Przeczuwając, że Dusiciel z Edynburga nie rozpłynie się znienacka we mgle nocnej, media złapały byka za rogi i w pełni się zaangażowały. Członkowie ekip telewizyjnych zajęli większość najlepszych pokoi hotelowych w mieście, co miasto powitało z zadowoleniem, jako że sezon turystyczny jeszcze się na dobre nie rozkręcił.
Tom Jameson nie ustępował w tym innym wydawcom i do obsługi śledztwa oddelegował aż czterech reporterów. Nie mógł jednak nie zauważyć, że Jim Stevens nie jest w najlepszej formie. Wydawał się mało zaangażowany w całą sprawę – co u dziennikarza nigdy nie jest dobrym symptomem. Jamesona to zaniepokoiło. Stevens był jego najlepszym reporterem, był znakiem firmowym gazety. Trzeba będzie wkrótce z nim porozmawiać.
W miarę rozwoju śledztwa i coraz większego zainteresowania mediów kontakty Johna Rebusa z Gill Templer ograniczały się do rozmów telefonicznych i przypadkowych spotkań w komendzie lub jej pobliżu. Rebus niemal nie zaglądał do swojego starego biura. Sam stał się niejako ofiarą śledztwa w sprawie Dusiciela, dostał bowiem polecenie służbowe, by absolutnie wszystko inne odłożyć na bok. O wszystkim innym mógł więc tylko myśleć: o Gill, o anonimach, o tym, czy jego samochód przejdzie pomyślnie obowiązkowe badanie techniczne. I przez cały czas spode łba obserwował Andersena, ojca kochanka Rhony, obserwował, jak ten rozpaczliwie miota się, poszukując jakiegoś motywu, jakiegoś punktu zaczepienia, czegokolwiek. Sprawiało mu to niemal przyjemność.
Jeśli chodzi o anonimy, Rebus praktycznie wykluczył z kręgu podejrzanych żonę i córkę. Maleńka plamka na ostatnim liście pana Supła została przebadana w laboratorium kryminalistycznym (kosztowało go to jedno duże piwo) i okazała się być śladem krwi. Może nadawca skaleczył się w palec przy odcinaniu kawałka szpagatu? Kolejna drobna zagadka. Całe życie Rebusa pełne było przeróżnych zagadek, a jedną z bardziej irytujących było to, gdzie się podziewa dziesięć papierosów jego dziennej normy. Późnym popołudniem brał paczkę do ręki, przeliczał zawartość i wychodziło mu, że wypalił już całodzienną rację dziesięciu papierosów. A to był absurd. Z trudem przypominał sobie wypalenie choćby jednego z dziesięciu, nie mówiąc już o całej dziesiątce. Przeliczenie niedopałków w popielniczce dostarczało empirycznego dowodu, przed którym musiały ustąpić wszelkie jego protesty, ale i tak było to cholernie dziwne. Zupełnie, jakby fragmenty jego życia wyłączone były ze świadomości.
Jego tymczasowym miejscem pracy była teraz sala operacyjna w komendzie, podczas gdy biedny Jack wciąż jeszcze krążył od domu do domu. Ze swego dogodnego punktu obserwacyjnego widział jak Anderson się szamoce. Nic dziwnego, że syn takiego faceta też nie błyszczy inteligencją. Do obowiązków Rebusa należało również odbieranie niezliczonych telefonów – począwszy od tych, którzy chcieli tylko okazać pomoc, aż po walniętych szaleńców, którzy przez telefon przyznawali się do winy – jak i prowadzenie o przeróżnych porach dnia i nocy przesłuchań podejrzanych. Były tego setki, a wszystko należało spisać i posegregować według jakiegoś klucza ważności. Było to zadanie szalenie czasochłonne, ponieważ istniała jednak możliwość, że z którejś z tych rozmów wyłoni się jakiś trop, Rebus nie pozwalał sobie na jakąkolwiek fuszerkę.
W zatłoczonym dusznym bufecie zapalił papierosa numer jedenaście, okłamując się, że pożycza go z jutrzejszej racji, i zabrał się do czytania dzisiejszej gazety. Panowie reporterzy najwyraźniej wyczerpali już standardowe słownictwo i poszukiwali teraz nowych, szokujących przymiotników. Odrażające, szalone, brutalne zbrodnie Dusiciela. Rozbestwiony, zdemoralizowany, seksualnie zboczony zbrodniarz. (Nikomu nie przeszkadzało, że morderca nie molestował swych ofiar seksualnie). Fetyszysta szkolnych fartuszków! „Co robi nasza policja? Technika całego świata nie zastąpi poczucia bezpieczeństwa, jakie dają nam nasi stójkowi patrolujący ulice. ONI SĄ NAM POTRZEBNI JUŻ”. To opinia Jamesa Stevensa, naszego reportera do spraw kryminalnych. Rebus pamiętał tego przysadzistego, urżniętego faceta na imprezie. Zapamiętał też wyraz jego twarzy na dźwięk nazwiska Rebus. Dziwne zachowanie. Wszystko w tej sprawie było cholernie dziwne. Rebus odłożył gazetę. Ci reporterzy! W myślach raz jeszcze życzył Gill pomyślności w pracy. Przyjrzał się rozmazanemu zdjęciu na pierwszej stronie tabloidu. Przedstawiało dziewczynkę z krótko obciętymi włosami i niezbyt bystrą buzią. Nerwowo się uśmiechała, jakby zdjęcie ją zaskoczyło. Między przednimi zębami widać było sympatyczną szparkę. Biedna Nicola Turner, lat dwanaście, uczennica jednej ze szkół w południowej części miasta. Nic jej nie łączyło z poprzednimi ofiarami. Nie było żadnych widocznych gołym okiem powiązań, a dodatkowo morderca przeniósł się o rok wyżej i tym razem wybrał ofiarę z gimnazjum. A więc nawet w wyborze grup wiekowych nie zanosiło się na jakąś regularność. Przypadkowość jego działań wydawała się być całkowita. Andersena doprowadzało to do szału.
Tyle że Anderson nigdy by się oczywiście nie zdobył na przyznanie, że zabójca związał jego ukochaną policję w supeł. Związał ją w ciasny węzeł. Przecież gdzieś muszą być jakieś ślady. Po prostu muszą. Rebus popijał kawę i czuł jak mu w głowie wiruje. Poczuł się jak detektyw z taniego kryminału i zamarzył, by mógł zajrzeć na ostatnią stronę i skończyć z tym całym zamieszaniem, ze śmiercią, z całym tym szaleństwem i z zawrotami głowy.
Po powrocie do sali operacyjnej zebrał zapiski z wszystkich telefonów, jakie odebrano podczas jego przerwy. Telefonistki pracowały bez chwili wytchnienia, stojący zaś obok nich teleks niemal bez przerwy drukował kolejne doniesienia zawierające informacje, które ktoś gdzieś na jakimś posterunku policji w innym zakątku kraju uznał za istotne dla śledztwa.
Anderson przebił się przez to całe zamieszanie jak przez gęstą mgłę.
– Potrzebny nam samochód, Rebus. Jego samochód. Chcę w ciągu godziny mieć na swoim biurku zestawienie wszystkich doniesień o mężczyznach jadących w towarzystwie dzieci. Chcę mieć samochód tego sukinsyna.
– Tak jest, panie inspektorze.
I już go nie było, już odpłynął w oparach tak gęstych, że każdy normalny człowiek by się w nich zagubił. Każdy z wyjątkiem „niezniszczalnego Andersona”, którego żadne niebezpieczeństwo się nie ima. Jest przez to naprawdę upierdliwy, pomyślał Rebus, grzebiąc na biurku w stertach papierów, które teoretycznie były ułożone w jakimś porządku.
Samochody. Anderson życzy sobie samochodów, więc samochody dostanie. Dzwoniący przysięgali na Biblię, że widzieli mężczyznę w niebieskim escorcie, białym capri, fioletowym mini, żółtym bmw i srebrnym TR7, w przerobionej karetce, w furgonetce z lodami (w tym przypadku dzwoniący mówił z włoskim akcentem i chciał pozostać anonimowy) i w wielkim rolls-roysie z personalnymi tablicami rejestracyjnymi. Dobrze, więc wrzućmy je wszystkie do komputera i niech komputer sprawdzi wszystkie niebieskie escorty, białe capri i rolls-royce’y w całej Wielkiej Brytanii. I jak już będziemy mieć te informacje w zasięgu ręki, to… to co dalej? Znowu krążenie od domu do domu? Znowu spisywanie protokołów i rozmów telefonicznych? Kolejne przesłuchania i znów zawracanie głowy? Ale nieważne, Anderson poradzi sobie z tym wszystkim, nieustraszony myśliwy brnący przez dżunglę swego osobistego świata, aż w końcu dotrze do czystego, słonecznego i nieskalanego brzegu, zupełnie jak w reklamie proszku do prania. Potrójne hurra!
Hip hip!
Rebus już w wojsku znienawidził całą tę grę pozorów, a dużo tego wtedy było. Ale kiedy go w końcu dopuścili do prawdziwej służby, okazał się dobrym żołnierzem, nawet bardzo dobrym. Tylko że wtedy, opętany szaleńczym pomysłem, wystąpił o wcielenie go do SAS i od tego momentu skończyły się pozory, a zaczęło prawdziwe piekło. Kazali mu od dworca kolejowego do obozu biec za jeepem, w którym jechał jego sierżant. Torturowali go dwudziestogodzinnymi marszami i ćwiczeniami prowadzonymi przez brutalnych instruktorów, niczego mu nie oszczędzono. A kiedy Gordon Reeve i on zdobyli wreszcie stopień podoficerski, SAS zorganizowało im jeszcze jedną próbę i posunęło się w tym o krok za daleko. Uwięziono ich, przesłuchiwano, głodzono, truto, a wszystko po to, by wydobyć z nich strzępy bezwartościowej informacji, kilka słów dowodzących, że udało się ich złamać. Dwie nagie, drżące z zimna istoty z workami na głowach, tulące się do siebie z zimna.
– Chcę mieć to zestawienie w ciągu godziny, Rebus – zawołał Anderson, znów przepływając obok.
Dostanie to swoje zestawienie.
Dostanie ten funt ochłapów.
Jack Morton wrócił z obolałymi nogami i w niezbyt pogodnym nastroju. Przywlókł się do biurka Rebusa z plikiem papierów pod pachą i papierosem w dłoni.
– Popatrz tylko na to – powiedział, unosząc nogę. Nogawkę spodni miał rozdartą na długości co najmniej trzydziestu centymetrów.
– A tobie co się stało?
– A jak myślisz? Cholerny owczarek mnie dopadł, to mi się stało. I myślisz, że coś z tego mam? Akurat.
– Możesz wystąpić o odszkodowanie.
– I po co? Wyjdę tylko na durnia.
Morton przyciągnął sobie krzesło do biurka.
– Nad czym siedzisz? – spytał, usadawiając się na krześle z wyraźną ulgą.
– Nad samochodami. Nad całą masą samochodów.
– Masz ochotę później na drinka?
Rebus popatrzył na zegarek i zastanowił się.
– Niewykluczone, Jack. Chodzi o to, że liczę dziś wieczorem na randkę.
– Z olśniewającą panią inspektor Templer?
– A ty skąd o tym wiesz? – Rebus wyglądał na szczerze zaskoczonego.
– Daj spokój, John. Takich rzeczy nie da się utrzymać w tajemnicy. W każdym razie nie w środowisku policjantów. Lepiej uważaj. Znasz regulamin.
– Tak, wiem. Czy Anderson też o tym wie?
– A mówił ci coś?
– Nie.
– To znaczy, że nie może nic wiedzieć, nie?
– Byłby z ciebie dobry detektyw, synku. Policja potrzebuje takich jak ty.
– Myślisz że nie wiem, tatuśku.
Rebus zajął się zapalaniem papierosa numer dwanaście. To rzeczywiście była prawda. W komisariacie policji nie dawało się niczego utrzymać w tajemnicy, w każdym razie nie przed niższymi szarżami. Miał jednak nadzieję, że wiadomość nie dotrze ani do Andersona, ani do Starego.
– Coś dało to łażenie po domach? – zapytał.
– A jak myślisz?
– Morton, macie irytujący zwyczaj odpowiadania pytaniem na pytanie.
– Czyżby? Pewnie wynika to z tej mojej roboty, z łażenia i zadawania cały czas pytań, nie sądzisz?
Rebus przyjrzał się palonemu papierosowi i doszedł do wniosku, że to już jest numer trzynaście. To zaczynało być śmieszne. A co się stało z numerem dwanaście?
– Powiem ci szczerze, John. Nie ma szans, żeby coś z tego wynikło, choćby cień jakiegoś tropu. Nikt niczego nie widział, nikt nic nie wie. Niemal jakby się wszyscy umówili.
– A może tak jest, może się umówili.
– Czy zostało potwierdzone, że wszystkie trzy morderstwa są dziełem tego samego człowieka?
– Tak jest.
Komisarz nie miał zwyczaju szastać słowami, szczególnie w obliczu prasy. Siedział za stołem z rękami złożonymi nieruchomo jak posąg, mając po swej prawej stronie Gill Templer. Jej okulary – będące właściwie kaprysem, bo wzrok miała niemal idealny – znajdowały się w torebce. Nigdy nie używała ich na służbie, chyba że konkretna sytuacja tego wymagała. A dlaczego założyła je na to party? Po trosze stanowiły dla niej ozdobę, jak biżuteria. Poza tym lubiła obserwować różne reakcje ludzi na nią w okularach i bez. Gdy tak to tłumaczyła swoim przyjaciołom, patrzyli na nią z ukosa, jakby stroiła sobie z nich żarty. Może wszystkiemu winna była jej pierwsza wielka miłość, chłopak który kiedyś jej powiedział, iż z jego doświadczeń wynika, że dziewczyny noszące okulary najlepiej się pierdolą. Od tego czasu minęło już piętnaście lat, ale ciągle miała jeszcze przed oczami jego wyraz twarzy, jego uśmiech, lśnienie jego oczu. Pamiętała również swoją reakcję – zaskoczenie słowem „pierdolą” w jego ustach. Teraz mogłaby się tylko pobłażliwie uśmiechnąć. Dziś zdarzało jej się kląć równie soczyście jak jej koledzy i też obserwować ich reakcję. Dla Gill Templer wszystko było grą, wszystko z wyjątkiem pracy. Funkcji inspektora nie zawdzięczała szczęściu czy pięknym oczom, ale wytężonej, efektywnej pracy i ambicji wspinania się po kolejnych szczeblach, jak wysoko się da. A teraz towarzyszyła komisarzowi, który właściwie był tylko ozdobą dla tych spotkań. To Gill szykowała materiały prasowe do rozdania, to ona przygotowywała komisarza do konferencji, dostarczając mu dane, które on później przekazywał mediom, i wszyscy zdawali sobie z tego sprawę. Osoba komisarza mogła tym konferencjom nadawać rangę i powagę, ale to od Gill Templer pochodziły różne dodatkowe drobiazgi i nieoficjalne aluzje między wierszami.
Nikt tego nie wiedział lepiej od Jima Stevensa. Siedział na końcu sali i palił, nawet przez chwilę nie wyjmując papierosa z ust. Nie zwracał większej uwagi na słowa komisarza. Mógł poczekać. Mimo wszystko zanotował kilka jego słów do ewentualnego późniejszego wykorzystania. Był przecież reporterem z krwi i kości, a przyzwyczajeń nie wyzbywamy się tak łatwo. Towarzyszący mu fotoreporter, przejęty swą rolą nastolatek, co chwilę nerwowo zmieniający obiektyw, już wrócił do redakcji, by wywołać zdjęcia. Stevens rozejrzał się wokół, szukając kogoś, z kim mógłby potem wyskoczyć na drinka. Byli tu wszyscy. Wszystkie stare wygi z prasy szkockiej, a także korespondenci gazet angielskich. Obojętne – Szkoci, Anglicy czy Grecy – reporterzy zawsze wyglądają jak reporterzy, niezależnie od narodowości. Wszyscy sprawiali wrażenie pewnych siebie, wszyscy palili, a ich koszule wyglądały niezbyt świeżo. Nie wyglądali na ludzi zbyt majętnych, choć w rzeczywistości zarabiali świetnie i cieszyli się większą ilością dodatkowych korzyści niż ogół pracujących w innych zawodach. Na te duże pieniądze zarabiali jednak ciężką pracą, mozolnie budując kontakty, wciskając się we wszelkie możliwe zakamarki i często depcząc innym po palcach. Stevens przyglądał się Gill Templer i zastanawiał się, co ona może wiedzieć o Johnie Rebusie? I czy zechce mu powiedzieć, co wie. W końcu oboje byli przyjaciółmi. Wciąż jeszcze byli przyjaciółmi.
