19

Tydzień po moich odwiedzinach na Brooklynie Carvajal zadzwonił, aby zapytać, czy nie zjadłbym z nim lunchu następnego dnia. Zaproponował Klub Kupców i Spedytorów w dzielnicy bankowej.

Miejsce spotkania zaskoczyło mnie. Klub Kupców i Spedytorów to jedna z tych szacownych knajp odwiedzanych wyłącznie przez swoich członków, czyli najpoważniejszych w mieście bankierów i maklerów. A mówiąc „wyłącznie” — mam na myśli, że nawet Bob Lombroso, Amerykanin w dziesiątym pokoleniu i potęga na Wall Street, posiada cichy zakaz członkostwa ze względu na żydowskie pochodzenie i woli nie podnosić z tego powodu krzyku. Jak we wszystkich podobnych miejscach, bogactwo nie wystarcza, żeby dostać się do środka; należy być prawdziwym klubowiczem, odpowiednim, przyzwoitym, dobrze urodzonym człowiekiem, który uczęszczał do odpowiednich szkół i pracuje we właściwej firmie. O ile było mi wiadomo, Carvajal nie spełniał tych wymagań. Jego richesse było nouveau, a on sam był z natury outsiderem, bez pożądanego wykształcenia i korporacyjnych kontaktów na wysokim szczeblu. W jaki sposób udało mu się więc uzyskać członkostwo?

— Odziedziczyłem je — powiedział z samozadowoleniem, kiedy siadaliśmy pod oknem w przytulnych, sprężystych, miękko wyściełanych fotelach, sześćdziesiąt pięter ponad burzliwą ulicą. — Jeden z moich przodków został członkiem założycielem w 1823 roku. Statut klubu stanowi, że członkostwo jedenastu założycieli przechodzi automatycznie na najstarszych synów ich najstarszych synów, i tak bez końca. Wiele podejrzanych indywiduów skalało świętość organizacji ze względu na tę klauzulę. — Twarz Carvajala niespodziewanie rozjaśniła się łotrowskim uśmiechem. — Przychodzę do klubu raz na pięć lat. Zauważył pan pewnie, że założyłem najlepsze ubranie.

Rzeczywiście — miał na sobie złoto-zielony, plisowany garnitur w jodełkę, który wyszedł z mody przynajmniej dziesięć lat temu, odznaczał się jednak daleko większą elegancją i smakiem niż reszta jego posępnej i zatęchłej garderoby. W ogóle tego dnia Carvajal sprawiał wrażenie całkowicie odmienionego, był ożywiony, pełen energii, a nawet rozbawiony i znacznie bardziej młodzieńczy niż ten przygnębiony, szary człowiek, którego widziałem dotychczas.

— Nie pomyślałem, że ma pan jakichś przodków — powiedziałem.

— Carvajalowie pojawili się w Nowym Świecie na długo przedtem, zanim „Mayflower” pożeglował do Plymouth[29]. Na początku osiemnastego wieku nasza rodzina zajmowała niezwykle ważną pozycję na Florydzie. Kiedy półwysep zaanektowali Anglicy[30], moja gałąź rodziny przeniosła się do Nowego Jorku i w pewnym okresie posiadaliśmy tam połowę nadbrzeża i większą część Upper West Side[31]. Wytracono nas jednak podczas słynnej Paniki w 1837[32] roku i jestem pierwszym członkiem rodziny od stu pięćdziesięciu lat, który wzniósł się ponad szlachetne ubóstwo. Ale nawet w najgorszych czasach utrzymywaliśmy dziedziczne członkostwo tego klubu. — Carvajal szerokim gestem wskazał wspaniałą boazerię z sekwoi, lśniące, chromowane ramy okienne i dyskretne oświetlenie. Wokół nas siedzieli tytani przemysłu i finansów, budujący oraz niszczący imperia pomiędzy jednym drinkiem a drugim. — Nigdy nie zapomnę chwili, kiedy mój ojciec po raz pierwszy przyprowadził mnie tu na koktajl — powiedział Carvajal. — Miałem mniej więcej osiemnaście lat, a zatem musiało to być w 1957 roku. Siedziba klubu mieściła się jeszcze wtedy na Broad Street, w pokrytej pajęczyną dziewiętnastowiecznej kamienicy. Weszliśmy obaj do środka w garniturach za dwadzieścia dolarów i wełnianych krawatach, i wszyscy, nawet kelnerzy, wyglądali w moich oczach na senatorów, ale nikt z nas nie szydził i nikt nie traktował nas z wyższością. Wypiłem wtedy swoje pierwsze martini i zjadłem pierwszy stek z najlepszej polędwicy, jak gdybym pojechał na wycieczkę do Walhalli, wie pan, do Wersalu albo do Xanadu[33]. Odwiedziny w dziwnym, olśniewającym świecie, w którym wszyscy są bogaci, potężni i wspaniali. I kiedy siedziałem tak za ogromnym, dębowym stołem, naprzeciwko ojca, nieoczekiwanie doznałem wizji. Widziałem — ujrzałem siebie jako starego człowieka, którym jestem dziś, wyschniętego, z pasmami siwych włosów na głowie, postarzałego siebie, którego poznałem już i rozpoznałem siedzącego w doprawdy bogato wystrojonej sali, sali eleganckich kształtów i błyskotliwie fantazyjnych mebli, tej samej sali, w której siedzimy teraz. Dzieliłem stół z o wiele młodszym, wysokim, dobrze zbudowanym, ciemnowłosym mężczyzną, który pochylał się w przód, wpatrując się we mnie z napięciem i niepewnością, słuchając uważnie każdego mojego słowa, jak gdyby usiłował wszystko zapamiętać. Później wizja minęła i byłem znowu z ojcem, który mnie pytał, czy wszystko jest w porządku, a ja udawałem, że to martini uderzyło mi do głowy, zaszkliło mi oczy i rozluźniło rysy mojej twarzy. Zastanawiałem się, czy to, co widziałem, nie jest przypadkiem odbitym kontrobrazem mojego ojca i mnie w klubie, to znaczy, czy nie widziałem siebie starego z moim synem w Klubie Kupców i Spedytorów w odległej przyszłości. Przez kilka lat spekulowałem, kim będzie moja żona i jaki będzie mój syn, a potem dowiedziałem się, że nie będę miał ani żony, ani syna. Minęły lata i oto jesteśmy, siedzi pan naprzeciwko mnie, pochyla się pan w przód wpatrując się we mnie z napięciem i niepewnością…

