy wracał na miejsce triumfu.

Król Gryf kochany wszędzie, gdzie się pojawia. Aubri kpił z niego w żywe oczy.

Jego słowa były prawdziwe i to właśnie najbardziej zakrawało na ironię. Nigdy nie wyjeżdżał z Khimbaty bez darów wszelkiego rodzaju. Ich kolekcja biżuterii zapierała dech w piersiach; gdyby on i Zhaneel nałożyli ją całą na siebie, nigdy nie oderwaliby się od ziemi.

Między nami mówiąc, jeśli nam się uda, może Keeth i ja będziemy choć w części tak sławni jak on, a większość tej sławy wyniknie z faktu, że jesteśmy jego synami.

Taka myśl mogła wpędzić w depresję, gdyby Tad był naprawdę ambitny. Szczerze mówiąc – nie był. Widział negatywne strony tej adoracji – Skandranon zawsze musiał być czarujący, dowcipny i nieskazitelnie grzeczny niezależnie od tego, jak się czuł. Ilekroć rodzina wizytowała Khimbatę, Skandranon nie miał czasu nawet dla siebie, o nich nie wspominając. A nawet w domu zawsze trafiał się ktoś, kto czegoś od niego chciał. Zawsze dostawał prezenty, a większość tych prezentów miała dołączone listy z życzeniami. A nawet jeśli nie, zawsze istniała szansa, że żądanie, przedstawione jako prośba, pojawi się później, kiedy nie będzie się spodziewał i przestanie być czujny.

Skandranon nigdy nie wiedział, czy ktoś pragnął jego przyjaźni ze względu na to, jaką pozycję zajmował, czy ze względu na niego samego – a była to ważna różnica.

Nie, dziękuję. Po starannym przemyśleniu wolę trzymać się w cieniu.

Nie byłoby źle zostać zwyczajnym Srebrzystym, zawsze przydzielanym na Posterunki, oszczędzając wystarczająco dużo na procentach od znalezisk, aby pozwolić sobie na wygodne życie. Niech Keeth zbierze śmietankę, stając się pierwszym trondi'irn wśród gryfów; Tad z dziką radością obdarowałby brata każdą ilością sławy, którą przeznaczenie trzymało dla niego w zanadrzu! Kiedy ta myśl pojawiła się w jego głowie, zauważył, że wszyscy na niego patrzyli. Najwyraźniej Keethowi zabrakło konceptu i nadeszła jego kolej.

A niech to.

Skandranon odchrząknął. Jak zwykle dźwięk ten, przyzwyczajenie przejęte od ludzi, zabrzmiał bardzo dziwnie w wykonaniu gryfa.

Szczerze mówiąc, brzmi to, jakby chciał wykrztusić kołtun.

– Tak – rzeki radośnie Skan. – Twoja matka i ja chcielibyśmy usłyszeć więcej o posterunku, na który cię wysyłają. Co o nim wiesz?

Tad westchnął zrezygnowany i poddał się nieustępliwemu naciskowi miłości rodzicielskiej.


Klinga nie potrafiła zmusić się, by usiąść, choć powstrzymała się przed wędrówką wzdłuż krawędzi klifu. Kamienie tutaj były zbyt niebezpieczne, by po nich spacerować – jaki byłby wstyd, gdyby się poślizgnęła i spadła, łamiąc coś i tym samym zmuszając Aubriego i Judeth do wysłania kogoś innego na posterunek! Tad przenigdy by mi nie wybaczył. Albo wziąłby sobie nowego partnera i odjechał, a ja zostałabym, aby znosić rodzicielskie współczucie.

Ikala siedział na skale i patrzył na zachód słońca, nie na nią. Poprosił ją o spotkanie tutaj, aby się pożegnać; jej uczucia były tak mieszane, że naprawdę nie wiedziała, co mu powiedzieć. Na razie nie odezwał się słowem i czekała, aby zaczął mówić.

Odchrząknął, nie patrząc na nią.

– Więc wyjeżdżasz jutro. Mówili, że na kilka miesięcy? – Oczywiście znał jej zadanie, jak wszyscy wśród Srebrzystych; użył pytania jako sposobu rozpoczęcia rozmowy.

Słońce zniżyło się ku oceanowi; niedługo zanurkuje za linię horyzontu. Miała wrażenie, jakby jej gardło i język należały do kogoś innego.

– Tak – odparła w końcu. Teraz wiedziała, co ludzie mieli na myśli, mówiąc o “zapominaniu języka w gębie”. Niezwykle trudno było jej wydobyć z siebie to jedno słowo.

Chciała powiedzieć więcej; zapytać, czy będzie za nią tęsknił, czy był zły, że wyjeżdżała, gdy ich przyjaźń zaczęła przeradzać się w coś głębszego. Chciała wiedzieć, czy poczuł się zraniony, że się z nim nie skonsultowała, że wybrała Tadritha na partnera, a nie jego. A przede wszystkim chciała wiedzieć, co myślał.

A nie potrafiła powiedzieć słowa.

– Chodź i siadaj – rzekł, wskazując na skałę obok. – Nie wyglądasz na zadowoloną.

Nie jestem – odpowiedziała bezgłośnie – jestem nerwowa jak zapchlony kot.

Ale i tak usiadła, ostrożnie, rozważnie. Nagrzana słońcem skała była delikatna pod jej dłońmi, wygładzona jak aksamit od działania wiatru i wody przez setki lat. Skoncentrowała się na skale, myśląc o jej stałości i odczuwając ją całym sercem.

