Część pierwsza

PEŁNO WSZĘDZIE TROSK

1

Na schodach prowadzących do posterunku policji przy Great London Street w Edynburgu John Rebus zapalił ostatniego tego wieczoru legalnego papierosa, a potem pchnął potężne drzwi i wszedł do środka.

Posterunek był stary, z pociemniałą i popękaną ze starości podłogą. Widać było ślady dawnej świetności nieistniejącej już arystokracji. To miejsce miało charakter.

Rebus kiwnął ręką dyżurnemu sierżantowi, który akurat był w trakcie zrywania starych obrazków z tablicy ogłoszeń i przypinania w ich miejsce nowych. Potem wspiął się po pięknych spiralnych schodach na górę i wszedł do swojego pokoju. Campbell właśnie szykował się do wyjścia.

– Cześć, John.

McGregor Campbell, tak jak Rebus w stopniu detektywa sierżanta, miał już na sobie płaszcz i kapelusz.

– Co słychać, Mac? Dużo roboty szykuje się na noc? – Rebus zabrał się do przeglądania papierów na biurku.

– Tego ci nie powiem, stary, ale tyle ci powiem, że za dnia był tu niezły kocioł. Masz tam list od starego.

– Naprawdę? – Rebus wydawał się zaabsorbowany innym listem, który właśnie otworzył.

– Mhm. I przygotuj się, John. Zdaje się, że chcą cię oddelegować do tych uprowadzeń. Życzę powodzenia. Dobra, to ja spadam do pubu. Chcę zdążyć na boks na BBC. Powinienem się wyrobić. – Campbell rzucił okiem na zegarek. – Taaa, mnóstwo czasu. Coś nie tak, John?

Rebus machnął w jego kierunku pustą już kopertą.

– Kto to tu przyniósł, Mac?

– Nie mam zielonego pojęcia. A co to jest?

– Kolejny list od wariata.

– Naprawdę? – Campbell zajrzał Rebusowi przez ramię i przyjrzał się kartce z tekstem napisanym na maszynie. – Wygląda jak ten sam, no nie?

– Sprytny jesteś, że to zauważyłeś, zwłaszcza że to dokładnie taka sama wiadomość.

– A sznurek?

– Też jest. – Rebus podniósł z biurka krótki kawałek sznurka. W połowie długości zawiązany był na nim prosty zwykły supełek.

– Cholernie dziwna sprawa – stwierdził Campbell, kierując się do wyjścia. – To do jutra, John.

– Tak, tak, do jutra. – Rebus odczekał, aż kolega znajdzie się w drzwiach. – Aha, Mac!

Campbell odwrócił się.

– Tak?

– W walce wieczoru zwyciężył Maxwell – powiedział Rebus z uśmiechem.

– Boże, ale z ciebie świnia, Rebus – rzekł Campbell i zgrzytając zębami, wyszedł z komisariatu.

– Stara szkoła – mruknął do siebie Rebus. – I skąd u mnie wrogowie?

Raz jeszcze przeczytał tekst, potem znów obejrzał kopertę. Nie było na niej nic poza jego nazwiskiem napisanym nierównym maszynowym pismem. A więc tak jak poprzednio list doręczono osobiście. To rzeczywiście cholernie dziwna sprawa.

Zszedł na dół i podszedł do biurka dyżurnego.

– Jimmy?

– Tak, John.

– Widziałeś to wcześniej? – Pokazał sierżantowi kopertę.

– To? – Rebus odniósł wrażenie, że sierżant marszczy nie tylko brwi, ale całą twarz. Czterdzieści lat służby może tak na człowieka działać, czterdzieści lat pytań, zagadek i trudów. – Ktoś to musiał wsunąć pod drzwi. Osobiście podniosłem list z podłogi. – Pokazał ręką w kierunku drzwi wejściowych. – A coś nie tak?

– Nie, nie, nic takiego. Dzięki, Jimmy.

Ale Rebus wiedział, że ten list będzie go teraz dręczył przez całą noc. Minęło raptem kilka dni od przyjścia pierwszego. Wziął oba listy i przyjrzał im się. Napisano je na starej maszynie do pisania. Prawdopodobnie walizkowej. Litera S wystawała prawie o milimetr ponad pozostałe. Tani papier, bez żadnych znaków wodnych. Kawałek sznurka związany w środku w supełek i odcięty ostrym nożem albo nożyczkami. I wiadomość. Tej samej treści, tak samo napisana.


PEŁNO WSZĘDZIE POSZLAK


No i dobrze, może i pełno. Wymysł jakiegoś wariata, jakiś głupi żart. Tylko dlaczego do niego? To przecież bez sensu. I wtedy zadzwonił telefon.

– Sierżant Rebus?

– Przy telefonie.

– Rebus, tu inspektor Anderson. Dostaliście moją wiadomość?

Anderson. Cholerny Anderson. Tylko tego mu trzeba. Sami wariaci, a jeden gorszy od drugiego.

– Tak jest, panie inspektorze – powiedział Rebus, przytrzymując słuchawkę brodą i pospiesznie rozrywając kopertę.

– Doskonale. Możecie tu być za dwadzieścia minut? Odprawa odbędzie się w sali konferencyjnej przy Waverley Road.

– Już jadę, panie inspektorze.

Połączenie zostało przerwane, nim Rebus zdążył doczytać do końca. Więc to prawda, teraz to już oficjalne. Został oddelegowany do sprawy uprowadzeń. O Boże, co za życie. Wsunął kartki, koperty i kawałki sznurka do kieszeni marynarki i z niechęcią rozejrzał się po pokoju. I kto tu kogo oszukuje? Trzeba by boskiej interwencji, żeby móc stąd dotrzeć na Waverley Road w czasie krótszym niż pół godziny. A kto się zajmie tą całą zaległą robotą? Trzy jego sprawy czekały na rozpoczęcie procesów sądowych, kilka dalszych domagało się pilnego opisania, zanim mu całkiem wywietrzeją z pamięci. Może nawet lepiej, żeby wywietrzały. Gdyby tak można je było wymazać z pamięci. Przymknął oczy. Potem znów je otworzył, ale papierzyska wciąż były i kłuły w oczy jak poprzednio. Nie ma szans. Zawsze czegoś brakuje. Ledwie zdążył zakończyć jedną sprawę, a już w jej miejsce pojawiały się dwie czy trzy następne. Jak się nazywał ten potwór? Chyba Hydra, nie? Z czymś takim właśnie przyszło mu walczyć. Ile razy udawało mu się odciąć jedną głowę, w jego korytku spraw do załatwienia wyrastały następne. Powrót z urlopu był zawsze koszmarem.

