Kiedy John Rebus przebudził się po, jak mu się zdawało, wyjątkowo głębokim i pełnym koszmarów śnie, ze zdumieniem stwierdził, że nie leży w łóżku. Zobaczył, że Michael pochyla się nad nim z niepewnym uśmieszkiem na twarzy, a Gill chodzi po pokoju, przełykając łzy.
– Co się stało? – spytał.
– Nic – odparł Michael.
Wtedy Rebus przypomniał sobie, że został przez brata zahipnotyzowany.
– Nic?! – krzyknęła Gill. – I ty to nazywasz nic?
– John – powiedział Michael – zupełnie nie zdawałem sobie sprawy z twoich odczuć wobec starego i mnie. Jest mi bardzo przykro, że tak przez nas cierpiałeś. – Michael położył rękę na ramieniu brata, brata, którego przecież w ogóle nie znał.
Gordon, Gordon Reeve. Co się z tobą działo? Cały jesteś obszarpany i brudny, i wirujesz wokół mnie jak tuman kurzu w ulicznym wietrze. I jak brat. I masz moją córkę. Więc gdzie jesteś?
– O Jezu! – Rebus zamknął oczy i opuścił głowę na piersi. Poczuł jak dłoń Gill gładzi go po włosach.
Za oknem zaczynało już widnieć. Ptaki zdążyły już rozpocząć swój niezmordowany koncert. Rebus poczuł radość, że ich głosy wzywają go do powrotu do świata rzeczywistego. Przypominają, że w tym świecie zdarzają się też ludzie szczęśliwi. Choćby kochankowie, którzy właśnie budzą się w swoich ramionach, albo ktoś, dla kogo dziś jest pierwszy dzień urlopu, albo staruszka, która składa Bogu podziękowania, że wciąż żyje i może oglądać budzący się do życia świat.
– To była strasznie długa i mroczna noc dla mojej duszy – powiedział, próbując się otrząsnąć. – Okropnie tu zimno. Chyba znowu zgasło w piecu.
Gill wydmuchała nos i złożyła ręce.
– Nie, jest całkiem ciepło. Posłuchaj, John – mówiła powoli i głosem pełnym powagi – potrzebny nam dokładny rysopis tego człowieka. Zdaję sobie sprawę, że będzie to opis sprzed piętnastu lat, ale od czegoś trzeba zacząć. A potem musimy sprawdzić, co się z nim działo po twojej dez… po tym jak go opuściłeś.
– Jeśli te akta w ogóle jeszcze istnieją, to będą utajnione.
– I musimy całą tę historię opowiedzieć szefowi – ciągnęła dalej, jakby nie słysząc jego głosu. Miała wzrok wbity przed siebie. – Musimy znaleźć tego drania.
Rebus miał wrażenie, że w mieszkaniu panuje grobowa cisza, zupełnie jakby ktoś umarł. A przecież naprawdę było to coś w rodzaju narodzin, odrodzenie się jego pamięci. Pamięć o Gordonie. O wyjściu z tej zimnej, koszmarnej celi. O wykręceniu się plecami do…
– Czy jesteś pewien, że ten cały Reeve to ten, o którego nam chodzi? – spytał Michael, nalewając kolejną porcję whisky. Rebus pokręcił głową na wyciągniętą w jego kierunku szklankę.
– Dla mnie nie, dziękuję. W głowie mam zamęt. O tak, myślę, że możemy być zupełnie pewni tego, kto się za tym kryje. Te listy, te supełki i krzyżyki. Teraz to wszystko nabiera znaczenia. To cały czas było zupełnie jednoznaczne. Reeve musi mnie uważać za tumana. Od wielu tygodni wysyłał mi przecież wyraźne wskazówki, a ja nie potrafiłem ich odczytać… i pozwoliłem, żeby te dziewczynki zginęły… A wszystko dlatego, że nie potrafiłem stawić czoła faktom… oczywistym faktom…
Gill podeszła od tyłu i położyła mu ręce na ramionach. Rebus skoczył jak oparzony. Reeve? Nie, to tylko Gill, Gill. Potrząsnął przepraszająco głową. A potem wybuchnął płaczem.
Gill popatrzyła na Michaela, ale ten miał wzrok opuszczony. Znów przygarnęła Rebusa i tym razem nie pozwoliła się odepchnąć. Trzymała go w mocnym uścisku i szeptała, że to ona, Gill, jest obok niego, a nie jakiś upiór z przeszłości.
Michael obserwował to, myśląc z niepokojem, że znów się w coś wpakował. Nigdy przedtem nie widział płaczącego Johna. Ponownie ogarnęło go poczucie winy. Musi z tym wszystkim skończyć. Już mu to nie jest potrzebne. Schowa się gdzieś w jakąś dziurę i odczeka, aż jego łącznikowi znudzi się go szukać, a jego klienci znajdą sobie nowego dostawcę. Zrobi tak, i to nie ze względu na Johna, ale dla własnego dobra.
Traktowaliśmy go jak śmiecia, pomyślał, to prawda. Obaj ze starym traktowaliśmy go jak intruza.
Nieco później, z filiżanką kawy w ręce Rebus wyglądał na uspokojonego, jednak Gill nie spuszczała z niego wzroku i obserwowała go badawczo i z niepokojem.
– Jest jasne, że temu całemu Reeve’owi zupełnie odbiło.
– Być może – powiedział Rebus. – Ale jednego możemy być pewni: na pewno jest uzbrojony i na pewno jest gotów na wszystko. Był komandosem i należał do SAS. Więc jest twardy jak stal.
– Ty też taki byłeś, John.
– I dlatego to ja mam szansę go załatwić. Szef musi to zrozumieć, Gill. Musi mnie przywrócić do sprawy.
Gill zacisnęła usta.
– Nie jestem pewna, czy na to pójdzie – rzekła.
– To pieprzyć go. I tak znajdę tego sukinsyna.
– Zrób to, John – powiedział Michael. – Właśnie tak. Nie przejmuj się tym, co ci powiedzą.
– Mickey – odparł Rebus – jesteś teraz najlepszym bratem, jakiego mógłbym sobie wymarzyć. Słuchajcie, jest tu w ogóle coś do żarcia? Umieram z głodu.
– A ja padam z nóg – oznajmił Michael, wyraźnie z siebie zadowolony. – Czy miałbyś coś przeciwko temu, żebym się tu zdrzemnął z godzinkę czy dwie, zanim ruszę z powrotem?
– Ależ skąd, Mickey, idź się połóż u mnie w sypialni.
– Dobranoc, Michael – powiedziała Gill.
Wychodząc, Michael miał twarz rozpromienioną uśmiechem.
Supełki i krzyżyki. Kółko i krzyżyk. Było to wręcz bezczelne z jego strony. Reeve musiał go uważać za zupełnego tumana i na swój sposób się nie mylił. Przecież te nie kończące się partie, jakie rozgrywali, te wszystkie sztuczki i pułapki, jakie stosowali, a potem ich rozmowy o religii i te węzły, refowe i gordyjskie. No i Krzyż! Boże, jakiż był głupi, tkwiąc w złudnym mniemaniu, że jego przeszłość jest już tylko jak pęknięta i bezużyteczna skorupa, z której wyciekła cała duchowa zawartość. Jakiż był głupi.
– John, rozlewasz kawę.
Gill wniosła właśnie z kuchni talerz grzanek z serem. Rebus otrząsnął się.
– Proszę, zjedz to. Dzwoniłam już do komendy. Mamy tam być za dwie godziny. Już rozpoczęli poszukiwania Reeve’a. Powinni go znaleźć.
– Mam nadzieję. Och, Gill, daj Boże, żeby tak było.
Przytulili się. Zaproponowała, by oboje położyli się na kanapie. Zrobili to, nie zwalniając uścisku. Rebus nie mógł się pozbyć myśli, czy ta ponura noc, którą miał za sobą, nie stanie się czymś w rodzaju egzorcyzmu i czy jego przeszłość nie przestanie go już nawiedzać w sytuacjach erotycznych. Miał nadzieję, że tak. Ale oczywiście ani pora teraz, ani miejsce, by się o tym przekonać.
Gordon, przyjacielu, co ja ci zrobiłem?