– Jednocześnie cieszę się i smucę z twojego powodu, Klingo – rzekł Ikala, ostrożnie ważąc i dobierając każde słowo. – Cieszę się, bo w końcu dostałaś to, na co zasłużyłaś. To wspaniale. Ale jestem smutny, bo nie będzie cię przez miesiące.

Westchnął, choć się nie poruszył. Klinga skupiła się, pragnąc, aby mówił dalej, ale nie powiedział nic więcej. W końcu obróciła się ku niemu.

– Bardzo chciałam tego przydziału – przyznała. – Choć nie jestem pewna, czy potrafię wytłumaczyć dlaczego…

Ale nieoczekiwanie, kiedy spojrzał jej w oczy, uśmiechnął się.

– Pozwól mi spróbować – zaproponował, a w jego głosie zabrzmiały nutki ironii. – Czujesz się tłamszona przez twych szanownych rodziców i chcesz, aby zaakceptowali twe życie, tak odmienne od tego, które wiodą. Dodatkowo boisz się, że ich wpływ albo pchnie cię na przydział łatwiejszy, niż zasługujesz, albo zapewni, że nigdy nie staniesz wobec żadnego niebezpieczeństwa. Chcesz się przekonać, do czego jesteś zdolna, mogąc korzystać jedynie z własnego rozumu i umiejętności i jeśli nie znajdziesz się daleko od nich, obawiasz się, że nigdy nie otrzymasz odpowiedzi na to pytanie.

– Tak! – wykrzyknęła, poruszona takim zrozumieniem. – Ale skąd ty… – A potem zrozumiała przesłanie ukryte za smutnym uśmiechem, wzruszenie ciemnoskórymi ramionami. – Przyjechałeś tu z tego samego powodu, prawda?

Skinął głową, a w brązowych oczach zapalił się ognik tej samej ironii, która ją w pierwszej chwili tak zachwyciła.

– Tak. I dlatego, choć wolałbym, żebyś nie wyjeżdżała na tak długo tak daleko – albo żebyśmy jechali w to samo miejsce – chciałem, żebyś wiedziała, że będę szczęśliwy, czekając na twój powrót. Zobaczymy, czego się nauczyłaś i co ta nauka z ciebie zrobiła.

– Myślisz, że się zmienię? – Oblizała usta suchym językiem.

– Przynajmniej w części – rzekł. – Możesz wrócić jako osoba zupełnie różna od tej, jaką jesteś teraz; nie abym twierdził, że na tej innej osobie nie będzie mi zależało! Choć może się zdarzyć, że ta osoba i ja będziemy dla siebie nikim więcej, tylko najlepszymi przyjaciółmi i towarzyszami broni. To nie będzie złe rozwiązanie, ale wolałbym inne.

Odetchnęła i rozluźniła się. Był tak rozsądny, że z trudem wierzyła własnym uszom!

– Nie wiem – przyznała. – Sądzę, że tyle czasu spędziłam, udowadniając, kim nie jestem, że nie wiem, kim jestem.

– Wobec tego dowiedz się tego – powiedział i zaśmiał się, dotykając przelotnie jej dłoni. Dotyk sprawił, że zadrżała. – Wiesz, przyjechałem tu w tym samym celu. Trochę to rozumiem.

– Cieszysz się, że tu przyjechałeś? – zapytała, zastanawiając się, czy pytanie nie było zbyt osobiste i pragnąc, by nie poprzestał tylko na dotknięciu jej dłoni.

Teraz on przez chwilę patrzył w dal, na zachód słońca.

– Ogólnie tak – rzekł. – Chociaż działając w ten sposób, zamknąłem przed sobą inne drogi. Była taka dziewczyna na dworze mego ojca, ale była niecierpliwa i nie podobało jej się, że nie wyjeżdżałem na dwór innego cesarza. Uznała mój wybór za umniejszanie mej pozycji, a wyjazd za opuszczenie jej. Słyszałem, że wyszła za kogoś innego, jednego z mych przyrodnich braci.

– Och, przepraszam… – powiedziała szybko, niezręcznie. Odwrócił się ku niej i nie wyglądał na szczególnie nieszczęśliwego, przesuwając dłonią po sztywnych czarnych lokach.

– Nie masz za co przepraszać – stwierdził. – Skoro uznała to za porzucenie, nie znała mnie; jeśli nie potrafiłem przewidzieć jej reakcji, nie znałem jej. Więc… – wzruszył ramionami – mój smutek szybko zniknął. Podejrzewam, że moje uczucia nie były tak głębokie, jak chciała ani jak się spodziewałem.

– Nie znaczy to, że tutaj brakuje ci pocieszycieli! – rzuciła nierozważnie, czując, że nagle zabrakło jej tchu. Zaśmiała się aby to ukryć.

– To prawda. – Uśmiechnął się jeszcze radośniej. – I niewiele czasu zajęło mi zrozumienie, że nie potrzebowałem pocieszenia, bo miałem inne zainteresowania.

Jeszcze bardziej zabrakło jej tchu; nigdy nie posunął się tak daleko we flirtowaniu z nią, a jednak za kpiną ukryta była więcej niż nuta powagi. Czy tego chciała? Nie wiedziała. I nagle ucieszyła się, że będzie miała trzy miesiące na przemyślenie.