A teraz dorzucili mu jeszcze głazy do toczenia pod górę.

Spojrzał w sufit.

– Boże, dopomóż – szepnął i ruszył do samochodu.

2

Sutherland Bar był miejscem, gdzie chętnie gaszono pragnienie. Nie było w nim ani szafy grającej, ani gier wideo, ani automatów do gry. Wystrój był dość spartański, a obraz na telewizorze zazwyczaj drgał i podskakiwał. Do połowy lat sześćdziesiątych nie wpuszczano tu w ogóle kobiet. Można by pomyśleć, że to wszystko po to, by ukryć najlepsze piwo beczkowe w całym Edynburgu. McGregor Campbell pociągał z kufla ze wzrokiem wlepionym w ekran telewizora nad barem.

– Kto wygrywa? – odezwał się głos obok.

– Nie wiem – powiedział i odwrócił głowę w kierunku głosu. – Aa, cześć Jim.

Na sąsiednim stołku siedział przysadzisty mężczyzna i z pieniędzmi w dłoni czekał, aż barman go zauważy. Wzrok miał też skierowany na ekran telewizora.

– Wygląda na ostrą walkę – stwierdził. – Chciałbym, żeby wygrał Mailer.

Mac Campbellowi wpadł do głowy pomysł.

– A ja myślę, że go Maxwell załatwi, i to gładko. Robimy zakład?

Mężczyzna sięgnął do kieszeni po papierosy i spojrzał na policjanta.

– O ile? – zapytał.

– O piątala? – rzucił Campbell.

– Stoi. Tom, nalej mi tu jedno duże. Dla ciebie też, Mac?

– Jeszcze raz to samo, dzięki.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu i pociągając piwo, obserwowali walkę. Zza pleców dochodziły ich od czasu do czasu stłumione okrzyki, którymi witano jakiś celny cios czy zgrabny unik.

– Twój faworyt nieźle sobie radzi, jeśli tylko uda mu się dotrzymać do końca – powiedział Campbell, zamawiając następną kolejkę.

– Poczekamy do końca, to zobaczymy, nie? A przy okazji, co słychać w robocie?

– W porządku. A u ciebie?

– Jak chcesz wiedzieć, to ostatnio cholerna harówa. – Na krawat spadło mu trochę popiołu z papierosa, który nawet na chwilę nie opuszczał jego ust, choć często ledwo się w nich trzymał. – Straszna harówa.

– Ciągle zajmujesz się tą sprawą narkotykową?

– Właściwie to już nie. Przerzucili mnie na te porwania.

– Naprawdę? Rebusa też. Tylko mu się nie naraź.

– Pismaki i tak wszystkim się narażają. Tak już musi być, nie ma na to rady.

Mac Campbell traktował Stevensa dość nieufnie, jednak mimo zdarzających się zgrzytów cenił tę znajomość, bo czerpał z niej informacje przydatne w jego pracy. Oczywiście najbardziej soczyste kawałki Stevens zachowywał tylko dla siebie. Tak działali wszyscy mający wyłączność. Jednak zawsze był gotów do handlu wymiennego, a Campbell miał wrażenie, że często zadowalają go zupełnie błahe informacje i pogłoski. Przypominał srokę, która bez żadnej selekcji zbiera wszystko, co się świeci, w ilościach, z których nigdy w pełni nie skorzysta. Tyle że z reporterami nigdy do końca nie wiadomo. W każdym razie Campbell cieszył się, że Stevens zalicza się do jego przyjaciół, a nie wrogów.

– To co będzie z twoimi materiałami z tej sprawy narkotykowej?

Stevens wzruszył ramionami.

– Nic w nich nie ma takiego, co mogło by wam się teraz do czegoś przydać. Ale nie mam zamiaru tego odpuścić, jeśli o to ci chodzi. Nie, to zbyt wielkie gniazdo żmij, żeby je puścić wolno. Cały czas będę miał oczy otwarte.

Rozległ się gong oznajmiający początek ostatniej rundy. Dwa spocone, śmiertelnie zmęczone ciała zwarły się ze sobą, tworząc plątaninę kończyn.

– Mailer wciąż się nieźle trzyma – powiedział Campbell i poczuł, jak ogarnia go niemiłe przeczucie. Ale to chyba niemożliwe. Przecież Rebus by mu czegoś takiego nie zrobił. Nagle Maxwell, cięższy i powolniejszy z walczących zawodników, otrzymał cios prosto w twarz i zatoczył się do tyłu. W barze rozległy się okrzyki w oczekiwaniu końca walki. Campbell wbił wzrok w kufel. Maxwella liczono teraz na stojąco. Koniec walki. Sensacja w ostatnich sekundach walki, jak się wyraził komentator.

Jim Stevens wyciągnął rękę.

Zabiję cholernego Rebusa, pomyślał Campbell. Z bożą pomocą zabiję drania.

Później, już przy drinkach zapłaconych pieniędzmi Campbela, Jim Stevens zapytał o Rebusa.

– To zanosi się, że go w końcu poznam – rzekł.

– Może tak, może nie. Nie ma najlepszych układów z Andersonem, więc może na niego spaść papierkowy szajs i całymi dniami będzie ślęczał przy biurku. Tyle, że Rebus tak naprawdę z nikim nie ma najlepszych układów.

– Doprawdy?

– To znaczy, nie jest taki najgorszy, ale nie jest z tych, których daje się łatwo polubić. – By uniknąć badawczego wzroku reportera, Campbell udał, że przygląda się jego krawatowi. Świeżo spadły popiół papierosowy pokrył jedynie znacznie starsze plamy. Chyba jajko, jakiś tłuszcz, alkohol. Z pozoru nieuważni reporterzy zwykle okazują najwięcej sprytu, Stevens zaś miał tyle sprytu, ile wynikało z jego dziesięcioletniego doświadczenia w lokalnej gazecie. Mówiło się, że odrzucił propozycje pracy w gazetach londyńskich tylko dlatego, że lubił mieszkać w Edynburgu. A szczególnie w swojej pracy lubił to, że pozwalała mu wyciągać na światło dzienne najbardziej ponure sekrety miasta – krwawe zbrodnie, korupcję, przestępczość zorganizowaną i handel narkotykami. Campbell nie znał drugiego tak dociekliwego reportera i być może z tego właśnie powodu szefowie policji zbytnio go nie lubili i nie ufali mu. Już samo to świadczyło o tym, że dobrze wykonuje swoją pracę. Campbell widział jak z kufla Stevensa ulewa się trochę piwa i kapie mu na spodnie.