Stevens był człowiekiem cierpliwym. Obaj policjanci stojący pod domem byli bardzo stanowczy: w tej chwili widzenie się z sierżantem Rebusem jest niemożliwe. Stevens wrócił więc do redakcji, napisał tekst do druku na trzecią w nocy, a potem wrócił pod dom Rebusa. W jego mieszkaniu wciąż paliło się światło, ale przed wejściem sterczało teraz dwóch nowych goryli. Stevens zaparkował po drugiej stronie ulicy i zapalił kolejnego papierosa. Wszystko zaczynało się ładnie splatać. Dwie oddzielne dotąd nitki łączyły się w jedną. Morderstwa i narkotyki wyraźnie coś z sobą łączyło, a kluczem do całości był Rebus. No bo, o czym może o tej porze rozmawiać z bratem? Może omawiają jakiś plan awaryjny. Boże, ile by dał, żeby być teraz muchą na ścianie w tym pokoju. Dałby wszystko. Znał londyńskich reporterów z Fleet Street, którzy stosowali w pracy skomplikowane urządzenia techniczne – pluskwy podsłuchowe na ścianach, super czułe mikrofony wielkiej mocy, podsłuch telefoniczny – i teraz przyszło mu do głowy, czy nie warto by zainwestować trochę pieniędzy w kupno takich urządzeń.
W głowie rodziły mu się nowe teorie, każda z licznymi wariantami. Jeżeli edynburscy handlarze narkotyków wdali się teraz w porwania i morderstwa po to, by napędzić strachu jakimś frajerom, to znaczy, że sprawy przybierają bardzo dramatyczny obrót, a on, Jim Stevens, będzie musiał zachować jeszcze większą ostrożność niż dotąd. Tylko że Byk Podeen mówił, że nic mu o tym nie wiadomo. No to załóżmy, że na rynku pojawiła się nowa banda, która wprowadza nowe reguły gry. To by oznaczało wojnę gangów w stylu dawnego Glasgow. Tylko że teraz już się chyba tych spraw tak nie załatwia. Chyba nie.
Myślenie pozwalało Stevensowi zachować trzeźwość umysłu i nie usnąć, zwłaszcza że wszystko zapisywał sobie w notatniku. Radio w samochodzie było włączone i co pół godziny słuchał serwisów wiadomości. Nową ofiarą Dusiciela z Edynburga stała się córka policjanta. Przy tej okazji poniósł śmierć mężczyzna uduszony w mieszkaniu matki ofiary. I tak dalej. Stevens wciąż wymyślał nowe teorie.
Radio nie podało, że wszystkie morderstwa mają związek z Rebusem. Policja nie miała zamiaru tego ujawniać, przynajmniej na razie.
O siódmej trzydzieści Stevensowi udało się przekupić chłopca roznoszącego gazety, by ze sklepu obok przyniósł mu bułki i mleko. Popijał suche, kruszące się bułki lodowato zimnym mlekiem. W samochodzie miał włączone ogrzewanie, ale mimo to czuł się przemarznięty do szpiku kości. Marzył, by się ogolić, wykąpać i parę godzin przespać, niekoniecznie w tej kolejności. Ale był teraz zbyt blisko rozwiązania całej sprawy, by sobie odpuścić. Charakteryzowała go wytrwałość – niektórzy nazwaliby to szaleństwem lub fanatyzmem – typowa dla rasowego reportera. Podczas minionej nocy zauważył innych pismaków, którzy pojawiali się pod domem i byli odsyłani z kwitkiem. Kilku z nich dostrzegło go siedzącego w samochodzie i podeszło, by chwilę pogadać i zwąchać, co jest grane. Wówczas chował notatnik i udawał znudzenie, mówiąc, że wkrótce wybiera się do domu. Kłamstwa, wiecznie te cholerne kłamstwa.
Ale one też należały do rytuału.
Wreszcie zobaczył, że wychodzą z budynku. Czekało na nich oczywiście kilka kamer i mikrofonów, ale reporterzy nie zachowywali się zbyt nachalnie – nie było popychania, szarpania i krzyków. Po pierwsze mieli do czynienia ze zrozpaczonym ojcem, po drugie z policjantem, więc nikt nie ważył się go dręczyć.
Stevens widział, jak Gill i Rebus wsiadają bez przeszkód do policyjnego rovera, który czekał z silnikiem na chodzie. Przyjrzał się ich twarzom. Rebus wyglądał na wymęczonego, ale tego można się było spodziewać. Pod oznakami zmęczenia Stevens dostrzegał jednak jakiś wyraz ponurej zawziętości, coś w sposobie zaciśnięcia ust tak, że tworzyły prostą kreskę. To go trochę zaniepokoiło. Wyglądało, jakby Rebus wyruszał na wojnę. Jasna cholera. No i ta Gill Templer. Wyglądała groźnie, groźniej nawet niż Rebus. Oczy miała podkrążone, ale w ich wyrazie też było coś dziwnego. Wyraźnie coś było nie tak. Każdy w miarę rozgarnięty reporter by to zauważył, jeśli tylko umiał patrzeć. Stevens poczuł rosnącą w nim zawziętość. Musi się czegoś więcej dowiedzieć. Ten temat sam w sobie działał jak narkotyk, a jego organizm domagał się coraz silniejszych dawek. Sam przed sobą przyznał z zaskoczeniem, że potrzeba tych zwiększonych dawek nie bierze się z poczucia obowiązku, tylko z chęci zaspokojenia własnej ciekawości. Rebus go intrygował, Gill Templer też go oczywiście interesowała.
No i ten Michael Rebus…
Michael Rebus nie opuścił mieszkania. Cały cyrk już odjeżdżał, policyjny rover skręcał w prawo z cichej uliczki Marchmont, ale obaj goryle pozostali na posterunku. Nowi goryle. Stevens zapalił papierosa i pomyślał, że warto jeszcze raz spróbować. Wrócił do samochodu i zamknął go na klucz. Potem spacerkiem okrążył cały kwartał układając sobie w głowie nowy plan.
– Przepraszam. Czy pan tu mieszka?
– Pewno, że tu mieszkam. A o co znowu chodzi, co? Spieszy mi się do łóżka.
– Ma pan za sobą ciężką noc, sir?
Mężczyzna z zapuchniętymi od braku snu oczami potrząsnął w kierunku policjanta trzema brązowymi torbami papierowymi. Każda z nich mieściła po sześć bułek.
– Piekarzem jestem. Robię na nocną zmianę. Więc może byście…
– Pańskie nazwisko, sir?
Próbując ominąć policjanta, Stevens zdołał w samą porę odczytać kilka nazwisk przy dzwonkach do drzwi.
– Laidlaw – odpowiedział. – Jim Laidlaw.
Policjant znalazł nazwisko na trzymanej w ręku liście.
– Zgadza się, sir. Przepraszam za kłopot.
– A co jest grane?
– Wkrótce pan się dowie. Życzę dobrej nocy, sir.
Była jeszcze jedna przeszkoda do pokonania i Stevens wiedział, że tu żaden spryt mu nie pomoże. Jeżeli drzwi wejściowe na klatkę są zamknięte, to są zamknięte i na tym koniec. Zdecydowanym ruchem pchnął ciężkie drzwi i poczuł, że się poddają.
Więc ich nie zamknęli. Jego patron w niebiosach miał dziś dla niego odrobinę litości.
W holu wejściowym pozbył się toreb z bułkami i obmyślił dalszy ciąg planu. Ruszył schodami na drugie piętro, gdzie mieszkał Rebus. Klatka schodowa przesiąknięta była smrodem kociego moczu. Stanął przed drzwiami Rebusa i starał się złapać oddech. Dostał zadyszki z braku kondycji, ale po części wynikała ona też z podniecenia. Od lat czegoś podobnego nie przeżywał w ramach zbierania materiału do gazety i sprawiało mu to przyjemność. Pomyślał, że w takim dniu wszystko mu ujdzie na sucho. Zdecydowanym ruchem nacisnął dzwonek.
Po dłuższej chwili drzwi otworzył ziewający i zapuchnięty od snu Michael Rebus. A więc stali wreszcie przed sobą twarzą w twarz. Stevens machnął przed nosem Michaela legitymacją. Legitymacja poświadczała, że James Stevens należy do klubu bilardowego miasta Edynburg.
– Detektyw inspektor Stevens, proszę pana. Przepraszam, że wyciągam pana z łóżka. – Schował legitymację do kieszeni. – Pański brat uprzedził mnie, że zapewne będzie pan jeszcze spał, ale mimo wszystko postanowiłem pana niepokoić. Pozwoli pan, że wejdę? Mam tylko kilka pytań. To nie potrwa długo.
