Część druga

DLA TYCH, KTÓRZY POTRAFIĄ CZYTAĆ MIĘDZY RAZAMI

7

Zorganizowany chaos: tak by można w skrócie nazwać to, co działo się w redakcji gazety. Zorganizowany chaos na możliwie największą skalę. Stevens grzebał w swoim korytku na korespondencję w poszukiwaniu igły. Może ją jednak włożył gdzie indziej? Otworzył jedną z potężnych, ciężkich szuflad w biurku i szybko zamknął z powrotem, jakby w obawie, że coś z bałaganu w niej może się wydostać na zewnątrz. Zebrał się w sobie, głęboko zaczerpnął powietrza i otworzył ją ponownie. Ostrożnie wsunął dłoń do środka, jak gdyby coś go tam mogło ugryźć. I rzeczywiście, wielka sprężynująca klamerka spinająca jakieś papiery ześlizgnęła się i uszczypnęła go w palec. Znów zasunął z hukiem szufladę i przez papierosa zwisającego z warg przeklął redakcję, całą dziennikarską profesję i wszystkie drzewa świata jako źródło papieru. Szlag by to trafił. Odchylił się do tyłu na krześle i, kiedy dym zaczął mu się wgryzać w oczy, zamknął je. Była jedenasta rano, a pokój redakcyjny już zasnuwała niebieskawa mgiełka, jak gdyby mieli tu kręcić scenę na bagnach z Brigadoon. Wziął do ręki zapisany arkusz papieru, odwrócił go i zaczął pisać ogryzkiem ołówka, który zwędził w kolekturze totka.

– X (Pan Ktoś) zaopatruje M. Rebusa. Jaka jest rola policjanta? Może duża, może żadna.

Przerwał, by wyjąć z ust papierosa i zastąpić go nowym, który przypalił od niedopałka.

– Dalej, anonimowe listy. Groźby? Jakiś szyfr?

Stevens wątpił, by John Rebus nie wiedział o roli, jaką jego brat odgrywa w światku edynburskich handlarzy narkotyków, a jeśli wie, to bardzo prawdopodobne, że on sam jest też w to zamieszany i być może będzie chciał całe śledztwo zatuszować, by ochronić swą rodzinę. Jak się w końcu wszystko wyda, to będzie z tego rewelacyjny materiał do gazety, wiedział też jednak, że od tej pory będzie się poruszał po bardzo cienkim lodzie. Nikt się nie wychyli, żeby mu pomóc w przyskrzynieniu policjanta, a jak tylko się rozniesie, co zamierza, to może mieć z tego poważne kłopoty. Musi koniecznie zrobić dwie rzeczy: sprawdzić ważność polisy ubezpieczeniowej na życie i zachować absolutną dyskrecję.

– Jim!

Naczelny ruchem ręki wzywał go na dywanik do sali tortur. Podniósł się z krzesła z takim wysiłkiem, jakby był do niego przytroczony, poprawił krawat w fioletowe i różowe pasy i ruszył w kierunku spodziewanego ochrzanu.

– Słucham, Tom?

– Czy nie powinieneś być teraz na konferencji prasowej?

– Jest jeszcze mnóstwo czasu.

– Którego fotografa bierzesz?

– Czy to ważne? Równie dobrze mogę wziąć swój mały automacik. Ci smarkacze nie mają pojęcia o robocie. Chyba, że mógłbym dostać Andy’ego Fleminga.

– Nie ma szans. Obsługuje wizytę królewską.

– Jaką wizytę królewską?

Wydawało się przez chwilę, że Tom Jameson uniesie się z fotela, co byłoby wydarzeniem bez precedensu. Jednak wyprostował tylko plecy i podejrzliwie przyjrzał się swojej reporterskiej „gwieździe”.

– Jim, wciąż jeszcze jesteś dziennikarzem, nie mylę się, prawda? To znaczy, chodzi mi o to, czy nie udałeś się może na wcześniejszą emeryturę albo nie zostałeś pustelnikiem? Albo może jakiś przypadek demencji umysłowej w rodzinie?

– Posłuchaj, Tom, jeśli w rodzinie królewskiej wydarzy się jakaś zbrodnia, to będę pierwszy, który się o tym dowie. Ale do tego momentu oni dla mnie nie istnieją. Chyba, że w sennych koszmarach.

Jameson znacząco popatrzył na zegarek.

– Dobra, dobra, już idę.

Mówiąc to, Stevens z niespodziewaną werwą obrócił się na pięcie i ruszył do drzwi, ignorując pokrzykiwania szefa dopytującego się, którego z wolnych fotoreporterów chce zabrać.

I tak nie miało to znaczenia. Jak dotąd nie spotkał jeszcze fotogenicznego policjanta. Jednak potem, wychodząc z budynku, przypomniał sobie, kto przy tej sprawie pełni funkcję rzecznika, i z uśmiechem zmienił zdanie.


– „Pełno wszędzie poszlak dla tych, którzy potrafią czytać między razami”. John, to wygląda na jakiś bełkot, nie?

Morton prowadził samochód, którym jechali w kierunku Haymarket. Już kolejne popołudnie siąpił uporczywy, zacinający deszcz, przenikliwie drobny i przenikliwie zimny, z gatunku takich, co to potrafią przemoczyć do szpiku kości. Przez cały dzień było tak ponuro, że mimo południowej pory kierowcy jeździli po mieście na światłach. Wymarzony dzień na pracę w terenie.

– Kiedy nie jestem pewien, Jack. Druga część stanowi niejako ciąg dalszy pierwszej, tak jakby był w tym jakiś logiczny sens.

– Miejmy nadzieję, że ci przyśle dalsze listy. Może się wtedy coś wyjaśni.

– Może. Ale najlepiej, żeby się to gówno w ogóle skończyło. Nie jest zbyt miło żyć ze świadomością, że jakiś wariat wie o tobie, gdzie pracujesz i gdzie mieszkasz.

– Twój telefon jest w książce?

– Nie, zastrzeżony.

– No to ta droga odpada. To skąd on zna twój prywatny adres?

– On albo ona – stwierdził Rebus, utykając kartki w kieszeni. – A skąd ja mogę wiedzieć?

Rebus zapalił dwa papierosy i jednego podał Mortonowi, przedtem odłamując od niego filtr.

– Dzięki – powiedział Morton i umieścił króciutkiego papierosa w kąciku ust. Deszcz powoli ustawał. – W Glasgow już jest powódź – oznajmił, nie oczekując odpowiedzi.

Obaj mężczyźni mieli oczy zaczerwienione z braku snu, ale śledztwo ich wciągnęło, jechali więc teraz lekko otępiali w kierunku rejonu, gdzie koncentrowała się akcja policji. Na pustym placu, tuż obok miejsca, w którym znaleziono ciało dziewczynki, stał teraz barakowóz, z którego koordynowano akcję przesłuchań mieszkańców z sąsiedztwa. Planowano też przesłuchanie rodziny dziewczynki i wszystkich jej przyjaciół. Rebus wiedział, że czeka ich dość uciążliwy dzień.

– Najbardziej mnie niepokoi to – odezwał się Morton – że jeżeli oba te morderstwa się łączą, to mamy do czynienia z kimś, kto prawdopodobnie nie znał żadnej z tych dziewczynek. A wtedy mamy cholerny problem.

Rebus skinął głową. Wciąż była jednak szansa, że albo obie znały swego mordercę, albo morderca był kimś budzącym w nich naturalne zaufanie. W przeciwnym razie, jako rozgarnięte dwunastolatki na pewno nie dałyby się uprowadzić, nie stawiając oporu. A nikt niczego takiego nie zauważył. Wszystko to było strasznie dziwne.

Zanim dotarli do barakowozu, deszcz przestał padać. Oficer siedzący w ciasnym wnętrzu i dowodzący całą operacją w terenie przekazał im listę nazwisk i adresów. Rebus cieszył się, że udało mu się wyrwać z komendy spod kurateli Andersona, który wciąż dopominał się o rezultaty ich grzebania w papierach. Tu wykonywana jest prawdziwa praca, tu rozmawia się z ludźmi i tu jedna nieostrożność ze strony podejrzanego może odmienić bieg całej sprawy.

– Czy mogę zapytać, panie inspektorze, kto wyznaczył mnie i mojego kolegę do tego zadania?

Oficer przez chwilę przyglądał się Rebusowi spod przymrużonych powiek, po czym powiedział:

– Nie, Rebus, nie możecie. Bo nie ma to i tak żadnego znaczenia, nie uważacie? Każde zadanie w całym śledztwie jest tak samo kluczowe i ważne jak wszystkie pozostałe. Nie zapominajcie o tym.

– Tak jest, sir – odpowiedział Rebus.

– To pańskie biuro tutaj przypomina trochę pudło na buty, prawda? – stwierdził Morton, rozglądając się po ciasnym wnętrzu.

– Tak, synu, siedzę tu jak w pudle na buty, a te buty to właśnie wy, więc może zaczęlibyście wreszcie, do cholery, chodzić.

Chowając listę adresową, Rebus pomyślał, że ten akurat wygląda na dość fajnego faceta. Język ma ostry, ale do przyjęcia.

– Niech się pan nie martwi – powiedział. – Dużo czasu nam to nie zajmie.

Miał nadzieję, że inspektor zauważył zawartą w jego głosie ironię.

– Drugi stawia drinka – rzekł Morton.


Postępowano zgodnie ze standardową procedurą, wyglądało jednak na to, że trzeba będzie zastosować nowe rozwiązania. Anderson kazał im rozglądać się wśród typowych podejrzanych: rodzina, znajomi i notowani przestępcy. W centrali analizowano też na pewno informacje z kręgów pedofilskich. Rebus miał nadzieję, że Anderson zostanie zasypany telefonami od wariatów, które trzeba będzie sprawdzać. Wśród dzwoniących trafiali się szaleńcy przyznający się do popełnienia zbrodni, obdarzeni specjalnymi zdolnościami, które umożliwiały im kontakt z ofiarami w zaświatach, i tacy, którym chodziło jedynie o wodzenie policji za nos jakimiś wyssanymi z palca historiami. Wszystkimi kierowały dawne kompleksy albo aktualne fantazje. Może w większym lub mniejszym stopniu kieruje to wszystkimi.

Rebus zastukał do drzwi pierwszego domu z listy i odczekał. Otworzyła starsza rozczochrana kobieta z bosymi stopami, ubrana w rozpinany sweter złożony w dziesięciu procentach z wełny i w dziewięćdziesięciu z dziur, wiszący na niej jak na strachu na wróble.

– Co jest?

– Policja, proszę pani. W sprawie morderstwa.

– Co? Wszystko jedno w jakiej sprawie, i tak nie potrzebuję. Spieprzaj stąd, ale już, bo zawołam gliny.

– Morderstwo! – wrzasnął Rebus. – Jestem z policji. Chcę zadać parę pytań.

– Co? – Zrobiła krok do tyłu, by mu się przyjrzeć, a Rebus gotów był przysiąc, że w jej zmętniałych oczach bez wyrazu dostrzega iskierkę dawnej inteligencji. – Jakie morderstwo? – spytała.

Jeszcze jeden z tych cholernych dni. Na dodatek znów zaczęło padać. Czuł, jak wielkie piekące krople wody spływają mu po karku i sączą się do butów. Jak wtedy przy grobie starego… raptem wczoraj? Jak wiele może się wydarzyć w ciągu zaledwie dwudziestu czterech godzin, w dodatku wszystko jemu.