Wzdłuż kręgosłupa przebiegł mi dreszcz.

Widział mnie pan tutaj, razem z panem, ponad czterdzieści lat temu?

Skinął nonszalancko głową i równie niedbałym gestem przywołał kelnera, dźgając powietrze wskazującym palcem tak władczo, jakby był samym J.P. Morganem[34]. Kelner błyskawicznie pojawił się u boku Carvajala i powitał go niezwykle uprzejmie po nazwisku. Carvajal zamówił dla mnie martini — czy dlatego, że widzial to wiele lat temu? — dla siebie zaś kieliszek wytrawnego sherry.

— Traktują tu pana uniżenie — zauważyłem.

— Jest dla nich punktem honoru traktować każdego członka klubu niczym carskiego kuzyna — powiedział Carvajal. — To, co mówią o mnie prywatnie, jest zapewne mniej pochlebne. Moje członkostwo umrze wraz ze mną i przypuszczam, że klub odetchnie z ulgą, kiedy żaden obdarty Carvajal nie będzie już więcej szpecił wnętrza lokalu.

Drinki podano niemal natychmiast. Uroczyście wznieśliśmy ku sobie kieliszki w nonszalanckim toaście.

— Za przyszłość, za promienną, kuszącą nas przyszłość — powiedział Carvajal wybuchając chrapliwym śmiechem.

— Jesteś dziś w znakomitym humorze.

— Owszem, nie czułem się lepiej od lat. Nadeszła dla starca druga wiosna życia, co? Kelner! Kelner!

Kelner podszedł znów pospiesznie. Ku memu zdumieniu Carvajal zamówił teraz cygara, wybrał dwa najdroższe z tacy, którą przyniosła dziewczyna sprzedająca wyroby tytoniowe. Na jego twarzy ponownie pojawił się łotrowski uśmiech.

— Czy cygara należy palić dopiero po jedzeniu? Mam chęć zapalić teraz.

— Proszę bardzo. Któż mógłby ci zabronić?

Ja również zapaliłem. Ożywienie Carvajala było niepokojące i niemal przerażające. Podczas naszych dwóch poprzednich spotkań zdawał się czerpać siły z dawno już wyeksploatowanych zasobów, ale dziś był żwawy, rozgorączkowany i pełen szalonej energii, uzyskanej z jakiegoś okropnego źródła: myślałem o tajemniczych narkotykach, transfuzjach byczej krwi i nielegalnym przeszczepie organów wyrwanych z ciał młodych, opierających się ofiar.

— Powiedz mi, Lew, czy kiedykolwiek przeżyłeś chwile jasnowidzenia? — odezwał się nagle.

— Sądzę, że tak. Choć nie było to, oczywiście, nic równie plastycznego, jak twoje doświadczenia. Ale wydaje mi się, że wiele moich przeczuć opartych jest na mgnieniach prawdziwego wizjonerstwa — podświadomych mgnieniach, które pojawiają się i znikają tak szybko, że nie jestem w stanie ich zarejestrować.

— Bardzo prawdopodobne.

— Są jeszcze sny — powiedziałem. — Często miewam w snach przeczucia i przywidzenia, które później okazują się trafne. Jak gdyby płynęła ku mnie przyszłość, pukając do bram mojej uśpionej świadomości.