– Cóż, myślę, że w sumie dobrze, iż będziesz miała sześć miesięcy na dowiedzenie się, z czego stworzono Klingę – rzekł beztrosko. – A ja mam tę przewagę, że wiem, iż na posterunku nie będzie innych młodych mężczyzn, którzy mogliby przekonać cię do zwrócenia uwagi w inną stronę. I decyzje, które podejmiesz, włącznie z decyzją o naszej przyjaźni, będą tylko twoje.

Parsknęła.

– Zupełnie, jakby jacyś młodzieńcy mogli zmienić moje zdanie na jakikolwiek ważny temat! – rzuciła ostrzej.

– Co dowodzi, że nie mogę mówić, iż znam cię lepiej, niż inni przyjaciele – wytknął. – Widzisz? Tyle rozumiem; masz silne poczucie obowiązku, które zawsze będzie na pierwszym miejscu w twym sercu. Chciałbym myśleć, że jestem taki sam. I dlatego musimy to między sobą uzgodnić, zanim poczynimy inne zobowiązania.

Teraz ona wzruszyła ramionami.

– To wydaje się rozsądne… ale nie jest szczególnie… romantyczne. – Ostatnie słowo zabrzmiało żałośniej, niż oczekiwała.

– Cóż, skoro pragniesz romantycznego rozstania. – Uśmiechnął się. – Potrafię być jednocześnie praktyczny i romantyczny jak ty. – Ujął jej dłoń, tylko jedną i spojrzał prosto w oczy. – Srebrna Klingo, przemierzyłem imperium, porzuciłem mój kraj i wszystko, co kiedyś znałem. Nie oczekiwałem, że spotkam tu kogoś takiego jak ty i choć nie podzielam wiary niektórych z mych ziomków, że wszystko zostało już postanowione, czasami wydaje mi się, iż przybyłem tu, bo ty tutaj jesteś. Teraz wiem, kim jestem. Wierzę, że jest w tobie duch, który pasuje do mojego. Jeśli te kilka miesięcy sprawi, że będziemy razem, czekanie nie będzie się dłużyć. – Poklepał jej dłoń. – Mam nadzieję, że taka dawka romantyzmu wystarczy twej praktycznej duszy?

Zachichotała.

– Tak myślę – powiedziała, czując się oszołomiona, jakby wypiła butelkę wina. – Ja… ja nie jestem nawet w połowie tak elokwentna…

– Sokół też nie – odparł, puszczając jej dłoń. – Ale jest wdzięczny i godny podziwu bez słów. Stań się przelotnym ptakiem, Srebrna Klingo. Gdy wrócisz, spróbujemy polowania we dwoje.


Klinga wcale nie potrzebowała się pakować ostatniej nocy, ale udała, że musi i gdy tylko skończyła, zdmuchnęła świecę i poszła spać. Naprawdę potrzebowała odpoczynku i gdyby nie uciekła od przewrażliwionych rodziców, wcale by go nie zaznała. Trzymaliby ją do późna, zadając pytania, na które nie miała odpowiedzi, bo większość z nich była raczej filozoficzna niż praktyczna.

Ubrała się szybko i cicho, nie zapalając świecy. Jeśli miała szczęście, tylko matka już się zbudziła; Zimowa Łania, nie wiadomo dlaczego, znosiła sytuację lepiej niż jej mąż. Czy ludzie zwykle nie narzekają, że ich matki nigdy nie uważają ich za dorosłych - pomyślała, wciągając lekkie buty i przypinając na piersi tuniki srebrną odznakę. Srebrzyści nie mieli mundurów; Judeth uważała, iż lepiej było, aby nosili codzienne ubrania. Mundury zbyt przypominały ludziom o armii i wojnie, a nawet ci zahartowani w bojach chcieli o nich zapomnieć.

Dobrze, jeśli będę cicho stąpać, wyjdę stąd bez wszczynania kolejnej dyskusji o moim światopoglądzie.

Jej ojciec, Bursztynowy Żuraw, znany był z sypiania do późna – szczerze mówiąc, głównie dlatego, że pracował po nocach – i miała nadzieję, iż wstając o świcie, uniknie zjedzenia z nim śniadania.

Ale nie. Kiedy przyniosła swe małe torby, aby położyć je przy drzwiach, zobaczyła, że w całym domu paliły się świece. Bursztynowy Żuraw już wstał.

Zobaczyła go, gdy tylko ruszyła ku tyłowi jaskini: ubrany, przytomny, siedział w kącie pokoju, którego używali jako jadalni, czekając na nią. Jej matka też tam była, co mogło nieco ułagodzić sytuację.

Westchnęła, mając twarz schowaną w cieniu, aby nie mógł dostrzec jej wyrazu. W najlepszym przypadku śniadanie z Bursztynowym Żurawiem należało do nerwowych, a to nie był najlepszy przypadek.

Ciągle pamięta, że byt szefem kestra'chern i miał zwyczaj dowiadywania się przy śniadaniu, jak się mają jego towarzysze. Próbuje tak samo postępować ze mną.

– Dzień dobry, tato – powiedziała, czując się strasznie niezręcznie, gdy podchodziła do niewielkiego stołu. – Zazwyczaj nie wstajesz tak wcześnie.

Zastanawiała się, czy uśmiech Bursztynowego Żurawia był wymuszony; zbyt dobrze grał w jej obecności spokojnego, aby mogła zgadnąć. Oczywistym było, że zadał sobie niemało trudu, aby dobrze wyglądać. Jedwabna tunika i spodnie, kamizela z surowego jedwabiu, trochę biżuterii, którą dostał od Haighlei i pióro Zhaneel we włosach. Pomyślałby kto, że ma audiencję u Shalamana.