Może przyjaciółmi niezbyt bliskimi, nawet na pewno niezbyt bliskimi – choć on bardzo się starał. A teraz ona z Rebusem… Poczekajmy, aż uda się przyskrzynić tego sukinsyna, jeżeli tylko jest coś, na czym da się go przyskrzynić. A na pewno coś jest. Czuł to wyraźnie. Wtedy oczy jej się otworzą, naprawdę otworzą. I zobaczą to, co jest do zobaczenia. Miał już w głowie nagłówek. Coś w rodzaju „Więzy krwi – więzy przestępcze”. Tak, to brzmi nieźle. Bracia Rebus za kratkami, a wszystko dzięki niemu. Wrócił myślą do sprawy morderstw. To go nie rajcowało, zbyt łatwo pisać o nieporadności policji i jakimś szaleńcu.
Niestety teraz było to jego główne zadanie. Przynajmniej można sobie dzięki temu popatrzeć na Gill Templer.
– Gill!
Dopadł ją w chwili, gdy wsiadała do samochodu.
– Cześć, Jim. – Chłodny, służbowy ton.
– Słuchaj, chciałem cię tylko przeprosić za moje zachowanie na tym party. – Miał zadyszkę po krótkim biegu przez parking, a piekący ból w płucach powodował, że z trudem wydobywał z siebie słowa. – To znaczy, wiesz, trochę się wtedy nawaliłem. W każdym razie, przepraszam.
Ale Gill znała go zbyt dobrze, wiedziała, że to tylko preludium do jakiegoś pytania lub prośby, które zaraz nastąpią. Nagle zrobiło się jej go trochę żal, żal z powodu jego jasnych gęstych włosów domagających się umycia, żal z powodu jego niskiej i przysadzistej – kiedyś myślała, że zwartej i silnej – sylwetki, tego, że czasami cały dygotał, jakby mu było zimno. Jednakże chwila współczucia szybko minęła. Miała za sobą ciężki dzień.
– Dlaczego dopiero teraz o tym mówisz? Mogłeś coś powiedzieć na niedzielnej konferencji.
Potrząsnął przecząco głową.
– Nie było mnie w niedzielę. Miałem lekkiego kaca. Nie zauważyłaś, że mnie nie było?
– A jak miałabym to zauważyć? Był tam tłum ludzi.
To go zabolało, ale puścił mimo uszu.
– No więc, w każdym razie przepraszam teraz – powiedział. – Okej?
– W porządku. – Zrobiła krok w kierunku samochodu.
– Mogę cię zaprosić na jakiegoś drinka, albo co? Na fajkę pokoju, że tak powiem.
– Przykro mi, Jim. Jestem zajęta.
– Spotykasz się z tym Rebusem?
– Może.
– Bądź ostrożna, Gill. Z nim może nie być tak jak trzeba.
Znów się wyprostowała.
– Po prostu uważaj na siebie, dobra?
Nie miał zamiaru nic więcej mówić, jeszcze nie teraz. Po zasianiu ziarna wątpliwości chciał odczekać, aż nieco wykiełkuje. A potem ją dokładnie przepyta i być może wtedy będzie skłonna mu coś powiedzieć. Odwrócił się i z rękami w kieszeniach ruszył w kierunku pubu Sutherland.
W głównej Miejskiej Bibliotece Publicznej miasta Edynburg, mieszczącej się w wielkim starym budynku wciśniętym pomiędzy księgarnię a bank, uliczni włóczędzy szykowali się właśnie do codziennej drzemki. Przychodzili tu, żeby przeczekać, przetrwać te kilka dni całkowitej nędzy, jakie dzieliło ich od dnia wypłaty kolejnej zapomogi. Otrzymane pieniądze wydawali wtedy w ciągu jednego dnia (czasami dwóch) na radosne świętowanie: na wino, kobiety i śpiew przed niezbyt chętną publicznością.
Stosunek personelu biblioteki do tych ludzi z marginesu był różny: od całkowitego braku akceptacji (zazwyczaj w przypadku ludzi starszych) po rzewną zadumę (w przypadku najmłodszych). Jednak bez względu na osobiste zapatrywania personelu była to biblioteka publiczna i jeśli tylko znający się na rzeczy włóczędzy zaczynali dzień od wypożyczenia jakiejś książki i udania się z nią do czytelni, to o ile nie dochodziło między nimi do awantur, kiedy to do akcji szybko wkraczał strażnik, nic nie można było poradzić.
Usypiali więc spokojnie w wygodnych fotelach, czasami tylko obrzucani niechętnymi spojrzeniami przez innych użytkowników nie mogących się pozbyć natrętnej wątpliwości, czy właśnie to miał na myśli filantrop Andrew Carnegie, kiedy wiele lat temu przeznaczał część swego majątku na zakładanie pierwszych na świecie bibliotek publicznych. Ale śpiącym te spojrzenia nie przeszkadzały i, nie niepokojeni przez nikogo, oddawali się swym sennym marzeniom, choć nikt nie pytał ani o czym marzą, ani się ich marzeniami nie przejmował.
Nie wpuszczano ich natomiast do działu biblioteki przeznaczonego dla dzieci. Właściwie na każdego dorosłego pojawiającego się tu bez towarzystwa dziecka patrzono podejrzliwie i niechętnie, szczególnie od czasu zamordowania dziewczynek. Pracownicy biblioteki omówili to między sobą i doszli do zgodnego wniosku, że jedyną karą dla takiego zwyrodnialca byłaby śmierć przez powieszenie. I rzeczywiście, sprawa przywrócenia kary śmierci powróciła pod obrady parlamentu, jak to się działo za każdym razem, kiedy w cywilizowanej Wielkiej Brytanii wyłaniał się z mroku jakiś wielokrotny morderca. Niemniej we wszystkich wyrażanych opiniach dominowała nie tyle kwestia samej kary śmierci, ile szok, że coś takiego mogło się wydarzyć, co jeden z pracowników biblioteki ujął lapidarnie, mówiąc: „No, ale żeby tu, w Edynburgu! To nie do pomyślenia!” W mrocznej przeszłości, gdzieś daleko na ulicach miast południowej czy środkowej Anglii, zdarzali się masowi mordercy, ale nie tu, w szkockiej stolicy znanej wszystkim z tysięcy pocztówek. Słuchacze kiwali głowami potakująco, porażeni i zgnębieni świadomością, że teraz przyszło im się z tym pogodzić. Tak reagowali wszyscy, każda damulka z Morningside dumnie prezentująca wyblakły już nieco kapelusz, każdy drobny złodziejaszek obrabiający ulice i domy na osiedlach mieszkaniowych, każdy adwokat, bankier, broker, ekspedient sklepowy czy uliczny sprzedawca wieczornych gazet. Naprędce organizowano społeczne komitety czuwania i równie prędko były one rozwiązywane przez szybko reagującą policję. Nie tędy droga, jak oświadczył komendant główny policji. Oczywiście, należy zachować czujność, ale nikomu nie wolno przejąć egzekwowania prawa w swoje ręce. Mówiąc to, zatarł własne ręce odziane w skórzane rękawiczki, co spowodowało, że niektórzy dziennikarze zaczęli się publicznie zastanawiać, czy nie był to freudowski gest oznaczający, że podświadomie próbuje umyć od wszystkiego ręce. Naczelny Jima Stevensa dał tytuł: „TRZYMAJCIE CÓRKI POD KLUCZEM!”, który w zasadzie mówił wszystko.
I ludzie naprawdę zaczęli trzymać córki po domach. Niektórych w ogóle nie posyłano do szkół, innym tam i z powrotem towarzyszyła bardzo ścisła eskorta, a rodzice dodatkowo kontrolowali jeszcze, co się dzieje z ich dziećmi podczas przerwy na lunch. Dział dziecięcy w głównej Miejskiej Bibliotece Publicznej zaczął świecić pustkami, więc zatrudnieni w nim bibliotekarze, nie mając praktycznie nic do roboty, spędzali czas na dyskusjach na temat przywrócenia kary śmierci przez powieszenie i czytaniu niezliczonych artykułów w całej prasie brytyjskiej.
Prasa brytyjska zawzięcie podkreślała, że przeszłość Edynburga wcale nie była taka cnotliwa. W artykułach przypomniano o historii diakona Brodie (który, jak twierdzono, zainspirował Stevensona do stworzenia postaci Jekylla i Hyde’a) i przypadkach Burke’a i Hare’a. Pisano o wszystkim, co udało się wygrzebać w starych kronikach, łącznie z historiami o duchach straszących w podejrzanie dużej liczbie starych domów z epoki georgiańskiej. Czytanie tych wszystkich opowieści pozwalało pracownikom biblioteki na zabijanie czasu w sytuacji wymuszonej bezczynności. Umówili się nawet, że każde z nich kupować będzie inną gazetę, co zapewni im maksimum prasy do czytania, jednak z rozczarowaniem stwierdzali, że dziennikarze często wymieniają się między sobą materiałami, co powoduje, że ten sam tekst ukazuje się w dwóch czy trzech różnych gazetach. Zupełnie jakby piszący uknuli jakiś spisek.
Mimo wszystko w bibliotece wciąż pojawiały się dzieci. Na ogół towarzyszyły im matki, ojcowie lub opiekunowie, zdarzały się też jednakże dzieci przychodzące samotnie. Przejęci pracownicy biblioteki uważali to za przejaw skrajnej beztroski i głupoty ze strony rodziców i samych dzieci. Z niepokojem i oburzeniem zaczepiali wtedy takie dzieci i dopytywali się o rodziców.
Samantha rzadko odwiedzała dział dziecięcy, jako że wolała książki dla starszych wiekiem, jednak dziś zrobiła to, by urwać się matce. Podczas gdy przeglądała katalog książek dla młodszych dzieci, podszedł do niej jeden z bibliotekarzy.
– Jesteś tu sama, kochanie? – spytał.
Samantha rozpoznała w nim pracownika biblioteki, którego widywała tu od zawsze.
– Mama jest na górze – odparła.
– Bardzo mnie to cieszy. Radzę ci, żebyś się jej trzymała.
Skinęła głową, ale poczuła rosnącą złość. Ledwie pięć minut wcześniej słyszała podobne przykazanie od matki. Przecież nie jest już dzieckiem, tylko jakoś nikt nie chce tego uznać. Kiedy bibliotekarz odszedł, by porozmawiać z jakąś inną dziewczynką, Samantha wybrała książkę i podała swoją kartę starszej bibliotekarce z farbowanymi włosami, którą dzieci nazywały pani Marmuzela. Potem pobiegła schodami na górę do czytelni działu podręcznego, gdzie jej matka zajęta była wyszukiwaniem publikacji krytycznych na temat pani George Eliot. Matka wyjaśniła jej, że George Eliot była autorką książek odznaczających się niezwykłym realizmem i psychologiczną głębią, pisanych w czasach, kiedy literacki realizm i psychologiczna głębia były zarezerwowane wyłącznie dla mężczyzn; dla kobiet przeznaczano wtedy rolę kury domowej. I dlatego właśnie, by móc wydawać swoje książki, zmuszona była przybrać męskie imię „George”. By odegrać się na matce za to literackie mądrzenie, Samantha wybrała sobie książkę z obrazkami, która opowiadała o przygodach chłopca, który na ogromnym skrzydlatym kocie odlatuje do krainy fantazji i tam przeżywa niezliczone i niesłychane przygody. Miała nadzieję, że to matkę wkurzy. W czytelni działu podręcznego siedziało przy stołach mnóstwo pokasłujących ludzi i to kasłanie roznosiło się głośnym echem w obowiązującej tu grobowej ciszy. Matka, mając okulary na nosie i wygląd typowej nauczycielki, dopominała się właśnie u bibliotekarki o książkę, którą dawno temu zamówiła. Samantha przeszła między rzędami stołów, zerkając na to, co czytają i piszą siedzący przy nich ludzie. W duchu zastanawiała się, dlaczego niektórzy tak dużo czasu trwonią na czytanie książek, skoro jest tyle innych ciekawych rzeczy do robienia. Ona sama chciałaby odbyć podróż dookoła świata. Może potem będzie gotowa zasiąść w nudnej sali i zająć się czytaniem tych wszystkich starych ksiąg. Ale nie teraz.
Obserwował ją, kiedy przechadzała się między rzędami stołów. Stał zwrócony do niej półprofilem i udawał, że studiuje półkę z książkami o wędkarstwie. Ale ona i tak nie rozglądała się na boki. Przecież nic jej nie groziło. Przebywała w swoim małym prywatnym świecie, świecie stworzonym przez nią samą i rządzącym się jej własnymi regułami. I to było w porządku. Wszystkie dziewczynki są takie. Tylko, że ta jest tu z kimś. Wyraźnie to wyczuwał. Zdjął z półki jakąś książkę i zaczął ją przeglądać. Jeden z rozdziałów przyciągnął jego uwagę i odwrócił myśli od Samanthy. Był to rozdział opisujący sposoby wiązania muchy na żyłce. Dawał przykłady mnóstwa różnych węzełków. Całego mnóstwa.
Kolejna odprawa. Jednak Rebus polubił teraz odprawy, istniała bowiem szansa, że zjawi się Gill i że później będą mogli razem wyskoczyć na kawę. Wczoraj wieczorem zjedli w restauracji późną kolację, lecz Gill była zmęczona i troszkę dziwnie mu się przyglądała, jakby nieco bardziej badawczo niż zwykle. Najpierw bez okularów, a potem w połowie kolacji je założyła i już w nich została.
– Chcę widzieć, co jem – wyjaśniła.
Ale on wiedział, że bez nich też doskonale widzi. Okulary były dla niej rekwizytem, który ją podtrzymywał psychicznie. Stanowiły dla niej ochronę. A może tylko tak mu się zdawało. Może była po prostu zmęczona. Podejrzewał jednak, że było w tym coś więcej, choć zupełnie nie mógł sobie wyobrazić co. Czy może czymś ją uraził? Bezwiednie zrobił jej jakąś przykrość? Sam też czuł zmęczenie, więc po kolacji oboje pojechali do siebie, a potem Rebus leżał w samotności, nie mogąc usnąć. Kiedy zasnął, znów miał ten sen z pocałunkiem i obudził się z tymi samymi objawami, co zwykle, mając czoło zroszone potem i zaślinione wargi. Czy znów dostanie kolejny list? Czy nastąpi kolejne morderstwo?
Teraz czuł się zmęczony i niedospany. Ale odprawa była ciekawa i to nie tylko z uwagi na obecność Gill. Wyglądało na to, że wreszcie pojawił się cień tropu i Andersenowi zależało teraz na szybkim działaniu.
– Jasnoniebieski ford escort – powiedział Anderson. Obok siedział komisarz, którego obecność na odprawie wydawała się mocno peszyć inspektora. – Jasnoniebieski ford escort. – Anderson wytarł czoło. – Mamy informację, że taki samochód widziano w rejonie Haymarket tego wieczoru, kiedy znaleziono tam ciało ofiary numer jeden, jak również wiemy, że taki samochód z mężczyzną i śpiącą dziewczynką widziano dwukrotnie tego wieczoru, kiedy zaginęła ofiara numer trzy. – Anderson podniósł oczy znad tekstu, który miał przed sobą, i wbił wzrok, jak im się zdawało, w każdego z obecnych z osobna. – Chcę, żebyście potraktowali tę sprawie absolutnie priorytetowo albo jeszcze bardziej. Chcę mieć dane każdego właściciela każdego niebieskiego forda escorta w Lothians jak najszybciej, jeszcze szybciej niż to możliwe. Zdaję sobie sprawę, że wszyscy pracujecie na okrągło, ale jeśli się jeszcze trochę wysilimy, to może uda nam się złapać tego gagatka, zanim znów kogoś zabije. W tym celu inspektor Hartley opracował nowy grafik. Jeśli znajdziecie swoje nazwisko, to chcę żebyście natychmiast zostawili to, czym się aktualnie zajmujecie, i zajęli szukaniem tego samochodu. Są jakieś pytania?