— Śpiący umysł jest o wiele bardziej podatny na tego rodzaju rzeczy, to prawda.

— Ale to, co postrzegam w snach, pojawia się w formie symbolicznej, jest raczej metaforą aniżeli filmem. Na przykład zanim zdemaskowano Gilmartina, śniło mi się, że jacyś żołnierze wloką go przed pluton egzekucyjny. Jak gdyby docierała do mnie właściwa informacja, nie podana jednak w bezpośredni, dosłowny sposób.

— Nie — powiedział Carvajal. — Wiadomość została podana precyzyjnie i dosłownie, ale twój umysł poharatał ją i zaszyfrował, ponieważ spałeś i nie mogłeś odpowiednio kontrolować swoich receptorów. Jedynie racjonalny, trzeźwy umysł może przetworzyć i zintegrować taką informację. Ale większość ludzi odrzuca na jawie podobne wiadomości, a kiedy śpią, ich umysły zniekształcają napływające sygnały.

— Myślisz, że wielu ludzi otrzymuje informacje o przyszłości?

— Sądzę, że każdy z nas — powiedział gwałtownie Carvajal. — Wbrew powszechnym mniemaniom przyszłość nie jest obszarem niedostępnym ani nierzeczywistym. Ale tak niewielu ludzi dopuszcza jej istnienie poza abstrakcyjnym pojęciem! Tak niewielu dopuszcza do siebie pochodzące z przyszłości informacje! — Jego rysy przybrały wyraz niezwykłego napięcia. Zniżył głos i rzekł: — Przyszłość nie jest po prostu werbalną konstrukcją. Jest miejscem posiadającym własne istnienie. Teraz, gdy tu siedzimy, jesteśmy także tam, tam plus jeden, tam plus dwa, tam plus n — istnieje cała nieskończoność tam, wszystkie bytują jednocześnie, zarówno wcześniej, jak i później w stosunku do naszego aktualnego usytuowania na linii czasu. Tamte pozycje nie są ani mniej, ani bardziej „rzeczywiste” od tych. Znajdują się po prostu w miejscu, w którym w tej chwili nie ogniskuje się akurat siedlisko naszej percepcji…

— Ale niekiedy nasze postrzeżenia…

— Krzyżują się — powiedział Carvajal. — Wkraczają zabłąkane w inne odcinki linii czasu. Niosą zdarzenia, nastroje, strzępy rozmów, które nie należą do „teraźniejszości”.

— Czy błąkają się nasze postrzeżenia, czy też to same zdarzenia nie są zakotwiczone ściśle w swojej „teraźniejszości”? — spytałem.

— Co za różnica? — Wzruszył ramionami. — Nie ma sposobu, żeby się tego dowiedzieć.

— Nie obchodzi cię, jak to się dzieje? Te zjawiska ukształtowały całe twoje życie, a ty po prostu…

— Mówiłem ci — powiedział Carvajal — że mam na ten temat wiele różnych teorii. Jest ich tak wiele, że wykluczają się wzajemnie. Lew, Lew, czy sądzisz, że nic mnie to nie obchodzi? Całe życie usiłowałem zrozumieć mój dar, moją moc, i na każde pytanie mogę udzielić ci kilkunastu równie prawdopodobnych odpowiedzi. Myślę na przykład o teorii dwóch linii czasowych. Wspominałem ci już o tym?

— Nie.

— No cóż. — Carvajal wyciągnął z kieszeni długopis i narysował na obrusie dwie równoległe linie. Końce jednej oznaczył X i Y, drugiej X’ i Y’. — Linia łącząca X i Y to bieg historii, którą znamy. Zaczyna się powstaniem wszechświata przy X i kończy przy Y równowagą termodynamiczną, prawda? A oto kilka znaczących dat na tej drodze. — Wyszukanymi, lekkimi pociągnięciami długopisu szkicował poprzeczne kreski, zaczynając od siebie i podążając ku mnie. — To jest epoka człowieka neandertalskiego. To czasy Jezusa. To rok 1939, data rozpoczęcia II wojny światowej. Nawiasem mówiąc, to także początek życia Martina Carvajala. Kiedy się urodziłeś? Około 1970?

— W 1966.

— 1966. W porządku. To ty, rok 1966. A to bieżący rok, 1999. Powiedzmy, że dożyjesz dziewięćdziesiątki. A więc to jest rok twojej śmierci — 2056. Tyle, jeśli idzie o linię X-Y. Teraz druga linia, X’ i Y’. To także droga historii wszechświata, tej samej, którą symbolizuje tamta linia. Tylko że ona biegnie w odwrotnym kierunku.

— Co takiego?

— A dlaczego by nie? Przypuśćmy, że istnieje niezależnie od siebie wiele różnych wszechświatów, zawierających własne, niespotykane nigdzie indziej słońca i planety, na których dzieją się niespotykane nigdzie indziej zdarzenia. Nieskończoność wszechświatów, Lew. Czy jest choć jedna logiczna przyczyna, żeby czas we wszystkich z nich płynął w tym samym kierunku?