Mimo ciepłych skarpetek i tego, że właśnie był początek lata, obaj policjanci mieli stopy zdrętwiałe z zimna. Przestępowali z nogi na nogę i próbowali je nieco rozgrzać. Ich rozmowa kręciła się wyłącznie wokół sprawy uprowadzenia córki policjanta i morderstwa syna jednego z szefów policji, kiedy nagle za ich plecami otworzyły się ciężkie drzwi wejściowe.
– Wciąż tu jeszcze jesteście? Kobita mi mówiła, że pod drzwiami sterczą gliny, ale myślałem, że se jaja robi. Wczora tyż tu byli. To co jest grane?
Był to starszy wiekiem mężczyzna, na stopach miał pantofle, a na piżamę narzucił ciężki zimowy płaszcz. Był na wpół ogolony i brakowało mu zgubionej lub zapomnianej dolnej protezy na zęby. Wychylił się spoza drzwi, nasadzając sobie jednocześnie kaszkiet na łysą czaszkę.
– Nic takiego, czym warto się przejmować, sir. Na pewno wkrótce wszystko się wyjaśni.
– Jak tak, to w porząsiu. Muszę tylko wyskoczyć do sklepu po gazetę i mleko. Zwykle na śniadanie jemy tosta, ale jakiś frajer zostawił w holu ze dwa tuziny świeżych bułek. No to se pomyślałem, że jak ktoś ich nie chce, to mnie się przydadzą. – Parsknął śmiechem, błyskając przy tym jasną czerwienią dolnego dziąsła. – Może wam coś przynieść ze sklepu?
Ale obaj policjanci patrzyli na siebie w milczącym zdumieniu zmieszanym z przerażeniem.
– Leć na górę – rzekł w końcu jeden z nich do drugiego. A potem zwrócił się do starego. – A pańskie nazwisko, sir?
Stary wyprostował się niemal na baczność, jakby znów był w wojsku.
– Jock Laidlaw – powiedział – melduje się na rozkaz.
Stevens z przyjemnością popijał czarną kawę. Pierwszy ciepły płyn od niepamiętnych czasów. Siedział w salonie, a oczy biegały mu po całym wnętrzu.
– Cieszę się, że mnie pan obudził – mówił właśnie Michael Rebus. – Muszę wracać do domu.
O tak, na pewno musisz, pomyślał Stevens. To na pewno. Rebus sprawiał wrażenie dużo bardziej rozluźnionego, niż się tego spodziewał. Rozluźniony, wypoczęty, bez żadnych oznak zdenerwowania. Wszystko to stawało się coraz dziwniejsze.
– Więc jak mówiłem, chcę panu tylko zadać kilka pytań.
Rebus usiadł, założył nogę na nogę i też pociągnął łyk kawy.
– Słucham.
– Pański brat przeżył ogromny szok.
– Tak.
– Ale myśli pan, że sobie z tym poradzi?
– Tak.
Stevens udawał, że coś zapisuje w notatniku.
– A noc miał spokojną? Dobrze spał?
– Właściwie to żadne z nas się nie wyspało. Nie wiem nawet, czy John się w ogóle położył. – Michael zmarszczył brwi. – Ale właściwie, to o co chodzi?
– Zwykłe rutynowe pytania, proszę pana. Sam pan rozumie. Musimy znać wszystkie szczegóły dotyczące osób zamieszanych w tę sprawę, jeśli mamy jaw ogóle rozwikłać.
– Ale przecież jest już chyba rozwikłana, nie?
Serce skoczyło Stevensowi do gardła.
– Jest? – usłyszał własny głos.
– A co, nie wie pan?
– Tak, oczywiście, tylko że i tak musimy zebrać wszystkie szczegóły…
– Dotyczące osób zamieszanych. Tak, wiem, już pan to raz powiedział. Czy mógłbym jeszcze raz rzucić okiem na tę pańską legitymację? Wie pan, tak na wszelki wypadek.
Dał się słyszeć dźwięk klucza w zamku wejściowych drzwi.
Chryste Panie, pomyślał Stevens, już wrócili.
– Posłuchaj-no – rzucił przez zęby – wiemy wszystko o twoim handelku prochami. Więc albo mi powiesz, koleś, kto za tym wszystkim stoi, albo pójdziesz za kratki na sto lat.
Twarz Michaela przybrała najpierw barwę bladoniebieską, potem szarą. Wydawało się, że usta zaczynają mu się otwierać i że padnie z nich jakieś słowo, to słowo, na które Stevens tak czekał.
Ale w tym momencie jeden z goryli wpadł do pokoju i wyszarpnął Stevensa z fotela.
– Nie skończyłem jeszcze kawy – zaprotestował reporter.
– Będziesz miał szczęście, kolego, jak ci, kurwa, karku nie skręcę – wysyczał policjant.
Michael Rebus podniósł się z miejsca, ale zachował milczenie.
– Nazwisko! – wrzasnął Stevens. – Podaj mi tylko jego nazwisko! Jak odmówisz współpracy, przyjacielu, to wszystko trafi na pierwszą stronę. Podaj mi nazwisko!
Krzyczał tak jeszcze prowadzony w dół po schodach. Aż do ostatniego stopnia.
– No dobra. To idę – powiedział w końcu, wywijając się spod ciężkiej policyjnej ręki na ramieniu. – Troszkę żeście, chłopcy, dali popalić, co nie? Tym razem przemilczę sprawę, ale następnym razem sprężcie się bardziej. Okej?
– Spierdalaj stąd w podskokach – syknął jeden z goryli.
Stevensowi nie trzeba było tego powtarzać. Wsiadł do samochodu, czując w głowie jeszcze większy zamęt i jeszcze silniejszą ciekawość niż dotąd. Boże, ależ był blisko. Tylko co ten hipnotyzer miał na myśli, kiedy powiedział, że sprawa jest już rozwikłana. Czyżby? Bo jeśli to prawda, to chce jako pierwszy znać wszystkie szczegóły. Nie przywykł zostawać tak bardzo w tyle. Zazwyczaj cała gra odbywała się pod jego dyktando. Nie, nie przywykł do czegoś takiego i wcale mu się to nie podobało.
Kochał mieć przewagę.
Tylko jeżeli sprawę już rozwikłano, to zostało mu bardzo mało czasu. Więc jeśli nie udało się wydobyć tego, co trzeba, od jednego brata, należy zwrócić się do drugiego. Pomyślał, że wie, gdzie go może znaleźć. Jego intuicja dziś go nie zawodziła. Czuł w sobie wenę.
– No cóż, John, wszystko to brzmi dość fantastycznie, ale wykluczyć tego nie można. W każdym razie to najlepszy trop, na jaki dotąd się natknęliśmy, choć trudno mi uwierzyć, że ktoś może być tak opętany nienawiścią, że posuwa się do zamordowania czterech niewinnych ofiar, tylko po to, by dostarczyć wskazówek odnośnie do ostatniej ofiary.
Mówiąc to, komisarz Wallace patrzył raz na Rebusa, raz na Gill Templer. Po lewej ręce Rebusa siedział Anderson. Ręce Wallace’a leżały nieruchomo na biurku, przypominając śnięte ryby. Przed nimi leżało samotnie wieczne pióro. Gabinet był duży i przestronny, oaza spokojnej i pewnej siebie egzystencji. W tym gabinecie rozwiązywano wszelkie problemy i podejmowano tylko słuszne decyzje.
– Naszym zadaniem jest znalezienie go. Jeżeli podamy to do publicznej wiadomości, to możemy go wystraszyć i przy okazji narazić na niebezpieczeństwo życie twojej córki. Z drugiej strony, zwrócenie się do społeczeństwa o pomoc daje szansę szybszego odnalezienia go.
– Przecież chyba nie ma pan zamiaru…! – Gill Templer z wszystkich obecnych w gabinecie była najbliższa wybuchu, ale Wallace uciszył ją gestem ręki.
– Na razie tylko głośno myślę, pani inspektor, wrzucam tylko kamyki do stawu.
Anderson siedział zmartwiały, ze wzrokiem wbitym w podłogę. Oficjalnie przebywał teraz na urlopie i był w żałobie, jednak uparł się, że chce mimo wszystko uczestniczyć w naradzie, a komisarz Wallace wyraził na to zgodę.
– Oczywiście ty, John – ciągnął Wallace – w żadnym razie nie możesz się dalej zajmować tą sprawą.
Rebus podniósł się z miejsca.