Gill Templer przez cały czas robiła notatki, być może obmyślając już, co powie prasie. Czy będą chcieli to ujawnić? Chyba nie, w każdym razie nie od razu. Najpierw odczekają, żeby sprawdzić, co przyniesie pierwsza seria poszukiwań. Jeśli nic, to wtedy zwrócą się do społeczeństwa o pomoc. Rebusowi wcale się to nie uśmiechało: zbieranie danych o właścicielach samochodów, potem włóczenie się po przedmieściach i masowe przesłuchania ludzi w celu wyselekcjonowania przypadków „możliwych” i „prawdopodobnych”, a potem być może druga runda przesłuchań. Nie, wcale mu się to nie uśmiechało. Za to uśmiechało mu się porwanie Gill Templer do domowej jaskini i kochanie się z nią. Ale ze swego miejsca przy drzwiach mógł ledwo dojrzeć jej plecy. Znów pojawił się w sali odpraw jako ostami, po tym jak się zasiedział w pubie. Spotkał się tam na wcześniej umówionym lunchu (w postaci płynnej) z Jackiem Mortonem. Morton opowiedział mu, jak strasznie wolno posuwa się do przodu akcja chodzenia po domach: jak dotąd przesłuchano czterysta osób, sprawdzając i weryfikując dane dotyczące całych rodzin, i natykając się jak zwykle na całą masę dziwaków i wariatów. I nie wynikało z tego absolutnie nic, co mogłoby rzucić jakieś światło na sprawę.
Jednak teraz wydawało się, że przynajmniej mają ten samochód. Ślad był bardzo mizerny, ale był; cień czegoś, co mogło być prawdą, ale to już jednak coś. Rebus czuł się dumny z własnego wkładu w śledztwo, bo to dzięki jego mozolnemu wiązaniu z sobą różnych doniesień udało się natrafić na ten wątły trop. Chciał o tym wszystkim opowiedzieć Gill, a potem umówić się z nią na któryś dzień w ciągu tygodnia. Bardzo chciał się z nią znów spotkać, nie być sam, bo jego mieszkanie coraz bardziej przypominało celę więzienną. Docierał do domu późnym wieczorem lub wczesnym rankiem, walił się na łóżko i zasypiał, nie mając czasu ani ochoty na sprzątanie, czytanie czy kupowanie (lub choćby kradzież) czegoś do jedzenia. Jadał coś na stojąco w stoiskach z szaszłykami czy frytkami, w otwieranych o świcie piekarniach lub kupując coś z automatu ze słodyczami. Twarz miał bledszą i mizerniejszą niż zwykle, a żołądek mu się kurczył. Nadal zadawał sobie trud golenia się i wiązania krawata, bo uważał to za swój obowiązek, ale na tym dbanie o siebie praktycznie, się kończyło. Anderson odnotował, że koszule Rebusa mogłyby być świeższe, jednak jak dotąd nic nie powiedział. Po pierwsze Rebus miał teraz u niego dobre notowania jako źródło tego nowego tropu z samochodem, po drugie widać było wyraźnie, że obecny stan Rebusa grozi jego gwałtowną reakcją na ewentualną zaczepkę.
Odprawa miała się ku końcowi. Nikomu nie przychodziło do głowy żadne pytanie z wyjątkiem tego podstawowego: jak długo jeszcze wszyscy potrafią to wytrzymać, nim nastąpi załamanie? Rebus kręcił się pod drzwiami i wypatrywał Gill. Opuściła salę jako ostatnia, zatopiona w przyciszonej rozmowie z Wallace’em i Andersonem. Komisarz żartobliwie objął ją wpół i lekko wypchnął z sali. Rebus z napięciem wpatrzył się w swoich przełożonych, potem przeniósł wzrok na Gill, ta jednak sprawiała wrażenie, że w ogóle go nie dostrzega. Rebus poczuł, jak wszystko z niego opada i ściele się u stóp. A więc to taka miłość? Kto tu kogo oszukuje?
Kiedy zagłębiona w rozmowie trójka oddaliła się korytarzem, Rebus nie ruszył się z miejsca. Poczuł się jak porzucony nastolatek i posłał długą wiązankę przekleństw.
Znów go oszukano. I zostawiono go.
Nie zostawiaj mnie, John. Błagam.
Proszą! Proszę! Proszę!
I to wycie w jego pamięci.
Poczuł, że kręci mu się w głowie, a w uszach świdruje szum morza. Lekko się zataczając, spróbował przytrzymać się ściany, by znaleźć w niej oparcie i pocieszenie, ale ściana wydawała się pulsować pod jego dotknięciem. Odetchnął głęboko i pomyślał o tamtym czasie na kamienistej plaży, kiedy wychodził z nerwowego załamania. Wtedy też miał w uszach szum morza. Podłoga powoli powróciła na swoje miejsce. Inni przechodzili obok, przyglądając mu się podejrzliwie, ale nikt się nie zatrzymał, by mu pomóc. Pieprzyć ich wszystkich. I pieprzyć Gill Templer. Sam da sobie radę. Z boską pomocą poradzi sobie sam. Wszystko będzie dobrze. Potrzebny mu tylko papieros i filiżanka kawy.
Jednak naprawdę potrzebował kogoś, kto by go poklepał po plecach i pogratulował dobrze wykonanej roboty. Potrzebna mu była akceptacja. Chciał, by ktoś go zapewnił, że wszystko będzie dobrze.
Że z nim też będzie dobrze.
Tego wieczoru wypił po pracy kilka drinków i postanowił trochę zaszaleć. Morton go zostawił, bo miał coś do załatwienia, ale to go nie zniechęciło. Rebusowi nie potrzebne było żadne towarzystwo. Ruszył po Princes Street, czując w powietrzu obietnice wieczoru. W końcu był wolnym człowiekiem, równie wolnym jak ta młodzież stojąca grupkami pod budką z hamburgerami. Stali tam, tokując i śmiejąc się, i czekali nie wiadomo na co. Ale on wiedział, że czekają na chwilę, kiedy będą już mogli pójść do domu i przespać się do jutra. Na swój sposób on też czekał. I zabijał czas.
W Rutherford Arms spotkał paru pijaczków, których znał z wcześniejszych wieczorów, takich jak ten, a których miał wiele tuż po odejściu Rhony. Przez godzinę pił z nimi, wsysając się w kufel z piwem jak w matczyną pierś. Rozmawiali o piłce nożnej, o wyścigach konnych, o pracy i rozmowa ta mocno Rebusa uspokoiła. Takie sobie zwyczajne pogaduszki wieczorne, ale on z przyjemnością się w nie zanurzył i dorzucał od siebie różne strzępy informacji. Jednak w pewnym momencie uznał, że ma już tego dosyć, przyrzekli więc sobie wszyscy kolejne spotkanie i zdecydowanym, choć nieco chwiejnym krokiem opuścił bar i ruszył w kierunku Leith.
Siedząc przy barze, Jim Stevens obserwował w lustrze, jak Michael Rebus zostawia na stoliku niedopitego drinka i idzie do toalety. Kilka sekund później podążył za nim ten tajemniczy mężczyzna, który siedział dotąd przy innym stoliku. Wyglądało to na krótkie spotkanie jedynie w celu ustalenia następnej dostawy, bo obaj zachowywali się zbyt swobodnie, jak na posiadanie przy sobie czegoś trefnego. Stevens palił papierosa i czekał. Po mniej niż minucie Rebus pojawił się ponownie i podszedł do baru, by zamówić następnego drinka.
John Rebus pchnął wahadłowe drzwi prowadzące do pubu i stanął jak wryty, nie wierząc własnym oczom. Potem podszedł i klepnął brata w ramię.
– Mickey! A ty co tu robisz?
Niewiele brakowało, by nie skończyło się to dla Michaela Rebusa atakiem serca, które skoczyło mu do gardła tak, że mało się nie udławił.
– Tak sobie, wpadłem tylko na drinka, John – wykrztusił, wiedząc, że musi wyglądać na złoczyńcę przyłapanego na gorącym uczynku. – Przestraszyłeś mnie – dodał, próbując się uśmiechać – jak mnie tak znienacka walnąłeś.
– To tylko braterskie klepnięcie, nic więcej. Co pijesz?
W trakcie rozmowy braci tajemniczy mężczyzna wymknął się z toalety i ani razu nie spoglądając na boki, wyszedł z pubu. Stevens widział, jak wychodzi, ale teraz miał co innego na głowie. Nie mógł dopuścić, by policjant go zauważył. Odwrócił się więc od baru, jakby szukał kogoś wzrokiem wśród stolików. Teraz już wiedział na pewno. Policjant też musi być w to zamieszany. Cała ta sekwencja zdarzeń przed jego oczami przebiegła bardzo sprawnie, ale teraz nie miał już wątpliwości.
– Masz tu występ? – John Rebus, rozochocony wypitym alkoholem, na odmianę miał uczucie, że wszystko dobrze się układa. Spotkali się wreszcie z Michaelem na drinku, który sobie od lat obiecywali. Zamówił dla nich po whisky i po piwie do popicia. – To jest pub, gdzie podają solidne porcje whisky – wyjaśnił bratu. – Tu można się naprawdę napić.
Michael wszystko kwitował uśmiechem. Uśmiechał się i uśmiechał, jakby od tego zależało jego życie. Ale w głowie miał galopadę myśli. Ostatnia rzecz, jaka mu teraz była potrzebna, to ten drink z bratem. Jak się to rozniesie, jego łącznik nie uwierzy, że to przypadek, po prostu mu nie uwierzy. Więc jak się wyda, może skończyć z połamanymi nogami. Przecież go ostrzegali. A w ogóle, to czego John tu szuka? Wygląda dość przyjaźnie, jest lekko podpity, ale może to wszystko tylko pułapka na niego? A może jego dostawcę już aresztowano na ulicy przed pubem? Czuł się jak wtedy, gdy jako dziecko ukradł ojcu pieniądze z portfela, a potem całymi tygodniami się tego wypierał, jednocześnie czując jak poczucie winy leży mu na sercu.
Wina, wina, wina.
John Rebus popijał tymczasem drinka i gadał, zupełnie nie wyczuwając nagłej zmiany atmosfery i podejrzliwości ze strony brata. W tej chwili obchodziła go jedynie stojąca przed nim whisky i czekający Michaela występ w miejscowym klubie bingo.
– Mogę pójść z tobą? – spytał. – Może się nareszcie dowiem, jak mój brat zarabia na chlebuś.
– Jasne – powiedział Michael. Obracał w palcach nietkniętą szklankę z whisky. – Wiesz, John, chyba tego nie wypiję. Muszę mieć trzeźwą głowę.
– Pewno. Żebyś mógł cały poddać się tym tajemniczym fluidom. – Rebus z poważną miną zamachał rękami, niby hipnotyzując Michaela, ale w jego szeroko rozwartych oczach był śmiech.
Jim Stevens zabrał z baru papierosy i wciąż odwrócony do braci Rebusów tyłem wyszedł z zadymionego i hałaśliwego pubu. Żałował, że nie było tam trochę ciszej. Tak, żeby mógł dosłyszeć, o czym rozmawiają. Rebus dostrzegł go w chwili, gdy Stevens wychodził.
– Chyba znam tego faceta – powiedział do brata, pokazując drzwi głową. – To reporter z miejscowego szmatławca.
Michael spróbował wymusić na sobie uśmiech i trwać w tym uśmiechu, miał jednak wrażenie, jakby cały jego świat legł w gruzach.
Sala bingo nazywała się Rio Grande i kiedyś była kinem. Usunięto z niej pierwsze dwanaście rzędów krzeseł, a na ich miejscu ustawiono tablice i stojaki do gry w bingo, jednak w głębi sali pozostało jeszcze wiele rzędów zakurzonych, czerwonych pluszowych foteli, widownię na balkonie zaś pozostawiono w ogóle nietkniętą. John Rebus oświadczył, że nie chce dekoncentrować brata i woli siedzieć na górze. Udał się na balkon w ślad za jakimś starszym małżeństwem. Fotele wyglądały na dość wygodne, kiedy jednak zasiadł w jednym z nich w drugim rzędzie, poczuł, jak sprężyny wbijają mu się w siedzenie. Powiercił się więc trochę, szukając wygodniejszej pozycji. Skończyło się na tym, że cały ciężar musiał przenieść na jeden pośladek.
Na parterze frekwencja była niezła, ale tu, na tym zapyziałym balkonie, siedziało tylko to starsze małżeństwo i on. Po chwili w przejściu między fotelami usłyszał kroki. Ten ktoś przez chwilę się zawahał, a potem do drugiego rzędu wsunęła się potężna kobieta. Rebus zmuszony był podnieść głowę i wtedy zobaczył, że kobieta uśmiecha się do niego.
– Nie przeszkodzi panu, jak tu usiądę? – zapytała. – Nie czeka pan na nikogo, prawda?
Miała twarz pełną nadziei. Rebus kiwnął głową z miłym uśmiechem.
– Tak myślałam – powiedziała, siadając obok niego, a on ponowił uśmiech.
W życiu nie widział, żeby Michael tyle się uśmiechał co dziś, w dodatku tak niepewnie. Czyżby spotkanie ze starszym bratem tak go wytrąciło z równowagi? Nie, musiało być coś jeszcze. Uśmiech Michaela przypominał uśmiech drobnego złodziejaszka znów przyłapanego na kradzieży. Musi z nim pogadać.
– Często tu przychodzę pograć w bingo. Więc, wie pan, pomyślałam sobie, że to może być dobry ubaw. Bo od czasu, kiedy zmarł mój mąż… – znacząca przerwa -…no cóż, już nie jest tak samo. Wie pan, lubię czasem wyskoczyć tu i tam. Każdy lubi, prawda? Więc pomyślałam sobie, że tu wpadnę. Nie wiem, co mi kazało przyjść tu na górę. Pewnie przeznaczenie. – Jej uśmiech był jeszcze bardziej promienny i Rebus też odpowiedział uśmiechem.
Miała trochę ponad czterdziestkę, była nieco zbyt mocno umalowana i wyperfumowana, ale poza tym nieźle zakonserwowana. Mówiła z takim zapałem, jakby od wielu dni nie miała się do kogo odezwać i jakby chciała sama sobie udowodnić, że wciąż jeszcze potrafi mówić, a ktoś inny potrafi tego słuchać i rozumieć. Rebusowi zrobiło się jej żal. Widział w niej coś z siebie, może niezbyt dużo, ale jednak.
– A co pan tu robi? – spytała, zmuszając go do rozmowy.
– Przyszedłem tylko na występ, tak jak pani. – Nie odważył się przyznać, że hipnotyzer jest jego bratem. To stworzyłoby zbyt wiele nowych tematów do konwersacji.
– Lubi pan takie przedstawienia?
– Nigdy przedtem na czymś takim nie byłem.
– Ja też nie. – Znów się uśmiechnęła, tym razem porozumiewawczo. Właśnie okazało się, że mają ze sobą coś wspólnego. Na szczęście światła przygasły – choć od początku nie świeciły zbyt jasno – a na estradę rzucony został punktowiec. Ktoś zapowiadał występ. Kobieta otworzyła torebkę, wyjęła z niej szeleszczące opakowanie landrynek i wyciągnęła je w kierunku Rebusa.
Rebus stwierdził z zaskoczeniem, że występ mu się podoba, choć bez porównania mniej niż kobiecie siedzącej obok. Kwiczała ze śmiechu, kiedy jeden z ochotników z widowni zdjął na estradzie spodnie i udawał, że pływa przejściem między fotelami. Innej ofierze eksperymentu wmówiono, że jest głodna jak wilk. Jeszcze innej, że jest zawodową striptizerką i ma występ. Kolejnej, że właśnie układa się do snu.
Mimo iż z zaciekawieniem oglądał występ, w pewnym momencie poczuł, że oczy mu się zamykają i ogarnia go senność. Był to rezultat zbyt dużej ilości wypitego alkoholu i zbyt małej ilości snu, a także ciepłej i dusznej atmosfery panującej na sali. Obudził go dopiero końcowy aplauz publiczności. Michael, nieco spocony w swym połyskliwym estradowym stroju, pławił się w oklaskach, jakby nie mógł się od nich oderwać i wracał na estradę, robiąc kolejny ukłon w chwili, gdy już niemal wszyscy opuszczali salę. Przed występem uprzedził Johna, że tuż po spektaklu musi szybko wracać do domu i nie zdążą się zobaczyć, wobec tego zadzwoni do niego później, by wysłuchać opinii brata na temat występu.
A John większość występu przespał.
Poczuł się jednak teraz odświeżony i sam siebie zaskoczył, przyjmując zaproszenie kobiety na „rozchodniaka” w miejscowym pubie. Wyszli z sali ramię w ramię, oboje uśmiechnięci. Rebus czuł się rozluźniony, jakby znów był dzieckiem. Kobieta traktowała go właściwie jak własnego syna, a on z zadowoleniem poddawał się jej serdecznościom. Jednego drinka i trzeba będzie wracać do domu. Na dziś wystarczy.