Do siódmej Rebus uporał się z sześcioma adresami spośród czternastu na liście. Pomaszerował z powrotem do pudła na buty, czując jak go pieką stopy, a wypite herbaty chlupoczą mu w żołądku tęskniącym za czymś mocniejszym.

Na podmokłym placu stał już Jack Morton i gapił się na rozciągające się przed nim kilka tysięcy metrów gliniastego placu zarzuconego starymi cegłami i różnego rodzaju złomem: wymarzony plac zabaw dla wszystkich dzieci.

– Co za koszmarne miejsce na umieranie.

– Ona tu nie umarła, Jack. Pamiętasz, co powiedział patolog?

– Ale wiesz, o co mi chodzi.

Tak, Rebus wiedział, o co mu chodziło.

– A nawiasem mówiąc – dodał Morton – ty stawiasz.

– Z przyjemnością – powiedział Rebus.


Pili w jednym z bardziej obskurnych barów edynburskich do jakich turyści nie zaglądają. Próbowali przestać myśleć o sprawie, ale się nie udawało. Tak już jest z głośnymi śledztwami w sprawach o morderstwo: przenikają na wskroś ciało i umysł, zżerają cię i mobilizują do jeszcze bardziej wytężonej pracy. Każde morderstwo daje zastrzyk czystej adrenaliny, powodując, że przekracza się punkt krytyczny, po którym nie ma już odwrotu.

– Trzeba chyba wracać do domu – powiedział Rebus.

– Nie, walnij sobie jeszcze jedno.

Jack Morton zamachał pustym kuflem w kierunku baru.

Trochę już podchmielony Rebus zaczął znów rozmyślać o tajemniczym autorze listów. Mógł podejrzewać Rhonę, choć nie było to w jej stylu. Mógł podejrzewać córkę Sammy, która być może w ten sposób poniewczasie mści się na ojcu za odsunięcie się z jej życia. Wiedział doskonale, że zawsze pierwszymi podejrzanymi są członkowie rodziny i znajomi. Jednak w tym przypadku mógł nim być każdy, kto wiedział, gdzie pracuje i gdzie mieszka. Mógł to być nawet ktoś z pracy, to też należało brać pod uwagę.

I jak zwykle kluczowe pytanie brzmiało: dlaczego?

– Proszę bardzo, dwa przepyszne duże piwka gratis od kierownictwa.

– Myślę, że to godne uznania – oznajmił Rebus.

– Albo zeznania, nie? – dodał Morton i otarł pianę z górnej wargi. Zauważył, że Rebus się nie uśmiechnął, więc spytał: – Coś się tak zamyślił?

– To seryjny morderca – stwierdził Rebus. – Na pewno. A jeśli tak, to jeszcze o nim usłyszymy.

Morton odstawił kufel, jakby nagle przeszło mu całe pragnienie.

– Te dziewczynki chodziły do różnych szkół – ciągnął Rebus – mieszkały w różnych dzielnicach, miały inne zwyczaje, innych znajomych, były innych wyznań, a zostały zamordowane przez tego samego zabójcę i w taki sam sposób, bez żadnych śladów seksualnego molestowania. Mamy do czynienia z szaleńcem. Może być wszędzie.

Przy barze zaczęła się awantura, najwyraźniej wynikła z gry w domino, w której coś poszło nie tak. Na podłodze z hukiem rozprysła się szklanka, po czym w barze zapadła nagła cisza. Potem emocje trochę opadły. Jednego z uczestników awantury wyprowadzili na zewnątrz jego kompani. Drugi pozostał przy barze i z pochyloną nisko głową tłumaczył coś kobiecie stojącej obok niego.

Morton pociągnął łyk piwa.

– Dzięki Bogu nie jesteśmy na służbie – powiedział. – Co byś powiedział na porcję curry?


Morton skończył jeść curry vindaloo z kurczaka i odłożył widelec na pusty talerz.

– Chyba trzeba będzie dać cynk chłopakom z Zakładu Higieny – zagadnął, wciąż jeszcze przeżuwając. – Albo jeszcze lepiej komuś z Inspekcji Handlowej. Nie wiem, co to było, ale na pewno nie był to kurczak.

Siedzieli w małej hinduskiej knajpce w pobliżu Haymarket. Oświetlenie w kolorze purpury, na ścianach czerwona, głęboko tłoczona tapeta, dźwięki sitara wypełniające wnętrze.

– Wyglądało, jakby ci smakowało – powiedział Rebus, dopijając piwo.

– Bo smakowało. Ale kurczak to nie był.

– Jak smaczne, to nie masz co narzekać.

Rebus siedział na krześle ukosem, z nogami wyciągniętymi przed siebie i ramieniem założonym na oparcie krzesła, paląc nie wiadomo którego dziś papierosa.

Morton przechylił się niepewnie w kierunku kolegi.

– John, zawsze jest powód, żeby ponarzekać, zwłaszcza gdy jest szansa, że dzięki temu uda ci się nie zapłacić rachunku.

Puścił oko do Rebusa, odchylił się do tyłu, czknął i sięgnął do kieszeni po papierosa.

– Szajs – oznajmił.

Rebus próbował policzyć w myśli, ile sam dziś wypalił, ale jego umysł doradził mu, by nie zawracał sobie głowy takimi bzdurami.

– Ciekaw jestem, co nasz morderca robi akurat w tej chwili, – powiedział.

– Kończy jeść curry? – podrzucił Morton. – Na tym właśnie polega problem, że to może być jeden z takich panów Olków Nijakich. Z wierzchu bez skazy, żonaty, dzieciaty, ciężko pracujący facio dojeżdżający co rano do roboty z przedmieścia, a w środku po prostu kompletny świr.

– Jeśli chodzi o tego faceta, to nic nie jest „po prostu”.

– To prawda.

– Ale możesz mieć rację. Chcesz powiedzieć, że to taki nowy Jekyll i Hyde, tak?

– Otóż to. – Morton strząsnął popiół na stół, na którym pozostały już ślady po sosie curry i piwie. Wpatrywał się w swój pusty talerz, jakby dziwiąc się, gdzie podziało się to całe jedzenie. – Jekyll i Hyde. O to chodzi. Powiem ci, John, że ja bym takich skurwieli zamykał na milion lat. Milion lat w izolatce wielkości pudła na buty. Tak bym zrobił.

Rebus przyglądał się tapecie na ścianie. Przed oczami stanęła mu jego własna izolatka z czasów, gdy SAS próbowało go złamać, czasów ostatecznej próby charakteru, czasów wzdychania i głuchego milczenia, głodu i brudu. Nie, nie chciałby tego jeszcze raz przeżywać. A przecież go nie bili, w zasadzie go nie bili. Inni mieli mniej szczęścia.

Uwięziona w celi, wrzeszcząca twarz.

Wypuście mnie, wypuście mnie

Wypuście mnie…

– John? Dobrze się czujesz? Jak chcesz sobie rzygnąć, to kibel jest z tyłu za kuchnią. Słuchaj, jak będziesz tamtędy przechodził, zrób mi przysługę i zerknij, co oni tam wrzucają do gara…

Rebus ruszył raźnym krokiem do toalety, poruszając się z przesadną ostrożnością typową dla wstawionych, choć nie czuł się pijany, w każdym razie nie aż tak. Nozdrza wypełniły mu się mieszaniną woni curry, środków dezynfekcyjnych, fekaliów. Umył twarz. Nie, nie będzie rzygał. To nie sprawa nadmiernej ilości wypitego alkoholu, przecież to samo przydarzyło mu się w domu Michaela, ten sam chwilowy koszmar. Co się z nim dzieje? Czuł się jakby wszystko w środku w nim kamieniało, spowolniało i oddawało na pastwę przeszłości. Trochę podobne to było do załamania nerwowego, którego oczekiwał, ale jednak nie, to nie załamanie. Już nic. Już minęło.


– Podwieźć cię?

– Nie, dzięki. Przejdę się. Trochę się przewietrzę.

Rozstali się pod drzwiami restauracji. Grupa uczestników jakiejś imprezy biurowej – mężczyźni z krawatami rozluźnionymi, kobiety woniejące tanimi perfumami – przeszła w kierunku stacji Haymarket. Haymarket to ostatnia stacja w kierunku centrum Edynburga, po niej jest dużo większa i ruchliwsza Waverley. Rebus przypomniał sobie, że wcześniejsze wyciągnięcie członka w trakcie stosunku przerywanego jest często potocznie nazywane „wysiadką na Haymarket”. I kto powiedział, że mieszkańcy Edynburga to ludzie bez fantazji? Śmieją się, śpiewają i duszą dzieci. Rebus otarł pot z czoła. Ciągle czuł się osłabiony, oparł się więc na chwilę o latarnię. Z grubsza wiedział, o co chodzi. Jego jaźń próbowała odrzucić przeszłość, tak jak organizm odrzuca przeszczepione serce. Ukrył cały koszmar pobytu w wojsku w najgłębszym zakamarku umysłu tak, że teraz każde przypomnienie wywoływało u niego gwałtowną reakcję sprzeciwu. A przecież jednocześnie w tym koszmarze odnalazł wtedy przyjaźń, braterstwo, koleżeństwo – wszystko jedno, jak to nazwać. I dowiedział się o sobie samym więcej, niż się to ludziom zwykle zdarza. Jakże dużo się dowiedział.

Nie dał się złamać. Z przeszkolenia wyszedł z tarczą. I dopiero potem przyszło załamanie nerwowe.

Dość tego. Idąc w kierunku domu, starał się odzyskać równowagę i myśleć o planach na jutro. Jutrzejszy dzień spędzi na czytaniu, spaniu i szykowaniu się na imprezę u Cathy Jackson.

Potem będzie niedziela i nieczęste spotkanie z córką. A później może uda mu się dojść, co za wariat przysyła mu te listy.

8

Dziewczynka obudziła się ze słonym smakiem w suchych ustach. Czuła się senna, odrętwiała i zastanawiała się, gdzie jest. Zasnęła w jego samochodzie. Przedtem nie chciało jej się spać, zanim nie poczęstował jej tym batonem czekoladowym. Teraz już nie spała, ale nie była w swoim pokoju. Tu na ścianach wisiały obrazki, jakieś zdjęcia wycięte z kolorowych magazynów. Na niektórych z nich byli żołnierze z groźnymi minami na twarzach, na innych młode dziewczyny i kobiety. Przyjrzała się bliżej kilku zdjęciom z polaroidu zgrupowanym obok siebie na ścianie. Wśród nich było też jej zdjęcie, jak śpi na łóżku z szeroko rozrzuconymi ramionami. Widok ten wstrząsnął nią.

W salonie za ścianą usłyszał, że się przebudziła, i zaczął szykować garotę.


Tej nocy Rebusa nawiedziła znów jedna z jego sennych zjaw. Po długim namiętnym pocałunku doznał wytrysku zarówno we śnie, jak i w rzeczywistości. Obudził się natychmiast i wytarł się. Wciąż jeszcze ogarniała go aura pocałunku. Potrząsnął głową, by ją rozproszyć. Potrzebna mu kobieta. Na myśl o zbliżającej się imprezie trochę się odprężył, ale usta wciąż miał suche. Poczłapał więc do kuchni i sięgnął po butelkę lemoniady. Była już bez gazu, ale się nada. Potem przypomniał sobie, że przecież wciąż jest jeszcze zalany i jak nie będzie uważał, to skończy się to kacem. Nalał kolejno trzy szklanki wody i zmusił się do ich wypicia.