– A ten Rebus – zaczął Stevens, wycierając usta – to brat tego hipnotyzera, prawda?

– Pewnie tak. Nigdy go o to nie pytałem, ale nie ma chyba zbyt wielu ludzi o takim nazwisku, nie sądzisz?

– Tak też sobie pomyślałem. – Pokiwał głową, jakby dokonał jakiegoś ważnego odkrycia.

– No i co z tego?

– Och, nic takiego. Coś tam. Więc mówisz, że nie cieszy się nadmierną popularnością?

– Tego nie powiedziałem. Właściwie to mu nawet współczuję. Ma ostatnio dużo na głowie. Nawet jakiś wariat zaczął do niego listy pisać.

– Listy od wariata? – Stevens zapalił kolejnego papierosa i przez chwilę spowiła go chmura dymu. Powietrze w pubie było jak niebieskawa mgiełka.

– Nie powinienem ci tego mówić. To jest informacja absolutnie nieoficjalna, poza protokołem.

Stevens skinął głową.

– Absolutnie. Tak tylko pytam. Ale takie listy się zdarzają, nie?

– Nie tak znów często. I na pewno nie takie dziwne, jak te, które on dostaje. Nie ma w nich żadnych gróźb, ani nic z tych rzeczy. Tyle, że są po prostu… dziwne.

– Mów dalej. Dlaczego są dziwne?

– No więc w każdym jest kawałek sznurka z zawiązanym węzełkiem i kartka, na której jest napisane coś w rodzaju: „Wszędzie są poszlaki”.

– O cholera. To niesamowite. Cała ta rodzina jest trochę niesamowita. Jeden hipnotyzer, a drugi dostaje anonimy. On przedtem był w wojsku, nie?

– John? Tak, był. A ty skąd o tym wiesz?

– Ja wszystko wiem, Mac. Taka praca.

– I dziwne jest też to, że w ogóle nie chce o tym mówić.

Reporter znów wyglądał na zaciekawionego. Kiedy coś go ciekawiło, lekko mu drgały ramiona. Popatrzył na ekran telewizora.

– Nie chce mówić o wojsku?

– Ani słowa. Parę razy próbowałem go podpytać.

– No więc mówię ci, Mac, to dziwna rodzina. Pij, kolego. Mam tu kupę twojego szmalu na przepicie.

– Świnia z ciebie, Jim.

– Z urodzenia i z przekonania – odparł reporter i uśmiechnął się dopiero drugi raz tego wieczoru.

3

– Szanowni panowie, oczywiście panie też, dziękuję za szybkie zjawienie się tutaj. Na czas całego śledztwa będzie się tu mieściło centrum operacyjne. Więc, jak wam wszystkim wiadomo…

Głos komisarza Wallace’a zamarł, bo drzwi do sali operacyjnej nagle otwarły się z impetem i stanął w nich John Rebus, na którego natychmiast skierowały się oczy wszystkich zebranych. Rebus rozejrzał się zmieszany, uśmiechnął przepraszająco, choć nieskutecznie, do zwierzchnika i usiadł na wolnym miejscu tuż przy drzwiach.

– Więc jak już powiedziałem… – podjął komisarz.

Rebus potarł czoło i rozejrzał się po sali zapełnionej policjantami, Wiedział dokładnie, co stary powie, i akurat teraz wolałby sobie podarować ględzenie rodem ze starej szkoły. Sala była nabita. Wielu z obecnych wyglądało na znudzonych, jakby sprawą zajmowali się już od dawna. Twarze świeższe, nieco bardziej skupione, należały do nowego narybku, często sprowadzonego tu spoza miasta. Kilku z nich trzymało notatniki i długopisy w gotowości, jakby byli na zajęciach w szkole. A w pierwszym rzędzie siedziały dwie kobiety z założonymi nogami i wpatrywały się w Wallace’a, który rozgrzał się już na dobre i szalał przy tablicy, niczym szekspirowski bohater w szkolnym przedstawieniu.

– Dwie ofiary śmiertelne. Tak jest, obawiam się, że już niestety śmiertelne. – Sala drgnęła w oczekiwaniu. – Ciało Sandry Adams, lat jedenaście, znaleziono dziś o szóstej wieczorem na pustym placu w pobliżu stacji Haymarket, a ciało Mary Andrews o szóstej pięćdziesiąt na działce w dzielnicy Oxgangs. W obu tych miejscach pracują obecnie ekipy dochodzeniowe i po skończonej odprawie niektórzy z was do nich dołączą.

Rebus zauważył, że na sali zachowano służbową hierarchię: z przodu inspektorzy, za nimi sierżanci i potem cała reszta. Nawet morderstwo nie zwalnia od przestrzegania hierarchii. To ogólnokrajowa choroba w całej Wielkiej Brytanii. Przez swoje spóźnienie Rebus znalazł się na szarym końcu. Jeszcze jedna krecha w czyjejś głowie przy jego nazwisku.