— Entropia — wymamrotałem. — Prawa termodynamiki. Czas jest wektorem. Przyczyna i skutek.

— Nie będę się spierał z żadną z tych koncepcji. O ile wiem, są wszystkie prawomocne w ramach układu zamkniętego — powiedział Carvajal. — Ale jeden układ zamknięty nie posiada takiej samej entropii jak drugi, prawda? Czas może biec w jednym wszechświecie od A do Z, a w drugim od Z do A, ale sprawdzić może to jedynie obserwator zewnętrzny w stosunku do obu wszechświatów, pod warunkiem, że w każdym z nich czas biegnie od przyczyny do skutku, nie zaś odwrotnie. Zgadzasz się z logiką tego twierdzenia?

Przymknąłem na chwilę oczy.

— W porządku. Mamy więc nieskończoną liczbę wszechświatów, a kierunek biegu czasu w każdym z nich może wydawać się odwrócony w stosunku do innych. No i co z tego?

— Nieskończoność zawiera wszystkie możliwe przypadki, tak?

— Tak. Na mocy definicji.

— Więc zgodzisz się także — powiedział Carvajal — że w nieskończoności wszechświatów może istnieć świat identyczny z naszym w każdym szczególe, tyle tylko, że czas biegnie tam w odwrotnym, w stosunku do naszego, kierunku.

— Nie jestem pewien, czy chwytam…

— Popatrz — powiedział niecierpliwie Carvajal wskazując linię łączącą X’ i Y’ na obrusie. — Oto inny wszechświat, tuż obok naszego. Wszystko, co się tam dzieje, dzieje się także i u nas, aż do najdrobniejszego szczegółu włącznie. Ale w tym świecie stworzenie nastąpiło w punkcie Y’, a nie w punkcie X; cieplna śmierć kosmosu nastąpi natomiast w punkcie X’, nie w punkcie Y. Tutaj — Carvajal narysował poprzeczną kreskę na drugiej linii z mojej strony stołu — wypada epoka człowieka neandertalskiego. Oto Ukrzyżowanie. Tu lata 1939, 1966, 1999 i 2056. Te same wydarzenia, te same kluczowe daty, biegnące jednak od końca do początku. To znaczy, że one tak po prostu wyglądają, jeżeli żyje się akurat w tym wszechświecie i nadarza się okazja, żeby podejrzeć inny świat. Oczywiście tam wszystko wydaje się podążać w prawidłowym kierunku. — Carvajal przedłużył poprzeczne kreski przy datach 1939 i 1999 na linii X-Y, aż przecięły linię X’-Y’, i zrobił to samo z kreskami oznaczającymi lata 1999 i 1939 na drugiej linii. Potem połączył końce poprzecznych kresek, tworząc następujący wzór:


Przechodzący obok kelner zerknął na to, co Carvajal wyprawiał z obrusem, chrząknął lekko i bez słowa, z kamienną twarzą, poszedł dalej. Carvajal chyba nawet tego nie zauważył.

— Przypuśćmy teraz, że w świecie X-Y rodzi się ktoś, kto, Bóg wie dlaczego, posiada wgląd w świat X’-Y’. Na przykład ja. Jestem tu, żyjąc od 1939 do 1999 roku na linii X-Y, zaglądając czasem na linie X’-Y’ i obserwując wydarzenia dziejące się u nich w latach 1939-1999, które są identyczne z naszymi, tyle tylko, że biegną w drugą stronę, a zatem w chwili moich narodzin wszystkie zdarzenia mojego życia w świecie X-Y rozegrały się już w świecie X’-Y’. Gdy moja świadomość łączy się ze świadomością mojego drugiego „ja” w tamtym świecie, udaje mi się złapać go na wspominaniu swojej przeszłości, która przypadkiem jest także moją przyszłością.

— Sprytnie wykombinowane.

— Tak. Przeciętny człowiek skazany na jeden wszechświat może dowolnie wędrować po swojej pamięci, błąkając się swobodnie po przeszłości. Lecz ja posiadam dostęp do pamięci kogoś, kto żyje w odwrotnym kierunku czasu, a to pozwala mi „pamiętać” zarówno przyszłość, jak i przeszłość. Oczywiście pod warunkiem, że teoria dwóch linii czasowych jest poprawna.

— A jest?

— Skąd mogę wiedzieć? — powiedział Carvajal. — To tylko prawdopodobna hipoteza operacyjna, wyjaśniająca to, co widzę. Jak jednak mógłbym ją potwierdzić?

— Wydarzenia, które widzisz — czy one też zjawiają ci się w odwrotnej kolejności chronologicznej? — zapytałem po chwili. — Czy przyszłość odsłania ci się jak odwijający się nieustannie zwój, czy coś w tym rodzaju?