Ucieszyło go, że tym razem płomyk w piecu nie zgasł. Był to dobry omen. Po powrocie do łóżka pamiętał nawet, by zmówić modlitwę. To ci dopiero zaskoczenie dla Najwyższego, tam w górze. Zapisze sobie w swojej wieczystej księdze: Rebus pamiętał o mnie dziś wieczorem. Jutro można mu podarować miły dzień.

Amen.

9

Michael Rebus kochał swoje bmw równie mocno jak samo życie, a może jeszcze bardziej. Pędząc po autostradzie tak, że wyprzedzane po lewej stronie samochody zdawały się stać w miejscu, miał wrażenie, że ten samochód w szczególny i jakże satysfakcjonujący sposób jest jego życiem. Przód maski wycelował w jasny punkt gdzieś na horyzoncie i pędził ku przyszłości, utrzymując silnik na pełnych obrotach i nie zważając na nic ani na nikogo.

Lubił taką jazdę. Ostrą, szybką, komfortową, na włączonym tempomacie. Postukiwał palcami po obłożonej skórą kierownicy, bawił się radiomagnetofonem, opierał głowę o miękki zagłówek. Często marzyło mu się, że zostawia żonę, dzieci i cały dom, i gdzieś jadą, tylko on i jego samochód. Pędzą w kierunku tego dalekiego punktu na horyzoncie, zatrzymują się tylko na chwilę, żeby coś zjeść i zatankować, i tak pędzą aż do śmierci. Kojarzyło się to z życiem w raju, mógł więc zupełnie bezpiecznie tak sobie fantazjować, wiedział bowiem, że nigdy w praktyce nie odważy się żyć w raju.

Po kupieniu pierwszego w życiu samochodu zdarzało się, że budził się w środku nocy, rozchylał zasłony i sprawdzał, czy wciąż tam stoi. Czasami potrafił wstać o czwartej czy piątej rano i wybrać się na kilkugodzinną przejażdżkę, ze zdumieniem odnotowując, jak szybko mijają kilometry, i rozkoszując się jazdą po pustych drogach. Spotykał na nich jedynie króliki i wrony, dłonią na przycisku klaksonu zmuszał do nagłego zrywania się do lotu stada wystraszonych ptaków. Właściwie nigdy nie pozbył się tej miłości do samochodów, będących spełnieniem jego marzeń.

Ludzie często teraz gapili się na jego samochód. Miał zwyczaj parkować na uliczkach Kirkcaldy i z pewnej odległości obserwować, jak go podziwiają. Młodsi, pełni wiary w siebie i swoich planów na przyszłość, zaglądali do środka i podziwiali skórzane wnętrze i tablicę rozdzielczą, niczym zamknięte w klatce zwierzęta w zoo. Starsi, często w towarzystwie żon, patrzyli na samochód z zawiścią i mijając go, czasami spluwali pod nogi w świadomości, że reprezentuje on to wszystko, o czym kiedyś marzyli i czego nie udało im się osiągnąć. Michaelowi Rebusowi udało się, mógł więc na swoje marzenie patrzeć kiedy i ile chciał.

Jednak w Edynburgu zwrócenie uwagi przechodniów zależało już od tego, gdzie się zaparkowało. Któregoś dnia zatrzymał się na George Street, ale nim zdążył wysiąść, tuż za nim ustawił się jakiś rolls-royce. Wściekły, niemal plując ze złości, ponownie uruchomił silnik. W końcu zaparkował przed jakąś dyskoteką. Wiedział, że jak się parkuje drogi samochód przed restauracją albo dyskoteką, to niektórzy biorą cię za właściciela lokalu. To uczucie było na tyle przyjemne, że zatarło niemiłe wspomnienie rolls-royse’a i zapoczątkowało nowy rozdział marzeń.

Ruszanie spod świateł też może być przyjemne, chyba że za tobą, albo co gorsza tuż obok, staje jakiś półgłówek na wielkim ryczącym motorze. Niektóre z tych motorów mają specjalnie podrasowane odejście przy starcie. Nieraz zdarzyło mu się przegrać wyścig z takim durniem. To też starał się wyrzucić z pamięci.

Dziś jednak zatrzymał się tam, gdzie mu kazano: na parkingu na szczycie wzgórza Calton Hill. Przez przednią szybę rozciągał się widok aż po Fife, przez tylną widać było Princes Street, ciągnącą się w dole jak na grze planszowej. Na wzgórzu było pustawo. Sezon turystyczny jeszcze się na dobre nie zaczął i było zimno. Wiedział, że w nocy bywa tu goręcej: wariackie jazdy samochodami, nocne imprezy na plaży Queensferry. Społeczność edynburskich gejów mieszała się tu ze zwykłymi gapiami i samotnikami, ale zdarzały się też od czasu do czasu pary mieszane, które trzymając się za ręce, znikały wśród zieleni cmentarza u stóp wzgórza. Po zapadnięciu mroku wschodni kraniec Princes Street przylegający do wzgórza zaczynał żyć własnym życiem, w którym albo uczestniczyło się z innymi, albo ukradkiem podglądało. On jednak nie przyjechał tu ani w jednym, ani drugim celu. Jego marzenia były dość kruchej natury.

Patrzył na Fife rozciągające się po drugiej stronie zatoki Firth of Form, a z tej odległości był to widok dość imponujący, kiedy podjechał samochód z jego człowiekiem za kierownicą i stanął tuż obok. Michael przesunął się na fotel pasażera i opuścił szybę, mężczyzna też otworzył okno.

– Masz towar? – spytał Michael.

– Jasne – odparł mężczyzna i spojrzał w lusterko. Zza wzgórka wyłoniła się właśnie grupka ludzi, najwyraźniej rodzina. – Chwilę poczekamy – dodał.

Zamilkli i przez jakiś czas siedzieli bez słowa i patrzyli przed siebie.

– W Fife bez problemów? – spytał mężczyzna.

– Żadnych.

– Mówią, że twój brat cię odwiedził. To prawda? – Oczy mężczyzny patrzyły twardo; cały wyglądał na twardego. Tylko samochód, w którym siedział, wyglądał jak kupa złomu, więc jak dotąd Michael czuł się dość pewny siebie.

– Tak, ale to bez znaczenia. To tylko z okazji rocznicy śmierci naszego ojca. Nic więcej.

– On o niczym nie wie?

– A skąd. Myślisz, że na głowę upadłem, czy jak?

Jedno spojrzenie mężczyzny wystarczyło, by Michael zamilkł. Nie bardzo rozumiał, dlaczego ten człowiek budzi w nim taki strach. I dlatego nienawidził tych spotkań.

– Bo jakby cokolwiek się stało – mówił dalej mężczyzna – jakby absolutnie cokolwiek poszło nie tak, to ty będziesz miał do tyłu. Zapamiętaj to sobie, bo mówię poważnie. Na przyszłość lepiej się od tego skurwiela trzymaj z daleka.

– To nie moja wina. Wpadł do mnie bez uprzedzenia. Nawet przedtem nie zadzwonił. Co mogłem zrobić?

Jego dłonie przywarły do koła kierownicy jak przyklejone. Mężczyzna znów spojrzał w lusterko.

– Czysto – powiedział i sięgnął za siebie. Wsunął niewielką paczkę przez okno do samochodu Michaela. Ten zajrzał do środka, wyjął z kieszeni kopertę, podał ją mężczyźnie i sięgnął do kluczyka w stacyjce.

– Będziemy w kontakcie, panie Rebus – powiedział mężczyzna, otwierając kopertę.

– Tak – odparł Michael i pomyślał, że na pewno by nie byli, gdyby to tylko od niego zależało. Cały ten układ zaczynał mu już ciążyć. Ci ludzie wydawali się wiedzieć o nim wszystko. Zdawał sobie sprawę z tego jednak, że uczucie strachu zniknie i da ujście euforii w chwili, kiedy uda mu się pozbyć kolejnej partii towaru i schować do kieszeni kasę z ogromnym zyskiem na całej transakcji. I to właśnie ten moment zastępowania strachu euforią trzymał go w tym biznesie. Był jak najostrzejszy odjazd spod świateł z największym możliwym przyspieszeniem.

Jim Stevens siedział w stojącym na wzgórzu „wiktoriańskim szaleństwie”, jak nazywano idiotyczną i nigdy nie dokończoną replikę greckiej świątyni, i obserwował odjeżdżającego Michaela Rebusa. W tym nie było żadnej sensacji; znacznie bardziej interesował go edynburski łącznik, człowiek, którego nie udało mu się dotąd wyśledzić i którego nie znał, człowiek, który mu już dwukrotnie umknął i który niewątpliwie potrafi to znów zrobić. Wydawało się, że nikt go nie zna i nikt go nie chce znać. Wyglądał na człowieka niebezpiecznego. Stevens, który nagle poczuł się stary i bezsilny, musiał jedynie zadowolić się zanotowaniem numeru rejestracyjnego jego samochodu. Pomyślał, że może McGregor Campbell mógłby z tym coś zrobić, obawiał się jednak, by nie trafiło to do Rebusa. Znalazł się jak w potrzasku w środku czegoś, co go coraz bardziej przerastało.

Bezskutecznie próbował sobie wmówić, że o to właśnie mu chodziło.

10

– Nie wiem, kim jesteś, ale proszę, właź.

Płaszcz, rękawiczki i butelkę wina odebrali od Rebusa jacyś zupełnie nieznani mu ludzie, a on zanurzył się w gwarny, spowity dymem papierosowym tłum. Była to jedna z tych imprez, podczas których łatwo jest uśmiechać się do wszystkich i znacznie trudniej zaprzyjaźnić z kimś jednym. Przeszedł z holu do kuchni, a stamtąd przez otwarte szeroko drzwi do salonu.

Krzesła, stół i kanapę odsunięto pod ściany, a środek pokoju zajmowały wyginające się w takt muzyki i pokrzykujące pary. Mężczyźni byli bez krawatów, a koszule przylegały im do spoconych ciał.

Wyglądało, że impreza rozpoczęła się dużo wcześniej, niż się spodziewał.

Rozpoznał kilka twarzy wokół siebie i pod sobą, jako że wchodząc do pokoju, musiał zrobić krok ponad dwoma inspektorami policji. W końcu pokoju dojrzał stół zastawiony butelkami i plastikowymi szklankami, uznał więc, że będzie to dobry punkt obserwacyjny i pewnie bezpieczniejszy od innych.

Przedostanie się do niego nie było jednak sprawą prostą i chwilami przywodziło na myśl wspomnienie wojskowych szkoleń z walki wręcz.

– Cześć, witam!

Cathy Jackson przez moment znalazła się w jego polu widzenia, nim szarpnięta przez wielkiego – bardzo wielkiego – faceta wykonującego wygibasy udające taniec, jak szmaciana lalka pofrunęła dalej.