Podczas służby w wojsku należał zawsze do najważniejszych. Służył w komandosach. Przeszedł przeszkolenie w SAS [(Special Air Service) – brytyjska jednostka antyterrorystyczna.] i ukończył je z pierwszą lokatą w grupie. Wybrano go do elitarnej jednostki do zadań specjalnych. Zasłużył sobie na medal i wiele pochwał. Były to dobre czasy, a jednocześnie najgorsze z wszystkich, życie w ciągłym napięciu i poczuciu winy, pełne nieprawości i brutalności. A kiedy odszedł, policja przyjęła go niechętnie. Dopiero teraz wiedział, że niechęć tę spowodowały naciski ze strony wojska na policję, by zaoferować mu stanowisko, o jakie mu chodziło. Niektórym bardzo się to nie spodobało i przy każdej okazji podrzucali mu pod nogi skórki od banana w różnej postaci, w nadziei, że się na nich wyłoży. Jednak jemu udawało się wychodzić cało z wszystkich zastawianych pułapek i wzorowo wywiązywać z powierzonych obowiązków, więc wprawdzie niechętnie, ale policja musiała go też w końcu pochwalić. Jednak nadal nie było mowy o awansie, co spowodowało, że parę razy coś tam chlapnął w złości i zostało to dobrze zapamiętane. A jeszcze potem zdarzyło się, że skuł w celi jakiegoś stawiającego się bandziora. Mój Boże, po prostu przez chwilę stracił nad sobą panowanie. Ale narobiło mu to dodatkowych kłopotów. No cóż, świat wokół niego wcale nie był przyjazny. Przyszło mu żyć w świecie jak ze Starego Testamentu, świecie pełnym barbarzyństwa i mściwości.

– Oczywiście jutro, po przeprowadzeniu sekcji zwłok, będziemy dla was mieli więcej informacji. A tymczasem, myślę że to wam wystarczy. Oddam teraz głos inspektorowi Andersenowi, który przydzieli wszystkim odpowiednie zadania.

Zauważył, że siedzący w rogu Jack Morton zapadł w drzemkę i jeśli ktoś go szybko nie obudzi, to za chwilę zacznie chrapać. Rebus uśmiechnął się, jednak uśmiech szybko zgasł mu na twarzy, kiedy usłyszał głos Andersona. Tego mu tylko trzeba. Ten sam Anderson, którego dotyczyły jego chlapnięcia. Przez jedną paskudną chwilę poczuł się tak, jakby los się na nim mścił. Anderson kierujący całym śledztwem. Anderson przydzielający zadania. Rebus postanowił, że nie będzie się już modlić. Może, kiedy tak zrobi, Bóg to zauważy i przestanie tak wrednie traktować jednego ze swoich wiernych na tej chyba zapomnianej planecie.

– Gemmill i Hartley zajmą się przesłuchiwaniem mieszkańców w ich domach.

Dzięki Bogu, że choć to go ominęło. Od chodzenia po domach tylko jedno może być jeszcze gorsze…

– A przeglądaniem akt operacyjnych zajmą się sierżanci Morton i Rebus.

…no właśnie to.

Dzięki Ci, Boże, och, serdeczne dzięki. Marzyłem o tym, żeby tak spędzać wieczory: ślęcząc nad aktami wszelkiej maści zboczeńców i przestępców na tle seksualnym ze środkowo-wschodniej Szkocji. Musisz mnie naprawdę serdecznie nienawidzić. Czy ja jestem Hiobem? Czy to o to chodzi?

Jednak żaden głos z niebios mu nie odpowiedział, nie było słychać nic poza wstrętnym, pełnym zadufania głosem Andersona, który powoli przewracał stronice wykazu policjantów, a którego pełne i wilgotne usta miały wygląd wręcz obsceniczny. Tego Andersena, którego żona była powszechnie znaną puszczalską, a syn – jak na ironię losu – wędrownym poetą. Rebus sypnął w duchu stekiem przekleństw i wyzwisk na tego wstrętnego, fałszywie skromnego, chudego jak szczapa przełożonego, a potem kopnął w nogę Jacka Mortona, który prychając i otrząsając się, odzyskał świadomość.

Ot, jeden z tych cholernych wieczorów.

4

– To jeden z tych cholernych wieczorów – powiedział Jack Morton. Łapczywie zaciągnął się krótkim, zakończonym filtrem papierosem, głośno odkaszlnął, wyciągnął z kieszeni chusteczkę i coś w nią wypluł. Potem przyjrzał się zawartości chusteczki i powiedział: – Aha, nowe ważne ślady. – Jednak wyglądał na dość przygnębionego.

Rebus uśmiechnął się.

– Czas skończyć z tym paleniem, Jack – oznajmił.

Siedzieli przy biurku, na którym piętrzył się stos akt około stu pięćdziesięciu znanych policji przestępców seksualnych z centralnej Szkocji. Młoda i uczynna sekretarka, niewątpliwie uradowana, że z okazji tego śledztwa zapłacą jej nadgodziny, co chwilę donosiła im kolejne stosy akt, na co Rebus każdorazowo reagował udanym oburzeniem. Miał nadzieję, że ją tym zniechęci, i pomyślał, że jak nie przestanie znosić tych papierów, to niedługo jego oburzenie przestanie być udawane.

– Nie, nie, John, to tylko przez te cholerne filtry. Nie mogę się do nich przyzwyczaić, naprawdę. Niech szlag trafi tego lekarza.

Co mówiąc, Morton wyjął z ust papierosa, odłamał od niego filtr i teraz już idiotycznie krótkiego wsadził na powrót między bezkrwiste wąskie wargi.

– Od razu lepiej. Przynajmniej teraz to jest podobne do papierocha.

Rebusa zawsze zdumiewały dwie rzeczy. Jedną było to, że polubił Jacka Mortona, a ten odwzajemnił mu się tym samym. Drugą, że paląc, Morton tak zawzięcie się zaciągał i tak mało dymu wypuszczał z siebie. Gdzie się podziewał ten cały dym? Nie mógł tego pojąć.

– Widzę, że ty robisz dziś za abstynenta – odezwał się Morton.

– Ograniczam się do dziesięciu dziennie.

Morton potrząsnął głową.

– Dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści dziennie. Uwierz mi, John, nie ma to w sumie żadnego znaczenia. Liczy się tylko to: albo rzucasz w ogóle, albo nie, a jak nie rzucasz, to możesz sobie spokojnie palić tyle, na ile masz ochotę. To zostało naukowo udowodnione. Czytałem w jednym piśmie.

– Mhm, tylko że wszyscy wiemy, jakie ty pisemka czytasz, Jack.

Morton parsknął, znów potężnie zakasłał i sięgnął po chusteczkę.

– Co za cholerna robota – powiedział Rebus, sięgając po pierwszą teczkę z aktami.