– John, siadaj, proszę. – Spojrzenie komisarza było otwarte, ale twarde, jak przystało na gliniarza z dobrej starej szkoły. Rebus usiadł. – Wiem doskonale, co teraz czujesz, możesz w to wierzyć lub nie. Ale stawka w tej grze jest zbyt wysoka. Zbyt wysoka dla nas wszystkich. A ty jesteś za bardzo emocjonalnie zaangażowany w całą sprawę, by zachować obiektywny osąd. Opinia publiczna natychmiast podniosłaby wrzawę, że stosujemy odwet. Przecież wiesz.
– Ja wiem tylko, że beze mnie Reeve nie zawaha się przed niczym. Jemu chodzi o mnie.
– Otóż to. Więc czy nie byłoby z naszej strony głupotą, gdybyśmy cię podali mu jak na talerzu? Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, i na pewno nie będzie to mniej, niż ty sam byś zrobił. Więc zostaw to nam.
– Od wojska niczego się nie dowiemy. Może pan być pewien, że nic nam nie powiedzą.
– Będą musieli. – Wallace zaczął bawić się piórem, jakby po to właśnie tam leżało. – W końcu u samej góry mają tego samego szefa, co my. Więc zostaną zmuszeni.
Rebus pokręcił głową.
– Oni ustalają własne prawa. SAS nawet nie bardzo podlega armii. Jeśli nie zechcą mówić, to proszę mi wierzyć, nie powiedzą ani słowa. – Rebus uderzył dłonią w blat biurka. – Nawet jednego pieprzonego słowa!
– John. – Dłoń Gill zacisnęła się na jego ramieniu w niemej prośbie, by zachował spokój. Ona sama też wyglądała na mocno poruszoną, umiała jednak zachować milczenie i tylko jej wygląd zewnętrzny świadczył o jej złości i frustracji. Jednak dla Rebusa liczyły się tylko czyny. Zbyt długo pozbawiony był kontaktu z rzeczywistością.
Zerwał się z krzesła i bez słowa opuścił gabinet. Komisarz popatrzył na Gill.
– Gill, on nie zajmuje się już tą sprawą. Trzeba, żeby to do niego dotarło. O ile mi wiadomo – zawiesił głos, a jego dłoń bawiła się otwieraniem i zamykaniem jednej z szuflad – macie się ku sobie. Tak się to w każdym razie nazywało za moich czasów. Więc może zechciałabyś mu wytłumaczyć, gdzie jest jego miejsce. Dostaniemy tego człowieka, ale nie potrzebny nam do tego Rebus, żeby siedział nam na karku i dyszał żądzą zemsty. – Wallace spojrzał na Andersona, który beznamiętnie odwzajemnił spojrzenie. – Nie chcemy narazić się na zarzut, że stosujemy taktykę odwetu – mówił dalej. – Nie w Edynburgu. Co by turyści powiedzieli? – Przeniósł wzrok z Andersena na Gill i uniósł się z fotela. – A wszystko to w sumie staje się strasznie…
– Pogmatwane? – podpowiedziała Gill.
– Nie, chciałem powiedzieć „kumoterskie”. No bo zamieszany w to jest i inspektor Anderson, jego syn i żona Rebusa, pani i Rebus, Rebus i ten cały Reeve, Reeve i córka Rebusa. Mam tylko nadzieję, że prasa tego nie wywęszy. Pani odpowiada za to, żeby do tego nie doszło, a ci, którzy się wyłamią, żeby zostali ukarani. Czy wyrażam się dość jasno?
Gill Templer skinęła głową, tłumiąc jednocześnie nagłe ziewnięcie.
– To dobrze. – Komisarz kiwnął głową w kierunku Andersona. – I proszę dopilnować, żeby inspektor Anderson bezpiecznie dotarł do domu.
Rozparty na tylnym siedzeniu William Anderson przeglądał w myśli listę znajomych i przyjaciół. Znał kilku, którzy mogą coś wiedzieć o Special Air Service. Z całą pewnością takiej historii jak ta z Rebusem i Reeve’em, nie dało się całkowicie wymazać z pamięci, choć bardzo możliwe, że wymazano ją z akt. Żołnierze na pewno o tym pamiętają i rozmawiają. Odpowiedzi można znaleźć wszędzie, często tam, gdzie się ich najmniej spodziewamy. Może trzeba będzie jednych trochę postraszyć, innym trochę posmarować, ale choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką zrobi w życiu, to tego skurwiela odnajdzie.
Albo przynajmniej będzie w pobliżu, kiedy zrobi to Rebus.
Rebus wyszedł z komendy tylnym wejściem, tak jak Stevens przewidywał. Poszedł w ślad za policjantem, który wyglądał na bardzo zgnębionego. O co w tym wszystkim chodzi? Ale nieważne. Dopóki będzie się trzymał Rebusa, dopóty materiał na artykuł ma zapewniony, i to artykuł, który może się okazać prawdziwą sensacją. Stevens dyskretnie zerkał do tyłu, wyglądało jednak, że nikt Rebusa nie śledzi. To znaczy, nikt z policji. Wydawało mu się trochę dziwne, że puszczono samopas człowieka, któremu uprowadzono córkę i którego reakcje trudne były do przewidzenia. Stevens miał jednak nadzieję, że dzięki temu osiągnie swój główny cel: Rebus doprowadzi go do szefów tej nowej siatki narkotykowej. Jak nie jeden brat, to drugi.
Był dla mnie jak brat, a ja dla niego. Więc co się stało? W głębi serca wiedział, gdzie naprawdę leży wina. To te ich perfidne metody, od tego się wszystko zaczęło. Trzymanie w klatce, rwanie charakteru na strzępy, a potem próby łatania szkód. To łatanie im chyba specjalnie nie wyszło. Obaj wyszli z tego po swojemu zdruzgotani. Ale ta świadomość nie powstrzyma go przed skręceniem mu karku. Nic go od tego nie odwiedzie. Tyle że musi tego bydlaka najpierw znaleźć, a nie ma pojęcia od czego to poszukiwanie zacząć. Czuł, jak miasto go wciąga, kładzie mu się na ramiona ciężarem swej historii, dławi go i dusi. Buntowniczość, racjonalność i umiejętności – oto trzy specjalności Edynburga, a teraz on sam będzie musiał się do nich odwołać. Musi zacząć działać samotnie, szybko, lecz metodycznie, wykorzystując przy tym cały swój spryt i pomysłowość. Jednak najbardziej ze wszystkiego potrzebny mu instynkt.
Po upływie pięciu minut wiedział już, że jest śledzony, i poczuł, jak mu na karku włoski stają dęba. To nie zwyczajny policyjny ogon. Tego by tak łatwo nie odkrył. Zatem, czy mógł to być… czy to możliwe, że jest tak blisko… Doszedł do przystanku autobusowego, zatrzymał się i nagle odwrócił. Dostrzegł, jak ktoś raptownie chowa się w bramie. To nie Gordon Reeve. To ten cholerny reporter.
Rebus czuł, jak uspokaja mu się bicie serca, ale w żyłach krążył mu już zastrzyk adrenaliny napawający go chęcią ucieczki, pragnieniem, by puścić się pędem po tej długiej, prostej ulicy i biec, póki starczy sił. Potem jednak podjechał autobus i Rebus wsiadł.
Przez tylną szybę widział, jak reporter wyskakuje z bramy i rozpaczliwie próbuje złapać taksówkę. Rebusowi szkoda było czasu na zajmowanie się tym typem. Miał sprawy do przemyślenia, musiał wykombinować sposób, by znaleźć Reeve’a. Prześladowała go jedna myśl: „To on odnajdzie mnie. Nie muszę go nawet szukać”. I to przerażało go najbardziej.
Gill Templer nie mogła odnaleźć Rebusa. Rozpłynął się w powietrzu jak duch. Dzwoniła, rozglądała się, pytała wokół i robiła wszystko to, co robi profesjonalny gliniarz, poszukując kogoś, tyle że tym kimś był nie tylko równie dobry inny gliniarz, ale dodatkowo jeden z najlepszych rekrutów w historii SAS. Równie dobrze mógł się ukrywać pod nogami, pod biurkiem albo w jej własnych ciuchach, a i tak mogła by go nie zauważyć. Trwał więc wciąż w ukryciu.