– Halo – zdołał odkrzyknąć Rebus, bardziej się przy tym krzywiąc, niż uśmiechając. Dotarł wreszcie do stosunkowo bezpiecznej przystani przy stole z drinkami i nalał sobie whisky i coś do popicia. Na początek wystarczy. Potem stał i patrzył jak Cathy Jackson (dla której się wykąpał, wyszorował, ogolił i wypachnił) wtyka język w przepastne usta swego partnera. Rebus pomyślał, że za chwilę puści pawia. Umówiona partnerka na wieczór wycięła mu numer, zanim się ten wieczór w ogóle zaczął! To mu da nauczkę. Więc co teraz? Po cichu się wymknąć, czy rozejrzeć się za kimś innym?

Z kuchni wyłonił się ciężki przysadzisty mężczyzna, z wyglądu na pewno nie policjant, i z papierosem w ustach i dwiema pustymi szklankami w dłoniach przecisnął się przez tłum i dotarł do stołu.

– Jebał to pies – przeklął, nie adresując tego do nikogo konkretnie i przebierając wśród butelek. – To jest, kurwa, afera, nie? Przepraszam za słowo pies.

– No, tak jakby.

Rebus pomyślał, że jednak udało mu się do kogoś odezwać. Lody zostały przełamane, lepiej więc teraz się wycofać póki czas.

Jednak nie zrobił tego. Stał i patrzył, jak mężczyzna umiejętnie przepycha się przez tańczących w kierunku kuchni, dłońmi osłaniając drinki niczym żywe stworzenia. Potem z ukrytego gdzieś stereo ryknął następny utwór, tańczący od nowa rozpoczęli swoje konwulsje, w drzwiach zaś stanęła kobieta wyglądająca na równie jak on zagubioną, której ktoś wskazywał ręką stół z drinkami.

Była mniej więcej w jego wieku, odrobinkę już przechodzona. Ubrana była w sukienkę, która wydała mu się dość modna (ale cóż on ma do powiedzenia na temat mody?, jego garnitur na tle innych sprawiał wrażenie pogrzebowego), jej fryzura zaś miała niedawno kontakt z fryzjerem, może nawet dziś popołudniu. Miała na nosie typowo sekretarskie okulary, ale sekretarką nie była. Rebus doszedł do tego wniosku, patrząc na nią i obserwując jej ruchy w trakcie przepychania się w jego kierunku.

Wyciągnął do niej rękę ze świeżo zmieszaną Krwawą Mary.

– Pasuje pani? – zawołał. – Trafiłem, czy nie?

Z wdzięcznością łyknęła całą zawartość, a kiedy przerwała, by zaczerpnąć powietrza, ponownie napełnił jej szklankę.

– Dzięki – powiedziała. – Normalnie nie piję, ale to wypiłam z przyjemnością.

Rewelacja, pomyślał Rebus, a uśmiech nie opuszczał jego twarzy. Panna Cathy Jackson dostaje po alkoholu pierdolca w głowie (i gdzie indziej), a mnie się trafia cholerna cnotka-abstynentka. Ale ponieważ nie była to myśl typowa dla niego i nie oddawała sprawiedliwości stojącej obok kobiecie, szybko się w duchu zreflektował.

– Ma pani ochotę zatańczyć? – spytał, by zmazać swoją winę.


– Chyba żartujesz?

– Wcale nie. A dlaczego?

Ogarnięty męskim szowinizmem, Rebus nie mógł w to uwierzyć. Była inspektorem z dochodzeniówki, a w dodatku pełniła funkcję rzecznika prasowego w sprawie zamordowania dwóch dziewczynek.

– No, bo – zaczął – tak się składa, że ja też pracuję przy tej sprawie.

– John, jak tak dalej pójdzie, to nie znajdzie się ani jeden policjant i ani jedna policjantka w całej Szkocji, którzy nie będą przy tej sprawie pracować. Możesz mi wierzyć.

– Co masz na myśli?

– Mamy następne uprowadzenie. Matka dziewczynki zgłosiła jej zniknięcie dziś wieczór.

– O kurwa. Przepraszam.

W ciągu całego wieczoru tańczyli, pili, rozdzielali się, ponownie spotykali i wyglądało, że już są zaprzyjaźnieni na resztę wieczoru. Stali w przedpokoju, nieco z dala od hałasu i zamieszania panującego w pokoju, w którym tańczono. Kolejka do jedynej w mieszkaniu ubikacji na końcu korytarza zaczynała wyglądać groźnie.

Rebus złapał się na tym, że przez szkła okularów Gill Templer wpatruje się w jej szmaragdowozielone oczy. Pragnął jej powiedzieć, że nigdy w życiu nie widział tak pięknych oczu, ale nie chciał się narazić na zarzut prawienia komunałów. Teraz piła już tylko sok pomarańczowy, natomiast on, nie spodziewając się niczego szczególnego po tym wieczorze, pozwolił sobie na luz i wypił kilka dużych whisky.

– Cześć, Gill.

W mówiącym Rebus rozpoznał przysadzistego mężczyznę, z którym zamienił słowo przy stole z drinkami.

– Wieki cię nie widziałem.

Mężczyzna spróbował Ucałować Gill Templer w policzek, ale udało mu się tylko omsknąć i stuknął głową w ścianę.

– Ciut za dużo wypiliśmy, Jim? – zapytała Gill chłodno.

Mężczyzna wzruszył ramionami. Patrzył teraz na Rebusa.

– Cóż, każdy musi dźwigać jakiś swój krzyż, nie?

Wyciągnął rękę do Rebusa.

– Jim Stevens – przedstawił się.

– Ach, to pan jest tym reporterem?

Rebus uścisnął podaną dłoń, która była gorąca i wilgotna.

– A to detektyw sierżant John Rebus – przedstawiła go Gill.

Rebus zauważył przelotny rumieniec na twarzy Stevensa i wzrok jak u spłoszonego zająca. Ale trwało to tylko moment.

– Miło mi pana poznać – powiedział. Potem skinął głową i dodał: – Gill i mnie łączy długa znajomość, prawda, Gill?

– Aż tak bardzo, jak ci się zdaje, to nie łączy.

Zaśmiał się i popatrzył na Rebusa.

– Po prostu jest dyskretna – oznajmił. – Słyszałem, że zamordowano następną dziewczynkę.

– Jim ma wszędzie swoich szpiegów.

Stevens postukał w swój krwistoczerwony nochal i uśmiechnął się do Rebusa.

– Wszędzie – potwierdził – i wszędzie mnie pełno.

– To prawda, nasz Jim potrafi się rozciągać jak guma – stwierdziła Gill głosem nagle ostrym, a jej oczy skryły się za zasłoną ze szkła i plastiku, i przybrały twardy wyraz.

– Jutro będzie kolejna prasówka, Gill? – spytał Stevens, obmacując kieszenie w poszukiwaniu papierosów.

– Tak.

Dłoń reportera spoczęła na ramieniu Rebusa.

– Mówię ci kolego, z Gill dużo nas łączy.

Potem odszedł, wyciągając w ich kierunku rękę i machając nią w sposób nie wymagający odzewu, wciąż obmacując kieszenie w poszukiwaniu papierosów i notując sobie w pamięci twarz Johna Rebusa.

Gill Templer westchnęła i oparła się o ścianę w miejscu, które Stevens wcześniej ucałował.

– Jeden z najlepszych reporterów w całej Szkocji – powiedziała rzeczowo.

– I do twoich obowiązków należy użeranie się z takimi jak on?

– Nie jest taki najgorszy.

W salonie zanosiło się na jakąś awanturę.

– No to jak – powiedział Rebus, uśmiechając się – dzwonimy po policję, czy wolisz, żebym cię zabrał do pewnej sympatycznej knajpki?

– Czy to ma być podryw?

– Może. Sama dojdź. W końcu jesteś z dochodzeniówki.

– Nieważne, co to jest, macie szczęście detektywie sierżancie Rebus, bo umieram z głodu. Pójdę po płaszcz.

Rebus przypomniał sobie, że i jego płaszcz gdzieś tu utknięto. Odnalazł go w jednej z sypialni razem z rękawiczkami i – ku miłemu zaskoczeniu – z jego nie otwartą butelką wina. Pomyślał, iż niebiosa dają mu w ten sposób znak, że może się jeszcze przydać, i schował ją do kieszeni płaszcza.

W drugiej sypialni Gill grzebała w stercie okryć zwalonych na łóżku. Wyglądało, że pod spodem odbywa się jakieś ożywione spotkanie towarzyskie, więc cała sterta okryć i pościeli falowała i podrygiwała jak gigantyczna ameba. Chichocąc, Gill odnalazła w końcu swój płaszcz i podeszła do Rebusa, który czekał na nią przy drzwiach z uśmiechem spiskowca na twarzy.

– Do widzenia, Cathy – zawołała w kierunku sypialni – i dzięki za ubaw.

Spod sterty dał się słyszeć zduszony pomruk. Zdumionemu Rebusowi zdało się, że jego wewnętrzny kościec moralny kruszy się i rozlatuje w kawałki.


W taksówce siedzieli trochę od siebie oddaleni.

– Więc tego Stevensa i ciebie rzeczywiście tak dużo łączy?

– Tylko w jego wyobraźni. – Patrzyła obok głowy taksówkarza na połyskliwą, mokrą drogę. – Pamięć go już widać zawodzi. A mówiąc poważnie, to kiedyś raz się umówiliśmy. Dosłownie jeden raz. – Uniosła w górę jeden palec. – W jakiś piątkowy wieczór, o ile dobrze pamiętam. Natomiast dobrze pamiętam, że był to wielki niewypał.

Rebus poczuł spokój i ponownie głód. Jednak kiedy dotarli do restauracji okazała się już zamknięta – nawet dla Rebusa – zostali więc w taksówce, a Rebus podał kierowcy swój adres.

– Jestem ekspertem w robieniu kanapek z bekonem – powiedział.

– Jaka szkoda – odparła. – Bo jestem wegetarianką.

– Boże święty, chcesz powiedzieć, że w ogóle nie jadasz jarzyn?

– Powiedz mi – zaczęła dość kwaśnym tonem – dlaczego mięsożerni zawsze muszą robić takie głupie żarty? Tak samo jest z podejściem mężczyzn do feministek. Dlaczego tak musi być?

– Bo się ich boimy – odpowiedział Rebus, całkiem już wytrzeźwiały.

Gill spojrzała na niego, ale on patrzył przez okno na zapóźnionych miejskich hulaków, którzy krążą po Lothian Road wśród licznych pułapek w poszukiwaniu alkoholu, kobiet i szczęścia. Dla wielu sprowadzało się to do łażenia po licznych tu pubach i klubach nocnych i pogryzaniu po drodze czegoś kupionego w jednym z barów z jedzeniem na wynos. Lothian Road jest jak wysypisko odpadków dla Edynburga. Ale jednocześnie tutaj też mieści się hotel Sheraton i sala koncertowa Usher Hall. Rebus był kiedyś w Usher Hall i wraz z Rhoną i całą nadętą resztą wysłuchał Requiem Mozarta. Było to typowe dla Edynburga: wsadzić instytucję kulturalną między fast foody. Requiem Mozarta z torbą frytek w dłoni.


– Co tam słychać w biurze prasowym?

Siedzieli w naprędce sprzątniętym salonie. Jego przedmiot radości i dumy, magnetofon Nakamichi z gracją odtwarzał jedną ze specjalnie skompilowanych do nocnego słuchania taśm jazzowych. Stan Getz albo Coleman Hawkins.