Przez następne dwadzieścia minut obaj w milczeniu zagłębiali się w materiał dowodowy dotyczący gwałcicieli, ekshibicjonistów, pederastów, pedofilów i stręczycieli, i ich erotycznych fantazji. Rebus czuł zbierającą mu się w ustach flegmę. Czuł się tak, jakby sam w tym wszystkim uczestniczył, jakby to był on, jedynie pod przykrywką codzienności. Nowe wcielenie pana Hyde’a opisanego przez Roberta Louisa Stevensona, rodem z Edynburga. Ze wstydem czuł chwilami wzbierającą erekcję; Jack Morton na pewno czuje to samo. To wina tej tematyki, której jednocześnie towarzyszyły uczucia obrzydzenia, nienawiści i fascynacji.

Wokół nich toczyło się zwyczajne nocne życie komendy policji. Policjanci w koszulach z krótkimi rękawami kręcili się przed otwartymi na oścież drzwiami do przydzielonego im pokoju, który pozwalał odseparować się od wszystkich i swoją obecnością nie przeszkadzać innym. Rebus przerwał na chwilę i pomyślał, że takie warunki pracy bardzo by mu się przydały w jego własnym biurze przy Great London Road: nowoczesne duże biurko (nie kiwające się, z szufladami dającymi się łatwo otworzyć), szafki na akta (jak wyżej), automat z napojami na korytarzu tuż obok drzwi. Była tu nawet wykładzina dywanowa zamiast, jak u niego, krwistoczerwonego linoleum z pozadzieranymi i przez to bardzo niebezpiecznymi krawędziami. Tutaj rzeczywiście były warunki, by w spokoju ścigać przestępców.

– Czego my właściwie szukamy, Jack?

Morton skrzywił się, rzucił na biurko cienką brunatną teczkę, popatrzył na Rebusa, wzruszył ramionami i zapalił papierosa.

– Śmieci – powiedział, biorąc do ręki następną teczkę, Rebus zaś nie był do końca pewien, czy jest to odpowiedź na jego pytanie.

– Detektyw sierżant Rebus?

W drzwiach stał młody, gładko wygolony posterunkowy ze śladami trądziku młodzieńczego na szyi.

– Tak.

– Wiadomość od szefa, panie sierżancie.

Podał Rebusowi złożoną kartkę niebieskiego papieru.

– Dobre wiadomości? – zapytał Morton.

– Och, bardzo dobre, Jack, najlepsze wiadomości pod słońcem. Nasz szef przesyła nam następujące braterskie pozdrowienie: „Czy są już jakieś poszlaki?” Koniec pozdrowień.

– Czy będzie jakaś odpowiedź, panie sierżancie? – spytał posterunkowy.

Rebus zgniótł kartkę i wrzucił ją do lśniącego nowością aluminiowego kosza.

– Tak, synu, będzie – powiedział – ale wątpię, żebyś chciał ją doręczyć.

Jack Morton starł popiół z krawata i wybuchnął śmiechem.


To był jeden z tych cholernych wieczorów. Jim Stevens, wracając wreszcie do domu, pomyślał, że od czasu rozmowy z Mac Campbellem pełne cztery godziny temu nic ciekawego się już nie wydarzyło. Powiedział wtedy Macowi, że nie ma zamiaru porzucać śledztwa w sprawie działającej w Edynburgu mafii narkotykowej i była to święta prawda. Sprawa ta stała się jego obsesją i naczelny może go sobie przerzucać, gdzie chce, a i tak w swoim wolnym, prywatnym czasie późną nocą, kiedy gazeta już się drukuje, będzie drążyć tamten temat i odwiedzać coraz gorsze speluny, coraz dalej od centrum. Bo czuł, że jest już blisko, blisko grubych ryb, jednak nie na tyle blisko, by zwrócić się o pomoc do sił prawa i porządku. Chciał, by, zanim wezwie do akcji kawalerię, sprawa została całkowicie dopięta.

Wiedział również, jakie się z tym wiążą niebezpieczeństwa. Grunt, po którym się poruszał, mógł mu się w każdej chwili osunąć spod stóp, powodując, że jakiegoś mrocznego cichego poranka wpadnie do basenu portowego na Leith, albo że go znajdą związanego i zakneblowanego przy jakiejś autostradzie pod Perth. Ale nie przejmował się. Myśl o tym ledwie mu majaczyła w głowie, głównie ze zmęczenia i chęci wyrwania się z żałosnego, pozbawionego fantazji edynburskiego światka handlu narkotykami, który koncentrował się w podmiejskich dzielnicach mieszkaniowych i pubach odwiedzanych przez ludzi po pracy, a nie w lśniących światłami dyskotekach i eleganckich lokalach New Town.

Co go szczególnie mierziło, naprawdę złościło, to to, że ludzie stojący za tym wszystkim byli tak niewidoczni, tak tajemniczy, tak nieuchwytni. Osobiście wolał, żeby przestępcy angażowali się w to, co robią, żyli pełnią przestępczego życia i pasowali do swojego wizerunku. Podobali mu się gangsterzy z Glasgow z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, którzy mieszkali wtedy w Gorbals i tam działali, pożyczali brudne pieniądze sąsiadom i w razie potrzeby tym samym sąsiadom podrzynali gardła. Wszystko było jak w jednej rodzinie. A nie tak, zupełnie nie tak. Tu było inaczej i tego właśnie nienawidził.

Jednakże rozmowa z Campbellem okazała się ciekawa, choć z innych powodów. Rebus prezentował się dość podejrzanie, podobnie jak jego brat. A może siedzą w tym razem. Jeżeli w to wszystko zamieszana jest policja, jego zadanie staje się tym trudniejsze, ale i bardziej pasjonujące.

Teraz potrzebny był mu jakiś punkt zwrotny, korzystny przełom w śledztwie. Nie może być do niego zbyt daleko. Do takich spraw ma przecież nosa.

5

O wpół do drugiej zrobili sobie przerwę. W budynku komendy mieścił się niewielki bufet, czynny nawet o tak nieludzkiej godzinie. Na zewnątrz trwała zwyczajna noc, pełna zwyczajnych większych i mniejszych przestępstw, ale wewnątrz było ciepło i przytulnie, a czuwającym policjantom bufet serwował kilka dań na ciepło i nie kończącą się kolejkę kaw.

– Wszystko to kompletne bzdury – powiedział Morton, przelewając kawę z talerzyka z powrotem do filiżanki. – Anderson nie ma zielonego pojęcia, co jest grane.