Przyjrzała mu się dokładnie. Nadal był uderzająco przystojnym mężczyzną. Mimo siwych pasm we włosach nie wyglądał na swój wiek w świetle lamp magicznych nad stołem, a ciepłe brązy i bursztyn jego ubrania maskowały trochę fakt, że pod oczami miał ciemne kręgi.

Bez wątpienia spowodowane zmartwieniem.

– Nie chciałem przegapić pożegnania z tobą, Srebrna Klingo – rzekł spokojnym, wyważonym tonem. – Wiem, że przegapiłbym je, śpiąc do jakiejś przyzwoitej godziny. Wy, ranne ptaszki, przyprawiacie normalnych ludzi o zawrót głowy.

Wiedziała, że zaśmiała się sztucznie, ale nie mogła nic na to poradzić.

– A wy, nocne marki, sprawiacie, że chce mi się krzyczeć, kiedy myślę o porządnym świetle dziennym, które marnujecie, śpiąc! – Wślizgnęła się na krzesło naprzeciw niego i sięgnęła poświeży chleb i dżem. Ojciec sięgnął przez stół i dołożył jej na talerz cienko pokrajane mięso. Nie chciała jeść rano czegoś tak ciężkiego, ale trzymała język za zębami. Po co zaczynać sprzeczkę? Nie byłby to najlepszy sposób pożegnania z rodzicami.

Czy przeżucie kawałka jest tak straszne? Oczywiście, że nie. Jeszcze niedawno zaprotestowałaby; teraz wiedziała, że nie miało to sensu. Uraziłaby jego uczucia. Przecież chciał pomóc.

A po dzisiejszym dniu nie będzie w stanie namieszać swą pomocą przez sześć długich miesięcy! Powinnam współczuć ludziom, gryfom, hertasi i reszcie, których otoczy swą troską zamiast mnie.

Zjadła plasterek mięsa, który był suchy i smakował jak przesolona stara skóra i wróciła do chleba. Bursztynowy Żuraw przesunął w jej stronę kubek gorącej herbaty, a potem wykonał ruch, jakby zamierzał nałożyć jej gorącej owsianki z garnka czekającego obok niego.

– O, nie! – wykrzyknęła. Za nic nie zje owsianki, nawet żeby ucieszyć ojca! – Nic z tego! Nie, kiedy latam! Nie mam zamiaru udekorować pejzażu w dole!

Bursztynowy Żuraw zaczerwienił się lekko i cofnął dłoń.

– Przepraszam. Zapomniałem, że nie odziedziczyłaś mego żelaznego żołądka.

– Nie, odziedziczyła mój, wątpliwej jakości. Przestań dręczyć dziecko, mój drogi. – Zimowa Łania wychynęła wreszcie ze swego krańca jaskini, poprawiając włosy. Klinga podziwiała sposób, w jaki jej matka się poruszała. Popatrzyła na nią z ukłuciem zazdrości. Zimowa Łania potrafiła połączyć delikatną zmysłowość z absolutną pewnością siebie i kompetencją, którą Klinga na próżno próbowała naśladować.

Gdybym tak wyglądała… Trudno. Szkoda, że odziedziczyłam po mamie duszę, nie ciało!

W przeciwieństwie do męża Zimowa Łania nie wystroiła się specjalnie, co ulżyło Klindze. Jej ubiór: długa lniana spódnica z rozcięciem, tunika i kamizelka do kolan z wieloma kieszeniami przypominał to, co nosiła na co dzień. Jedynym ustępstwem, na jakie poszła w związku z przepychem stroju Bursztynowego Żurawia, było dopasowanie brązów i beżów swego ubioru do bursztynowych odcieni jego kreacji.

– Mam nadzieję, że nie uznasz nas za nieproszonych gości, Klingo, ale chcielibyśmy zobaczyć wasz odlot – powiedziała Zimowa Łania zwyczajnym tonem, jakby wyjeżdżali na kilka dni, a nie na sześć miesięcy. – Wiemy, że nie należy się narzucać. Twoja wyprawa nie jest pierwszą, jaką oglądają nasze oczy.

Teraz ona się zaczerwieniła.

– Och, oczywiście, że chcę, żebyście przyszli nas pożegnać! Nie będziecie przeszkadzać! – powtórzyła, dotkliwie zakłopotana. – Nigdy bym tak nie pomyślała!

Jedyny problem polegał na tym, że w głębi duszy tak myślała.

Przełknęła stygnącą herbatę, aby ukryć zakłopotanie i nieczyste sumienie, a Bursztynowy Żuraw bawił się kromką chleba, ugniatając ją w kupkę okruchów.

Usiłuje udawać, że się nie martwi; próbuje udawać dzielnego, chociaż wiem, że wcale nie jest dzielny. Dlaczego? Dlaczego się martwi? Gdyby był przezroczysty, mogłabym zobaczyć, że ma ściśnięty żołądek.

W końcu Bursztynowy Żuraw podniósł na nią oczy, przygryzając dolną wargę.

– Wiem, że pewnie uważasz, że przesadzam, ke'chara – powiedział cicho. – Nie powinienem się tak przejmować faktem, że ty i twój partner ruszacie na normalny, spokojny posterunek. Wiem, że zachowuję się głupio i nawet nie mogę udawać, że mam jakieś tajemnicze przeczucia. Wszystko jest winą starych… myślę, że można to nazwać starymi nawykami uczuciowymi.