Udało mu się zorganizować talerz kanapek z tuńczykiem i pomidorami, kiedy Gill przyznała, że ryby czasami jada. Butelka wina została otwarta, a obok stał dzbanek z kawą ze świeżo zmielonych ziaren, luksus, na który zwykle pozwalał sobie tylko w niedzielne poranki. Siedział naprzeciw Gill i patrzył jak je. Pomyślał z zaskoczeniem, że to pierwsza kobieta, którą gości od odejścia Rhony. Dopiero po chwili mgliście przypomniał sobie kilka wcześniejszych wizyt na jedną noc.

– Słychać całkiem nieźle. Wbrew powszechnej opinii nie jest to strata czasu. W dzisiejszych czasach biuro ma do odegrania określoną i pożyteczną rolę.

– Ależ ja się go nie czepiam.

Przyjrzała mu się, próbując ocenić, czy mówi to poważnie.

– No bo tak się składa – powiedziała – że znam wielu naszych wspólnych kolegów uważających, że taka praca jak moja to marnowanie czasu i wysiłku. Możesz mi wierzyć, że w takiej sprawie jak ta ostatnia utrzymanie opinii mediów po naszej stronie jest niesłychanie istotne, jak i to, by informacje, które za ich pośrednictwem docierają do opinii publicznej, docierały do niej wtedy, kiedy nam to odpowiada. Zaoszczędza nam to mnóstwa różnych kłopotów.

– Proszę, proszę.

– Bądź poważny, ty prosiaku.

Rebus roześmiał się.

– Całe życie jestem poważny. Stuprocentowy wzór policjanta to ja.

Gill Templer znów mu się przyjrzała. Miała wzrok rasowej policjantki, który potrafił się wwiercić w sumienie, dostrzec próbę ukrycia winy i znaleźć słabe punkty.

– A jako oficer łącznikowy w biurze prasowym pewnie musisz utrzymywać z prasą… dość ścisłą łączność, czy nie tak?

– Wiem, do czego pijecie, sierżancie Rebus, więc jako wasz przełożony rozkazuję wam przestać.

– Tak jest, pani inspektor. – Rebus krótko zasalutował.

Poszedł do kuchni i przyniósł kolejny dzbanek kawy.

– Ależ okropne było to party, nie uważasz? – spytała Gill.

– Było to najlepsze party, na jakim kiedykolwiek byłem – odparł Rebus. – Gdyby nie to party, mógłbym cię nigdy nie spotkać.

Tym razem roześmiała się głośno, z ustami pełnymi pasty z tuńczyka, chleba i pomidora.

– Wariat z ciebie! – zawołała. – Naprawdę wariat.

Rebus uniósł brwi, uśmiechając się. Czyżby stracił wyczucie? Ale nie, nie stracił! To prawdziwy cud.

Później poszła do łazienki, a on zajął się zmianą taśmy i nagle uzmysłowił sobie, jak bardzo ograniczone są jego muzyczne gusta. Co to w ogóle za zespoły, te, które ona wciąż wymienia?

Kiedy wróciła, leciała kolejna taśma z muzyką jazzową, chwilami tak cichą, że niemal niesłyszalną, a Rebus siedział już z powrotem w swoim fotelu.

– Co jest w tym pokoju naprzeciw łazienki? – spytała.

– Kiedyś był to pokój mojej córki, ale teraz stoi pusty i jest tam rupieciarnia. W ogóle z niego nie korzystam.

– Kiedy rozstaliście się z żoną?

– Za późno. I mówię to zupełnie serio.

– A ile lat ma córka? – Teraz jej głos brzmiał miękko, kobieco, po domowemu; ani śladu po sarkastycznej feministce czy zawodowej policjantce.

– Dwanaście – odparł. – Prawie dwanaście.

– To trudny wiek.

– A są łatwe?

Kiedy wino się skończyło, a w dzbanku zostało już tylko pół filiżanki kawy, któreś z nich jako pierwsze zaproponowało pójście do łóżka. Wymienili nieśmiałe uśmiechy i rytualne zapewnienia, że niczego sobie wzajemnie nie obiecują. Z tak uzgodnionym i w myślach podpisanym kontraktem udali się do sypialni.

Zaczęło się wszystko dobrze. Oboje byli dorośli i zbyt często uczestniczyli w tej grze w przeszłości, by tracić czas na zbędne przekomarzania. Rebus był pełen podziwu dla jej energii i inwencji i miał nadzieję, że ona podobnie go odbiera. Na spotkanie z nim wygięła się w hak, dążąc do ostatecznego i nieosiągalnego zespolenia.

– John… – Lekko go odepchnęła.

– Co się stało?

– Nic. Teraz się odwrócę, dobrze?

Ukląkł, a ona odwróciła się do niego plecami, przesunęła na kolanach po pościeli i w oczekiwaniu zaparła końcami palców o gładką ścianę. W czasie tej króciutkiej przerwy Rebus rozejrzał się i dostrzegł skąpaną w niebieskawym świetle stertę książek i krawędź materaca.

– Och, to japoński futon – powiedziała, szybko ściągając z siebie rzeczy.

Uśmiechnął się milcząco.

Zaczął tracić erekcję.

– No, chodź, John. Chodź.

Pochylił się nad nią i oparł głowę o jej plecy. O książkach rozmawiali z Gordonem Reeve po tym, jak ich pojmali. Wydawało się, że mówił wtedy bez końca, cytował mu z pamięci całe fragmenty. Obaj stłamszeni w ciasnej celi, od groźby tortur oddzieleni jedynie cienkimi drzwiami. Ale nie dali się. Tak ich przecież wyszkolono.

– John, och, John.

Gill uniosła się i zwróciła do niego twarz, czekając na pocałunek. Gill, Gordon Reeve, wszyscy oczekują od niego czegoś, czego on nie może im dać. I to pomimo całego przeszkolenia, mimo lat ćwiczeń, mimo wysiłków i samozaparcia.

– John?

Ale on już był gdzie indziej; znowu w obozie rekruckim, znowu przedziera się przez błotniste wertepy, a szef wrzeszczy na niego, że ma się pospieszyć; znów jest w celi i patrzy na karalucha, który lezie po zarośniętej brudem podłodze; znów jest w helikopterze z workiem na głowie i czuje słony smak morskich rozbryzgów…

– John?

Zaniepokojona zwróciła się do niego twarzą i dojrzała wzbierające mu w oczach łzy. Przytuliła jego głowę do swojej.

– Och, John, to nic takiego. Nic się nie stało. – I chwilę później: – A co, nie lubisz w tej pozycji?


Potem leżeli razem w milczeniu, on w poczuciu winy, przeklinając to wszystko, co legło u podstaw jego napadów, a także to, że zabrakło mu papierosów; ona senna i rozmarzona, szeptem opowiadając mu po kawałku swoje życie.

Później poczucie winy opuściło Rebusa. W końcu nie miał żadnego powodu, by czuć się winnym. Jedyne, co go naprawdę gnębiło, to dojmujący brak nikotyny. Przypomniał sobie też, że za niecałe sześć godzin spotka się z Sammy, a jej matka instynktownie wyczuje, co przez te kilka ostatnich godzin robił. Była prawdziwą czarownicą obdarzoną umiejętnością zaglądania człowiekowi do duszy, a kiedyś miała okazję obserwować go z bliska, z bardzo bliska, te jego napady płaczu. Podejrzewał, że właśnie to było jedną z przyczyn ich rozstania.

– Która godzina, John?

– Czwarta. Może trochę po.

Wysunęła ramię spod jego głowy, wstała i ruszyła do łazienki.

– Chcesz coś do picia? – spytał.

– A co proponujesz?

– Może kawę. Właściwie nie warto już teraz zasypiać, ale jeśli jesteś senna, to mną się nie przejmuj.

– Nie, wypiję filiżankę kawy.

Z tonu jej głosu, z jej niewyraźnego mamrotania Rebus zorientował się, że nim dotrze do kuchni, ona już uśnie jak kamień.

– Dobra – powiedział.

Zrobił sobie czarną, słodką kawę i z filiżanką w dłoni zagłębił się w fotelu. Zapalił niewielki kominek gazowy w salonie i zaczął czytać jedną z książek. Dziś spotyka się z Sammy, więc jego myśli uciekały od treści książki – jakiejś intrygi miłosnej, której początku w ogóle nie pamiętał. Sammy miała prawie dwanaście lat. Szczęśliwie przetrwała wszystkie dziecięce niebezpieczeństwa i teraz nadchodziła pora niebezpieczeństw innego rodzaju. Wszelkiego rodzaju zboczeńcy, staruchy z lubieżnymi spojrzeniami, nastoletnie koguty – do tego dojdą jeszcze żądze budzące się w kolegach w jej wieku, chłopcach, których zna i których uznaje za swoich przyjaciół, a którzy teraz przekształcą się nagle w bezlitosnych myśliwych. Jak ona sobie z tym wszystkim poradzi? Jeśli jej matka się w to włączy, zapewne poradzi sobie nieźle: gryząc w zwarciu i przy linach robiąc uniki. Tak, da sobie radę bez pomocy ojca,

W dzisiejszych czasach dzieciaki są twardsze. Przypomniał sobie własne dzieciństwo. Był starszym bratem Mickeya, staczającym za nich obu bójki i wracającym do domu, by zobaczyć, jak ojciec przytula i pociesza jego brata. Więc wciskał się coraz głębiej w poduszki kanapy w nadziei, że któregoś dnia całkiem się w nie wtopi. A wtedy im będzie żal. Wtedy go pożałują…

O siódmej trzydzieści przeszedł do sypialni, w której panowała duszna atmosfera w dwóch trzecich pachnąca seksem i w jednej trzeciej zwierzęcym legowiskiem, i pocałunkami rozbudził Gill.

– Już czas – powiedział. – Wstawaj, zrobię ci kąpiel.

Pachniała przyjemnie, jak niemowlę leżące na ręczniku przy kominku. Z przyjemnością patrzył na kształty jej zwiniętego ciała, jak nabierały życia w mdłym, rozproszonym dziennym świetle. Niewątpliwie miała dobre ciało. Właściwie żadnych rozstępów. Gładkie nogi. Włosy tylko na tyle zmierzwione, by zachęcało to do pieszczot.

– Dzięki.

Musiała być w komendzie przed dziesiątą, gdyż trzeba było napisać kolejny komunikat dla prasy. Ani chwili wytchnienia. Cała sprawa rosła jak złośliwy guz. Rebus napełnił wannę i skrzywił się na widok obwódki brudu na ściankach. Potrzebował kogoś do sprzątania. Może uda się wpuścić w to Gill.

Znów niegodna myśl, proszę, wybacz.

To przypomniało mu o pójściu do kościoła. W końcu była niedziela, a od tygodni obiecywał sobie, że jeszcze raz podejmie próbę, że znajdzie sobie jakiś nowy kościół i spróbuje od początku.