– Możesz mi dać papierosa? Moje się skończyły. – Rebus wymownie poklepał się po kieszeniach.

– Chryste Panie, John – stwierdził Morton, zanosząc się starczym kaszlem i wyciągając papierosy w kierunku Rebusa. – Tego dnia, kiedy zdecydujesz się rzucić palenie, to ja chyba zmienię sobie gacie.

Pomimo wszelkich ekscesów życiowych, które nieodwołalnie popychały go ku wczesnej starości, Jack Morton nie był stary. Miał dopiero trzydzieści pięć lat, sześć lat mniej od Rebusa. On także miał za sobą nieudane małżeństwo, a jego czwórka dzieci mieszkała teraz z babcią na czas podejrzanie długich wakacji spędzanych przez ich matkę z jej nowym kochankiem. Cała ta historia to jeden wielki ponury dramat, powiedział kiedyś Rebusowi, który łatwo się z nim zgodził, jako że sam miał córkę uwierającą jego sumienie.

Morton pracował w policji już dwadzieścia lat, w odróżnieniu od Rebusa, zaczynał od najniższego szczebla i stopniowo awansował, dochodząc do swego obecnego stanowiska tylko dzięki własnej uporczywej harówce. Opowiedział Rebusowi historię swego życia podczas całodniowej wycieczki na ryby, na jaką wybrali się kiedyś z muchówkami pod Berwick. Dzień okazał się przepiękny, obaj złowili po kilka niezłych okazów i pod koniec dnia byli już przyjaciółmi. Mimo to Rebus nie zdobył się, by opowiedzieć Mortonowi swoje życie. Jack pomyślał wtedy, że John nie potrafi uwolnić się z celi więziennej, którą sam wokół siebie zbudował. Szczególnie trudno było coś z niego wyciągnąć na temat jego służby w wojsku. Morton wiedział, że czasem wojsko tak człowieka zmienia, więc szanował milczenie Rebusa. Być może w jego szafie wciąż jeszcze tkwiło parę jakichś szkieletów. Potrafił to zrozumieć; niektóre z jego głośnych aresztowań też nie były „ściśle zgodne z procedurą”.

Mortonowi nie zależało już teraz na nagłówkach w gazetach i głośnych aresztowaniach. Wypełniał swoje obowiązki, odbierał pensję, od czasu do czasu myślał o emeryturze i latach, jakie poświęci na łowienie ryb. Alkoholem skutecznie znieczulał sumienie na temat żony i dzieci.

– Całkiem fajny ten bufet – powiedział Rebus, paląc i szukając jakiegoś tematu do rozmowy.

– To prawda. Czasami tu wpadam. Mam tu kumpla, który pracuje przy komputerach. Wiesz, czasami dobrze jest mieć pod ręką faceta, który ma dostęp do terminala. Nim zdążysz mrugnąć okiem, odszukają ci samochód po numerze albo człowieka po nazwisku albo adresie. A kosztuje cię to tylko drinka od czasu do czasu.

– No to daj mu do przerzucenia ten cały nasz gnój.

– Z tym musisz trochę poczekać, John. Ale kiedyś wszystkie akta trafią do komputera. Tylko że zaraz potem dojdą do wniosku, że już im nie potrzebne takie woły robocze jak my. Wystarczy im wtedy paru panów inspektorów, każdy z terminalem na biurku.

– Zapamiętam to sobie – powiedział Rebus.

– Na tym polega postęp. Gdzie byśmy bez tego byli? Pewnie ciągle jeszcze z fajką w zębach i lupą w dłoni uprawialibyśmy dedukcję.

– Pewnie masz rację, Jack. Ale pamiętasz, co mawia nasz stary: „Dajcie mi do każdej roboty tuzin dobrych ludzi i możecie te wszystkie urządzenia zwrócić producentom”.

Mówiąc to, Rebus rozejrzał się wokół i zauważył, że jedna z dwóch kobiet obecnych na odprawie siedzi samotnie przy sąsiednim stoliku.

– A poza tym, Jack, dla takich facetów jak my zawsze się znajdzie jakieś miejsce. Społeczeństwo nie poradziłoby sobie bez nas. Komputery nie miewają olśniewających pomysłów. W tej dziedzinie bijemy je na łeb.

– Bo ja wiem? Może. Chyba lepiej już wracajmy, nie? – Morton popatrzył na zegarek, dopił kawę i odsunął krzesło.

– Idź przodem, Jack. Za chwilę do ciebie dołączę. Chcę najpierw sprawdzić jeden olśniewający pomysł.


– Można się przysiąść?

Rebus z filiżanką kawy w dłoni odsunął krzesło od stolika, przy którym siedział policjantka, zatopiona w porannej gazecie. Zauważył wielki nagłówek krzyczący z pierwszej strony. Ktoś już musiał dać cynk miejscowej prasie.

– Proszę – odpowiedziała, nie podnosząc głowy. Rebus uśmiechnął się do siebie i usiadł. Zaczął popijać lurowatą kawę rozpuszczalną.

– Zapracowana? – spytał.

– Tak. A pan nie? Kolega już dawno poszedł.

A więc ostra, nawet bardzo. Rebus poczuł się odrobinę niewyraźnie. Nie lubił jędzowatych bab, a ta na taką wyglądała.

– To prawda, rzeczywiście. Tylko że on uwielbia się katować. Siedzimy nad starymi aktami operacyjnymi, więc jestem gotów zrobić wszystko, żeby choć na trochę odsunąć od siebie tę wątpliwą przyjemność.

Tym razem uniosła głowę, wyczuwając potencjalną zniewagę.

– Więc o to panu chodzi, tak? O zabicie czasu?

Rebus uśmiechnął się i wzruszył ramionami.

– A cóżby innego? – odpowiedział.

Teraz i ona się uśmiechnęła. Dwukrotnie złożyła gazetę i położyła ją obok siebie na stoliku. Potem stuknęła palcem w nagłówek.

– Wygląda na to, że trafiliśmy do prasy – oznajmiła.

Rebus obrócił gazetę do siebie.


UPROWADZENIA W EDYNBURGU

– TERAZ JUŻ MORDERSTWA!


– Paskudna, okropna sprawa – powiedział. – Naprawdę paskudna. A gazety nic a nic nam w tym nie pomagają.