Jim Stevens widział, że wychodzą z sali. Wszystko robiło się coraz dziwniejsze. Najwyraźniej Rebus opuścił teraz brata, a w jego towarzystwie pojawiła się kobieta. Co to wszystko ma znaczyć? Na pewno trzeba będzie przy najbliższej okazji o wszystkim opowiedzieć Gill. Uśmiechając się do swych myśli, Stevens dopisał to sobie w głowie do listy rzeczy do zrobienia. Jak dotąd, dzisiejszy wieczór okazywał się całkiem owocny.
A więc, w którym momencie wieczoru ta relacja matka-syn przemieniła się w kontakt fizyczny? Może w tym pubie, kiedy jej krwawoczerwone paznokcie wbiły się w pewnej chwili w jego udo? A może już po wyjściu, kiedy w chłodnym powietrzu wieczoru zarzucił jej ręce wokół szyi i niezdarnie spróbował ją pocałować? Czy też dopiero tu, w tym jej nieco zatęchłym mieszkaniu z wiszącą w nim wciąż wonią jej męża, kiedy półleżąc na starej kanapie, wzajemnie wpychali sobie języki do ust?
Nieważne. Teraz za późno już żałować, i za wcześnie. Więc kiedy ona podąża w kierunku sypialni, on człapie za nią. Rzuca się na ogromne dwuosobowe łoże, sprężyste i zarzucone grubymi kołdrami i kapami. Patrzy, jak w ciemności się rozbiera. Łoże przypomina mu trochę jego dziecinne łóżko, tyle że wtedy do zagrzania miał jedynie termofor, stertę zapiaszczonych koców i jakąś ciężką kołdrę. Ciężką i duszącą, powodującą, że natychmiast czuł się zmęczony.
Nieważne.
Rebus nie był zachwycony jej ciężkim, klocowatym ciałem i zmuszał się do myślenia bardziej abstrakcyjnego. Jego dłonie na jej mocno już zwiędłych piersiach przywiodły mu na pamięć końcowe noce z Rhoną. Łydki miała grube, inne niż Gill, a jej twarz była zniszczona zbyt intensywnym życiem. Ale była kobietą i była z nim, więc uczynił z niej w myśli przedmiot pożądania i starał się obojgu dać chwilę szczęścia. Jednak obfitość i ciężar pościeli stłamsiły go, omotały jak klatka, spowodowały, iż poczuł się mały, schwytany w potrzask i wyrwany ze świata. Próbował to zwalczyć, obraz tego jak z Gordonem Reeve siedzą w izolatce i słuchają wrzasków dookoła, ale mimo to trzymają się, cały czas się trzymają, wreszcie znów razem. Zwycięscy. Zwyciężeni. Straciwszy wszystko. Jego serce biło w rytm jej pojękiwania, teraz dochodzącego jakby z oddali. Poczuł, jak pierwsza fala absolutnej odrazy uderza go w żołądek, jakby dostał cios pałką, a jego dłonie zamykają się wokół miękkiego, poddającego się uciskowi gardła, które miał tuż pod sobą. Jej jęki nie przypominały już głosu ludzkiego, a bardziej marcowe wrzaski kota. Przesunął nieco dłonie, jego palce zacisnęły się. Zamknęli go wtedy i wyrzucili klucz. Popychali ku śmierci i podtruwali. Nie powinien wtedy przeżyć. Powinien umrzeć, tam w tej zwierzęcej klatce, polewany z węża ciśnieniowego i poddawany wiecznym przesłuchaniom. Mimo to przeżył. Przeżył. A teraz przyszła pora.
On sam, zupełnie sam
I te wrzaski
Wycie.
Rebus zdał sobie sprawę z chrapliwych dźwięków wydobywających się spod niego, a zaraz potem jego głowa stanęła w płomieniach. Upadł na ciężko dyszącą pod nim postać i stracił przytomność. Jakby ktoś pstryknął wyłącznik.
Obudził się w pomieszczeniu, gdzie wszystko było białe. Z wyglądu przypomniało mu to salę szpitalną, w której znalazł się wiele lat temu po załamaniu nerwowym. Z zewnątrz dochodziły jakieś przytłumione głosy. Usiadł i poczuł pulsujący ból w głowie. Co się stało? Chryste, ta kobieta, ta biedna kobieta. Próbował ją zabić! Był pijany, zbyt pijany. Dobry Boże, chyba próbował ją udusić. Dlaczego, na litość boską, zrobił coś takiego? Dlaczego?
Drzwi się otworzyły i stanął w nich lekarz.
– Aa, pan Rebus. Świetnie, że już się pan obudził. Właśnie przenosimy pana na inny oddział. Jak się pan czuje?
Zmierzył mu puls.
– Myślimy, że to zwykłe wyczerpanie. Stan wyczerpania nerwowego. Pańska przyjaciółka, ta która zadzwoniła po pogotowie…
– Moja przyjaciółka?
– Tak, powiedziała nam, że pan zemdlał. A z tego, co nam mówią pańscy pracodawcy, wynika, że ostatnio pracował pan bardzo intensywnie przy śledztwie w sprawie tych strasznych morderstw. Jest pan po prostu wyczerpany. Potrzebny panu wypoczynek.
– A gdzie jest… ta moja przyjaciółka?
– Nie mam pojęcia. Pewnie w domu.
– I według niej po prostu zemdlałem?
– Tak jest.
Rebus poczuł jak ogarnia go ogromna fala ulgi. Nic im nie powiedziała. Nic im nie powiedziała. A potem znów mu zaczęło pulsować w głowie. Dłonie lekarza były owłosione i wyszorowane do czysta. Uśmiechając się, wsunął mu termometr do ust. Czy lekarz wiedział, co się działo tuż przed utratą przytomności? Czy ta kobieta ubrała go, zanim wezwała karetkę? Musi się z nią skontaktować. Nie znał jej dokładnego adresu, tylko orientacyjnie, ale kierowca karetki będzie wiedział, więc się od niego dowie.
Wyczerpanie. Rebus wcale nie czuł się wyczerpany. Zaczynał czuć się wręcz wypoczęty. Może nieco podenerwowany, ale z optymizmem patrzący w przyszłość. A może dali mu jakieś środki, kiedy spał?
– Czy mógłbym dostać gazetę? – wybełkotał przez termometr.
– Powiem salowej, żeby panu przyniosła. Czy jest ktoś, kogo powinniśmy powiadomić? Ktoś z rodziny albo z przyjaciół?
Przyszedł mu do głowy Michael.
– Nie – powiedział – nie mam nikogo. Chcę tylko gazetę.
– W porządku. – Lekarz wyjął termometr i zanotował wynik na karcie.
– Jak długo mnie tu zatrzymacie?
– Dwa, trzy dni. Może trzeba będzie sprowadzić psychoanalityka.
– Dajcie sobie spokój z psychoanalizą. Zorganizujcie mi tylko jakieś książki do czytania.
– Zobaczę, co da się zrobić.
Rebus odprężył się i postanowił zostawić sprawy własnemu biegowi. Poleży tu i odpocznie, choć odpoczynek nie jest mu potrzebny, i niech się reszta głowi nad morderstwami. Pieprzyć ich wszystkich równo. Pieprzyć Andersena. Pieprzyć Wallace’a. Pieprzyć Gill Templer.
Ale potem przypomniał sobie swoje dłonie zaciskające się na tym zwiotczałym gardle i przeszedł go dreszcz. Było niemal tak, jakby jego umysł nie należał do niego. Czy on naprawdę miał zamiar udusić tę kobietę? Może jednak powinien porozmawiać z psychoanalitykiem? Kłębiące się pytania spowodowały, że głowa jeszcze mocniej go rozbolała. Starał się nie myśleć o niczym, jednak przed oczami uparcie stawały mu trzy postacie: jego dawny przyjaciel Gordon Reeve, jego nowa kochanka Gill Templer i ta kobieta, z którą ją zdradził i którą niemal udusił. Cała trójka wirowała mu w głowie tak długo, aż obraz stracił ostrość, rozmył się, a on zapadł w sen.
– John!
Szybkim krokiem podeszła do łóżka, trzymając w dłoniach torbę z owocami i butelkę witaminizowanego napoju. Miała na, twarzy makijaż i ubrana była w ściśle prywatne rzeczy. Nachyliła się i musnęła wargami jego policzek, a on poczuł woń francuskich perfum, jednocześnie zerkając w głąb dekoltu jedwabnej bluzeczki. Poczuł lekki wyrzut sumienia.
– Cześć, pani inspektor – odpowiedział. – Proszę – dodał, unosząc róg kołdry. – Wskakuj.
Roześmiała się i przyciągnęła sobie bardzo oficjalnie wyglądające krzesło. Do sali zaczęli teraz wchodzić inni odwiedzający, wszyscy uśmiechnięci i mówiący przyciszonymi głosami w obliczu choroby, której on w sobie nie czuł.
– Jak się czujesz, John?
– Okropnie. Co mi przyniosłaś?
– Winogrona, banany, pomarańcze. Obawiam się, że nic specjalnie oryginalnego.
Rebus oderwał jedną kulkę z kiści winogron i wsadził ją sobie do ust, po czym odłożył na bok jakąś szmirowatą powieść, z którą się zmagał.
– Doprawdy sam już nie wiem, pani inspektor, do czego ja się muszę posuwać, żeby móc się z panią spotkać. – Rebus potrząsnął głową z rezygnacją.
Gill uśmiechnęła się, ale jakby niepewnie.
– Martwiliśmy się o ciebie. Co ci się stało?
– Zemdlałem. I to na dodatek w domu u znajomej. Ale to nic poważnego. Jeszcze parę tygodni życia mi zostało.
Tym razem uśmiech Gill był pełen ciepła.
– Mówią, że to z przepracowania. – Zrobiła przerwę. – Co to za pomysł z tą „panią inspektor”?
Rebus wzruszył ramionami, a potem przybrał nadąsany wyraz twarzy. Poczucie winy mieszało mu się w głowie z poczuciem krzywdy, jaką mu zrobiła, odpychając go, krzywdy, od której wszystko się zaczęło. Postanowił powrócić więc do roli zbolałego pacjenta i bezwładnie opadł na poduszkę.
– Jestem ciężko chory, Gill. Zbyt chory, by odpowiadać na twoje pytania.
– Skoro tak, to dam ci też spokój z tymi papierosami od Jacka Mortona.
Rebus ponownie usiadł.
– Boże, pobłogosław temu człowiekowi. Gdzie one są?
Wyciągnęła dwie paczki z kieszeni żakietu i wsunęła je pod poduszkę.
Chwycił ją za rękę.
– Tęskniłem za tobą, Gill.
Uśmiechnęła się i nie cofnęła ręki.
Jako że jednym z przywilejów policji były odwiedziny bez ograniczeń czasowych, Gill została u Rebusa całe dwie godziny, opowiadając mu o swojej przeszłości i wypytując o jego. Urodziła się w bazie lotniczej w Wiltshire tuż po wojnie. Powiedziała Rebusowi, że jej ojciec był inżynierem lotnictwa zatrudnionym w RAF-ie.
– A mój tata – powiedział Rebus – był w wojsku w czasie wojny. Zostałem poczęty podczas jednej z jego ostatnich przepustek. Z zawodu był estradowym hipnotyzerem. – Na tę informację ludzie zazwyczaj reagowali zdumionym uniesieniem brwi, jednak Gill Templer do nich się nie zaliczała. – Występował w różnych rewiach i kabaretach, a latem wyjeżdżał do Blackpool, do Ayr czy do innych podobnych miejscowości letniskowych, więc wakacje mieliśmy zawsze zagwarantowane gdzieś poza Fife.
Siedziała przy łóżku z głową przekrzywioną na bok i z przyjemnością słuchała tych opowieści. W sali znów było cicho, bo pozostali goście na dźwięk dzwonka ogłaszającego koniec odwiedzin karnie ją opuścili. Pojawiła się siostra pchająca przed sobą wózek, na którym stał ogromny poobijany dzban z herbatą. Gill obdarowana została filiżanką i porozumiewawczym, siostrzanym uśmiechem.
– Miła dziewczyna, ta siostra – powiedział Rebus. Dostał od niej dwie tabletki, niebieską i brązową, i teraz czuł ogarniającą go senność. – Przypomina mi jedną dziewczynę, którą znałem, kiedy byłem w komandosach.
– Jak długo byłeś w komandosach, John?
– Sześć lat. Nie, zaraz, osiem.
– I dlaczego odszedłeś?
Dlaczego odszedłeś? Rhona też go wciąż o to pytała, z natarczywością dodatkowo pobudzoną przeświadczeniem, że coś przed nią ukrywa, że chowa w sobie jakąś straszną tajemnicę.
– Tak naprawdę, to nie wiem. To było tak dawno, że już nie pamiętam. Wzięli mnie na specjalne przeszkolenie i nie bardzo mi to leżało.
I tak było naprawdę. Nie chciał niczego pamiętać z czasów tego szkolenia: fetoru strachu i nieufności, ciągłych wrzasków, wrzasków wciąż tkwiących w jego podświadomości. Wypuście mnie! I tego echa dudniącego w samotnej celi.
– No cóż, ja natomiast pamiętam, że w centrali czeka na mnie praca przy śledztwie w sprawie morderstw.
– Co mi przypomina – rzekł Rebus – że wczoraj wieczorem spotkałem twojego znajomego. Tego reportera, chyba Stevens, prawda? Był w pubie w tym samym czasie co ja. Dziwne.
– Wcale nie takie dziwne, To dla niego typowe pole działań. Zabawne, ale pod pewnymi względami jesteście do siebie podobni. Tyle, że on jest mniej sexy. – Uśmiechnęła się, wstała z metalowego krzesła i znów go cmoknęła w policzek. – Spróbuję jeszcze wpaść, zanim cię wypiszą, ale wiesz, jak to u nas jest. Nic wam nie mogę obiecać na pewno, sierżancie Rebus.
Stojąc, wydała się Rebusowi wyższa, niż ją zapamiętał. Przy następnym pocałunku, tym razem prosto w usta, jej włosy opadły mu na twarz, a on znów zagapił się w ciemną szczelinę między jej piersiami. Nagle poczuł się zmęczony, bardzo zmęczony. Walczył, by nie zamknąć oczu, kiedy szła przez salę, stukając obcasami po wyłożonej terakotą podłodze, po której pielęgniarki w pantoflach na gumowych podeszwach przemieszczały się bezszelestnie jak duchy. Uniósł się nieco na łóżku, by móc popatrzeć na jej oddalające się nogi. Nogi miała zgrabne. Tyle zapamiętał. Pamiętał też, jak tymi nogami go obejmowała, opierając stopy na jego pośladkach. I pamiętał, jak jej włosy niczym wodna kaskada spływały na poduszkę. I jej głos świszczący mu w uszach: „Och tak, John, och tak, tak, tak”.
Dlaczego odszedłeś z wojska?
Odwróciła się w trakcie dławiących spazmów orgazmu.
Dlaczego, John?
„Och, och, och, och”.
Och tak, bezpieczna ucieczka w sen.
Wydawcy z satysfakcją obserwowali wpływ Dusiciela z Edynburga na nakłady ich gazet. Podobał im się też niemal organiczny rozrost całej sprawy, jakby ją ktoś świadomie pielęgnował. Okoliczności morderstwa Nicoli Turner były niemal identyczne jak poprzednio. Wyglądało na to, że przed uduszeniem dziewczynki sznurem morderca zawiązał na nim supeł. Ten supeł wbił się potem w gardło ofiary i dodatkowo je pokiereszował. Policja nie uważała, by miało to jakieś istotniejsze znaczenie dla sprawy. Zbyt dużo czasu i energii szło na poszukiwania niebieskiego forda escorta, by przejmować się takim drobnym technicznym szczegółem morderstwa. Sprawdzano każdego niebieskiego escorta w okolicy i przepytywano każdego właściciela lub kierowcę.
Gill Templer poinformowała prasę o poszukiwaniach, w nadziei, że wywoła to silny oddźwięk społeczny. Nie omyliła się: sąsiedzi zaczęli donosić na sąsiadów, ojcowie na synów, żony na mężów, a mężowie na żony. W sumie trzeba było sprawdzić ponad dwieście niebieskich escortów. Potem, jeśli nic z tego nie wyniknie, trzeba je będzie sprawdzić ponownie, a następnie akcję sprawdzania rozszerzyć na inne kolory fordów escortów, a w późniejszej kolejności na jasnoniebieskie samochody innych marek. Wszystko to mogło trwać miesiące, a w każdym razie tygodnie.