Pomyślała, że ukrywa się, bo rozpoczął już poszukiwania: szybko i metodycznie przeszukuje ulice i puby Edynburga w pogoni za zwierzyną, wiedząc, że w chwili odnalezienia zwierzyna znów przemieni się w myśliwego.
Mimo to Gill nie ustawała w wysiłkach, czując jak od czasu do czasu przebiega ją dreszcz na myśl o ponurej i dramatycznej przeszłości kochanka, jak i o mentalności ludzi, dla których takie metody były dopuszczalne. Biedny John. Co ona zrobiłaby na jego miejscu? Opuściłaby tę celę i uciekła jak najdalej, gdzie oczy poniosą, dokładnie tak jak on. Ale podobnie jak on miałaby wyrzuty sumienia i tak jak on starałaby się od tego wszystkiego uwolnić. I pewnie tak jak on nosiłaby w sobie ukryte blizny.
Dlaczego mężczyźni w jej życiu muszą być takimi pokręconymi, trudnymi, znerwicowanymi wykolejeńcami? Czy lgną do niej tylko odrzutki, produkty drugiego gatunku? Mogłoby to nawet być dość zabawne, gdyby nie sprawa Samanthy, a w tym nie ma już nic śmiesznego. Od czego zacząć szukanie igły w stogu siana? Pamiętała słowa komisarza Wallace’a: „U góry mają tego samego szefa co my”. Było to stwierdzenie zasługujące na głębsze przemyślenie całej jego złożoności. Bo jeśli mają tego samego szefa, to może się też zdarzyć odwrotnie – mogą zażądać, by całą sprawę zatuszować, tak by ta stara koszmarna historia nie wydostała się na światło dzienne. Bo jeśli się to dostanie do gazet, rozpęta się prawdziwe piekło, i to na różnych szczeblach. Więc by tego uniknąć, może zdecydują się na współpracę. A może będą chcieli uciszyć Rebusa. Mój Boże, a co, jeśli zdecydują się uciszyć Rebusa na dobre? Teraz musiałoby to oznaczać również uciszenie jej i Andersena. Musiałoby oznaczać albo próbę kupienia ich milczenia, albo pozbycie się ich na dobre. Musi więc bardzo uważać. Jeden fałszywy krok z jej strony może oznaczać pożegnanie się z pracą w policji, tyle że to by niczego nie załatwiło. Muszą zostać zachowane pozory, że sprawiedliwości stało się zadość. Więc nie ma mowy o tuszowaniu. Najwyższy szef, kogokolwiek lub czegokolwiek ten enigmatyczny tytuł dotyczy, nie będzie mógł postawić na swoim. Prawda musi wyjść na jaw, bo w przeciwnym razie cała sprawa obróci się w szopkę, z nimi jako aktorami w rolach głównych.
No a jak do tego wszystkiego mają się jej osobiste uczucia do Johna Rebusa, uczucia, które nagle wydostały się na widok publiczny? Sama nie bardzo wiedziała, co o tym myśleć. Wciąż jeszcze snuła jej się po głowie dręcząca myśl, choćby brzmiało to niewiadomo jak absurdalnie, że w jakiś sposób John sam stoi za tym wszystkim: nie ma żadnego Reeve’a, anonimy pisał sam, zazdrość była przyczyną zabójstwa kochanka żony, córkę gdzieś tylko ukrywa – choćby w tym wiecznie zamkniętym pokoju.
Zważywszy dotychczasowy przebieg wypadków, trudno było poważnie brać taki scenariusz pod uwagę, więc Gill traktowała go bardzo poważnie. W końcu go jednak odrzuciła, praktycznie z jednego tylko powodu: John Rebus kiedyś kochał się z nią, kiedyś obnażył przed nią swoją duszę, kiedyś chwycił ją za rękę pod szpitalną kołdrą. Czy ktoś, kto ma coś do ukrycia, zdecydowałby się zadawać z policjantką? Nie, to wydawało się już całkowicie nieprawdopodobne.
Więc całą tę wersję dopisała tylko do listy innych możliwości. W głowie Gill zaczynało wirować. Gdzież on jest u diabła? I co się stanie, jeżeli Reeve go dopadnie, zanim oni dopadną Reeve’a? Jeżeli John Rebus jest dla swego wroga jak przyciągający go magnes, to czyż nie jest czystym szaleństwem, że gdzieś tam kręci się samotnie, wszystko jedno gdzie? Pewnie, że to głupota. Już głupotą było dopuszczenie do tego, że wyszedł z gabinetu, że opuścił budynek i rozpłynął się jak we mgle. Cholera. Chwyciła słuchawkę i ponownie wykręciła numer do jego mieszkania.
John Rebus przedzierał się przez dżunglę miejską, której odwiedzający miasto turyści nigdy nie oglądają, bo zbyt są zajęci fotografowaniem cieniów przeszłości na złoceniach starych świątyń. Dżungla ta potrafi bezlitośnie i niepostrzeżenie wessać w siebie każdego i poddać go działaniu naturalnej niszczycielskiej siły.
Koledzy z zachodniego wybrzeża wmawiali mu, że Edynburg to spokojny teren. Przejedź się choćby nocą po Partick, mawiali, to sam zobaczysz. Ale Rebus wiedział, że to nieprawda. Wiedział, że Edynburg stwarza tylko takie wrażenie, przez co świat przestępczy mniej się rzuca w oczy, choć nie mniej daje się we znaki. Edynburg to miasto schizofreniczne – to przecież miasto Jekylla i Hyde’a, miasto diakona Brodie, miasto kożuchów z wierzchu i braku majtek pod spodem (jak twierdzą ci z zachodu). Jednocześnie miasto nieduże, więc choć to mu trochę ułatwiało zadanie.
Rozpoczął polowanie od uczęszczanych przez różnego rodzaju twardzieli barów w osiedlach robotniczych, gdzie królowała heroina i bezrobocie. Wiedział, że anonimowość tych miejsc pozwala potajemnie zaplanować przestępstwo, zrealizować je i ujść cało. Próbował wejść w skórę Gordona Reeve’a, była to jednak skóra tyle razy przez niego zrzucana i zmieniana, że w końcu Rebus musiał sam przed sobą przyznać, że próby te jeszcze bardziej go oddalają od zrozumienia opętanego morderczą manią brata-szaleńca. Kiedy jednak próbował myśleć o nim jak o kimś obcym, wcale nie było lepiej i Reeve pozostawał równie enigmatyczny. Może wyśle mu jeszcze jakiś list, może dorzuci jeszcze jakąś poszlakę, by się z nim podrażnić. Och, Sammy, Sammy, Sammy. Boże, błagam, zachowaj ją przy życiu, pozwól jej żyć.
Gordon Reeve wysmyknął się ze świata Rebusa. Zawisł gdzieś wysoko nad jego głową i pławił się w zdobytej nad nim przewadze. Realizacja jego planu zajęła mu aż piętnaście lat, ale mój Boże, jakiż to piekielny plan! W czasie tych piętnastu lat zapewne zmienił i nazwisko, i wygląd zewnętrzny; podjął jakąś zwyczajną pracę i rozpoczął śledzenie Rebusa. Od jak dawna go obserwuje? Obserwuje, nienawidzi i knuje spisek? Wszystkie te chwile, kiedy nagle bez żadnego powodu czuł ciarki na plecach, te głuche telefony, te wszystkie drobne i łatwo wyrzucane z pamięci zdarzenia. A nad tym wszystkim góruje uśmiechnięta twarz Reeve’a, złego ducha trzymającego w ręku losy Rebusa. Rozdygotany Rebus wszedł do jakiegoś pubu i dla uspokojenia zamówił potrójną whisky.
– Lejemy tu po ćwierć gilla [Gill – brytyjska jednostka miary płynów, głównie alkoholu, l gili = 0,142 litra, zatem ćwierć gilla to w przybliżeniu 35 gramów.], koleś. Na pewno chcesz potrójną?
– Na pewno.