— Nie. Nigdy. Przecież twoje wspomnienia także nie tworzą jednego, ciągłego zwoju. Widzę kapryśne mgnienia, urywki różnych scen, niekiedy dłuższe fragmenty, trwające na pozór dziesięć do piętnastu minut i więcej, ale to zawsze jest przypadkowa gmatwanina, a nie sekwencja linearna czy coś, co posiadałoby jakąkolwiek ciągłość. Nauczyłem się sam odnajdywać większe całości, zapamiętywać sekwencje i łączyć je w prawdopodobnym porządku. To tak, jak gdyby uczyć się poezji babilońskiej odcyfrowując napisy klinowe na połamanych, strzaskanych tabliczkach z gliny. Stopniowo odkryłem pewne wskazówki, przydatne w moich rekonstrukcjach przyszłości: to moja twarz w wieku lat czterdziestu, to pięćdziesięciu, to znowu sześćdziesięciu, oto ubranie, które nosiłem od 1965 do 1973 roku, to okres, kiedy nosiłem wąsy, to, kiedy miałem jeszcze ciemne włosy, och, wypracowałem sobie całe mnóstwo drobnych odniesień, skojarzeń i przypisów, które stały mi się w końcu tak znajome, że widząc dowolną, choćby najkrótszą scenę umiałem umiejscowić ją w czasie z dokładnością do kilku tygodni lub nawet dni. Z początku nie było to łatwe, ale później pomagała mi już moja druga natura.

Widzisz coś w tej chwili?

— Nie — powiedział Carvajal. — Wywołanie tego stanu wymaga pewnego wysiłku. To coś w rodzaju transu. — Jego twarz przybrała na moment lodowaty wyraz. — Kiedy jest najsilniejszy, przypomina nieco zjawisko powidoku, jeden świat nakłada się na drugi tak, że nie jestem całkowicie pewien, w którym świecie żyję, a który świat widzę. Nawet teraz, po latach, nie przystosowałem się w pełni do owej dezorientacji i bezładu. — Wydawało mi się, że Carvajalem wstrząsnął dreszcz. — Ale na ogół uczucie nie jest takie intensywne. Za co jestem mu zresztą niesłychanie wdzięczny.

— Mógłbyś mi pokazać, jak to jest?

— Tutaj? Teraz?

— Jeśli możesz.

Przyglądał mi się przez dłuższą chwilę. Zwilżył usta, zacisnął je i zmarszczył brwi. Potem wyraz jego twarzy uległ gwałtownej zmianie, oczy mu się zaszkliły i Carvajal utkwił wzrok w jednym punkcie, jak gdyby oglądał film z ostatniego rzędu w ogromnym kinie albo jakby zapadał w głęboką medytację. Źrenice zwęziły mu się, a ich szeroka przed chwilą średnica pozostawała niezmienna, choć natężenie światła wahało się, gdy obok naszego stołu przechodzili ludzie. Jego oblicze zdradzało olbrzymie napięcie. Oddychał powoli, równo i chrapliwie. Siedział absolutnie nieruchomo; był Chyba całkowicie nieobecny. Minęła może minuta, która wydawała mi się nieznośnie długa. Potem jego niewzruszoność pękła niczym spadający sopel lodu. Carvajal rozluźnił się, pochylając ramiona wprzód; szybkimi, pulsującymi uderzeniami krwi wróciły mu rumieńce na policzki; oczy zaczęły łzawić i zaraz zmatowiały; drżącą dłonią sięgnął po szklankę z wodą i wypił wszystko duszkiem. Nie wypowiedział ani słowa, a ja nie śmiałem się odezwać.

— Jak długo mnie nie było? — zapytał w końcu.

— Zaledwie kilka minut. Ale zdawały się znacznie dłuższe niż w rzeczywistości.

— Dla mnie trwało to jakieś pół godziny. Co najmniej pół godziny.

— A co widziałeś?

Carvajal wzruszył ramionami. — Nic, czego nie widziałbym już wcześniej. Wiesz, te same sceny powtarzają się po prostu pięć, dziesięć i dwadzieścia razy. Zupełnie jak w pamięci. Ale pamięć przekształca wydarzenia. Sceny, które ja widzę, nie zmieniają się nigdy.

— Chcesz o tym porozmawiać?

— Nic ciekawego — rzekł bezceremonialnie. — Coś, co się zdarzy na wiosnę. Byłeś tam zresztą. To chyba nic zaskakującego, prawda? W trakcie kilku następnych miesięcy spędzimy ze sobą razem wiele czasu.

— Co robiłem?

— Przyglądałeś się.

— Czemu?