Jack Morton z kolejnym odbitym na ksero kawałkiem listy w kieszeni odwiedził lekarza i poskarżył się na opuchliznę stóp. Lekarz uznał, że przyczyną jest zbyt intensywne chodzenie w tanim, nie trzymającym właściwie stopy obuwiu. Tyle, to Morton wiedział sam. Miał za sobą już tak wiele rozmów z potencjalnymi podejrzanymi, że zlewali mu się w jedną masę. Wszyscy wyglądali tak samo i wszyscy tak samo się zachowywali: nerwowo, poważnie i niewinnie. Gdybyż tylko Dusiciel zechciał popełnić jakiś błąd. Jak dotąd nie było właściwie żadnych poszlak godnych uwagi. Morton podejrzewał, że pomysł z samochodem też okaże się fałszywym tropem. Ani śladu jakichkolwiek poszlak. Przypomniał sobie te anonimy do Johna. „Pełno wszędzie poszlak”. Czy w tej sprawie też tak może być? Czy to możliwe, że poszlaki są zbyt oczywiste lub zbyt abstrakcyjne, by móc je zauważyć? Rzadko – niesłychanie rzadko – zdarzało się śledztwo w sprawie o morderstwo, w którym nie byłoby jakiegoś punktu zaczepienia, jakiejś wyraźnej poszlaki, tyle że gdzieś ukrytej i czekającej na zauważenie. Ale niech mnie szlag trafi, pomyślał, jeśli wiem, gdzie jej szukać w tym dochodzeniu. Głównie dlatego poszedł do lekarza – w nadziei, że uzyska wyrazy współczucia i kilka dni zwolnienia. A Rebusowi znów się udało, cholernemu szczęściarzowi. Morton zazdrościł Rebusowi jego choroby.
Zaparkował przed wejściem do biblioteki na podwójnej żółtej linii i wszedł do środka. Ogromny hol wejściowy przypomniał mu czasy, kiedy sam jako dziecko korzystał z biblioteki i przychodził tu, ściskając pod pachą książki z obrazkami wypożyczone z działu dziecięcego. Wtedy ten dział był na dole. Ciekawe czy tak zostało. Dostawał od matki pieniądze na autobus i przyjeżdżał do śródmieścia, oficjalnie po to, by wymienić książki w bibliotece, ale tak naprawdę, by przez godzinę lub dwie powłóczyć się po ulicach i posmakować życia, które go czeka, kiedy dorośnie i będzie naprawdę wolny. Miał zwyczaj wypatrywać amerykańskich turystów i podglądać ich butną pewność siebie i ich pękate portfele oraz takie same brzuchy. Widział, jak obfotografowują pomnik Greyfriars Bobby [Greyfriars Bobby – pomnik szkockiego teriera, który po śmierci swego pana, policjanta Johna Graya, przez 14 lat warował przy jego grobie.] na kościelnym dziedzińcu. Sam wielokrotnie go oglądał, ale niczego szczególnego nie odczuwał. Znał z lektury historię Sygnatariuszy [Chodzi o Sygnatariuszy Porozumienia Kościelnego z 1638 roku wymierzonego przeciwko obcym (angielskim) wpływom religijnym.] i diakona Brodie, czytywał o publicznych egzekucjach na High Street i z zadumą myślał o mieście i kraju, w którym przyszło mu żyć. Potrząsnął głową, by uwolnić się od wspomnień, i podszedł do stoiska informacji.
– Dzień dobry panu.
Odwrócił się i zobaczył dziewczynkę, a właściwie młodą kobietę, stojącą obok z książką przyciśniętą do drobnych piersi. Zmarszczył czoło.
– To ja, Samantha Rebus.
Oczy rozwarły mu się szeroko ze zdumienia.
– Boże jedyny, rzeczywiście. No, no. Ależ wyrosłaś od czasu, kiedy cię ostatni raz widziałem. Musiało to być rok albo i dwa temu. Co u ciebie?
– Wszystko w porządku, dziękuję. Jestem tu z mamą. A pan służbowo?
– Coś w tym rodzaju. – Morton czuł, jak świdruje go wzrokiem. Mój Boże, oczy ma zupełnie jak ojciec. Wyraźna spuścizna po Rebusie.
– A co słychać u taty?
Powiedzieć jej, czy nie mówić. Właściwie, dlaczego nie? Z drugiej strony, dlaczego ma się dowiadywać od niego?
– Wszystko w porządku, o ile mi wiadomo – powiedział, mając świadomość, że to prawda tylko w siedemdziesięciu procentach.
– Idę do działu młodzieżowego. Mama siedzi w czytelni, ale tam jest strasznie nudno.
– To chodźmy razem. Właśnie tam się wybierałem.
Uśmiechnęła się do niego i do myśli snujących się po jej nastoletniej głowie, a Jack Morton pomyślał, że chyba jednak nie jest podobna do ojca. Jest na to zbyt miła i zbyt dobrze wychowana.
Policji zgłoszono zaginięcie czwartej dziewczynki. Rezultat końcowy był praktycznie przesądzony. Żaden bukmacher nie przyjąłby zakładu.
– Musimy wykazać się wyjątkową czujnością – podkreślił Anderson. – Dziś wieczorem włączamy do akcji dodatkowe siły. Pamiętajcie – obecni na odprawie policjanci sprawiali wrażenie znużonych i zniechęconych – że jeśli zamorduje tę ofiarę, to będzie chciał się pozbyć ciała, więc jeżeli uda nam się go na tym przyłapać, albo ktoś go zauważy – wystarczy jeden świadek – to już jest nasz. – Anderson walnął pięścią w otwartą dłoń, jednak nikogo to zbytnio nie porwało. Jak dotąd Dusicielowi udało się z powodzeniem pozbyć trzech ciał w trzech różnych rejonach miasta: Oxgangs, Haymarket, Colinton. Przecież policja nie może być wszędzie (choć mieszkańcom ostatnio zdawało się, że tak jest), choćby nie wiadomo jak się starała. – I tak jak przedtem – ciągnął inspektor, zerkając do akt – to ostanie uprowadzenie wydaje się nie mieć żadnych cech łączących je z wcześniejszymi przypadkami. Ofiara nazywa się Helen Abbot. Ma osiem lat, więc jak widzicie, jest młodsza od pozostałych. Jasnobrązowe włosy do ramion. Widziana po raz ostatni w towarzystwie matki w sklepie na Princes Street. Matka mówi, że w pewnym momencie dziewczynka po prostu znikła. Chwilę wcześniej była obok, chwilę później już jej nie było, podobnie jak ofiara numer dwa.
Analizując to po czasie, Gill Templer doszła do wniosku, że to bardzo dziwne. Przecież niemożliwe, by dziewczynki uprowadzono wewnątrz sklepów. Coś takiego zapewne nie obyłoby się bez krzyków i bez świadków. Ktoś zeznał, że dziewczynkę z opisu przypominającą Mary Andrews – ofiarę numer dwa – widział wchodzącą po schodach prowadzących od Galerii Narodowej na The Mound [sztuczna grobla w centrum Edynburga służąca jako popularny deptak.]. Szła sama i wyglądała na uradowaną. A jeśli tak, pomyślała Gill, to znaczy że się urwała matce. Tylko dlaczego? Czyżby na jakieś potajemne spotkanie z kimś, kogo znała i kto okazał się jej mordercą? Jeśli tak, to należałoby przyjąć, że wszystkie ofiary znały swego mordercę, a zatem musiało istnieć coś, co wszystkie je łączyło. Chodziły do różnych szkół, miały różnych przyjaciół, były w różnym wieku. Cóż więc mogło być tym wspólnym elementem łączącym wszystkie dziewczynki?
Poddała się, kiedy rozbolała ją głowa. Ponadto dojechała właśnie do ulicy Johna i co innego miała teraz na głowie. Wysłał ją tu po czyste rzeczy, żeby mieć się w co ubrać, kiedy go wypiszą ze szpitala. Poprosił też, by sprawdziła, czy nie czeka na niego jakaś pilna korespondencja i czy działa centralne ogrzewanie. Dał jej klucz do mieszkania i kiedy teraz wchodziła na klatkę schodową, poczuła więź łączącą ją z Rebusem. Ciekawe, czy wyjdzie z tego ich związku coś poważnego. Był fajnym człowiekiem, tylko trochę znerwicowanym i zamkniętym w sobie. Ale może właśnie to ją w nim pociągało.
Otworzyła drzwi i zgarnęła korespondencję z podłogi przykrytej wykładziną dywanową, po czym szybko rozejrzała się po mieszkaniu. Stając przed drzwiami sypialni, przypomniała sobie namiętność, jaka owładnęła nimi tamtej nocy, a której woń wciąż zdawała się wisieć w powietrzu.
Płomyk w piecu centralnego palił się. Zdziwi się, jak mu to powie. Ależ ma tu mnóstwo książek. Nic dziwnego, przecież jego żona była nauczycielką angielskiego. Podniosła kilka z podłogi i ustawiła na pustej półce regału. W kuchni zrobiła kawę i usiadła, by ją wypić i rzucić okiem na korespondencję. Jeden rachunek, jedna ulotka reklamowa i jeden list zaadresowany na maszynie i wysłany w Edynburgu trzy dni temu. Wsadziła wszystko do torebki i poszła poszukać mu czegoś do ubrania. Zauważyła, że pokój Samanthy wciąż jest zamknięty na klucz. Wspomnienia bezpiecznie trzymane pod kluczem. Biedny John.
Jim Stevens miał o wiele za dużo do roboty. Dusiciel z Edynburga stał się tematem przesłaniającym wszystko inne. Nie można było pozwolić sobie na odpuszczenie tego drania, nawet jeśli człowiekowi zdawało się, że ma coś ważniejszego do zrobienia. Stevens miał do pomocy jeszcze trójkę reporterów, z którymi pisał codzienne notatki i obszerniejsze artykuły. Temat okrucieństwa wobec dzieci był w dzisiejszej Wielkiej Brytanii także tematem na dzień jutrzejszy. Dotychczasowe ustalenia były wystarczająco przerażające, jednak jeszcze bardziej przerażające było pozornie bezczynne oczekiwanie na pojawienie się kolejnej ofiary, czekanie na następne zaginięcie. Edynburg opustoszał niczym miasto-upiór. Dzieci trzymano w domach, a wypuszczone przemykały strachliwie po ulicach jak ścigane zwierzęta. Stevens chciałby móc poświęcić więcej czasu i uwagi sprawie narkotykowej, coraz bogatszemu materiałowi z nią związanemu i podejrzanych powiązaniach z policją. Chciałby, ale nie wystarczało mu na to czasu. Przez cały czas miał na głowie Toma Jamesona, który kręcił się po redakcji i bez przerwy go poganiał. „Gdzie ten artykuł, Jim?” „Najwyższy czas, żebyś zaczął na siebie zarabiać, Jim”. „Kiedy następna konferencja prasowa, Jim?” Pod koniec każdego kolejnego dnia Stevens czuł się mocno wypalony. Uznał więc, że śledztwo w sprawie Rebusa trzeba chwilowo zawiesić. Było to wyjątkowo niefortunne, zaangażowanie bowiem wszystkich sił policyjnych w sprawę morderstw zostawiało wolne pole dla innych przestępstw, w tym także dla handlu narkotykami. Dla edynburskiej mafii musiał to być teraz okres żniw. Wykorzystał w druku cynk na temat „burdelu” w Leith, mając nadzieję, że w zamian ostaną mu dostarczone jakieś nowe informacje, jednak wyglądało na to, że szefowie narkotykowi nie kwapią się do podjęcia takiej współpracy. No to pieprzyć ich. Jeszcze przyjdzie jego pora.
Kiedy zjawiła się na oddziale, Rebus pochłonięty był czytaniem Biblii, dostarczonej na jego życzenie przez szpital. Kiedy prośba dotarła do siostry oddziałowej, przyszła do niego i spytała, czy życzy sobie księdza lub pastora, jednak zdecydowanie odmówił. Miał wszystko, czego potrzebował, wybierając sobie co ciekawsze fragmenty ze Starego Testamentu i odświeżając w pamięci potęgę ich moralnego przesłania. Przeczytał historie Mojżesza, Samsona i Dawida, a potem przeszedł do Księgi Hioba. Z niej popłynęła do niego siła, z jaką nigdy wcześniej się nie zetknął.
Gdy nagła powódź zabija
drwi z cierpień niewinnego
ziemię dał w ręce grzeszników
sędziom zakrywa oblicza
Jeśli nie On – to kto właściwie?
Jeśli zapomnę o męce
odmienię, rozjaśnię oblicze
drżę na myśl o cierpieniu
pewny że mnie nie uwolni.
Jestem grzesznikiem, przyznaję
więc po co się męczę na próżno
choćbym ługiem umył swe ręce.
Rebus poczuł dreszcz na plecach, choć w sali szpitalnej było aż nazbyt gorąco, a jego wyschnięte gardło domagało się wody. Uniósł głowę, by nalać sobie do plastikowej szklanki trochę letniej cieczy i wtedy zobaczył zbliżającą się do niego Gill, której obcasy tym razem nieco mniej hałasowały. Szła z uśmiechem na twarzy, wnosząc z sobą na salę nieco optymizmu. Kilku pacjentów popatrzyło na nią z uznaniem. Rebus poczuł radość, że już dziś stąd wychodzi. Odłożył Biblię i ucałował Gill w kark.
– Co tam masz?
Wziął od niej paczkę i znalazł w niej ubranie na zmianę.
– Dzięki – powiedział. – Bałem się, że ta koszula będzie zbyt brudna.
– I była. – Roześmiała się i przyciągnęła krzesło do łóżka. – Nie tylko ona. Musiałam wszystkie twoje rzeczy wyprać i wyprasować. Bez tego mogłyby stać się groźne dla zdrowia.
– Jesteś aniołem – powiedział i odłożył paczkę na bok.
– A propos aniołów, co czytałeś w księdze? – Stuknęła palcem w czerwoną sztuczną skórę, w którą obłożona była Biblia.
– Nic specjalnego. Akurat Księgę Hioba. Kiedyś już czytałem Biblię, bardzo dawno temu. Ale teraz wydaje mi się bardziej przerażająca. Człowiek, który zaczyna wątpić, który występuje przeciwko Bogu, który oczekuje odzewu i który go otrzymuje. „Bóg dał ziemię w ręce grzeszników”, mówi Hiob w pewnym momencie, a potem stwierdza: „Więc po co się męczę na próżno?”
– To ciekawe. Ale jednak mimo to nadal się męczy?
– Tak, i to jest właśnie niezwykłe.
Podjechał wózek z herbatą i pielęgniarka podała Gill kubek. Postawiła też talerz herbatników.
– Przyniosłam ci korespondencję z mieszkania, a tu jest klucz. – Wyciągnęła w jego kierunku pojedynczy kluczyk yale, jednak on przecząco potrząsnął głową.
– Zatrzymaj go – powiedział. – Mam drugi.
Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.
– No dobrze – odparła w końcu. – Zatrzymam. Dzięki. – Podała mu trzy listy zabrane z mieszkania. Przejrzenie ich zajęło mu moment.
– Widzę, że zaczął je teraz wysyłać pocztą – stwierdził Rebus, rozrywając kopertę. – Ten facet mnie zadręczy. Nazwałem go pan Supeł. Mój osobisty wariat.
Gill z zainteresowaniem patrzyła, jak Rebus czyta list. Tym razem był nieco dłuższy niż zwykle.
WCIĄŻ NICZEGO SIĘ NIE DOMYŚLASZ, PRAWDA? NIC CI NIE PRZYCHODZI DO GŁOWY. MASZ W GŁOWIE PUSTKĘ. A PRAWIE JEST JUŻ PO WSZYSTKIM, PRAWIE PO WSZYSTKIM. I TYLKO NIE MÓW, ŻE NIE DAŁEM CI SZANSY. TEGO NA PEWNO NIE MOŻESZ POWIEDZIEĆ. PODPISANO
Rebus wyciągnął z koperty krzyżyk zrobiony z zapałek.
– Aha, więc dziś, jak widać, mamy pana Krzyżyka. No cóż, dzięki Bogu, że jest już prawie po wszystkim. Pewnie mu się znudziło.
– Co to wszystko znaczy, John?
– Nie mówiłem ci o tych anonimach? To nic rewelacyjnego.
– Od jak dawna je dostajesz? – Po obejrzeniu listu, Gill przyglądała się teraz kopercie.
– Od sześciu tygodni. Może ciut dłużej. A bo co?
– Tyle tylko, że ten list nadano w dniu, w którym zaginęła Helen Abbot.