A co mi tam. Wszystko mi jedno. Jeśli Pan Bóg rzeczywiście patrzy na wszystko z nieba i czasami wychyla się, by dotknąć swego dzieła, to doprawdy dziwaczny to dotyk. Rozglądając się wokół, Rebus miał przed sobą kwintesencję ludzkiej biedy i beznadziei. Przy stołach siedzieli nad małymi piwami starzy ludzie i pustym wzrokiem gapili się na drzwi wejściowe. Czy lękają się tego, co jest za nimi na zewnątrz? Czy też może obawiają się, że to, co dzieje się za drzwiami, któregoś dnia wedrze się do ich mrocznych zakamarków i napełni je grozą apokalipsy jak ze Starego Testamentu, jakiegoś monstrum, jakiegoś niszczącego wszystko potopu? Rebus nie potrafił niczego odczytać z ich oczu, podobnie jak oni nie odczytaliby niczego z jego oczu. Ta umiejętność przechodzenia obok niedoli innych, bez konieczności angażowania się w nią, pozwala ludziom przeć do przodu, zajmować się wyłącznie sobą, nie dostrzegać żebraków i ich wyciągniętych rąk. Rebus w duchu sam był teraz żebrakiem błagającym owego dziwnego Boga o pomoc w odnalezieniu Reeve’a, o szansę wytłumaczenia się przed szaleńcem. Bóg jednak nie reagował. W telewizji leciał jakiś głupkowaty quiz.
– Precz z imperializmem, precz z rasizmem.
Za Rebusem stała młoda dziewczyna ubrana w kurtkę ze sztucznej skóry i z małymi okrągłymi okularkami na nosie. Odwrócił się w jej kierunku. W jednym ręku trzymała metalową puszkę na datki, w drugiej plik gazetek.
– Precz z imperializmem, precz z rasizmem.
– No właśnie słyszę. – Czuł jak wypity alkohol rozchodzi mu się po całym ciele, rozluźnia szczęki i mięśnie. – A skąd ty jesteś?
– Z Rewolucyjnej Partii Robotniczej. Jedynym sposobem na obalenie ustroju imperialistycznego jest zjednoczenie się klasy robotniczej i obalenie rasizmu. Bo rasizm to kręgosłup wyzysku.
– Mhm. A czy ty, słoneczko, nie mylisz przypadkiem dwóch zupełnie różnych spraw?
Zjeżyła się, ale gotowa była podjąć dyskusję. Wszyscy aktywiści są tacy sami.
– Obie są nierozerwalnie z sobą związane. Kapitalizm zbudowano na pracy niewolniczej i niewolnicza praca nadal go utrzymuje.
– Tylko że ty wcale nie mówisz jak niewolnica, moja miła. Gdzie się uczyłaś tego akcentu? W Cheltenham?
– Mój ojciec był niewolnikiem ideologii kapitalistycznej. Nie wiedział, co robi.
– Chcesz przez to powiedzieć, że cię posłał do ekskluzywnej szkoły?
Teraz była już naprawdę zła. Rebus zapalił papierosa. Poczęstował ją, ale odmówiła. Pewnie w proteście przeciwko wyzyskowi kapitalistycznemu w postaci tytoniu zbieranego przez niewolników gdzieś w Ameryce Południowej. Była całkiem ładna, na oko osiemnaście, dziewiętnaście lat. Na nogach śmieszne wiktoriańskie spiczaste ciżemki. Długa prosta czarna spódnica, czarna bluzka. Czerń to kolor buntu. Jeśli chodzi o bunt, był całkowicie za.
– Jesteś pewnie studentką?
– Zgadza się – powiedziała, niepewnie przestępując z nogi na nogę.
Nauczyła się już wyczuwać klienta. Ten wyraźnie klientem nie był.
– Na Uniwersytecie Edynburskim?
– I co studiujesz?
– Anglistykę i nauki polityczne.
– Anglistykę? A słyszałaś o facecie nazwiskiem Eiser? Podobno tam wykłada.
Skinęła głową.
– Stary faszysta – powiedziała. – Jego teorie językowe to nic innego jak tylko skrajnie prawicowa propaganda, tylko żeby zamydlić oczy proletariatowi.
Rebus kiwnął głową.
– Przypomnij mi, jak się nazywa ta twoja partia?
– Rewolucyjna Partia Robotnicza.
– Ale sama jesteś studentką. Nie robotnicą ani, jak na moje oko, nie proletariuszką. – Twarz jej płonęła, a z oczu sypały się iskry. Pomyślał, że jak zrobią rewolucję, to pewnie jako pierwszy pójdzie pod ścianę. A wciąż jeszcze nie wyciągnął swojego asa atutowego. – Więc właściwie dopuszczasz się pogwałcenia Ustawy o Działalności Zawodowej, prawda? A jak to jest z tą puszką? Masz pozwolenie na prowadzenie publicznej zbiórki pieniędzy?
Puszka była stara i pogięta, a etykieta określająca jej pierwotne przeznaczenie została z niej zdarta. Była to prosta czerwona puszka, jakiej używają przy zbiórkach w Dniu Weteranów. Tyle, że dziś nie był Dzień Weteranów.
– Jest pan gliną?
– Trafiłaś za pierwszym razem. No to jak, masz to pozwolenie? Bo jak nie, to będę musiał cię zatrzymać.
– Pierdolony faszysta!
Uznała, że to pozwala jej z godnością zejść ze sceny, więc odwróciła się do Rebusa plecami i ruszyła w kierunku wyjścia. Chichocąc pod nosem, Rebus dopił whisky. Biedna mała. Ale wyrośnie z tego. Jej idealizm się rozmyje, kiedy tylko dostrzeże, jaka wszędzie panuje hipokryzja i jakie luksusy mogą stać się jej udziałem poza murami uniwersytetu. Po skończeniu studiów wszystko to stanie przed nią otworem, a ona będzie chciała to mieć: dobra praca w Londynie, własne mieszkanie, samochód, wysoka pensja, zaprzyjaźniona winiarnia. I za kawałek tego tortu odrzuci całą swoją ideologię. Ale w tej chwili nie potrafi tego zrozumieć. Teraz jest dla niej czas buntu przeciwko własnemu gniazdu rodzinnemu. Tak jest na wszystkich uczelniach. Wszystkim się wydaje, że jak tylko uda im się wyrwać spod kurateli rodziców, to odmienia cały świat. Rebusowi też się tak kiedyś wydawało. Planował, że wróci z wojska do domu obwieszony medalami i z plikiem dyplomów zasługi pod pachą, a wtedy im dopiero pokaże. Ale wyszło inaczej. Lekko przygaszony tym wspomnieniem, miał już wyjść, kiedy usłyszał, że ktoś coś do niego mówi.
– No i ni chu-chu, to nic nie daje, co nie, synku?
Te perły barowej mądrości posypały się z ust starej kobiety siedzącej przy barze kilka stołków dalej. Rebus widział, jak jej różowy język porusza się w czarnej czeluści ust pełnej spróchniałych zębów.
– No – potwierdził, płacąc barmanowi, który w uśmiechu odsłonił rząd zielonkawych zębów. Rebus słyszał dźwięk dochodzący z telewizora, szczęk kasy, pokrzykiwania staruchów, jednak za całą tą kakofonią krył się jeszcze inny dźwięk, niski i czysty, bardziej rzeczywisty niż wszystkie pozostałe dźwięki.
Wrzask Gordona Reeve.
Wypuście mnie! Wypuście mnie!
Tym razem jednak Rebus nie poczuł zawrotu głowy, nie owładnęło nim uczucie paniki, nie rzucił się do ucieczki. Przyjął ten dźwięk i poczekał, aż go zaleje, wybrzmi do końca i ucichnie. Nigdy już nie będzie od niego uciekać.
– Wóda nigdy niczego nie załatwi, synku – ciągnęła dalej kobieta. – Popatrz se na mnie. Była ze mnie kiedyś kobita jak ta lala, ale jak mój stary wykorkował, to się posypałam. Kapujesz, o co mi biega, synku? Wtedy mi wóda cholernie pomagała, a w każdym razie tak myślałam. Ale to gówno prawda. Wóda cię tylko zwodzi i się tobą bawi. No i potem siedzisz całymi dniami i nic nie robisz, tylko chlasz. A życie przechodzi obok.
Oczywiście miała rację. Jak on może tu siedzieć, tracić czas na żłopanie whisky i rozczulanie się nad sobą, kiedy życie córki wisi na włosku? Chyba zwariował, chyba znów zaczyna tracić poczucie rzeczywistości. Przynajmniej tego musi się trzymać. Mógłby się pomodlić, ale to go tylko znieczula na brutalną rzeczywistość, a przyszła teraz pora na zmierzenie się z rzeczywistością, stawienie czoła prawdzie. A prawda była taka, że z pudła z koszmarami wyskoczył szaleniec, wdarł się do rzeczywistego życia i uprowadził mu córkę. Czy to nie brzmi jak okrutna bajka? Jeśli tak, to nawet lepiej, bo bajki zawsze kończą się dobrze.