Nie znosił wspólnego uczestnictwa w obrzędach religijnych. Nie znosił widoku odzianych w odświętne ubrania szkockich protestantów z ich minami i uśmieszkami, którzy przychodzili do kościoła, by spotkać się z sąsiadami, a nie z Bogiem. Jak dotąd wypróbował już siedem edynburskich kościołów pod różnymi wezwaniami, ale żaden nie przypadł mu do gustu. Którejś niedzieli zaś siedział w domu przez dwie godziny, czytał Biblię i modlił się, ale i to mu jakoś nie leżało. Znalazł się w potrzasku: człowiek wierzący, ale wypchnięty poza wiarę. Czy osobista wiara pojedynczego człowieka wystarcza Bogu? Może tak, ale chyba nie w jego przypadku, bo jego wiara wydawała się zależeć od poczucia winy i ogarniającej go hipokryzji na myśl o popełnionym grzechu. Było to poczucie winy, którą tylko wystawienie na widok publiczny mogło uśmierzyć.

– Czy kąpiel już gotowa, John?

Poprawiła włosy, ale pewna swej urody została naga, bez okularów, które zostawiła w sypialni. Rebus poczuł, że jego duszy znów grozi niebezpieczeństwo. No i dobrze, pomyślał, obejmując ją za biodra. Poczucie winy może poczekać. Poczucie winy zawsze może poczekać.


Potem, po kolejnym empirycznym udowodnieniu prawdziwości prawa Archimedesa o wypieraniu wody przez ciała, musiał wytrzeć podłogę w łazience. W wannie pławił się w tej wodzie jak w mleku z miodem i niewiele brakowało, żeby się utopił.

Ale czuł się teraz znacznie lepiej.

– O Panie, jestem nędznym grzesznikiem – szepnął, podczas gdy Gill się ubierała. Kiedy stanęła w drzwiach, wyglądała poważnie i oficjalnie, niemal jakby wychodziła stąd po dwudziestominutowej służbowej wizycie.

– Czy możemy ustalić następne spotkanie? – spytał.

– Możemy – odparła i zajrzała do torebki.

Rebusa zawsze zastanawiało, dlaczego kobiety robią to po przespaniu się z mężczyzną, szczególnie na filmach i w książkach sensacyjnych. Czy podejrzewają, że ich łóżkowi partnerzy grzebią im w torebkach?

– Tyle, że to może być dość trudne – dodała – zważywszy jak się ta cała sprawa rozwija. Więc powiedzmy sobie tylko, że będziemy w kontakcie, zgoda?

– Zgoda.

Miał nadzieję, że odnotowała zawód w jego głosie, rozczarowanie małego chłopca, któremu odmówiono spełnienia prośby.

Cmoknęli się jeszcze raz na pożegnanie, teraz już ustami o sztywniejszych wargach, i już jej nie było. W powietrzu pozostał jej zapach, a on głęboko go wdychał, szykując się do czekającego go dnia. Znalazł koszulę i spodnie nie przesiąknięte dymem papierosowym. Bez pośpiechu je nałożył, stojąc przed lustrem w łazience i przyglądając się sobie. Podeszwy jego stóp były wciąż jeszcze wilgotne, a on nucił pod nosem radosny hymn.

Czasami życie jest piękne. Czasami.

11

Jim Stevens wrzucił do ust kolejne trzy aspiryny i popił je sokiem pomarańczowym. To hańba dać się oglądać w barze w Leith ze szklanką soku owocowego w dłoni, jednak na myśl o wypiciu choćby małego gęstego, pieniącego się piwa robiło mu się niedobrze. Wypił na tej imprezie o wiele za dużo – za dużo, za szybko i za bardzo mieszając.

Leith starało się poprawić swoją dotychczasową reputację. Ktoś gdzieś zdecydował, że należy je trochę odkurzyć i odpicować. Dumne było teraz ze swych kafejek we francuskim stylu, winiarni, mieszkań dla bohemy i delikatesów spożywczych. Ale wciąż było to Leith, wciąż ta sama stara dzielnica portowa, w której dźwięczały echa rozkrzyczanej i tętniącej życiem przeszłości, kiedy to ze statków wyładowywano beki wina z Bordeaux i sprzedawano na galony na ulicy wprost z wozu konnego. Nawet jeśli nic innego nie miałoby się ostać ze starego Leith, to dzielnica ta na zawsze już zachowa mentalność portową i związaną z tym niezliczoną liczbę barów serwujących alkohol.

– Rany boskie – dał się słyszeć ryk za jego plecami – ten facet wszystko pije podwójnie, nawet sok owocowy!

Na plecach Stevensa wylądowało ogromne łapsko, dwukrotnie większe od jego własnej dłoni. Na stołek obok zwaliła się potężna ogorzała postać, jednak jej dłoń twardo pozostała na Stevensie.

– Cześć, Podeen – powiedział Stevens. Zaczynał się już pocić w dusznej atmosferze baru, a serce waliło mu jak młotem, co sygnalizowało zaawansowane stadium kaca; czuł woń alkoholu, który wydobywał się z niego wszystkimi porami.

– Boże święty, James, mój chłopcze, co ty tam siorbiesz? Barman, daj szybko whisky temu człowiekowi. Zmarnuje się nam na tym dziecinnym soczku!

Rycząc, Podeen uniósł dłoń z pleców reportera, jednak po to tylko, by z impetem walnąć go nią ponownie. Stevens poczuł, jak w proteście drgają mu wnętrzności.

– Mogę ci dziś czymś służyć? – spytał Podeen już znacznie cichszym głosem.

Byk Podeen przez dwadzieścia lat był marynarzem i nosił na swym ciele blizny i różnego rodzaju pamiątki z tysiąca portów świata. Z czego Podeen żyje obecnie, Stevens nie wiedział i nie chciał wiedzieć. Wiadomo było, że czasami zatrudnia się jako wykidajło w pubach na Lothian Road i w podejrzanych spelunach w Leith, ale w sensie zarobków mogło to stanowić jedynie wierzchołek góry lodowej. Paluchy Podeena były tak przeżarte brudem, jakby własnoręcznie wygrzebywał wszystkie brudne interesy z żyznej zgnilizny edynburskiego czarnego rynku.

– Nie specjalnie, Byku. Tak sobie tylko siedzę.

– Podajcie śniadanie, dobra? Podwójne porcje wszystkiego, jak leci.

Niemal salutując, barman oddalił się, by przekazać zamówienie.

– Widzisz, nie ty jeden zamawiasz podwójnie, co nie, Jimmy?

Dłoń marynarza znów uniosła się z pleców Stevensa, który już skrzywił się, spodziewając się ciosu, jednak tym razem ręka Podeena spoczęła obok niego na barze. Stevens głośno odetchnął.

– Ciężki wieczór miałeś wczoraj, co?

– Niestety nie pamiętam.

Istotnie późnym wieczorem usnął w jednej z sypialni. Potem przyszła jakaś para, wyciągnęła go z łóżka i wrzuciła do wanny. Tam spał dalej przez kolejne dwie czy trzy godziny. Obudził się, czując straszliwą sztywność w karku, plecach i nogach. Wypił trochę kawy, ale za mało, w takich przypadkach zawsze jest za mało.

Potem wyszedł na zimne poranne powietrze, po drodze zatrzymał się w sklepiku z gazetami, by pogadać z taksówkarzami, a w dyżurce portiera w jednym z wielkich hoteli na Princes Street usiadł, by napić się gorącej słodkiej herbaty i pogadać o futbolu z sennym nocnym portierem. Wiedział jednak, że i tak skończy się na przyjściu tutaj, bo był to jego wolny dzień i będzie chciał wrócić do swojego konika, do sprawy narkotykowej.

– Byku, dużo jest teraz towaru na rynku?

– No, to zależy, co cię interesuje, Jimmy. Mówi się, że zaczynasz trochę za bardzo wtykać nos w nie swoje sprawy. Najlepiej, gdybyś się ograniczył do łagodnych prochów. Od poważnego towaru trzymaj się z daleka.

– Czy to ma być jakieś ostrzeżenie, czy groźba, czy jak? – Stevens nie był w nastroju do wysłuchiwania gróźb, kiedy miał na głowie problem, jak się pozbyć porannego niedzielnego kaca.

– To jest ostrzeżenie przyjacielskie, ostrzeżenie od przyjaciela.

– A ten przyjaciel, to niby kto?

– Ja, ty głupi palancie. Nie bądź wiecznie taki podejrzliwy. Słuchaj, jest trochę marychy na rynku, ale to mniej więcej wszystko. Do Leith nikt już nie dostarcza poważnego towaru. To trafia na wybrzeże w Fife albo w okolice Dundee. To znaczy tam, skąd celnicy praktycznie się wynieśli. Taka jest prawda.

– Tyle to sam wiem, Byku, tyle to wiem. Ale tu też idą dostawy. Widziałem na własne oczy. Nie wiem, co to było. Nie wiem, czy to był poważny towar, czy nie. Ale wiem, że byłem świadkiem transakcji. Bardzo niedawno.

– Jak bardzo?

– Wczoraj.

– Gdzie?

– Calton Hill.

Podeen potrząsnął głową.

– To nie dotyczy nikogo ani niczego, o czym bym coś wiedział, Jimmy.

Stevens znał Byka Podeena, znał go aż za dobrze. Stanowił źródło dobrych informacji, ale tylko wtedy, gdy tym, którzy mu te informacje dawali, zależało, by coś do Stevensa trafiło. I dlatego za pośrednictwem Byka panowie od handlu heroiną gotowi byli dawać mu cynki o rynku konopi. Jeśli Stevens podejmie trop, istniała szansa, że handlarze haszyszu i marihuany zostaną schwytani. A to panom od heroiny zostawi wolne pole i niezaspokojony popyt. Plan był dobrze pomyślany, sprytna intryga i zakładana reakcja na nią. A stawki, o jakie szła gra, były wysokie. Ale Stevens też był sprytnym graczem. Wiedział, że istnieje niepisana umowa, iż do jego sieci nigdy nie trafią prawdziwe grube ryby, bo to by oznaczało wzięcie na celownik znanych w mieście biznesmenów i biurokratów, utytułowanych właścicieli ziemskich i tych wszystkich właścicieli mercedesów z New Town.

A do tego nie można było oczywiście dopuścić. Rzucano mu więc ochłapy, wystarczające, by drukarnie miały co drukować, a ludzie, czytając, mogli się łapać za głowę na myśl, jakim to okropnym miejscem staje się Edynburg. Zawsze tylko trochę, ale nigdy do końca. I wszystko to Stevens rozumiał. Uczestniczył w tej grze od tak dawna, że czasami nachodziła go wątpliwość, po której tak naprawdę stronie się znajduje. A jednak nie to było najważniejsze.

– Nic o tym nie wiesz?

– Nic a nic, Jimmy. Ale powęszę trochę w koło. Zobaczę, co jest grane. Ale posłuchaj, koło Mackaya otworzyli niedawno nowy bar. Wiesz, o którym mówię?

Stevens skinął głową.

– No więc – ciągnął Podeen – od przodu to jest bar, ale od tyłu – burdel. Jeśli cię to interesuje, to jest tam taka jedna fajna barmanką która popołudniami obsługuje klientów.

Stevens uśmiechnął się. A więc pojawił się ktoś nowy, a starym, czyli prawdziwym pracodawcom Podeena, to się nie spodobało. Więc teraz jemu, Stevensowi, daje się cynk, żeby zechciał się zająć tym nowym. Na pewno można by z tego zrobić tytuł na pierwszą stronę i jednodniową sensację.