– No cóż, za parę godzin będziemy znali wyniki sekcji, może wtedy coś się wyjaśni.

– Miejmy nadzieję. Byle tylko uwolnić się od tych cholernych akt.

– Myślałam, że policjantów – ostatnie słowo wypowiedziała z naciskiem – podnieca czytanie takich świństw.

Rebus rozłożył szeroko ręce w geście poddania, najwyraźniej przejętym od brata.

– Rozszyfrowała nas pani bez pudła. Od dawna w policji?

Rebus ocenił ją, na około trzydziestkę, plus minus dwa lata. Miała krótkie, gęste brązowe włosy i długi nos, prosty jak stok narciarski. Na palcach nie miała żadnej biżuterii, ale w dzisiejszych czasach to o niczym nie świadczy.

– Wystarczająco – odpowiedziała.

– Coś czułem, że tak pani odpowie.

Wciąż się jeszcze uśmiechała. Więc może jednak nie jędza.

– No to jest pan domyślniejszy niż myślałam – stwierdziła.

– Jeszcze panią zaskoczę.

Zaczynało go to męczyć, bo zdał sobie sprawę, że ta gra donikąd nie prowadzi. Typowa gra w środku boiska, a w dodatku mecz towarzyski, nie żaden pucharowy. Ostentacyjnie popatrzył na zegarek.

– No cóż, pora wracać – powiedział, wstając.

Zabrała gazetę ze stolika.

– Co robisz w czasie tego weekendu? – spytała.

Rebus usiadł ponownie.

6

Wyszedł z komendy o czwartej. Ptaki starały się wszystkich przekonać, że już jest rano, ale nikt nie dawał się nabrać. Było zupełnie ciemno, a w powietrzu wisiał jeszcze nocny chłód.

Postanowił zostawić samochód i przejść się do domu pieszo, jakieś dwie mile. Potrzebny był mu spacer, chciał pooddychać chłodnym, wilgotnym powietrzem, poczuć zapowiedź porannej mżawki. Oddychając głęboko, próbował się odprężyć, zapomnieć, nie potrafił jednak pozbyć się myśli o przeczytanych aktach, suchych opisach ludzkich potworności.

Żeby molestować seksualnie ośmiotygodniowe niemowlę?! I opiekunka do dziecka, która spokojnie się do tego przyznaje, mówiąc, że zrobiła to „dla jaj”.

Żeby zgwałcić babcię na oczach dwojga wnucząt, a potem przed wyjściem sięgnąć do słoika i dać dzieciom po cukierku?! Czyn dokonany z premedytacją przez starego kawalera w wieku pięćdziesięciu lat.

Wypalić papierosami nazwę ulicznego gangu na piersiach dwunastoletniej dziewczynki i zostawić ją na pewną śmierć w płonącej szopie. Sprawców nigdy nie schwytano.

No i szczyt wszystkiego: uprowadzić dwie dziewczynki i udusić je, nie wykorzystując ich seksualnie. Już to samo, jak stwierdził Anderson ledwie pół godziny temu, było czystą perwersją. Rebus na swój sposób rozumiał, o co mu chodzi. Przez to te zabójstwa stawały się jeszcze bardziej bezsensowne, jeszcze bardziej niepojęte – i jeszcze bardziej odrażające.

Przynajmniej wiadomo, że nie chodzi tu o przestępstwo na tle seksualnym, nie bezpośrednio. Rebus musiał się zgodzić, że przez to ich zadanie stawało się jeszcze trudniejsze, bo mieli do czynienia z kimś w rodzaju „seryjnego mordercy”, uderzającego na oślep bez powodu i logicznych przesłanek, któremu pewnie bardziej zależało na trafieniu do księgi rekordów niż na czymś w rodzaju „zabawy”. Podstawowe pytanie brzmiało teraz, czy poprzestanie na tych dwóch? Wydawało się to mało prawdopodobne.

Uduszone. To straszny sposób na rozstanie się z życiem, kiedy walczysz, kopiesz i stopniowo tracisz świadomość, narasta panika, rozpaczliwie starasz się zaczerpnąć powietrza, a do tego twój zabójca najprawdopodobniej stoi za tobą, tak że twoje przerażenie nie ma twarzy i jest całkiem anonimowe, i umierasz, nie wiedząc kto i dlaczego. Rebusa uczono w SAS metod zabijania. Wiedział, co to znaczy, kiedy garota zaciska się na szyi, a ty masz tylko nadzieję, że ten drugi panuje nad sobą i wie, co robi. Straszna śmierć.

Edynburg jeszcze spał, jak zawsze o tej porze. Po brakowanych uliczkach i kręconych schodach Old Town snuły się jeszcze upiory, ale były to upiory wieku Oświecenia, elokwentne i uprzejme. Nie były z tych, co to wyskakują nagłe z ciemności z kawałkiem sznurka w dłoniach. Rebus stanął i rozejrzał się. Naprawdę robiło się widno i wszystkie bogobojne duchy leżały już w łóżkach, co zbudowany z krwi i kości Rebus miał zamiar też wkrótce uczynić.

W pobliżu swojej kamienicy przeszedł obok niewielkiego sklepu spożywczego, przed którym na chodniku czekały skrzynki z mlekiem i porannymi bułeczkami. Właściciel narzekał kiedyś Rebusowi w prywatnej rozmowie, że od czasu do czasu podkradają mu towar, ale oficjalnej skargi nie złożył. Sklep wyglądał na równie wymarły jak cała ulica, a kompletną ciszę otoczenia jedynie czasami przerywał szum opon taksówki po staromiejskim bruku i nie milknący poranny ptasi chór. Rebus rozejrzał się wokół po zasłoniętych oknach mieszkań, a potem szybkim ruchem sięgnął po sześć bułeczek, utkał je po kieszeniach i oddalił się nieco zbyt raźnym krokiem. Chwilę później zatrzymał się i na palcach zawrócił do sklepu, zachowując się jak typowy przestępca, który wraca na miejsce zbrodni, albo pies, który wraca do własnych wymiocin. Rebus nigdy nie widział, żeby jakiś pies to robił, ale nie wypadało nie wierzyć Świętemu Piotrowi.

Znów rozejrzał się wokół, wyciągnął ze skrzynki półlitrową butelkę mleka i cicho pogwizdując, poszedł dalej.