Zimowa Łania stanęła za nim i położyła mu dłonie na ramionach, delikatnie masując mięśnie, które musiały być strasznie napięte. Na zewnątrz krzyczały mewy, witając świt i wiatry, które poniosą je na łowiska.

Bursztynowy Żuraw przykrył dłonią dłoń swej żony.

– Gnębią mnie dwie rzeczy w związku z tym przydziałem i żadna z nich nie jest racjonalna. Po pierwsze to ty, moja córka, ruszasz na sześć miesięcy do miejsca, które jest niepokojąco daleko. Będziesz tam sama, nie licząc jednego gryfa. Gdyby chodziło o kogoś innego, pożegnałbym ją czy jego z lekkim sercem i zajął się własnymi sprawami.

– Ale nie chodzi – oświadczyła.

– Nie – westchnął i poklepał dłoń Zimowej Łani. – Twoja matka radzi sobie lepiej niż ja.

– Absolutnie ufam Aubriemu i Judeth – odparła Zimowa Łania spokojnie. – Nie wysłaliby tak daleko kogoś, kto nie byłby przygotowany na każdą okoliczność. – Jej głos nieco stwardniał, gdy na niego spojrzała. – Jeśli nie ufasz Klindze, kochanie, przynajmniej im zaufaj.

– Ufam. Rozumowo – zaprotestował Bursztynowy Żuraw. – Ale… trudno jest przekonać uczucia.

Zwrócił się ku Klindze, która była coraz bardziej zakłopotana decyzją rodziców, aby odsłonić przed nią duszę. Próbowała tego nie okazywać. Pod zakłopotaniem kryło się rozdrażnienie.

Czy on nie może zrozumieć, że jestem dorosła i nie potrzebuję go, aby usuwał mi przeszkody z drogi? Nie może pozwolić mi odejść?

– Drugi problem jest stary, znacznie starszy niż ty – powiedział szczerze. – I nie ma absolutnie nic wspólnego z twoimi możliwościami; zawsze będę to czuł, nawet gdybyś była legendarną wojowniczką z magicznym mieczem u boku. Dla mojego serca nie liczy się, że mamy pokój, że po prostu jedziesz do dżungli obsadzić posterunek. Problemem tkwi w tym, że wyjeżdżasz. Kiedy – cień bólu przemknął po jego wyrazistej twarzy – kiedy ludzie odjeżdżali w czasie wojny, nie zawsze wracali. – Otworzyła usta, aby zaprotestować; uprzedził ją.

– Wiem, że mamy pokój, wiem, że nie ruszasz walczyć z wrogiem, wiem, że jedynymi wrogami są burze i wypadki. Ale ciągle reaguję emocjonalnie, widząc ludzi ruszających na paramilitarną misję, a fakt, że bierze w niej udział moja córka, tylko pogarsza sprawę. – Uśmiechnął się lekko. – Obawiam się, że nie możesz dyskutować z uczuciami.

Spojrzała na wypolerowany drewniany blat i narysowała coś wskazującym palcem, śledząc słoje. Czego, na litość boską, oczekiwał? Co mogła powiedzieć? To było lata temu, zanim jeszcze przy szlam na świat. Czy nie możemy już z tym skończyć? Ponoć jest wielkim czarownikiem uczuć, więc dlaczego nie założy własnym wędzidła? Co może się nie powieść na tym posterunku? Będziemy mieć ze sobą teleson, będziemy się meldować, a jeśli nasze życie będzie zagrożone i nie będą nam mogli szybko przysłać pomocy, zaryzykują i ściągną nas przez Bramę!

Ale nie to chciał usłyszeć, poza tym te słowa by nie pomogły.

– Rozumiem. To znaczy, wydaje mi się, że rozumiem. Spróbuję – dokończyła potulnie.

Jasne, oddziela nas dżungla, ale kiedy już tam dotrzemy, będziemy w ufortyfikowanym posterunku, zbudowanym, aby wytrzymał burzę, oblężenie i trzęsienie ziemi. I oczywiście nikt nigdy nie próbował przejść przez tę dżunglę, ale będziemy lecieć, nie iść! Czy jest coś, co może nas strącić na ziemię, z czym Kaled'a'in lub Haighlei nie mieli już do czynienia?

Było niewielkie prawdopodobieństwo, że niektóre magiczne stworzenia Ma'ara przetrwały kataklizm. Jeszcze mniejsze, że któreś przedostało się tak daleko na południe. A jeśli nawet, niewiele z nich mogło kiedykolwiek zagrozić gryfowi. Ostatni makaar zdechł wieki temu, a nigdy nie istniało nic innego, co mogłoby strącić gryfa. Będziemy lecieć zbyt wysoko, aby mogły nas dosięgnąć pociski, a nawet jeśli nie, to i tak między nami a snajperem znajdzie się cała masa sprzętu i kosz z zapasami.

– Tato, obiecuję, że nic nam się nie stanie – powiedziała tylko, przełykając ostatni kęs suchego chleba. – Makaary wymarły, a nic innego nawet nie tknie piór Tadritha. Widziałeś go: jest jednym z największych i najsilniejszych gryfów wśród Srebrzystych!

Ale Bursztynowy Żuraw potrząsnął głową.

– Klingo, nie chodzi o to, że ci nie ufam czy nie wierzę w ciebie, ale ten świat kryje więcej niespodzianek, niż ty i Tadrith kiedykolwiek widzieliście. W Wojny Magów zaangażowanych było więcej magów niż Urtho i Ma'ar; wielu z nich stworzyło bardzo niebezpieczne zwierzęta i nie wszystkie zdychały tak szybko jak makaary. Przyznaję, jesteśmy bardzo daleko od pól bitewnych, ale my dotarliśmy tak daleko, więc dlaczego inne stwory nie mogły tego powtórzyć?