Tylko dlaczego po prostu nie zadzwonią anonimowo na policję? Pomyślał, że teraz chyba już zna odpowiedź na to pytanie, choć niegdyś go to dręczyło: grają w tę grę według starodawnych zasad, które wykluczają donosicielstwo i współpracę z wrogiem. Jemu zostawiano więc do odegrania rolę posłańca, ale takiego, któremu przy okazji daje się do ręki władzę. Wprawdzie niewielką, ale i tak większą niż ta, na którą mógłby liczyć, chodząc wyłącznie prostymi drogami.

– Dzięki, Byku. Będę o tym pamiętał.

W tym momencie przyniesiono Bykowi jedzenie: wielką stertę podsmażonego i ociekającego tłuszczem boczku, dwa lekko ścięte jajka z niemal przezroczystym białkiem, pieczarki z patelni, grzankę i fasolkę w sosie pomidorowym. Stevens odwrócił wzrok i z nagłym zainteresowaniem skupił wzrok na podstawce pod piwo, wciąż jeszcze wilgotnej po sobotnim wieczorze.

– Przejdę do stolika z tym żarciem, dobrze, Jimmy?

Stevens nie wierzył we własne szczęście.

– Jasne, oczywiście, Byku, w porządku.

– No to zdrówko.

Stevens został przy barze sam z wonią jedzenia zawisłą w powietrzu. Stwierdził, że barman stoi przed nim i wyciąga połyskującą tłuszczem dłoń.

– Dwa funty sześćdziesiąt – powiedział.

Stevens westchnął. Zapisz to w koszty zbierania doświadczeń, pomyślał, albo w koszty kaca. Ale impreza była tego warta, bo poznał Johna Rebusa. A ten okazał się zaprzyjaźniony z Gill Templer. Wszystko to razem zaczynało się zbytnio gmatwać. Ale i fascynować. Rebus to z całą pewnością ciekawa postać, choć fizycznie zupełnie do brata niepodobna. Wygląda na uczciwego faceta, ale jak z zewnątrz rozpoznać przekupionego glinę? U takiego to przecież wnętrze jest zgniłe. A więc Rebus spotyka się z Gill Templer. Przypomniał sobie ten wieczór spędzony kiedyś z nią i wzdrygnął się. Wtedy na pewno osiągnął dno.

Zapalił papierosa, dziś dopiero drugiego. Głowę miał wciąż jeszcze ciężką, ale żołądek trochę się uspokoił. Być może uda mu się nawet coś zjeść. Rebus wygląda na twardziela, ale nie na takiego, jakim był dziesięć lat temu. W tej chwili pewnie leży w łóżku z Gill Templer. Skurwiel. Szczęśliwy skurwiel. W żołądku poczuł dźgnięcie zimnej zazdrości. Papieros już mu zaczął smakować. Sączył w niego na powrót chęć do życia i siłę, przynajmniej tak mu się zdawało. Ale wiedział też, że jednocześnie go rujnuje, że mu drze wnętrzności na czarne, osmolone strzępy. Do diabła z tym. Palił, bo bez papierosów nie potrafił myśleć. A teraz musiał właśnie pomyśleć.

– Hej, podaj dubla, co?

Barman zbliżył się.

– Znaczy jeszcze jeden sok pomarańczowy?

Stevens spojrzał na niego z niedowierzaniem.

– Nie wygłupiaj się – powiedział – whisky, szkocką kuropatwę [The Famous Grouse – dosłownie: Słynna Szkocka Kuropatwa, znana marka szkockiej whisky.], jeśli ta etykieta na butelce nie kłamie.

– My się tu w takie rzeczy nie bawimy.

– Cieszę się.

Wypił whisky i od razu poczuł się lepiej. Ale potem znów zaczęło go wiercić. Poszedł do toalety, ale z uwagi na panujący w niej smród zrobiło mu się jeszcze gorzej. Nachylił się nad umywalką i głośno, choć bezskutecznie charcząc, wydobył z siebie kilka śluzowatych baniek. Trzeba skończyć z tym piciem. I trzeba skończyć z tymi papierochami. Jedno i drugie go zabija, tyle że jednocześnie jedno i drugie utrzymuje go przy życiu.

Do stolika Byka Podeena podszedł zlany potem, czując się dużo starzej niż na swoje lata.

– To było niezłe śniadanko, całkiem niezłe – powiedział wielkolud, a jego oczy błyszczały jak u dziecka.

Stevens usiadł obok niego.

– No to powiedz mi teraz, co wiesz o przekręconych glinach? – zapytał.

12

– Cześć, tatusiu.

Miała jedenaście lat, ale wyglądała, mówiła i uśmiechała się jak ktoś dużo starszy: tak gdzieś między jedenaście a dwadzieścia jeden. Taki wpływ na jego córkę miało mieszkanie z Rhoną. Cmoknął ją w policzek i przypomniał sobie pożegnalne cmoknięcie Gill. Pachniało od niej perfumami, a jej oczy wyglądały na lekko podmalowane.

Mógłby Rhonę za to zabić.

– Cześć, Sammy – odpowiedział.

– Mama mówi, że jak teraz tak szybko dorastam, to powinno się do mnie mówić Samantha, ale ty chyba możesz mówić Sammy.

– No cóż, Samantho, mama wie najlepiej.

Rzucił spojrzenie za oddalającą się sylwetką żony i pomyślał, że te różne spłaszczenia, krągłości i uwypuklenia jej ciała można było uzyskać jedynie dzięki zastosowaniu jakiegoś supergorsetu. Z ulgą stwierdził, że nie jest w aż tak dobrej formie, jakby to mogło wynikać z jej wypowiedzi podczas ich nieczęstych rozmów telefonicznych. Wsiadła do samochodu, ani razu się nie oglądając. Był to niewielki, ale drogi model i po jednej stronie miał dość znaczne wgniecenie. Rebusa bardzo ono uradowało.

Pamiętał, że kiedy się kochali, lubiła podziwiać swoje ciało i wychwalać miękką, aksamitną skórę – nazywała ją „wykładziną” – na swych udach i plecach. Dziś popatrzyła na niego zimnymi, niemal niewidzącymi oczami, i dojrzała w jego oczach wyraz seksualnego spełnienia. Zaraz potem odwróciła się na pięcie. Więc to prawda: nadal potrafiła zajrzeć wprost do jego serca. Tyle, że nigdy nie potrafiła zajrzeć mu do duszy. Ta część jego osobowości zawsze pozostawała dla niej całkowicie obca.

– No to, na co masz ochotę?

Stali u wejścia do Princes Street Gardens, w rejonie wielu znanych atrakcji turystycznych Edynburga. Trochę ludzi kręciło się w pobliżu zamkniętych w niedzielę sklepów na Princes Street, inni siedzieli na parkowych ławkach, karmiąc okruszkami gołębie i wiewiórki, jeszcze inni oddawali się czytaniu opasłych niedzielnych wydań gazet. Nad wszystkimi wznosiła się bryła zamku, na którego szczycie łopotała flaga szarpana typową, aż za dobrze znaną wszystkim rześką bryzą. Gotycka strzała pomnika Scotta [Gotycka budowla wysokości 60 metrów ukończona w 1846 roku, u stóp której znajduje się pomnik Sir Waltera Scotta, najsłynniejszego szkockiego poety i pisarza XIX wieku.] wskazywała wiernym właściwy kierunek, ale wśród turystów fotografujących pomnik kosztownymi japońskimi aparatami niewielu zdawało się interesować jego symbolicznym znaczeniem lub jego fizyczną postacią. Ważne by mieć fotkę, którą będzie można zawieźć do domu i pokazywać znajomym. Turyści tak wiele czasu poświęcają na robienie zdjęć, że nie wystarcza go im już na oglądanie czegokolwiek. Odwrotnie niż młodzi, którzy zbyt są zajęci radością przeżywania, by tracić czas na sztuczne utrwalanie obrazów.

– No to, na co masz ochotę?

Turystyczna wersja jego metropolii. Turystów nigdy nie interesowały osiedla mieszkaniowe otaczające centralną część miasta. Nigdy nie zapuszczali się do Pilton, do Niddrie czy do Oxgangs, by aresztować tam kogoś w bloku z zasikaną klatką schodową; nie obchodzili ich również narkomani i dealerzy narkotyków kręcący się po Leith; obojętna im była powszechna korupcja wśród miejskiej elity i drobne kradzieże popełniane przez ludzi tak dalece otumanionych materialistyczną filozofią życia, że kradzież wydawała im się jedynym sposobem na zdobycie tego, co uważali za niezbędne. I niemal na pewno nie zdawali sobie sprawy (bo w końcu nie po to przyjechali, by czytać lokalne gazety lub oglądać lokalną telewizję) z istnienia najnowszej gwiazdy medialnej: mordercy dzieci, którego policja nie może schwytać – mordercy, który wciągnął do obłędnego tańca siły prawa i porządku, nie zostawiając im żadnej poszlaki czy motywów swego postępowania i nie dając cienia szansy na schwytanie go, chyba że sam się potknie. I dlatego współczuł Gill jej zadania. I współczuł sam sobie. I współczuł całemu miastu, łącznie z jego oszustami i bandziorami, dziwkami i hazardzistami, życiowymi pechowcami i szczęściarzami.

– No to, na co masz ochotę?

Jego córka wzruszyła ramionami.

– Bo ja wiem? Może połazić? Albo pójść na pizzę? Albo do kina?

Poszli połazić.


John Rebus poznał Rhonę Phillips tuż po wstąpieniu do policji. Niedługo przedtem przeżył nerwowe załamanie („John, a dlaczego odszedłeś z wojska?”) i przechodził rekonwalescencję w rybackiej wiosce na wybrzeżu w Fife, choć nie przyznał się wtedy bratu, że przebywa w sąsiedztwie.

Podczas pierwszego urlopu, na jaki udał się od rozpoczęcia pracy w policji – pierwszego od wielu lat prawdziwego urlopu, wszystkie poprzednie bowiem poświęcone były na szkolenia lub przygotowania do egzaminów – Rebus wrócił do tej samej rybackiej wioski i tam poznał Rhonę. Była nauczycielką w miejscowej szkole i miała już za sobą jedno dramatycznie krótkie i nieszczęśliwe małżeństwo. W Johnie Rebusie dostrzegła materiał na silnego i troskliwego męża, takiego, który nie umknie w trakcie bójki, ale też takiego, którym będzie mogła się zaopiekować, albowiem pod jego zewnętrzną twardością dostrzegała wewnętrzną kruchość. Widziała, że wciąż prześladują go wspomnienia lat spędzonych w wojsku, zwłaszcza w „służbach specjalnych”. Niekiedy budził się z krzykiem pośrodku nocy, a czasami zaczynał płakać, kiedy się kochali, płakać bezgłośnie tak, że jego wielkie łzy zraszały jej piersi. Nie chciał o tym mówić, a ona go do tego nie zmuszała. Wiedziała jedynie, że w okresie rekruckim stracił przyjaciela i to przemawiało do tkwiącego w niej dziecka i budziło uczucia macierzyńskie. Wyglądał na idealnego kandydata. Może wręcz zbyt idealnego.