— Przyglądałeś się mnie — powiedział Carvajal. Uśmiechnął się uśmiechem szkieletu, potwornym, posępnym uśmiechem, jak ten, którym uśmiechał się tamtego pierwszego dnia w biurze Lombroso. Nieoczekiwana pogoda ducha sprzed dwudziestu minut opuściła go ze szczętem. Zacząłem żałować, że poprosiłem go o tę demonstrację; czułem się tak, jak gdybym namówił umierającego, żeby zatańczył gigę. Jednakże po krótkiej chwili krępującej ciszy Carvajal wrócił do siebie. Buńczucznie zaciągnął się cygarem, skończył sherry i znów usiadł prosto.

— No, teraz mi lepiej — powiedział. — Wizje bywają czasami niesłychanie męczące. Może poprosimy wreszcie o menu, co?

— Naprawdę czujesz się już dobrze?

— Znakomicie.

— Przepraszam, że poprosiłem, abyś…

— Nie przejmuj się — powiedział. — Nie było to takie straszne, jak ci się mogło wydawać.

— Czy to, co widziałeś, było przerażające?

— Przerażające? Nie, nie, przerażające nie. Przecież mówiłem, że to nie było nic, czego nie widziałbym już wcześniej. Opowiem ci o tym pewnego dnia. — Carvajal przywołał kelnera. — Sądzę, że przyszła pora na lunch — powiedział.

Jadłospis nie zawierał cen, co było oznaką klasy. Lista potraw przedstawiała się imponująco: pieczony stek z łososia, homar z Maine, pieczona polędwica, filet z soli, po prostu cały spis niedostępnych gdzie indziej przysmaków zamiast nieapetycznych, wczorajszych sałatek z fasoli sojowej i czekoladek z wodorostami. Każda pierwszorzędna restauracja nowojorska podaje na ogół jeden rodzaj świeżej ryby i jakieś mięso, ale dziewięć czy dziesięć rarytasów w pojedynczej karcie dań dobitnie świadczyło o potędze i bogactwie członków Klubu Kupców i Spedytorów oraz o wysoko postawionych znajomościach szefa kuchni. Nie zdumiałbym się bardziej, gdyby menu zawierało filet z jednorożca i pieczone kotleciki ze sfinksa. Nie mając pojęcia, ile co kosztuje, beztrosko zamówiłem sobie małże z wiśniami i polędwicę wołową. Carvajal wybrał łososia i koktajl z krewetek. Odmówił wina, ale mnie namawiał, żebym wziął dla siebie pół butelki. Karta win była równie bezcenna; zdecydowałem się na Latour rocznik ‘91, pewnie za jakieś dwadzieścia pięć dolarów. Skąpstwo na rachunek Carvajala nie miało sensu. Zostałem zaproszony, a jego było na to stać.

Carvajal przyglądał mi się bacznie. Był teraz jeszcze bardziej zagadkowy. Z pewnością czegoś ode mnie oczekiwał; wyznaczył mi niechybnie jakieś zadanie. Wydawało się, że niemal mi nadskakuje na swój odległy, niewypowiedziany, tajemniczy sposób. Sam nie podsuwał jednak żadnych wskazówek. Czułem się jak pokerzysta z przewiązanymi oczami, grający z przeciwnikiem, który widzi moje karty. Demonstracja widzenia, do której udało mi się nakłonić Carvajala, stała się tak niepokojącym punktem naszej rozmowy, że wahałem się, czy wrócić do tematu; przez jakiś czas gawędziliśmy więc przyjemnie i niezobowiązująco o winie, jedzeniu, giełdzie, gospodarce narodowej, polityce oraz innych, równie neutralnych sprawach. Nieuniknienie poruszyliśmy temat Paula Quinna i atmosfera nagle zrobiła się wyraźnie cięższa.

— Quinn znakomicie się spisuje, prawda? — powiedział Carvajal.

— Tak sądzę.

— Jest niewątpliwie najpopularniejszym burmistrzem Nowego Jorku od wielu lat. Ma wdzięk, co? I niesamowitą energię. Czasami nadmierną, prawda? Jest często niecierpliwy i nie chce korzystać z tradycyjnych kanałów politycznych dla osiągnięcia swoich celów.

— Chyba tak — powiedziałem. — Jest impulsywny, z pewnością. Wada młodości. Pamiętaj, że Quinn nie ma jeszcze nawet czterdziestu lat.

— Powinien działać spokojniej. Niecierpliwość czyni go niekiedy despotycznym. Burmistrz Gottfried był despotą, a przecież pamiętasz, co mu się przytrafiło.

— Gottfried był dyktatorem w każdym calu. Usiłował zmienić Nowy Jork w państwo policyjne i… — urwałem zdumiony. — Zaraz, chwileczkę. Czy sugerujesz, że Quinnowi rzeczywiście grozi zamach?

— Raczej nie. Nie znajduje się w większym niebezpieczeństwie niż jakakolwiek inna znaczna postać polityczna.

Widziałeś coś, co…

— Nie. Nic.

— Muszę wiedzieć. Jeżeli masz jakieś dane dotyczące zamachu na życie burmistrza, to nie baw się ze mną w kotka i myszkę. Chciałbym usłyszeć, co masz mi na ten temat do powiedzenia.