Nie będzie mnie słuchał - uświadomiła sobie. Jest zdecydowany bać się o mnie bez względu na to, co powiem. Prędzej gryf przeszedłby przez ucho igielne, niż Bursztynowy Żuraw zmienił zdanie.

– A poza tym, jak wiesz, burze magiczne, które nadeszły po kataklizmie, wypaczyły wiele, wiele teoretycznie nieszkodliwych stworzeń i wpłynęły na inne. – Wysunął uparcie podbródek. – Zapytaj Śnieżną Gwiazdę, jeśli mi nie wierzysz; pewne terytoria, które przekraczaliśmy, były niewiarygodnie trudne do pokonania, a to było tylko po roku ekspozycji na burze magiczne! Mieliśmy wiele, wiele szczęścia, że większość napotkanych przez nas stworzeń była ledwo inteligentna.

– Hybrydy i zmiennolicy wymierają w ciągu jednego pokolenia – odparła, pozwalając zawładnąć sobą niecierpliwości. – To zwykły fakt, ojcze. Zbyt wiele rzeczy jest nie tak z magicznymi stworzeniami, aby długo pożyły.

Uniósł jedną brew, a wyraz jego twarzy powiedział jej, że przyłapał ją na błędzie.

– Urtho nie był nieomylny – rzekł cicho. – Zdarzyło mu się wiele wypadków, gdy tworzył swe nowe istoty. Jeden z takich wypadków odpowiadał za wytworzenie się inteligencji u kyree, a inny za inteligencję hertasi. Żadna z tych ras nie wymarła w ciągu jednego pokolenia.

Dostrzegła słaby punkt w jego argumentach.

– Przypadek może odpowiadać za inteligencję u stworzenia, ale nie za samo stworzenie – sprzeciwiła się. – Stworzenie istot wymaga myślenia, planowania i techniki. Przypadek nie jest w stanie tego po wtórzyć!

Wyglądał tak, jakby miał zamiar coś powiedzieć, ale się powstrzymał.

– Poza tym – ciągnęła Klinga, wykorzystując przewagę, dopóki ją miała. – Ludzie od lat obsadzają ten posterunek i nikt niczego nie widział, ani tam, ani po drodze. Czy nie sądzisz, że gdyby miały nas spotkać kłopoty, ktoś miałby je wcześniej?

Bursztynowy Żuraw opuścił oczy, pokonany i potrząsnął głową.

– Przyłapałaś mnie – przyznał. – Ale jest jeszcze coś. Nie wiemy, co się znajduje za posterunkiem i przylegającym doń terenem. Haighlei nigdy tam nie byli, my też nie. Kto wie, może jest tam armia wojennych uchodźców, która was zaatakuje, albo czarodziej renegat szykujący się do przejęcia władzy nad krajem…

– I to – rzekła stanowczo Klinga – jest podstawowy powód, dla którego tam będziemy. Naszym obowiązkiem jest czujność.

Nie mógł temu zaprzeczyć i nawet nie próbował.


Klinga wyrwała się rodzicom, obiecując, że nie odlecą, dopóki oni nie przyjdą. Zjedna torbą przerzuconą przez plecy, drugą zwisającą z ramienia, biegła po sześciokondygnacyjnych schodach, które wiodły ku wąskiej ścieżce prowadzącej na szczyt klifu. Była tak przyzwyczajona do biegania po schodach podobnych do drabiny i serpentynowych dróżkach, że nie była nawet zdyszana, kiedy dotarła na szczyt. W końcu spędziła tu niemal całe swoje życie, a strome płaszczyzny były jednym ze znaków szczególnych Białego Gryfa.

W dole, na zachodniej ścianie klifu, na której stanęło miasto, była w cieniu; wspinała się wraz ze wschodzącym słońcem i oboje – ona i słońce – wyrwali się w tej samej chwili ostatnim nocnym cieniom. Złote palce spoczęły na niej, kiedy pokonywała ostatnie kilka stopni ścieżki. Poranek był piękny: horyzontu nie przecinały żadne chmury, zapowiadające burzę ze wschodu. Czerwone niebo było bezchmurne. Jeśli mam podróżować, wolę takie poranki; ani obłoczka na niebie, a powietrze suche, chłodne i spokojne.

Na szczycie klifu rozciągały się szerokie łąki i pola, pokrywające łagodnie falujące wzgórza. Oczywiście, były absolutnie nie do obrony; jak w Ka'venusho, fortecy Urtho, nie było porządnej góry, na której można było odpierać ataki. Dlatego samo miasto wbudowano w klif, a jedyną drogą dostępu była wąska ścieżka. Na Białego Gryfa nie można było nawet zrzucać pocisków, bo ścieżkę wykuto w skale tak sprytnie, że kierowała obiekty spadające z góry całkowicie poza miasto.

Pomysł Judeth, ale potrzeba było mądrych kamieniarzy, aby nadać kształt temu pomysłowi.

Na krawędzi stały wielkie konstrukcje z drewnianych ram i lin, które mogły opuszczać wielkie ilości materiału na pierwszy poziom miasta; tak transportowano w dół jedzenie z farm. Zaledwie kilku ludzi mogło jerozłożyć lub zniszczyć w kilka chwil. Nic tu na górze nie dostałoby się w ręce wroga, gdyby kiedykolwiek nastąpił atak.