– Mhm? – Rebus wyciągnął rękę po kopertę i popatrzył na stempel pocztowy. Było na nim napisane: „Edynburg, Lothian, Fife, Pogranicze”. No cóż, dość duży teren. Znów przez głowę przemknął mu Michael.
– Pewnie nie pamiętasz dat, kiedy dostałeś poprzednie listy, co?
– Gill, do czego zmierzasz? – Popatrzył na nią i nagle miał przed sobą wpatrzoną w siebie badawczo twarz profesjonalnej policjantki. – Gill, na litość boską. Ta sprawa już nas wszystkich wytrąciła z równowagi. Zaczynamy wszędzie szukać upiorów.
– Jestem ciekawa, to wszystko – stwierdziła i ponownie przeczytała list.
Nie był napisany przez typowego świra, to nie był świrowaty styl. To ją najbardziej zaniepokoiło. Po zastanowieniu Rebus doszedł do wniosku, że chyba rzeczywiście listy pojawiały się równocześnie z kolejnymi zniknięciami. Czy znaczyło to, że cały czas miał pod nosem coś, co w jakiś sposób łączyło się z morderstwami? Czy znaczyło to, że był ślepy i przez cały czas miał klapki na oczach jak dorożkarski koń? Albo to, albo wszystko jest jakimś strasznym zbiegiem okoliczności.
– To tylko zbieg okoliczności, Gill.
– To powiedz mi, kiedy dostałeś te poprzednie listy.
– Nie pamiętam.
Nachyliła się nad nim, a przez szkła okularów jej oczy wydały mu się ogromne. Powiedziała spokojnym tonem:
– Czy ty coś przede mną ukrywasz?
– Skąd!
Wszyscy pacjenci na sali popatrzyli w kierunku jego zduszonego krzyku, a on poczuł jak policzki nabierają rumieńców.
– Nie – powiedział szeptem. – Niczego przed tobą nie ukrywam. A w każdym razie…
Tylko właściwie, skąd pewność? W ciągu tych lat aresztował tylu ludzi, tylu z nich postawił zarzuty, tyle razy się pomylił, narobił sobie tylu wrogów. Chyba by go żaden z nich tak nie prześladował? No chyba nie.
Z kartką i piórem w ręku przeglądnęli kolejne anonimy: data, treść, sposób dostarczenia. Gill zdjęła okulary i z westchnieniem roztarła sobie grzbiet nosa.
– To zbyt dużo jak na zbieg okoliczności, John.
W głębi duszy czuł, że ma rację. Wiedział, że pozory mylą i że nic nie dzieje się przypadkowo.
– Gill – powiedział po dłuższej chwili milczenia i uniósł kołdrę. – Wynośmy się stąd.
W czasie jazdy samochodem próbowała rozbudzić jego wyobraźnię pytaniami. Kto to może być? Co ich może łączyć? Dlaczego właśnie on?
– O co ci chodzi?! – wrzasnął w końcu. – Jestem podejrzany, czy jak?
Spojrzała mu głęboko w oczy, jakby starając się dotrzeć do ukrytej w głębi prawdy. Była rasową policjantką, a dobry policjant nie ufa nikomu. Patrzyła na niego jak na uczniaka, który został skarcony, ale który wciąż jeszcze chowa w zanadrzu jakieś sekrety i wciąż ma jeszcze grzechy do wyznania. Wyspowiadaj się, chłopcze.
Gill wiedziała, że na razie jest to tylko przeczucie, nie mające oparcia w faktach. Ale jednocześnie czuła, że coś w tym jest, że być może za tymi płonącymi oczami coś się kryje. Nie takie rzeczy widywała już podczas tylu lat służby w policji. Rzeczy o wiele dziwniejsze dzieją się na okrągło. Prawda jest zawsze dziwniejsza od fikcji, nikt nigdy nie jest całkowicie niewinny. Stąd ten wyraz winy na twarzy każdego przesłuchiwanego, obojętnie kogo. Każdy ma zawsze coś do ukrycia. Najczęściej jakieś drobiazgi, dodatkowo jeszcze rozmyte przez upływ lat. Żeby móc się dobrać do tego rodzaju przestępstw, trzeba by mieć Policję Myśli. Ale gdyby John… gdyby John Rebus miał być w jakiś sposób zamieszany w cały ten dramat, to wówczas… To było zbyt absurdalne, by nawet o tym myśleć.
– Oczywiście, że nie jesteś podejrzany – oznajmiła – ale z tego może wyniknąć coś ważnego, nie uważasz?
– To już zostawmy Andersenowi, niech on się tym martwi – odparł i zamilkł. Gill zaś czuła, że dygoce.
I wtedy przyszło jej coś do głowy: a jeśli on sam do siebie pisze te listy?
Poczuł ból w ramionach, ale spojrzał w dół i stwierdził, że mała przestała już walczyć. Nadchodzi taki błogosławiony moment, w którym odechciewa się już żyć i w którym umysł i ciało przyjmują to do wiadomości. To wspaniały moment błogiego spokoju, najpiękniejszy i najspokojniejszy moment całego życia. Wiele lat temu on sam próbował popełnić samobójstwo i znał rozkosz tej chwili. Ale potem w szpitalu tak go potraktowali, że nic mu z tego nie wyszło. Przywrócili mu ochotę do życia, a teraz on im się odwdzięcza, wszystkim im się odwdzięcza. Dostrzegał ironię zawartą w historii swego życia, więc zachichotał, zrywając taśmę z ust Helen Abbot, a następnie małymi nożyczkami rozciął jej więzy. Z kieszeni spodni wyciągnął mały aparacik i pstryknął jej jeszcze jedno zdjęcie, coś w rodzaju memento mori. Jeśli go kiedyś złapią, to te zdjęcia staną się dowodem koronnym przeciwko niemu, jednak nigdy nie będą mogli nazwać go zboczeńcem seksualnym. Seks nie ma nic wspólnego z tym, co robi; te dziewczynki to tylko pionki, których los był im pisany już z chwilą chrztu. Ale następna i ostatnia będzie tą, o którą naprawdę chodzi. Jeśli tylko się uda, to zajmie się nią jeszcze dzisiaj. Znów zachichotał. Cała ta gra jest jeszcze lepsza, niż kółko i krzyżyk. Przecież wygrywa i tu i tu.
Inspektor William Anderson kochał brać udział w pogoni i miotać się między wskazaniami instynktu a mozolnego śledztwa. Lubił też czuć za sobą poparcie całego wydziału. Rzucając polecenia podwładnym i narzucając im swoje koncepcje i strategię działania, był w swoim żywiole.
Wolałby oczywiście, żeby Dusiciel był już pod kluczem – to jasne. Nie jest przecież sadystą. Prawo należy respektować. Niemniej, im dłużej to wszystko trwało, z tym większą satysfakcją pławił się w oczekiwaniu na sukces, satysfakcją, jaką dawało dowodzenie całą akcją.
Dusiciel czasami zostawiał jednak jakieś ślady, a to było dla Andersona najważniejsze. Najpierw ten niebieski ford escort, teraz nowa teoria, że był kiedyś w wojsku lub wciąż jeszcze w nim jest, oparta na sposobie wiązania węzłów na sznurze używanym do duszenia. Tego rodzaju strzępy informacji w pewnym momencie doprowadzą ich do mordercy i pozwolą go aresztować. A wówczas Anderson będzie przywodził swej ekipie zarówno w sensie fizycznym, jak i psychicznym. Zrobią z nim kolejny wywiad w telewizji, w prasie ukaże się jego następne udane zdjęcie (był dość fotogeniczny). O tak, zwycięstwo będzie słodkie. Pod warunkiem, oczywiście, że Dusiciel nie rozpłynie się nagle we mgle, tak jak to się stało z wieloma przestępcami przed nim. Takiej ewentualności w ogóle nie chciał brać pod uwagę; nogi robiły mu się wtedy jak z waty.
Nie to, żeby Rebusa jakoś specjalnie nie lubił. W sumie był z niego niezły gliniarz, może z troszkę zbyt drastycznymi metodami działania. Wiedział też, że przeżywa kryzys w życiu osobistym. Powiedziano mu nawet, że ta kobieta, z którą teraz mieszka jego syn, to była żona Rebusa. Wolał o tym nie myśleć. Kiedy Andy trzasnął drzwiami, opuszczając dom rodzinny, w tym samym momencie jego ojciec wyrzucił go ze swego życia. Jak można w dzisiejszych czasach poważnie traktować pisanie poezji? Toż to kompletna bzdura. A potem jeszcze na dodatek wprowadzić się do żony Rebusa… Nie, to nieprawda, że Rebusa nie lubi, jednak kiedy go zobaczył, jak idzie w towarzystwie tej ładnej rzeczniczki prasowej, poczuł jak mu się coś w żołądku przewraca. Oparł się o krawędź biurka, którego właściciel akurat miał wolne.
– Miło cię znów powitać, John. Dobrze się czujesz?
Anderson wyciągnął ku niemu rękę, więc zaskoczony Rebus musiał ją uścisnąć.
– W porządku, panie inspektorze – odpowiedział.
– Panie inspektorze – zagadnęła Gill Templer – możemy z panem chwilę porozmawiać? Zdarzyło się coś nowego.
– Raptem ślad czegoś nowego – wtrącił Rebus i popatrzył na Gill.
Anderson spojrzał kolejno na oboje.
– Więc chodźmy do mnie – powiedział.
Gill przedstawiła swoją wersję, a Anderson, czując się ważny i chroniony przez swoje biurko, słuchał i od czasu do czasu rzucał spojrzenie na Rebusa, który reagował na nie przepraszającym uśmiechem. Przepraszam, mówił uśmiech, że zawracamy panu głowę.
– A wy, Rebus – powiedział Anderson, kiedy Gill skończyła swoją opowieść – co wy na to wszystko? Czy jest ktoś, taki, kto mógłby chcieć was informować o swoich zamiarach? Chodzi mi o to, czy to możliwe, że Dusiciel zna was osobiście?
Rebus wzruszył ramionami, uśmiechnął się i nie przestawał się uśmiechać.
Jack Morton, siedząc w samochodzie, zrobił notatkę na formularzu raportu „Wizyta u podejrzanego”. Podejrzany przesłuchany. Zachowanie podejrzanego: obojętne, pomocne. Znowu ślepa uliczka, chciałoby się dodać. Jeszcze jedna, kurwa, ślepa uliczka. Zbliżająca się do jego samochodu strażniczka miejska próbowała go przerazić samym spojrzeniem. Westchnął, odłożył długopis i sięgnął do kieszeni po legitymację. Znowu jeden z tych cholernych dni.
Rhona Phillips miała na sobie płaszcz przeciwdeszczowy, jako że był koniec maja i strugi deszczu przecinały horyzont jak na obrazie kiepskiego malarza. Pocałowała na pożegnanie swego kędzierzawego kochasia-poetę, siedzącego przez telewizorem i gapiącego się na popołudniowe programy, i wyszła z domu, grzebiąc w torebce w poszukiwaniu kluczyków do samochodu. Od pewnego czasu odbierała Sammy ze szkoły, mimo iż od szkoły do domu było zaledwie około dwóch kilometrów. Zabierała ją też z sobą w porze lunchu do biblioteki i nie spuszczała z niej oka. Póki ten szaleniec jest na wolności, nie można ryzykować. Podbiegła do samochodu, wsiadła i zatrzasnęła drzwiczki. Deszcze padające w Edynburgu są jak dopust boży. Moczą ludzi do kości, przesiąkają do budynków i wspomnień turystów. Padają całymi dniami, rozbryzgują się z kałuż stojących na drogach, rozbijają małżeństwa, ziębią, zabijają, są wszechobecne. Typowa treść widokówki wysyłanej z Edynburga przez turystę: „Edynburg jest śliczny. Ludzie raczej z rezerwą. Wczoraj zwiedziłem zamek i widziałem pomnik Scotta. Miasto jest bardzo małe, właściwie miasteczko. Można by je schować w środku Nowego Jorku i nikt by tego nie zauważył. Pogoda mogłaby być lepsza”.
Pogoda mogłaby być lepsza. Oto sztuka eufemizmów w całej krasie. Wstrętny, obrzydliwy deszcz. I jakże typowy w dniu, kiedy ma się wolne. Równie typowy jak kłótnia z Andym, który siedzi teraz nadąsany w fotelu, z nogami podwiniętymi pod siebie. Jeden z tych przeklętych dni. A musi jeszcze dziś wieczór wypełnić arkusze ocen. Bogu dzięki, że już początek egzaminów.
Dzięki temu dzieci w szkole trochę się wyciszą; starsze – bo dopadła je już przedegzaminacyjna trema lub apatia, młodsze – bo po twarzach swych starszych kolegów widzą, co je czeka w przyszłości. Zaczyna się teraz wspaniała pora roku. Niedługo taka sama trema dotyczyć będzie Sammy. Samanthy, jak oficjalnie nazywała teraz tę niemal już kobietę. Ją, jako matkę, gryźć będzie inna trema, inne lęki. Lęk przed dojrzewaniem, lęk przed nowymi doświadczeniami.
Siedząc w swoim escorcie, obserwował jak tyłem wyjeżdża spod domu. Doskonale. Teraz musi odczekać jakieś piętnaście minut. Kiedy jej samochód zniknął z pola widzenia, podjechał pod dom i zatrzymał się. Dokładnie przyjrzał się oknom domu. Ten jej fagas na pewno siedzi tam teraz samotnie. Wysiadł z samochodu i podszedł do frontowych drzwi.
Po spotkaniu, które nie zakończyło się żadnymi konkretnymi ustaleniami, Rebus wrócił do sali operacyjnej i rozejrzał wokół. Nie miał pojęcia, że Anderson właśnie w tej chwili zarządza, by go śledzono. Sala operacyjna wyglądała, jakby sama przeszła operację. Każdy kawałek wolnego miejsca był zawalony papierami, niewielki komputer wciśnięto w narożnik sali, a każdy centymetr powierzchni ścian pokrywały rozliczne wykresy i tabele.
– Idę na odprawę – powiedziała Gill. – Zobaczymy się później. Słuchaj, ja myślę, że to jednak ma jakiś związek z tobą. Możesz to nazwać kobiecą intuicją, możesz to nazwać policyjnym „nosem”, możesz to nazwać, jak ci się żywnie podoba, ale potraktuj to poważnie. Przemyśl to. Zastanów się, kto może żywić do ciebie taką urazę. Proszę cię.
Kiwnął głową i patrzył, jak się oddala w kierunku swojego biura w innej części budynku. Rebus właściwie nie wiedział, gdzie teraz jest jego biuro. Cała sala operacyjna wyglądała trochę inaczej, tak jakby poprzestawiano biurka albo je złączono razem. Na biurku obok zadzwonił telefon. Mimo iż na sali było mnóstwo innych ludzi, Rebus podniósł słuchawkę, próbując w ten sposób ponownie włączyć się w śledztwo. W duchu modlił się, by samemu nie stać się przedmiotem śledztwa. Modlił się, zapominając, czym jest modlitwa.
– Sala operacyjna – powiedział do słuchawki. – Detektyw sierżant Rebus przy telefonie.
– Rebus? Co za dziwne nazwisko. – Głos w słuchawce był stary, ale rześki, i na pewno należał do osoby wykształconej. – Rebus – powtórzył dzwoniący, jakby coś sobie zapisywał. Rebus gapił się na aparat.
– Kto mówi? – spytał.
– Ach tak, moje nazwisko Michael Eiser, przeliteruję: E-I-S-E-R, jestem profesorem literatury angielskiej na uniwersytecie.
– Dzień dobry panu. – Rebus chwycił ołówek i zanotował nazwisko. – Czym mogę panu służyć?
– No cóż, panie sierżancie, myślę, że to bardziej ja będę mógł panu się czymś przysłużyć, o ile oczywiście się nie mylę.
Jeśli to nie jakiś kawał, to Rebus dokładnie wyobrażał sobie dzwoniącego: włosy w nieładzie, muszka pod brodą, wymięty tweedowy garnitur, na nogach stare buty, mówiąc, obficie gestykuluje.
– Widzi pan, interesuję się tematem gier słownych. Nawiasem mówiąc, jestem w trakcie pisania książki na ten temat. Jej tytuł brzmi Tajniki egzegezy slowotwórstwa transcendentnego. Dostrzega pan w tym grę słowną? To się nazywa akrostych. Pierwsze litery każdego słowa układają się w inne słowo – w tym przypadku w słowo „test”. Jest to gra tak stara jak cała literatura. Tyle, że w mojej książce zajmuję się przykładami z bliższych nam czasów. Nabokow, Burgess i im podobni. Oczywiście akrostych to tylko jeden drobny fragment z całej masy pomysłów, jakie autorzy stosują, by rozbawić, omamić lub pociągnąć za sobą swych czytelników.