Te słowa ubawiły Carvajala.

— Źle mnie rozumiesz. O ile wiem, Quinnowi nie zagraża żadne osobiste niebezpieczeństwo, a jeśli odebrałeś to inaczej, to po prostu źle się wyraziłem. Chodziło mi o to, że taktyka Gottfrieda przysparzała mu wrogów. Możliwe, że gdyby go nie zamordowano, miałby problemy z ponownym wyborem. Quinn również przysporzył sobie ostatnio wrogów. Niektóre grupy wyborców są oburzone, że pomija coraz częściej Radę Miejską.

— Owszem, Czarnych tak, ale…

— Nie tylko Czarnych. Zaczyna nie podobać się szczególnie Żydom.

— Z tego nie zdawałem sobie sprawy. Ankiety nie…

— Jeszcze nie. Stanie się to widoczne za kilka miesięcy. Ale stanowisko w sprawie nauki religii w szkołach najwyraźniej już mu zaszkodziło w dzielnicach żydowskich. A jego uwagi pod adresem Izraela, poczynione podczas uroczystego otwarcia nowego wieżowca Banku Kuwejckiego na Lexington Avenue…

— Otwarcie banku odbędzie się dopiero za trzy tygodnie — powiedziałem.

Carvajal zaśmiał się. — Naprawdę? Och, znów wszystko pomyliłem! Oglądałem, zdaje się, jego przemówienie w telewizji, ale może…

— Nie oglądałeś. Widziałeś je.

Bez wątpienia. Bez wątpienia.

— Co powie Quinn o Izraelu?

— Kilka niewinnych dowcipów. Ale tutejsi Żydzi są wyjątkowo uczuleni na takie uwagi, a ich reakcja nie była — nie będzie — przychylna. Nowojorscy Żydzi tradycyjnie nie dowierzają irlandzkim politykom. Szczególnie irlandzkim burmistrzom, ale przed zamachami nie przepadali nawet za braćmi Kennedy.

— Z Quinna jest taki Irlandczyk, jak z ciebie Hiszpan — powiedziałem.

— Dla Żyda każdy o nazwisku Quinn jest Irlandczykiem, jego potomstwo do pięćdziesiątego pokolenia to także Irlandczycy, a ja istotnie jestem Hiszpanem. Nie podoba im się agresywność Quinna. Wkrótce dojdą do wniosku, że jego ocena Izraela jest niesłuszna. I zaczną szemrać otwarcie.

— Kiedy?

— Jesienią. „Times” opublikuje na pierwszej stronie artykuł o nieprzychylnym Quinnowi stanowisku żydowskiego elektoratu.

— Nie — powiedziałem. — Poślę Lombroso, żeby dokonał otwarcia banku zamiast Quinna. Zamknę Quinnowi usta i przypomnę wszystkim, że jedno z najwyższych stanowisk w administracji miejskiej sprawuje Żyd.

— O nie, nie możesz tego zrobić — powiedział Carvajal.

— Dlaczego nie?

— Bo Quinn wygłosi swoje przemówienie. Widziałem.

A jeśli uda mi się w tamtym tygodniu wysłać Quinna na Alaskę?

— Proszę cię, Lew. Uwierz mi, że to niemożliwe, by Quinn był w dniu uroczystości gdziekolwiek indziej poza gmachem Banku Kuwejckiego. Niemożliwe.

— Więc nie powstrzyma się także od złośliwostek pod adresem Izraela, nawet jeżeli go przestrzec, żeby tego nie robił?

— Tak.

— Nie wierzę. Sądzę, że jeśli pójdę do niego jutro i powiem: „Hej, Paul, według mnie wyborcy żydowscy zaczynają się niepokoić, więc daruj sobie lepiej tę kuwejcką historię”, to Quinn odpuści bank. Albo przynajmniej złagodzi swoje antyizraelskie uwagi.

— Pójdzie na otwarcie — powiedział cicho Carvajal.

— Bez względu na to, co powiem albo zrobię?

— Bez względu na to, co powiesz albo zrobisz, Lew. Potrząsnąłem głową. — Przyszłość nie jest tak nieelastyczna, jak ci się wydaje. Mamy coś do powiedzenia na temat zbliżających się wydarzeń. Pogadam z Quinnem o tej uroczystości kuwejckiej.

— Nie rób tego, proszę.

— Dlaczego nie? — spytałem szorstko. — Bo musisz koniecznie pokierować przyszłością w prawidłowy, twoim zdaniem, sposób?

Poczuł się chyba urażony.

— Bo wiem, że przyszłość zawsze rozwija się w prawidłowy sposób — rzekł łagodnie. — Upierasz się, żeby to sprawdzić za wszelką cenę?

— Interes Quinna to także mój interes. Jeżeli widziałeś, że on szkodzi własnym interesom, to jak mógłbym mu na to pozwolić i siedzieć spokojnie z założonymi rękami?