Ale to nieprawda. Nie powinien się w ogóle żenić. Niemniej z początku ich życie układało się dość szczęśliwie i do chwili urodzenia Samanthy Rhona była nauczycielką angielskiego w Edynburgu. Potem jednak drobne sprzeczki i walka o prymat stopniowo przekształciły się w okresy zapiekłej i niepohamowanej niechęci i podejrzliwości. Czy ona spotyka się z innym mężczyzną, nauczycielem z jej szkoły? Czy on ma jakąś inną kobietę, że tak ciągle znika z domu na te dodatkowe służby? Czy ona zażywa narkotyki, a on o tym nic nie wie? Czy on bierze łapówki, a ona o tym nic nie wie? W rzeczywistości odpowiedź na wszystkie te pytania brzmiała „nie”, tyle że tak naprawdę nie o to chyba chodziło. W istocie chodziło o coś znacznie poważniejszego, jednak żadne z nich nie zdało sobie w porę sprawy z nieuchronności wydarzeń, więc próbowali co jakiś czas przytulić się do siebie i znów sobie wzajemnie wybaczyć, jakby byli bohaterami jakiejś bajki z morałem albo grali w ckliwej operze mydlanej. Bo przecież oboje byli zgodni, że powinni przede wszystkim myśleć o szczęściu dziecka.

A dziecko, czyli Samantha, przeistaczało się teraz w młodą kobietę i Rebus zauważył, że od czasu do czasu rzuca na nią ukradkiem spojrzenia pełne uznania (co budziło w nim poczucie winy, a co go jednak nie powstrzymywało) i przypatruje się jej podczas spaceru po parku, wokół zamku i w drodze do kina ABC na Lothian Road. Nie była piękna, bo piękna może być tylko dojrzała kobieta, ale z niezłomną pewnością siebie wyraźnie do tego zmierzała, i to już go zatykało i w dostatecznym stopniu przerażało. W końcu był jej ojcem. Przecież to musi budzić jakieś uczucia. To naturalne.

– Mam ci opowiedzieć o nowym chłopaku mamy?

– Dobrze wiesz, że tak.

Zachichotała po dziewczęcemu – więc jednak coś z dziecka w niej jeszcze zostało – choć nawet ten chichot brzmiał już jakoś inaczej, wydawał się bardziej opanowany i bardziej kobiecy.

– Podobno jest poetą, ale żadnej książki jeszcze nie napisał, ani nic takiego. Jego wiersze i tak są do kitu, ale mama nie chce mu tego powiedzieć. Ona uważa, że jego zalety leżą gdzie indziej.

Czy ta jej „dorosła” gadanina była po to, by zrobić na nim wrażenie? Pomyślał, że pewnie tak.

– A ile on ma lat? – spytał Rebus i aż się skrzywił na myśl o swojej próżności przezierającej z tego pytania.

– Nie wiem. Może ze dwadzieścia.

Zapomniał o próżności i poczuł wściekłość. Dwadzieścia! To teraz już zaczęła niańczyć dzieci. Mój Boże. Jak to wszystko musi się odbijać na Sammy? Na Samancie, której się zdaje, że jest już dorosła. Aż się bał pomyśleć, przecież nie zna się na psychoanalizie. To specjalność Rhony, w każdym razie kiedyś była.

– Mówię ci, tato, on jest okropnym poetą. To już ja piszę w szkole lepsze wypracowania, niż on te swoje poezje. Po wakacjach idę do gimnazjum. Będzie śmiesznie chodzić do tej samej szkoły, w której uczy mama.

– Tak, to prawda. – Rebusa zaczęło nękać okropne przeczucie. Poeta, dwadzieścia lat. – A jak się ten chłopak nazywa? – zapytał.

– Andrew – odpowiedziała. – Andrew Anderson. Śmiesznie brzmi, nie? On jest nawet dość miły, tylko trochę dziwny.

Rebus zaklął pod nosem. Syn Andersona. Więc wędrowny poeta, syn tego okropnego Andersona, rżnie jego żonę. Co za ironia losu! Nie wiedział, czy ma się śmiać, czy płakać. Śmiech wydał mu się odrobinę bardziej na miejscu.

– Z czego się śmiejesz, tatusiu?

– Nic takiego, Samantho. Po prostu ze szczęścia, nic więcej. O czym to mówiłaś?

– Mówiłam, że mama poznała go w bibliotece. Często tam chodzimy. Mama lubi literackie książki, ale ja wolę te o miłości i przygodowe. Nigdy nie mogę zrozumieć książek, które czyta mama. Czy ty też czytałeś takie książki jak ona, kiedy byliście… zanim ty…?

– Tak, tak, czytaliśmy razem. Tyle, że ja też ich nigdy nie rozumiałem, więc się nie przejmuj. Cieszę się, że dużo czytasz. A co to za biblioteka?

– Bardzo wielka, ale zbiera się tam mnóstwo włóczęgów, żeby sobie pospać i jak najdłużej posiedzieć. Biorą jakąś książkę, siadają i od razu usypiają. I strasznie śmierdzą.

– Nie musisz obok nich siadać, prawda? Najlepiej zostawić ich w spokoju.

– Tak, tatusiu – powiedziała to tonem lekkiego wyrzutu, jakby ostrzegając, że nie potrzebuje od niego żadnych ojcowskich rad.

– To jak, masz ochotę na kino?

Ale kino było zamknięte, poszli więc do lodziarni na Tollcross. Rebus patrzył, jak Samantha nabiera sobie pięć różnych smaków z lady Knickerbocker Glory. Była jeszcze wciąż w szczenięcym wieku, kiedy można jeść, co się chce, i nie przybierać ani grama na wadze. Rebus miał bolesną świadomość, że w rezultacie wieloletniego nie kontrolowanego dogadzania swemu żołądkowi mocno przytył. Sączył więc teraz cappuccino (bez cukru) i spode łba obserwował, jak grupa wyrostków przy sąsiednim stoliku przygląda się jego córce i jemu, coś między sobą szepcąc i chichocąc. Odgarnęli do tyłu czupryny i z takim przejęciem palili, jakby wciągali w płuca samo życie. Gdyby Sammy tu nie było, to by ich pewnie aresztował za umyślne szkodzenie zdrowiu.

A poza tym zazdrościł im, że mogą palić. Nie palił w obecności Sammy: nie lubiła, jak pali. Podobnie jak jej matka, która kiedyś dawno, bardzo dawno temu wrzeszczała na niego, żeby przestał palić, i chowała mu papierosy i zapalniczkę. Zrobił sobie wtedy w całym mieszkaniu sieć schowków na papierosy i zapałki. Palił na przekór i zwycięsko śmiejąc się, wchodził do pokoju z kolejnym żarzącym się papierosem w ustach, a wtedy Rhona wrzeszczała, żeby zgasił to świństwo i goniła Rebusa wokół mebli, machając rękami i próbując mu wytrącić papierosa z ust.

To były szczęśliwe czasy, czasy kłótni przesyconych miłością.

– Co w szkole?

– W porządku. Ty się zajmujesz tymi morderstwami?

– Tak. – Boże, on sam byłby teraz zdolny zamordować za papierosa, rozszarpać tego palącego smarkacza.

– Złapiecie go?

– Tak.

– Tatusiu, a co on robi tym dziewczynom? – Starała się, by jej wzrok wbity w niemal już pustą miseczkę po lodach zachował obojętny wyraz.

– Nic im nie robi.

– Tylko je morduje?

Wargi miała pobladłe i nagle znów była jego dzieckiem, córeczką szukającą u niego opieki. Rebus miał ochotę ją objąć, przytulić i zapewnić, że wielki zły świat jest tam, nie tutaj, że tu jest bezpieczna. Zamiast tego powiedział:

– Tylko.

– To cieszę się, że tylko.

Chłopcy pogwizdywali teraz, próbując przyciągnąć jej uwagę. Rebus poczuł jak mu się twarz czerwieni. Kiedy indziej, każdego innego dnia poza dzisiejszym, podszedłby do nich i dał ich bezczelnym gębom poczuć, co to znaczy prawo. Ale nie był na służbie. Spędzał miłe popołudnie z córką, będącą ubocznym rezultatem jednego orgazmu, w wyniku którego jakiemuś ruchliwemu plemnikowi udało się wysforować w całym tym śluzie i przepłynąć drogę do mety. Niewątpliwie w tym momencie Rhona sięgała już po książkę, po tę jej literaturę, po uprzednim odsunięciu od siebie bez jednego słowa zwiotczałego ciała kochanka. Czy przez cały czas myślała o tych swoich książkach? Być może. A on, porzucony kochanek, ogarnięty uczuciem pustki i przygnębienia czuł się nagle niepotrzebny, jakby nie nastąpiło między nimi żadne porozumienie. To było jej zwycięstwo.

A potem nagle pocałunkowi towarzyszył jego krzyk. Krzyk tęsknoty i samotności.

Wypuście mnie. Wypuście mnie…

– Chodźmy już stąd.

– Dobrze.

I kiedy przechodzili obok stolika chłopaków, wciąż popisujących się i robiących małpie miny z trudem maskujące żądzę w ich oczach, Samantha uśmiechnęła się do któregoś z nich. Ona się do nich uśmiecha!

Rebus zaczerpnął głęboko świeżego powietrza i pomyślał, że jego świat do tego wszystkiego nie pasuje. Być może jego wiara w odmienną rzeczywistość bierze się stąd, że jego codzienne życie obraca się wokół takich strasznych i bolesnych spraw. Bo jeśli tylko na tym ma to wszystko polegać, to życie jest najżałośniejszym wynalazkiem wszech czasów. Mógłby zabić tych chłopaków i zamknąć swoją córkę, byle by ją ochronić przed tym, do czego ją ciągnie – i co kiedyś niewątpliwie osiągnie. Zdał sobie sprawę, że właściwie nie ma jej nic do powiedzenia, ci chłopcy zaś tak; że poza więzami krwi nic go z nią nie łączy. Niebo było ciężkie jak w wagnerowskiej operze i ciemne jak dusza mordercy, a świat Johna Rebusa groził runięciem w gruzy.

– Już czas – powiedziała, idąc obok niego, a jednocześnie o ileż od niego silniejsza i bardziej pełna życia. – Już czas.

Rzeczywiście miała rację.

– Lepiej się pospieszmy – odparł Rebus. – Chyba będzie padać.


Czuł zmęczenie i przypomniał sobie, że przecież w ogóle nie spał, że przez całą krótką noc fizycznie się eksploatował. Wrócił do domu taksówką – do diabła z oszczędnościami – i wspiął się po kręconej klatce schodowej do swych drzwi. Smród po kotach był obezwładniający. W szparę drzwi do jego mieszkania wetknięta była koperta bez stempla i bez znaczka. Głośno zaklął.

Ten bydlak jest wszędzie, wszędzie, tyle że niewidzialny. Rozerwał kopertę i przeczytał.


NIC Z TEGO NIE WYNIKA. NIC A NIC.

PRAWDA? PODPISANO


Ale list nie był podpisany, w każdym razie brak było na nim odręcznego podpisu. Tyle że w kopercie, jak czyjaś zabaweczka, znajdował się kawałek zawiązanego na supeł szpagatu.

– Dlaczego pan mi to robi, panie Supeł? – powiedział Rebus głośno, biorąc szpagat w palce. – I o co panu chodzi?

W mieszkaniu było zimno jak w psiarni: piec centralnego ogrzewania znów zgasł.

Загрузка...