Kiedyś rolnicy mieszkali w Białym Gryfie i każdego dnia wspinali się na górę, aby doglądać stad i pól; teraz już przestali podróżować. Na krawędzi wyrosła druga wioska, pełna stodół i domów, obór, warsztatów i zagród, do których zaganiano stada na te kilka dni w roku, gdy pogoda była zbyt kiepska, aby pozostawały na polach. Jeśli śnieżyce nadciągały znad morza, a nie od strony lądu, stada zaganiano do lasu, a ci, którzy nie musieli ich strzec, chronili się wśród grubych murów Białego Gryfa.

Zbrojownia i areszt Srebrzystych też mieściły się na klifie. Przestrzeń w mieście była zbyt cenna, aby ją zaśmiecać żelastwem. Co zaś się tyczy aresztu, większość kar odbywano, pracując w polu, a zysk płynący ze zbiorów oddawano tym, którzy ucierpieli. Ponieważ przestępstwa w mieście ograniczały się zazwyczaj do kradzieży lub rozboju, ofiary akceptowały takie wynagrodzenie. Byli tacy – niewielu – którzy stwarzali zagrożenie. Tych albo więziono na górze, w kajdanach, albo pozbywano się ich z dala od miasta. Po Hadanelicie już nikogo nie wygnano. Możliwość, że kolejny niebezpieczny przestępca przetrwa wygnanie, była zbyt wielkim ryzykiem.

Tuż przy areszcie mieściło się lądowisko. Na samym środku rozpościerało się coś, co przypominało olbrzymi kosz wielkości sześcioosobowego namiotu. Przywiązano do niego skomplikowaną sieć lin, a nieopodal stał Tadrith; hertasi pomagał mu wejść w ciężką skórzaną uprząż. Jak zwykle gryf prowadził żywy dialog z pomocnikiem, próbującym doskonale zamocować uprząż. Wolała im nie przeszkadzać; jej życie zależało od tej uprzęży i tego, czy będzie mu w niej wygodnie.

W tym właśnie koszyku ona i zapasy mieli się dostać na posterunek. Wydawał się o wiele za ciężki dla Tadritha i był taki w istocie. Nawet najsilniejszy z gryfów nie byłby w stanie bez pomocy podnieść jej samej w tym koszu.

Ale magia działała już stabilnie, a wszystkim zajął się mag, który miał za zadanie sprawić, aby kosz i jego zawartość były tak lekkie, jak to tylko możliwe, biorąc pod uwagę zmiany przyspieszenia. Zmieniał koszyk w rodzaj jednej z latających barek Kaled'a'in. Tadrith nie niósł ciężaru, tylko go prowadził.

Zaklęcie było tak skomplikowane, że Klinga nawet nie starała się go pojąć. Wszystko w koszyku, ona również, zachowywało swą wagę, w innym przypadku nie przytwierdzone na stałe przedmioty uleciałyby z poranną bryzą. Ale dla Tada, chociaż kosz nie ciągnął go w dół, nadal istniał problem masy chwiejącej się na boki i przyspieszenia. Nie podnosił go, ale musiał włożyć nieco siły w ciągnięcie, jak dyheli i konie ciągnące latające barki.

Klinga podbiegła, aby sprawdzić zapasy ułożone w koszu. Jak obiecał Aubri, zaopatrzeniowiec zajął się wszystkim, czego ona i Tadrith potrzebowali, z wyjątkiem rzeczy osobistych. Większość potrzebnych rzeczy – tych, które były niezbędne po dotarciu na miejsce – wysłano już przez Bramę. Zabierali ze sobą tylko to, czego potrzebowali w podróży, czego nie zdążono przerzucić przez Bramę i co przyniosła ze sobą.

Tadowi na pewno ulży.

Tadowi ulżyło, kiedy powiedziała mu, że w sprawach strojów absolutnie nie przypominała ojca. Obywała się bez wymyślnych ciuchów; ale Aubri opisał kiedyś latającą barkę Bursztynowego Żurawia i gdyby gryfy mogły blednąc, Tad byłby biały jak papier na samą myśl, że miałby pomóc w przemieszczaniu takiej ilości strojów, sprzętu i mebli.

Wrzuciła do kosza swoje dwie torby i spokojnie czekała przy lądowisku na zakończenie ostatnich poprawek. Oddelegowaną do nich hertasi była Chana, córka Gestena; równie skrupulatna i sumienna jak ojciec, nie opuściła Tada, dopóki oboje nie byli zadowoleni z położenia każdego rzemienia. Klinga wiedziała, że każda sprzączka została sprawdzona dwa razy, każde kółko i nit poddane najdokładniejszym oględzinom. Chana niczego nie zostawiała przypadkowi i nigdy nie szła na ustępstwa, gdy w grę wchodziło bezpieczeństwo.

W końcu cofnęła się.

– Może być – rzekła syczącym głosem. – Spróbuj donieść ten sprzęt z powrotem w jednym kawałku.

Klinga stłumiła chichot, bo ta uwaga była tak w stylu Gestena, jakby to on stał obok nich. Jak ojciec, Chana nie okazywała troski o kadetów jej przydzielonych, tylko o całość ich ekwipunku. Jednak oczywistym było, że skoro wyposażenie wracało do zbrojowni w opłakanym stanie, kadeci zjawiający się na lądowisku nie wyglądali lepiej.

Tad pomachał do niej, gdy Chana zaczęła sprawdzać mocowanie uprzęży do koszyka.