Rebus próbował mu przerwać, ale z równym powodzeniem mógłby starać się powstrzymać szarżującego byka. Musiał więc słuchać, zastanawiając się, czy to znów jakiś wariat i czy nie powinien – ściśle wbrew procedurze – po prostu odłożyć słuchawki. Miał teraz ważniejsze sprawy na głowie. A tył czaszki rozsadzał mu ból.
– …i chodzi o to, panie sierżancie Rebus, że zupełnie przypadkowo zauważyłem w doborze ofiar tego mordercy pewną prawidłowość.
Rebus przysiadł na krawędzi biurka i ścisnął w dłoni ołówek, jakby chciał go zmiażdżyć.
– Doprawdy? – powiedział.
– No tak. Spisałem sobie tu na kartce nazwiska wszystkich ofiar. Może można było wpaść na to wcześniej, ale dopiero dzisiaj w jednej z gazet zobaczyłem artykuł, w którym wszystkie te biedne dziewczęta wymieniono razem. Bo wie pan, zazwyczaj czytam „Timesa”, ale akurat dziś rano go zabrakło, więc kupiłem jakąś inną gazetę, no i tam to zobaczyłem. Możliwe, że nic z tego nie wynika, może to czysty zbieg okoliczności, ale może akurat nie. To już wy, panowie, będziecie musieli zadecydować. Ja tylko rzucam taki pomysł.
Do sali wkroczył właśnie Jack Morton jak zwykle otoczony chmurą dymu, a dojrzawszy Rebusa, zamachał do niego ręką. Wyglądał na padniętego. Wszyscy wokół wyglądali na padniętych, tylko jemu, świeżemu i wypoczętemu po kilku dniach leżenia w szpitalu trafiło się, że musiał odebrać telefon i wysłuchiwać bajdurzenia jakiegoś wariata.
– I co to za pomysł, panie profesorze?
– Nie dostrzega pan? Nazwiska kolejnych ofiar to Sandra Adams, Mary Andrews, Nicola Turner i Helen Abbot. – Jack doczłapał do Rebusa. – Jeśli te nazwiska potraktujemy jako akrostych – mówił dalej głos – to pierwsze litery układają się w następne imię – Samantha. Więc może to imię następnej ofiary? Ale może to czysty przypadek, doszukiwanie się czegoś tam, gdzie nic nie ma.
Rebus bez słowa rzucił słuchawkę, w sekundę zeskoczył z biurka i chwycił Mortona za krawat. Morton sapnął i papieros wypadł mu z ust.
– Masz tu samochód, Jack?
Wciąż jeszcze lekko się krztusząc, Morton kiwnął głową potakująco.
Jezu Chryste, Jezu Chryste… Więc to wszystko prawda. Więc to wszystko dotyczy jego. Samantha. Wszystkie sygnały, wszystkie poszlaki, wszystkie te morderstwa były jedynie komunikatem dla niego. Jezu Chryste, pomóż. Błagam, pomóż mi.
Jego córka ma być następną ofiarą Dusiciela.
Rhona zauważyła samochód zaparkowany przed domem, ale się nad tym nie zastanawiała. Chciała jak najszybciej uciec z tej ulewy. Podbiegła do drzwi wejściowych, za nią, powłócząc nogami, szła Samantha. Kluczem otworzyła drzwi.
– Ale straszna pogoda! – krzyknęła w kierunku salonu. Zrzuciła z siebie płaszcz i skierowała się do pokoju, z którego wciąż dochodził dźwięk telewizora. Na fotelu przed telewizorem siedział Andy. Ręce miał związane do tyłu, a usta zaklejone wielkim kawałkiem taśmy samoprzylepnej. Na szyi wciąż jeszcze zwisał mu kawałek szpagatu.
Rhona miała właśnie wydobyć z siebie najbardziej przeraźliwy krzyk swego życia, kiedy coś ciężkiego uderzyło ją w tył głowy. Runęła do przodu i padając na nogi martwego kochanka, straciła przytomność.
– Witaj, Samantho – powiedział znajomy głos. Pod maską zasłaniającą jego twarz nie widać było uśmiechu, który na niej zagościł.
Samochód Mortona pędził przez miasto, migając niebieskim światłem, jakby go całe piekło goniło. Po drodze Rebus próbował mu wyjaśnić, co się stało, był jednak zbyt zdenerwowany, by opowieść mogła być w pełni sensowna, a Jack Morton zbyt skoncentrowany na lawirowaniu w ruchu ulicznym, by uważnie jej słuchać. Poprosili przez radio o pomoc: jeden radiowóz do szkoły, na wypadek, gdyby jeszcze tam była, i dwa radiowozy do domu z ostrzeżeniem, że mogą się tam natknąć na Dusiciela. Należy więc zachować maksymalną ostrożność.
Pędząc po Queensferry Road, samochód osiągnął sto pięćdziesiąt na godzinę, potem wykonał szalony skręt tuż przed samochodami nadjeżdżającymi z naprzeciwka i wjechał w pogodnie prezentujące się osiedle, gdzie mieszkała teraz Rhona z Samanthą i kochankiem.
– Skręć tu w prawo! – zawołał Rebus, przekrzykując wycie silnika, w myśli rozpaczliwie trzymając się nadziei. Za zakrętem zobaczyli, że przed domem stoją już dwa policyjne radiowozy, a na podjeździe, niemalże symbolizując daremność ich wysiłków, stoi zaparkowany samochód Rhony.
Chcieli mu dać środki uspokajające, ale nie chciał przyjąć żadnych lekarstw. Chcieli, żeby wrócił do domu, ale ich nie posłuchał. Jak może wracać do domu, jeśli gdzieś tu na górze leży Rhona. Uprowadzenie córki spowodowało, że całe jego życie legło w gruzach, rozpadając się jak domek z kart. Bezustannie krążył po szpitalnej poczekalni. Czuję się dobrze, oświadczył im, w porządku. Wiedział, że Gill i Anderson są gdzieś na korytarzu. Biedny Anderson. Przez brudne szyby okienne widział kręcące się na zewnątrz pielęgniarki. Pokrzykiwały i śmiały się, a ich fartuchy powiewały na zacinającym deszczem wietrze jak w scenie ze starego filmu z Draculą. Jak one mogą się śmiać? Na drzewa z wolna opadała mgła, a roześmiane pielęgniarki, niepomne na cierpienia świata, wtapiały się w tę mgłę, jakby stary Edynburg wsysał je do swojego świata przeszłości i wraz z nimi zabierał cały śmiech.
Robiło się już ciemno i po słońcu schowanym za grubą warstwą chmur pozostało jedynie wspomnienie. Taki koloryt nieba musieli znać dawni malarze tworzący religijne obrazy, musieli z nim obcować na co dzień i odbierać słońce rozświetlające chmury jako widomą oznakę obecności Boga, jako symbol potęgi stworzenia. Ale Rebus nie był malarzem. Jego oczy dostrzegały piękno w słowie drukowanym, nie w naturze. I teraz w tej poczekalni szpitalnej zdał sobie nagle sprawę, że jego całe życie oparte było na doznaniach wtórnych – na przeczytanych cudzych przemyśleniach – kosztem doznań rzeczywistych.
No więc teraz znów miał okazję stanąć z nimi twarzą w twarz: znów był w komandosach, znów był w SAS z twarzą wymiętą zmęczeniem, z bolącym mózgiem, z naprężonym każdym mięśniem.
Poczuł, że znów zaczyna fantazjować i przykleił się dłońmi do ściany, jakby poddając się rewizji. Sammy jest gdzieś tam w rękach szaleńca, a on traci czas na wymyślanie retorycznych figur i metafor. Tak nie można.
Na korytarzu Gill pilnowała Williama Andersona. Jemu też kazano pójść do domu. Lekarz zbadał go po przeżytym szoku i zaproponował, by położył się do łóżka.
– Zostanę tutaj – ze spokojną determinacją odpowiedział Anderson. – Jeśli to wszystko ma jakiś związek z Rebusem, to chcę być w jego pobliżu. Czuję się dobrze, naprawdę. – Ale wcale tak nie było. Czuł się otumaniony, pełen skruchy i mocno w tym wszystkim zagubiony. – Nie mogę w to uwierzyć – zwrócił się do Gill. – Wprost nie mogę uwierzyć, że to był tylko wstęp do uprowadzenia córki Rebusa. To brzmi zbyt fantastycznie. Ten człowiek musi być chory umysłowo. A John musi podejrzewać, kto się za tym wszystkim kryje.
Gill Templer myślała o tym samym.
– Dlaczego on nam nic nie powiedział – mówił dalej Anderson. A potem, bez ostrzeżenia i bez żadnej ostentacji, nagle znów stał się ojcem i zaczął cicho szlochać. – Andy – szepnął. – Mój Andy. – Schował twarz w dłonie i pozwolił, by Gill położyła mu rękę na opuszczonych ramionach.
John Rebus patrzył na zapadającą ciemność i dumał o swoim małżeństwie i swojej córce. O swojej córce Sammy.
Dla tych, którzy czytają między razami.
Co to było, co wyrzucił z pamięci? Co to było, czego jego umysł pozbył się lata temu w trakcie spacerów po brzegu morskim w Fife, po przeżytym załamaniu, kiedy ostatecznie zatrzasnął za sobą drzwi do przeszłości. Jednak okazuje się, że to nie takie łatwe. Niepożądany gość dość długo czekał, nim ponownie zdecydował się wedrzeć w życie Rebusa. Stopa wetknięta w szparę drzwi prowadzących do świadomości. I co mu teraz po tym całym czytaniu? Albo po wierze, choć zawieszonej u niego na cieniutkiej nitce? Samantha. Sammy, jego córka. Boże, spraw, by była bezpieczna. Dobry Boże, pozwól jej żyć.
John, ty przecież musisz wiedzieć, kto to jest.
Ale John potrząsnął tylko głową, strząsając łzy na spodnie. Nie wie, nie wie. Pan Supeł. Pan Krzyż. Nazwiska nic już nie znaczą. Supły i krzyże. Przysyłano mu przecież supełki i krzyżyki, kawałki sznurka i zapałki, i jakieś brednie, jak je nazwał Jack Morton. I to wszystko. Boże święty.
Wyszedł na korytarz i podszedł do Andersona, który stał tam bez ruchu, jak strzęp człowieka. Obaj mężczyźni objęli się, wzajemnie dodając sobie otuchy; dwaj wrogowie, którzy stwierdzają, że są przecież po tej samej stronie. Uścisnęli się i z oczu obu popłynęły łzy. Znalazło ujście to, co od lat tkwiło w nich zakorkowane. Udawanie, że ludzka niedola ich nie wzrusza i pozostawia obojętnymi. Teraz mogli się wreszcie przyznać: byli ludźmi, takimi jak inni.
Wreszcie, kiedy zapewniono go, że Rhona doznała jedynie pęknięcia czaszki i wpuszczono go do niej na chwilę, by popatrzył jak leży z maską tlenową na twarzy, Rebus pozwolił się odwieźć do domu. Rhona wyjdzie z tego. To już coś. Jednak Andy Anderson leży już gdzieś na stole w prosektorium, a lekarze grzebią w tym, co z niego zostało. Biedny pieprzony Anderson. Biedny jako człowiek, jako ojciec i jako gliniarz. Cała sprawa stawała się nieznośnie osobista. Przybierała znacznie większe rozmiary, niż zakładali. I stawała się sprawą honoru.
W końcu mieli jego opis od naocznego świadka, niezbyt dokładny, ale zawsze. Jedna z sąsiadek widziała, jak wynosił nieruchomą postać dziewczynki do samochodu. Samochód był w jasnym kolorze, powiedziała. Taki zwyczajny z wyglądu. Mężczyzna z wyglądu też był zwyczajny. Niezbyt wysoki, twarz skupiona. Spieszył się. Specjalnie mu się nie przyglądała.
Andersena wycofano ze sprawy, podobnie jak Rebusa. Teraz sprawa zyskała nowy wymiar: Dusiciel wdarł się do prywatnego domu i dopuścił się w nim morderstwa. Teraz przekroczył już wszelkie granice. Reporterzy i ekipy telewizyjne czatujące pod szpitalem żądały informacji. Komisarz Wallace obiecał zorganizowanie konferencji prasowej. Czytelnicy gazet i wszelkiego autoramentu podglądacze chcieli znać jak najwięcej szczegółów. Sprawa stała się sensacją medialną. Edynburg stał się przestępczą stolicą Europy. Syn szefa wydziału policji zamordowany, córka sierżanta policji uprowadzona, a być może też zamordowana.
Cóż mu pozostało innego, niż siedzieć i czekać na następny list? Mimo wszystko czuł się lepiej we własnym mieszkaniu, bez względu na to, jak ponuro i pusto w nim było, bez względu na to, jak bardzo przypominało mu ono celę więzienną. Gill obiecała, że po skończonej konferencji prasowej go odwiedzi. Pod jego kamienicą będzie stał nieoznakowany samochód policyjny, tak na wszelki wypadek, bo kto wie, na ile osobiste mogą się okazać dalsze działania Dusiciela.
Rebus nie wiedział, że jednocześnie w komendzie odbywa się skrupulatne przeglądanie jego akt osobistych, a cała jego przeszłość jest szczegółowo analizowana. W tej przeszłości musi być gdzieś ślad Dusiciela, po prostu musi.
Oczywiście, że musi. Rebus miał świadomość, że jedynie w jego rękach znajduje się klucz do całej zagadki. Jednak klucz zdawał się być schowany w szufladzie zamkniętej na ten sam klucz. Jedyne co mu zostało, to starać się siłą wyłamać tę zamkniętą w nim przeszłość.
Gill Templer zadzwoniła do brata Rebusa i mimo iż wiedziała, że John będzie z tego niezadowolony, zażądała by Michael natychmiast przyjechał do Edynburga i zajął się bratem. W końcu jest jedyną rodziną Rebusa. W głosie Michaela słychać było przez telefon nerwowość, ale także niepokój. Potem wróciła myślą do akrostychu. A więc jednak pan profesor się nie mylił. Próbowali go teraz odnaleźć, by go szczegółowiej przesłuchać. Też tylko na wszelki wypadek. Pomyślała, że jeżeli Dusiciel potrafił tak to zaplanować, to musiał mieć dostęp do jakiejś listy nazwisk, z której mógł wybierać pasujące mu ofiary, zatem kim on może być? Jakimś pracownikiem administracji publicznej? Nauczycielem? Kimś spokojnie siedzącym przy jakimś komputerze? Było wiele różnych możliwości i wszystkie trzeba będzie po kolei sprawdzić. W pierwszej kolejności Gill zaproponowała przesłuchanie wszystkich mieszkańców Edynburga, których brzmienie nazwisk kojarzy się z supłem albo krzyżem. Był to chybiony strzał, ale jak dotąd wszystko co dotyczyło tej sprawy, przypominało szamotaninę po omacku.
Poza tym miała na głowie konferencję prasową. Dla wygody zorganizowano ją w budynku administracji szpitalnej. Sala była tak wypełniona, że zostały już tylko miejsca stojące pod tylną ścianą. Brytyjscy widzowie i czytelnicy gazet zaczynali już rozpoznawać twarz Gill Templer, po ludzku zatroskaną i pozbawioną uśmiechu. Jej twarz stawała się równie dobrze znana jak twarze sprawozdawców telewizyjnych i reporterów prasowych. Jednak dziś wieczorem konferencję miał poprowadzić osobiście komisarz. Liczyła na to, że nie potrwa zbyt długo. Chciała odwiedzić Rebusa. A może jeszcze bardziej chciała porozmawiać z jego bratem. Ktoś przecież musi znać przeszłość Johna. Najwyraźniej nigdy nikomu z policji nie opowiadał o przeżyciach w wojsku. Czy więc klucz do zagadki leży właśnie tam? A może w jego małżeństwie? Słuchała głosu komisarza. Aparaty fotograficzne pstrykały, a salę spowijał coraz gęstszy dym.
No i ten Jim Stevens, którego teraz widziała na sali uśmiechającego się półgębkiem, jakby coś wiedział. Gill czuła coraz większy niepokój. Mimo iż pióro w jego dłoni coś pisało w notatniku, przez chwilę nie spuszczał z niej wzroku. Miała w pamięci ten nieudany wieczór, który kiedyś razem spędzili, i ten znacznie bardziej udany wieczór z Johnem Rebusem. Dlaczego wszyscy mężczyźni w jej życiu muszą być tacy skomplikowani? Może dlatego, że to ją pociąga. Ale sprawa morderstw nie stawała się coraz bardziej złożona. Stawała się coraz prostsza.