– Masz rację, kochana – powiedział. Potem, już wychodząc, wskazał na jej pustą szklankę. – Chcesz jeszcze jednego?
Popatrzyła na niego kaprawymi oczkami i z poważną miną wyciągnęła brodę na znak dumnego przyzwolenia.
– Dla tej pani jeszcze raz to samo – zwrócił się Rebus do barmana z seledynowymi zębami i wręczył mu kilka monet. – Reszta też dla pani – dodał i wyszedł z baru.
– Chciałbym porozmawiać. Myślę, że pan też.
Stevens stał tuż za drzwiami baru i zapalał papierosa gestem, który Rebusowi wydał się dość melodramatyczny. W świetle ulicznych latarni jego skóra miała żółtawą barwę i zdawała się tak cienka, że z trudem pokrywała mu czaszkę.
– To jak, możemy pogadać? – Reporter schował zapalniczkę do kieszeni. Jego rzadkie blond włosy wyglądały na dawno nie myte. Na twarzy widniał kilkudniowy zarost. Sprawiał wrażenie głodnego i zmarzniętego.
Jednak w środku drgał jak podłączony do prądu.
– Nieźle mnie pan wykołował, panie sierżancie. Mogę panu mówić po imieniu?
– Słuchaj, Stevens, wiesz, jak sprawy stoją. Mam wystarczająco dużo na głowie bez twojego mieszania się.
Rebus spróbował wyminąć reportera, ale Stevens złapał go za ramię.
– Otóż nie, właśnie nie wiem, jak sprawy stoją, nie znam końcowego wyniku. Wygląda, że w czasie przerwy po pierwszej połowie usunięto mnie z trybun.
– Co to ma znaczyć?
– Przecież wiesz, kto za tym wszystkim stoi, prawda? Oczywiście, że wiesz, podobnie jak twoi przełożeni. A może oni nie? Czy powiedziałeś im całą prawdę, i tylko prawdę? Powiedziałeś im o Michaelu?
– Co o Michaelu?
– Przestań, nie udawaj. – Stevens zaczął szurać nogami po chodniku i wodzić wzrokiem po odcinających się na tle wieczornego nieba wysokich blokach mieszkalnych wokół. Zachichotał, a całe jego ciało zadrgało. Rebus pamiętał te dziwne drgawki jeszcze ze spotkania na imprezie. – Więc gdzie możemy pogadać? – ciągnął reporter. – Może tu w tym pubie? Chyba, że jest tam ktoś, kogo nie powinienem widzieć.
– Stevens, tobie naprawdę, kurwa, odbiło. Mówię poważnie. Idź do domu, prześpij się, zjedz coś, wykąp się i odpieprz się ode mnie, okej?
– A jak nie, to co? Każesz temu bandziorowi, kolesiowi twojego brata, żeby mi dokopał? Słuchaj, Rebus, gra skończona. Wiem, co jest grane. Tylko nie wiem wszystkiego. Więc dla ciebie byłoby lepiej, gdybyś teraz we mnie miał przyjaciela, a nie wroga. I nie traktuj mnie jak idioty. Myślę, że jesteś na to za mądry, więc nie zrób mi zawodu.
Nie zrób mi zawodu. Nie zawiedź mnie.
– W końcu mają twoją córkę, więc moja pomoc ci się przyda. Wszędzie mam kumpli. Powinniśmy razem zawalczyć.
Zupełnie zdezorientowany Rebus potrząsnął głową.
– Nie mam zielonego pojęcia, o czym ty bredzisz, Stevens. Radzę ci jeszcze raz, idź do domu.
Jim Stevens westchnął i z żalem pokręcił głową. Rzucił niedopałek na chodnik i energicznie przygniótł go obcasem, rozsypując po chodniku strzępy żarzącego się tytoniu.
– No cóż, John, bardzo mi przykro, ale na podstawie dowodów, jakimi dysponuję, Michael trafi za kratki na wiele lat, na bardzo wiele lat.
– Dowodów? Jakich dowodów? Na co?
– Na handel narkotykami, oczywiście.
Stevens w ogóle nie dostrzegł ciosu. Gdyby go nawet dostrzegł, to też by mu to niewiele pomogło. Był to paskudny, błyskawiczny hak od dołu wyprowadzony przez Rebusa z boku i wymierzony w dolną partię żołądka. Reporter zakrztusił się i padł na kolana.
– Łżesz!
Skulonego na klęczkach Stevensa ogarnął atak kaszlu, który trwał w nieskończoność. Sprawiał wrażenie, jakby właśnie ukończył bieg maratoński. Gwałtownie łapał powietrze i trzymał się obiema rękami za brzuch.
– Jak sobie chcesz, John, ale to i tak prawda – wyjąkał i spojrzał na Rebusa. – Chcesz mi wmówić, że nic o tym nie wiesz? W ogóle nic a nic?
– Radzę, żebyś miał jakieś żelazne dowody, bo inaczej dopilnuję, byś zadyndał.
Czegoś takiego Stevens się nie spodziewał, to było całkowite zaskoczenie.
– No cóż – powiedział – to stawia wszystko w zupełnie nowym świetle. Chryste, muszę się napić. Dołączysz do mnie? Myślę, że tym bardziej powinniśmy teraz porozmawiać, nie uważasz? Nie zajmę ci wiele czasu, ale sądzę, że powinieneś wiedzieć.
Z perspektywy czasu, Rebus doszedł do wniosku, że oczywiście wiedział, nie uświadamiał sobie, ale wiedział cały czas. Wtedy, w rocznicę śmierci starego, kiedy najpierw odwiedził cmentarz, a potem dom Mickeya, w salonie cały czas czuł zapach jabłek w karmelu. Teraz wiedział już dlaczego. Wtedy mu to też przyszło do głowy, ale potem coś mu przeszkodziło. Chryste Panie! Rebus poczuł, jak cały jego prywatny świat zapada się w otchłań znanego mu szaleństwa. Miał nadzieję, że niewiele mu brakuje do całkowitego załamania, bo długo już tak nie pociągnie.
Jabłka w karmelu, bajki, Sammy, Sammy, Sammy. Jakże trudno jest radzić sobie z rzeczywistością, kiedy cię ona przerasta. I wtedy z pomocą przychodzi ci tarcza ochronna. Tarcza w postaci załamania nerwowego, zapomnienia. Śmiejesz się i zapominasz.
– Ja stawiam – rzekł Rebus, czując, że wraca mu spokój.
Gill Templer cały czas była o tym przekonana: morderca dobierał swoje ofiary według jakiejś metody, zatem przed ich uprowadzeniem musiał mieć dostęp do ich nazwisk. A to znaczyło, że wszystkie cztery dziewczynki musiało coś z sobą łączyć, coś, co pozwalało mordercy wybierać spośród nich. Tylko co to mogło być? Wszystko było brane pod uwagę. Wszystkie cztery dziewczynki miały pewne wspólne zainteresowania: siatkówka, muzyka pop i czytanie książek.
Siatkówka. Muzyka pop. Książki.
Siatkówka. Muzyka pop. Książki.
Należało sprawdzić wszystkich trenerów siatkówki młodzieżowej (same kobiety, więc to można skreślić), pracowników sklepów muzycznych i didżejów, pracowników księgarni i bibliotek. Biblioteki.
Bibliotekarze.
Rebus opowiadał Gordonowi Reeve treści książek. Samantha stale korzystała z głównej biblioteki miejskiej. Pozostałe dziewczynki też tam czasem zaglądały. Jedną z dziewcząt, tego dnia kiedy znikła, widziano, jak szła po schodach The Mound w kierunku biblioteki.
Tyle że przecież Jack Morton sprawdził już bibliotekę, bo jeden z jej pracowników jest właścicielem niebieskiego forda escorta. Podejrzany został przesłuchany i nic z tego nie wynikło. Tylko czy to pierwsze przesłuchanie było wystarczająco dokładne? Musi porozmawiać z Mortonem. A potem sama go jeszcze raz przesłucha. Szykowała się właśnie, by pójść poszukać Mortona, kiedy zadzwonił telefon.
– Inspektor Templer – powiedziała do beżowej słuchawki…
– Gówniara umrze dziś wieczór – wysyczał głos w słuchawce.
Tak gwałtownie wyprostowała się na krześle, że o mało nie runęła do tyłu na podłogę.