– Jak przypuszczam, czekamy na rodziców? – zapytał od niechcenia.

Westchnęła.

– Mimo że ucieczka bez słowa jest mym szczerym pragnieniem, jeśli nie pozwolimy im na pożegnalne fanfary, mogą nie pozwolić nam wrócić.

– Możemy nie chcieć wracać – burknął i niecierpliwie zwarł pazury. – Bo po powrocie zmienią nasze życie w piekło, wzbudzając poczucie winy.

Roześmiała się i poklepała go po ramieniu.

– Rodzice zawsze wiedzą, jak uderzyć w twe słabe punkty – rzekła. – W końcu to oni te słabe punkty stworzyli.

– Czy ja dobrze słyszę? Czy ktoś tu mnie cytuje? – Nowo przybyły miał strój i maniery równie eleganckie jak Bursztynowy Żuraw, ale mniej rzucał się w oczy. Klinga znała go zbyt dobrze, by się czerwienić.

– Oczywiście, wujku Śnieżna Gwiazdo – odparła. – Skoro ty ich nie używasz, dlaczego ja nie mogę?

Zachichotał, słysząc tę impertynencję; oprócz Skandranona tylko ona odważała się rozmawiać z nim takim tonem. Narażanie się na gniew adepta tak potężnego jak Śnieżna Gwiazda nie było rozsądne, o czym boleśnie przekonali się niektórzy jego podwładni.

– Nie sądzę, żebyś miał jakieś problemy z zaklęciami nałożonymi na koszyk, Tadrith – powiedział, zwracając się do młodego gryfa. – Są tak silne jak wszystkie, które kiedykolwiek rzucałem.

Klinga przypuszczała, że jej “przyszywany” wujek razem z rodzicami przyszedł ich pożegnać; była zaskoczona, słysząc, że to on nałożył na koszyk zaklęcia umożliwiające latanie.

– Ty je rzuciłeś, wujku? – zdziwiła się otwarcie. – Czy to nie…

– Nie przystoi komuś z moją rangą? – roześmiał się. – Po pierwsze dobrze jest, gdy mag ćwiczy na wszystkim, co jest dostępne, a po drugie, gdyby magia zawiodła właśnie w waszym koszyku… – Zadrżał. – Powiem tylko, że wolałem sam się tym zająć, niż tłumaczyć rodzicom, dlaczego dopuściłem tu jakiegoś podrzędnego magika.

Klinga przytaknęła żałośnie.

– Święte słowa – rzekła. Dodałaby coś jeszcze, ale w tej samej chwili usłyszała znajome głosy dobiegające spod krawędzi klifu.

Prawie natychmiast Tad ostrzegawczo wskazał dziobem trzy szybko zbliżające się gryfy, które mogły być tylko jego rodzicami i bratem.

– Do kompletu potrzeba nam tylko Judeth i Aubriego – mruknęła Klinga, z rezygnacją myśląc o długim i skomplikowanym pożegnaniu, co znacznie skróci światło dzienne, przy którym mogli podróżować.

– Narzekasz czy żądasz? – Komandor Judeth stanęła na progu kwater Srebrzystych, uśmiechając się. Nie była Kaled'a'in; jej włosy, zanim stały się śnieżnobiałe, były ciemnoblond, a oczy przejrzyste i szarozielone. Była jednym z generałów Urtho i rozumiała rolę oddziałów złożonych z nieludzi, dowodząc nimi z wyczuciem i troską i wszyscy byli szczęśliwi, że znalazła się wśród k'Leshya, gdy ostatnia Brama się zapadła. Wielokrotnie dowodziła swej odwagi, tak podczas przemierzania ziem nękanych burzami magicznymi, jak i w Białym Gryfie. Ze swym partnerem Aubrim rozpoczęła organizację Srebrzystych i naznaczyła ich piętnem swej osobowości. Ona jedyna nosiła coś na podobieństwo munduru; czarną tunikę i nogawice, pozostałość po starych strojach. Gryfia odznaka lśniła dumnie na elegancko odzianej piersi.

Podeszła do lądowiska, mierząc Tada i Klingę taksującym spojrzeniem.

– Czy mam rozumieć, iż twoja uwaga sugerowała, że mogę przyczynić się do opóźnienia odlotu? – spytała.

Klinga zaczerwieniła się, a starsza kobieta pozwoliła, by po jej wargach przemknął cień uśmiechu.

– Zapewniam was, Aubri i ja przyszliśmy tu tylko po to, aby upewnić się, że wasi drodzy krewni nie będą przeszkadzać – rzuciła sucho i odchrząknęła.

– Baczność! – zawołała głosem, którym dowodziła tysiącami, gdy tylko Bursztynowy Żuraw i Zimowa Łania pojawili się na ścieżce. – Ruszać się, żegnać się, z życiem! To nie wakacje, tylko operacja wojskowa! Do dzieła!

– Dzięki bogom – szepnęła Klinga, gdy ich rodzice rzucili się wypełniać rozkaz. – Może jednak wylecimy stąd przed południem!

– Za kwadrans – odparła pewnie Judeth. – Albo wszyscy, zanim się obejrzycie, zaliczycie karny tor przeszkód!

Klinga zaśmiała się – Judeth nie składała czczych deklaracji i spełniłaby swą pogróżkę.

To, co zapowiadało się jako trudny odlot, przemieniło się w radosne pożegnanie, nawet gdy zbliżyły się rozczulone rodziny. Mogło być tylko lepiej.

Загрузка...