Jim Stevens bez specjalnego zainteresowania słuchał przekazywanych przez policję informacji i myślał, jak bardzo ta cała sprawa się komplikuje. Rebus i Rebus, narkotyki i morderstwa, anonimowe listy zakończone uprowadzeniem córki. Musi dowiedzieć się czegoś więcej, niż wynika to z oficjalnej wersji policji, a najlepsza droga do tego prowadzi przez Gill Templer i dokonanie z nią handlu wymiennego na informacje. Jeśli narkotyki i uprowadzenie są ze sobą powiązane, co wydaje się bardzo prawdopodobne, to znaczy, że jeden z braci Rebus łamie zasady gry. Może Gill Templer będzie wiedziała coś więcej.
Podszedł do niej od tyłu, w chwili gdy opuszczała budynek. Czuła, że to on, ale tym razem sama miała ochotę porozmawiać.
– Cześć, Jim. Podwieźć cię gdzieś?
Uznał, że to dobry pomysł. Może go wysadzić przy pubie, chyba że mógłby się na chwilę spotkać z Rebusem, co oczywiście wolałby zrobić. Nie, to trudno. Wsiadł i ruszyli.
– Ta sprawa z każdą chwilą staje się coraz bardziej tajemnicza, nie uważasz?
Z uwagą prowadziła i wydawało się, że rozważa jego pytanie. W istocie czekała, by się nieco bardziej przed nią otworzył, traktując jej milczenie jako sygnał, że coś przed nim ukrywa, że ma w zanadrzu coś, czym będzie mogła z nim pohandlować.
– Wygląda na to, że wszystko kręci się wokół Rebusa. To bardzo ciekawe.
Gill wyczuła, że szykuje się do zagrania swojej karty.
– Więc… – ciągnął, zapalając papierosa – nie przeszkodzi ci, jak zapalę?
– Nie – powiedziała spokojnie, choć w środku była jak podłączona do prądu.
– Dzięki. Więc jest to o tyle ciekawe, że Rebus zamieszany jest też w inną sprawę, nad którą aktualnie pracuję.
Zatrzymała samochód na czerwonym świetle, ale nawet przez chwilę nie spuściła wzroku z drogi.
– Czy chciałabyś coś usłyszeć o tej drugiej sprawie?
Czy chciałaby? No jasne. Tylko co w zamian…
– Tak, to bardzo ciekawa postać, pan sierżant Rebus. I ten jego brat.
– Jego brat?
– Tak, na pewno o nim słyszałaś, Michael Rebus, ten hipnotyzer. Ciekawa para braci.
– Doprawdy?
– Słuchaj, Gill, wyłóżmy karty na stół.
– Miałam nadzieję, że to zrobisz. – Wrzuciła bieg i ruszyła spod świateł.
– Czy prowadzone jest przeciwko Rebusowi śledztwo w jakiejś sprawie? To chciałbym wiedzieć. Chodzi mi o to, czy wiecie już, kto za tym wszystkim stoi, tylko tego nie ujawniacie?
Teraz spojrzała na niego.
– Tak się nie robi, Jim.
Parsknął.
– Gill, może ty tak nie robisz, ale nie udawaj, że takie rzeczy się nie zdarzają. Po prostu jestem ciekaw, czy może coś słyszałaś, może masz jakieś przecieki z góry. Na przykład coś w rodzaju, że ktoś zawalił sprawę, dopuszczając do tego, co się wydarzyło.
Jim Stevens wpatrywał się teraz bardzo uważnie w jej twarz i strzelał w ciemno, w nadziei, że któryś strzał okaże się celny. Wyglądało jednak, że nie połknęła przynęty. Trudno. Może rzeczywiście nic nie wie. To wcale nie musi znaczyć, że jego teorie są fałszywe. Może to tylko oznaczać, że cała ta rozgrywka przekracza kompetencje Gill.
– Jim, co wiesz o Johnie Rebusie? Bo wiesz, to może być coś ważnego. A jeśli uznamy, że ukrywasz przed nami istotne informacje, to możemy cię wezwać i…
Stevens cmoknął parę razy i pokręcił głową.
– Ale przecież wiemy, że nic z tego, prawda? Po prostu tak się nie robi.
Znów na niego popatrzyła.
– Zawsze mogłabym stworzyć precedens – odparła.
Przyjrzał się jej badawczo. Pomyślał, że właściwie to może by i mogła.
– Tu już wystarczy – powiedział, wskazując ręką przez okno. Popiół z papierosa obsypał mu krawat.
Gill zatrzymała samochód i patrzyła, jak wysiada. Po zatrzaśnięciu drzwi wsadził głowę do środka.
– Zawsze możemy zrobić handel wymienny. Znasz mój numer.
Tak, znała jego numer. Dawno, dawno temu zapisał go jej; tak dawno, że teraz znaleźli się już po przeciwległych stronach muru, a ona z trudem go rozumiała. Co on takiego mógł wiedzieć o Johnie? Albo o Michaelu? Jadąc do mieszkania Johna, pomyślała z nadzieją, że może tam się czegoś dowie.
John Rebus przeczytał kilka stron z Biblii Dobrych Wiadomości, ale odłożył ją, kiedy zdał sobie sprawę, że nie rozumie tego, co czyta. Potem zaczął się modlić, zasłaniając oczy dłońmi zwiniętymi w pięści. A później chodził po mieszkaniu i kolejno dotykał przedmiotów. Tak samo było przed pierwszym załamaniem, lecz teraz już się nie bał. Niech sobie przychodzi jak chce, wszystko mi jedno. Jego wola walki wyczerpała się. Bez oporu podda się wyrokom złowrogiego stwórcy.
Przy drzwiach odezwał się dzwonek. Nie zareagował. Za chwilę pójdą sobie i zostawią go w spokoju z jego rozpaczą i bezsilną wściekłością w tym pokrytym kurzem mieszkaniu. Dzwonek zabrzęczał ponownie, tym razem bardziej natarczywie. Klnąc na głos, podszedł do drzwi i otworzył. W drzwiach stał Michael.
– John – rzekł. – Przyjechałem najszybciej, jak mogłem.
– Mickey, skąd się tu wziąłeś? – Wpuścił brata do środka.
– Ktoś do mnie zadzwonił, jakaś kobieta. Wszystko mi opowiedziała. To straszne, John. Naprawdę straszne. – Położył rękę na ramieniu brata. Rebusa przeszedł dreszcz i uprzytomnił sobie, że od dawna nie czuł na sobie dotyku drugiego człowieka, braterskiego gestu współczucia. – Na dole zaczepiło mnie dwóch goryli. Wygląda, że cię tu pilnie strzegą.
– Taka jest procedura – odpowiedział Rebus.
Może i procedura, pomyślał Michael. Wiedział, że kiedy go tak obmacywali, musiał sprawiać wrażenie wystraszonego i pełnego skruchy. Dużo myślał o tym telefonie, zastanawiając się, czy to nie jakaś pułapka. Wysłuchał lokalnych wiadomości przez radio, w których powiedzieli o uprowadzeniu i morderstwie. Więc jednak to prawda. Wsiadł wtedy w samochód i pojechał jak do jaskini lwa, cały czas mając świadomość, że powinien się trzymać od brata z daleka; wiedział, że go zabiją, jeśli się dowiedzą, i zastanawiał się, czy to uprowadzenie może mieć jakiś związek z nim samym. Czy to może ma być ostrzeżenie dla obu braci? Trudno powiedzieć. A kiedy z mroku klatki schodowej wyłoniło się tych dwóch goryli, pomyślał, że już po nim. Najpierw, że to gangsterzy, którzy chcą go ukatrupić; potem, że to policja, która chce go aresztować. Okazuje się teraz, że ani to, ani to, tylko „procedura”.
– Mówisz, że dzwoniła do ciebie jakaś kobieta? Pamiętasz jej nazwisko? Zresztą nieważne, i tak wiem kto.
Usiedli w salonie. Michael zdjął skórzaną kurtkę na baranku i z kieszeni wyciągnął butelkę whisky.
– Przyda się? – spytał.
– Nie zaszkodzi.
Rebus poszedł do kuchni po szklanki, a Michael rozejrzał się po pokoju.
– Ładnie tu – zawołał.
– Trochę za duże, jak na moje potrzeby – rzekł Rebus.
Z kuchni rozległ się szloch. Michael przeszedł do kuchni i zobaczył, że brat pochylony nad zlewem żałośnie płacze.
– John – powiedział, obejmując go – już dobrze. Wszystko będzie dobrze. – Poczuł, jak w środku wzbiera w nim poczucie winy.
Rebus obmacał się w poszukiwaniu chustki, znalazł ją, przetarł łzy i głośno wysmarkał nos.
– Łatwo ci mówić – parsknął i spróbował się uśmiechnąć. – Poganin jesteś.
Rozparci w fotelach, gapiąc się w milczeniu na pokryty cieniem sufit, wypili wspólnie pół butelki whisky. Rebus miał zaczerwienione oczy i piekły go powieki. Od czasu do czasu pociągał nosem i wycierał go sobie wierzchem dłoni. Michael poczuł się tak, jakby znów byli chłopcami, tyle że ich role się teraz odwróciły. Nigdy nie byli z sobą zbyt blisko, ale w ich stosunkach uczucia zawsze brały górę nad realiami. Dobrze pamiętał kilka bójek z placu zabaw, które John przejmował na siebie. Znów poczuł ogarniające go poczucie winy. Przebiegł po nim lekki dreszcz. Powinien koniecznie się wycofać z tej zabawy, tyle że chyba siedzi w niej już zbyt głęboko, a jeśli teraz nieświadomie wciągnął jeszcze w to Johna… Aż strach o czymś takim myśleć. Musi się spotkać z tamtym człowiekiem i wszystko mu wyjaśnić. Tylko jak to zrobić? Nie znał jego adresu ani numeru telefonu. Za każdym razem on kontaktował się z nim, nigdy odwrotnie. Jak się nad tym zastanowić, to wszystko zakrawało na farsę. Albo na koszmar.
– Podobał ci się wtedy mój występ?
Rebus zmusił się, by sięgnąć pamięcią do tamtego wieczoru, do tej wyperfumowanej samotnej kobiety, do swoich palców zaciśniętych na jej gardle, do sceny, która stała się początkiem jego końca.
– Tak, był ciekawy. – Zdaje się, że go chyba przespał. Nieważne.
Znów zapadła cisza przerywana jedynie odgłosami ruchu ulicznego za oknem i dochodzącymi z oddali pojedynczymi pijackimi wrzaskami.
– Twierdzą, że to ktoś, kto żywi do mnie jakąś urazę – powiedział w końcu Rebus.
– Oo! A jest tak?
– Nie wiem. Na to wygląda.
– Ale przecież, gdyby tak było, to musiałbyś wiedzieć.
Rebus potrząsnął głową.
– W tym rzecz, Michael. Nie pamiętam.
Michael wyprostował się w fotelu.
– Czego mianowicie nie pamiętasz?
– Czegoś. Nie wiem czego. Po prostu czegoś. Gdybym wiedział czego, to by znaczyło, że pamiętam, prawda? Ale w mojej pamięci jest luka. Wiem, że jest. Wiem, że jest coś, co powinienem pamiętać.
– Coś, co dotyczy twojej przeszłości? – Michael uniósł się i lekko pochylił do przodu. Więc może jednak to nie ma nic wspólnego z nim. Może dotyczy czegoś innego, kogoś innego. Poczuł przypływ nadziei.
– Tak, przeszłości. Ale nie pamiętam czego. – Rebus potarł sobie czoło, jakby było kryształową kulą, w której szuka odpowiedzi.
Michael sięgnął do kieszeni.
– Mogę ci pomóc, żebyś sobie przypomniał – powiedział.
– W jaki sposób?
– W taki. – Michael trzymał w palcach srebrną monetę. – Pamiętasz, co ci mówiłem. Codziennie przenoszę moich pacjentów do ich poprzedniego życia. Przeniesienie cię do prawdziwej przeszłości z twojego prawdziwego życia powinno być jeszcze łatwiejsze.
Teraz z kolei wyprostował się Rebus. Potrząsnął głową, jakby chcąc oczyścić ją z oparów whisky.
– No to już – powiedział. – Co mam robić? – Czuł jednocześnie, że wewnętrzny głos ostrzega: „Nie rób tego, nie chcesz wiedzieć”.
Chciał wiedzieć.
Michael podszedł do niego.
– Rozsiądź się wygodnie. Odpręż się. Nie dotykaj więcej whisky. Tylko pamiętaj, nie każdy jest podatny na hipnozę. Więc nie zmuszaj się. Nie rób nic na siłę. Jeśli ma się udać, to uda się bez względu na to, czy się będziesz starał, czy nie. Wystarczy, żebyś się odprężył, John. Rozluźnij się.
Zadzwonił dzwonek do drzwi.
– Nie zwracaj na to uwagi – powiedział Rebus, ale Michael już zdążył wyjść z pokoju. Z przedpokoju słychać było jakieś głosy, po chwili Michael wrócił do pokoju, a w ślad za nim wkroczyła Gill.
– Coś mi się widzi, że to chyba ta pani od telefonu – oznajmił Michael.
– Jak się czujesz, John? – Na jej twarzy malował się obraz troski i niepokoju.
– W porządku. Posłuchaj, to jest mój brat, Michael. Jest hipnotyzerem. Ma zamiar wprowadzić mnie w trans – tak to się chyba nazywa, prawda, Mickey? – i odblokować moją pamięć. Może powinnaś zrobić jakieś notatki, czy coś w tym rodzaju.
Gill patrzyła na obu braci odrobinę zmieszana. Ciekawa para braci – tak ich nazwał Jim Stevens. Miała za sobą szesnaście godzin pracy, a teraz jeszcze coś takiego. Mimo to uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami.
– A czy dziewczynie nie należy się najpierw coś do picia?
Teraz uśmiechnął się John.
– Poczęstuj się – powiedział. – Do picia jest whisky albo whisky z wodą, albo woda. Dalej, Mickey. Bierz się do roboty. Gdzieś tam jest Sammy. Może nie jest jeszcze za późno.
Michael rozstawił szeroko nogi i lekko pochylił się nad bratem. Wyglądało, jakby chciał go połknąć. Miał wzrok wbity wprost w oczy Rebusa, a jego usta poruszały się, będąc jakby lustrzanym odbiciem ust brata. Tak przynajmniej odebrała to Gill, kiedy nalewała sobie whisky. Michael uniósł do góry monetę i lekko nią obracając, szukał w niej odbicia niskowatowej żarówki oświetlającej pokój. W końcu udało mu się rzucić odblask na oczy Johna, podczas gdy jego źrenice rozszerzały się i zwężały. Michael był niemal pewien, że brat okaże się podatny. W każdym razie miał taką nadzieję.
– Teraz, John, posłuchaj mnie uważnie. Wsłuchaj się w mój głos. Patrz na monetę. Patrz, jak błyszczy i wiruje. Obserwuj jej wirowanie. Czy widzisz, jak ona wiruje? Odpręż się i słuchaj tego, co mówię. I patrz, jak wiruje, patrz, jak błyszczy.
Przez chwilę wydawało się, że nic z tego. Być może więzy rodzinne spowodują, że John okaże się odporny na głos brata, na moc zawartej w nim sugestii. Ale potem Michael dostrzegł, że wyraz oczu brata zmienia się w sposób dla niewtajemniczonych niedostrzegalny. Ale Michael był wtajemniczony. Ojciec dobrze go wyszkolił. Jego brat zapadał już w niebyt, pociągnięty błyskiem monety przenosił się zgodnie z wolą Michaela. Zdany na jego władanie. Jak zawsze w tym momencie, Michael poczuł na plecach lekki dreszcz: na tym polegała jego władza, władza całkowita i niepodważalna. Mógł ze swymi pacjentami robić wszystko, co chciał, dosłownie wszystko.
– Michael – szepnęła Gill – spytaj go, dlaczego odszedł z wojska.
Michael przełknął ślinę, lekko zwilżając sobie gardło. Tak, to dobre pytanie. Sam chciał o to zapytać.
– John…? John? Powiedz, dlaczego odszedłeś z wojska? Co się stało, John? Dlaczego odszedłeś z wojska? Opowiedz nam o tym.
I powoli, jakby na nowo ucząc się słów zapomnianych lub nigdy nieznanych, Rebus zaczął opowiadać swoją historię. Gill rzuciła się do torebki po długopis i notatnik. Michael powoli sączył whisky.
Oboje słuchali.