— Nie masz innego wyjścia.

— Tego jeszcze nie wiem.

Carvajal westchnął. — Jeżeli podniesiesz kwestię uroczystości kuwejckiej w rozmowie z burmistrzem — powiedział ciężkim głosem — już nigdy więcej nie będę się z tobą dzielił moimi wizjami.

— To ma być groźba?

— Po prostu stwierdzam fakt.

— Fakt, dzięki któremu proroctwo samo się spełni. Wiesz, że chcę twojej pomocy, zamykasz mi zatem usta groźbami i wówczas oczywiście uroczystość przebiega tak, jak ty ją widziałeś. Jaki jest jednak pożytek z tego, że powiesz mi co widzisz, skoro nie wolno mi na tej podstawie działać? Dlaczego nie pozostawisz mi pełnej swobody? Jesteś tak niepewny siły swoich wizji, że musisz się chwytać podobnych metod, żeby przyszłość rzeczywiście się spełniła?

— No dobrze — powiedział Carvajal delikatnie i bez złości. — Masz pełną swobodę. Rób, co chcesz. Zobaczymy, co z tego wyniknie.

— A jeśli rozmówię się z Quinnem, czy będzie to oznaczało zerwanie naszej znajomości?

— Zobaczymy, co z tego wyniknie — powtórzył. Złapał mnie. Okazał się raz jeszcze lepszym graczem; jak mogłem bowiem zaryzykować utratę dostępu do jego wizji, i skąd miałbym wiedzieć, jak zareaguje na moją zdradę? Będę musiał pozwolić Quinnowi zrazić do siebie Żydów w przyszłym miesiącu i mieć nadzieję, że powstałe szkody uda się naprawić później; chyba że zdołałbym jakoś ominąć postulowany przez Carvajala nakaz milczenia. Powinienem chyba przedyskutować tę sprawę z Lombroso.

— Jak bardzo Żydzi rozczarują się do Quinna?

— Wystarczająco, by kosztowało go to sporą liczbę głosów. Planuje ponownie startować w wyborach w 2001, prawda?

— Jeśli nie zostanie w przyszłym roku prezydentem.

— Nie zostanie — powiedział Carvajal. — Obaj o tym wiemy. Nie weźmie nawet udziału w wyborach. Ale jeśli będzie chciał dostać się trzy lata później do Białego Domu, będzie musiał zostać ponownie wybrany burmistrzem w 2001 roku.

— Z całą pewnością.

— A zatem nie powinien narażać się na utratę głosów żydowskiej ludności Nowego Jorku. To wszystko, co mogę ci powiedzieć.

Zapamiętałem sobie, żeby poradzić Quinnowi, by zaczął naprawiać swoje kontakty z nowojorskimi Żydami — niech czasem odwiedzi jakieś koszerne delikatesy albo wpadnie do synagogi w sobotni wieczór.

— Gniewasz się na mnie za to, co powiedziałem kilka minut temu? — spytałem.

— Nie gniewam się nigdy — odparł Carvajal.

— Jesteś więc urażony. Sprawiałeś takie wrażenie, gdy powiedziałem, że musisz koniecznie pokierować przyszłością w prawidłowy, twoim zdaniem, sposób.

— Pewnie tak. Bo pokazałeś, jak mało mnie rozumiesz, Lew. Jak gdybyś sądził, że to jakiś neurotyczny przymus nakazuje mi wypełniać własne wizje. Jak gdybyś sądził, że mógłbym zastosować psychologiczny szantaż, żeby uniemożliwić ci zakłócenie struktury. Nie, Lew. Struktur nie można zakłócić, i dopóki się z tym nie pogodzisz, nie może być mowy o dzieleniu się wizjami i o prawdziwej zbieżności naszych myśli. To, co powiedziałeś, zasmuciło mnie, ponieważ uświadomiłem sobie, jak bardzo naprawdę jesteś mi daleki. Ale nie, nie, nie gniewam się na ciebie. Smaczny stek?

— Wyśmienity — powiedziałem, i Carvajal uśmiechnął się. Skończyliśmy posiłek niemal w całkowitym milczeniu i wyszliśmy nie płacąc. Przypuszczałem, że klub przedstawi mu rachunek później. Wynosił z pewnością ponad sto pięćdziesiąt dolarów.

Kiedy żegnaliśmy się, Carvajal powiedział:

— Pewnego dnia, gdy zaczniesz sam widzieć, zrozumiesz, dlaczego Quinn musi powiedzieć to, co powie podczas uroczystości otwarcia Banku Kuwejckiego.

— Gdy zacznę sam widzieć?

— Tak będzie.

— Ja nie mam twojego daru.

— Dar posiada każdy z nas — rzekł Carvajal. — Ale tylko bardzo nieliczni umieją z niego korzystać. — Szybkim ruchem ścisnął mnie za ramie i zniknął w tłumie na Wall Street.

Загрузка...