Nic na świecie nie smakowało na śniadanie równie pysznie jak kradzione bułeczki posmarowane dżemem i popite kubkiem bardzo mlecznej kawy. Nic na świecie nie smakuje bardziej niż drobny grzeszek.

Wszedł na klatkę schodową i poczuł wiszącą w powietrzu jak zawsze woń bezpańskich kotów. Wstrzymał oddech, wspinając się po schodach na drugie piętro, i spośród bułek w kieszeni wygrzebał klucz od mieszkania.

We wnętrzu pachniało wilgocią i czuło się wilgoć. Sprawdził piec centralnego ogrzewania, i, oczywiście, znów w nim zgasł płomyk. Klnąc, zapalił gaz, podkręcił termostat na maksimum i przeszedł do salonu.

Na regale z książkami, na kredensie i na kominku ciągle jeszcze były puste miejsca po różnych bibelotach Rhony, ale większość zdołał już zapełnić własnymi bibelotami: rachunkami do zapłacenia, listami oczekującymi na odpowiedź, pierścionkami otwieraczy z puszek taniego piwa, jakimiś jeszcze nie przeczytanymi książkami. Rebus kolekcjonował nie przeczytane książki. Kiedyś czytał książki, które kupował, ale teraz wciąż mu brakowało czasu. Poza tym stał się bardziej wybredny niż kiedyś, kiedy miał zwyczaj czytać książkę do końca bez względu na to, czy mu się podobała czy nie. Teraz nie zdarzało się, by dotrwał dalej niż do dziesiątej strony, nawet jeśli książka go zainteresowała.

Takie właśnie egzemplarze leżały rozrzucone po salonie. Książki, które naprawdę czytał, gromadziły się zwykle w sypialni, czekając w równych stertach na podłodze, niczym pacjenci w poczekalni u lekarza. Kiedyś przyjdzie taki dzień, że wynajmie domek w górach albo na wybrzeżu w Fife, zabierze z sobą wszystkie te książki gotowe na pierwsze lub kolejne czytanie i zanurzy się w tę czekającą na niego wiedzę. Jego ukochaną książką, taką, do której wracał co najmniej raz w roku, była Zbrodnia i kara. Gdybyż tylko współcześni mordercy miewali częściej wyrzuty sumienia. Ale nie, współcześni mordercy mieli zwyczaj przechwalać się swymi czynami w gronie przyjaciół, a potem zabierać się do partyjki bilarda w lokalnym pubie. I żadne wyrzuty sumienia nie mąciły im spokoju i pewności siebie, kiedy mazali końcówkę kija kredą i kombinowali, która bila gdzie wpadnie…

W tym czasie policyjny radiowóz drzemał za rogiem, a jego pasażerowie w poczuciu bezsilności mogli jedynie przeklinać wiążące im ręce góry przepisów i regulaminów i ponuro rozpamiętywać przepastną głębię otaczającego ich zewsząd morza przestępczości. Bo do tego sprowadzało się życie tamtych, ich odwaga i ich pomysłowość: żeby oszukać, wykiwać, wypiąć się na władzę, zabić. A im się wyżej sięgało w przestępcze kręgi, tym pozory życia na pograniczu legalności były lepiej zachowane, aż wreszcie paru adwokatów rozbijało w pył twój akt oskarżenia. Adwokatów, których nigdy nie brakowało i którzy zawsze byli pod ręką, czekając na okazję, by się sprzedać. Dostojewski wszystko to doskonale wiedział, cholernie mądry staruch. Wiedział, jak to jest, kiedy się pali z dwóch stron.

Ale biedny stary Dostojewski dawno nie żyje i nikt go nie mógł zaprosić na imprezę w czasie tego weekendu, tak jak jego. Często wykręcał się od zaproszeń, bo oznaczały konieczność wyczyszczenia butów, wyprasowania koszuli, oczyszczenia z kurzu wyjściowego garnituru, wykąpania się i spryskania wodą kolońską. Oznaczały również, że trzeba będzie zachowywać się sympatycznie, pić, uśmiechać się, prowadzić z nieznajomymi rozmowy, na które nie miał ochoty i za które nikt mu nie płacił. Innymi słowy nie lubił się zachowywać jak typowy członek rasy ludzkiej. Jednak zaproszenie przekazane mu przez Cathy Jackson w bufecie komendy przyjął. No pewno, że przyjął.

Myśląc o tym i pogodnie pogwizdując, przeszedł do kuchni, by zrobić sobie śniadanie i zabrać je do sypialni. Był to już stały rytuał po nocnej służbie. Rozbierał się, wchodził do łóżka, stawiał talerz z bułkami na piersiach i wsadzał nos w książkę. Książka akurat nie była najlepsza. Chodziło w niej o jakieś porwanie. Rhona zabrała z sobą łóżko, a jemu zostawiła sam materac, więc bez trudu mógł teraz dosięgnąć kubka z kawą na podłodze, bez trudu mógł też odłożyć jedną książkę i sięgnąć po następną.

Wkrótce usnął, zostawiając zapaloną lampkę i nie słysząc, jak za oknem wzmaga się ruch samochodowy.


Tym razem budzik spełnił swoje zadanie i ściągnął go z materaca niczym magnes przyciągający opiłki. Zrzucił z siebie kołdrę i poczuł, że jest mokry od potu. Miał wrażenie, że się dusi i wtedy przypomniał sobie, że piec centralnego buzuje jak kotłownia okrętowa. Idąc, by przykręcić termostat, podszedł do drzwi wejściowych i podniósł z podłogi poranną pocztę. Jeden z listów nie miał znaczka ani stempla pocztowego. Na kopercie widniało tylko napisane na maszynie jego nazwisko. Poczuł, jak mu się te zjedzone bułki ściskają w żołądku. Rozerwał kopertę i wyciągnął z niej pojedynczą kartkę papieru.


DLA TYCH, KTÓRZY POTRAFIĄ

CZYTAĆ MIĘDZY RAZAMI.


Więc teraz ten wariat już nawet wie, gdzie mieszka. Zrezygnowany zajrzał do wnętrza koperty w przekonaniu, że znajdzie tam kolejny kawałek zawiązanego sznurka, jednak zamiast niego wypadły z niej dwie zapałki związane nitką w kształt krzyża.

Загрузка...