– Słuchaj, jeżeli to jakiś żart…
– Zamknij się, suko. To nie żaden żart, i ty dobrze o tym wiesz. To ja. Chcesz posłuchać? – Gdzieś z oddali dochodził stłumiony płacz, szlochanie młodej dziewczyny. Potem znów usłyszała jego syk. – Więc powiedz Rebusowi, że już po wszystkim. I nie może powiedzieć, że nie dałem mu szansy.
– Reeve, posłuchaj, ja…
Nie miała zamiaru mu mówić, nie chciała, żeby się dowiedział. Jednak usłyszawszy szloch Samanthy, spanikowała. A teraz usłyszała jeszcze inny szloch, szloch szaleńca, którego przyłapano. Dźwięk był tak straszny, że poczuła jak jej włoski na karku stają dęba. Powietrze wokół niej zamarło. To wyła sama Śmierć w jednej ze swych licznych odmian. Był to też okrzyk ostatecznego triumfu wydany przez straconą duszę.
– Więc już wiecie – sapnął zduszonym głosem, który był mieszaniną dumy i przerażenia – wiecie, wiecie, wiecie. No to mądrale jesteście. A ty masz głos bardzo seksowny. Może kiedyś do ciebie wpadnę. A z Rebusa dobry ogier? No powiedz? I powiedz mu jeszcze, że mam jego dzieciaka i że ona dziś umrze. Kapujesz? Dziś wieczór.
– Posłuchaj, ja…
– Nie, nie, nie. Już wystarczy, panno Templer. Mieliście dość dużo czasu, żeby mnie namierzyć. Pa!
Trzask w słuchawce i buczenie.
Dość dużo czasu, żeby go namierzyć. Ależ palnęła głupstwo. Powinna pierwsza o tym pomyśleć, a nie pomyślała wcale. Więc może komisarz Wallace ma jednak rację. Może nie tylko John zbyt emocjonalnie podchodzi do całej sprawy. Nagle poczuła się zmęczona, stara i wypalona. Poczuła, jakby cała jej praca szła na marne, a wszyscy przestępcy byli nie do pokonania. Piekły ją oczy. Chętnie założyłaby okulary, tę osobistą tarczę chroniącą ją przed zewnętrznym światem.
Musi znaleźć Rebusa. A może lepiej najpierw poszukać Jacka Mortona? John musi się dowiedzieć o tej rozmowie. Zostało jeszcze troszkę czasu, ale już niewiele. Więc ich pierwszy strzał musi być celny. To kto najpierw? Rebus czy Morton? Podjęła decyzję. John Rebus.
Pomimo rewelacji Stevensa, Rebus wrócił do domu w nastroju dość opanowanym. Musi się paru rzeczy dowiedzieć. Sprawa Michaela może poczekać. To popołudnie strawione na włóczenie się po mieście nic mu nie dało. Musi teraz skontaktować się ze swoim dawnym pracodawcą, z wojskiem. Muszą zrozumieć, że stawką w tej grze jest ludzkie życie, mimo iż bardzo dziwnie potrafią je traktować. Może to wymagać bardzo wielu telefonów. Ale mówi się trudno.
Jednak pierwszy telefon wykonał do szpitala. Rhona czuje się dobrze. To przyniosło mu ulgę. Wciąż jej jednak nie powiedziano o uprowadzeniu Sammy. Rebus głośno przełknął. A o śmierci kochanka? Pewnie też nie. Na pewno nie. Zamówił przez telefon kwiaty do szpitala. Zbierał się właśnie na odwagę, by zadzwonić na pierwszy numer z długiej listy, którą sobie przygotował, kiedy telefon sam zadzwonił. Przez chwilę nie podnosił słuchawki, ale dzwoniący wyraźnie nie miał zamiaru zrezygnować.
– Halo?
– John! Bogu dzięki! Wszędzie cię szukam. – Gill mówiła tonem podnieconym i zdenerwowanym, starając się jednak, by znalazła się w nim też nuta współczucia. Jej głos wyraźnie się załamywał i Rebus poczuł, że jego serce – jeśli jeszcze coś z niego zostało – rwie się ku niej.
– O co chodzi, Gill? Czy coś się stało?
– Zadzwonił Reeve.
Rebus poczuł, jak serce zaczyna mu łomotać o ścianki swej celi.
– Mów – rzucił.
– Zadzwonił i powiedział, że ma Samanthę.
– No i?
Gill przełknęła głośno.
– I że dziś wieczór ma zamiar ją zabić. – Rebus zamilkł i jedynie z oddali słychać było w słuchawce jakieś dziwne dźwięki. – John? Halo, John, słyszysz mnie?
John przestał walić pięścią w stolik pod telefonem.
– Tak, słyszę. Jezu Chryste. Czy powiedział coś jeszcze?
– John, naprawdę nie powinieneś być teraz sam. Mogłabym…
– Czy powiedział coś jeszcze?! – Teraz był to już krzyk, a jego oddech był krótki jak po biegu.
– No więc ja…
– Tak?
– Wygadałam się, że my wiemy, że to on.
Rebus z sykiem wciągnął powietrze i przyjrzał się dłoni, stwierdzając, że rozdrapał sobie do krwi jeden z palców. Wziął go do ust, by wessać krew, i nieruchomym wzrokiem wpatrzył się w okno.
– I co on na to? – zapytał w końcu.
– Wpadł w szał.
– Nie dziwię się. Jezu, mam nadzieję, że nie będzie chciał teraz… Chryste Panie. Dlaczego zadzwonił akurat do ciebie, jak myślisz? – Przestał sobie wylizywać skaleczenie i zajął się paznokciami, obgryzając je i wypluwając kawałki.
– No cóż, jestem przy tym śledztwie oficerem łącznikowym. Więc być może widział mnie w telewizji albo przeczytał moje nazwisko w gazetach.
– Albo mógł nas widzieć razem. Mógł mnie przez ten cały czas śledzić. – Widział przez okno, jak obdarty mężczyzna idzie ulicą, powłócząc nogami, i zbiera niedopałki papierosów. Chryste, ależ chce mu się palić. Rozejrzał się, czy w popielniczce nie ma jakichś nadających się do użytku petów.
– O tym nie pomyślałam.
– A jakim cudem mogłaś pomyśleć? Przecież nie wiedzieliśmy, że to wszystko ma jakiś związek ze mną aż do… do wczoraj, prawda? Wydaje się, jakby to było nie wiadomo jak dawno. I pamiętaj, że na początku te swoje listy doręczał osobiście. – Zapalił znalezionego peta i wciągnął do płuc gryzący dym. – Był tak blisko mnie, a ja nic nie wyczułem. Nic a nic. Tak wygląda w działaniu ten słynny policyjny szósty zmysł.
– Skoro mowa o szóstym zmyśle, John, to coś mi przyszło do głowy. – Gill z ulgą stwierdziła, że głos mu się już uspokoił. Sama też poczuła się nieco spokojniej, jakby na wzburzonym morzu wzajemnie pomagali sobie trzymać się przepełnionej łodzi ratunkowej.
– Co takiego? – Rebus siedział skulony na fotelu i patrzył na brud i nieład panujący w pokoju. Widział szklankę, z której pił Michael, talerz, na którym zostały okruchy po grzankach z serem, dwie puste paczki po papierosach i dwie filiżanki po kawie. Musi szybko sprzedać to mieszkanie, wszystko jedno za ile. I wynieść się stąd jak najdalej. Musi to zrobić.
– Biblioteki – powiedziała Gill, która też się rozglądała i patrzyła na teczki z aktami i góry papierów, efekty miesięcy i lat jej pracy. – Jest coś, co łączy wszystkie te dziewczynki, w tym także Samanthę, a mianowicie to, że korzystały z jednej i tej samej biblioteki, z głównej Miejskiej Biblioteki Publicznej. Być może Reeve kiedyś tam pracował i w ten sposób zdobył nazwiska potrzebne mu do jego układanki.
– Jest to na pewno warte sprawdzenia – stwierdził Rebus, nagle ożywiony. To chyba za dużo jak na zbieg okoliczności, a może nie? Ale trudno przecież o lepszy sposób na rozpracowanie Johna Rebusa niż podjęcie na kilka miesięcy lub lat jakiejś spokojnej pracy. I o lepszy sposób na wciąganie w pułapkę młodych dziewcząt, niż w przebraniu bibliotekarza. Bo przecież Reeve gdzieś się na pewno zaszył, zakamuflował, tak by zlać się z tłem i stać się niewidocznym.
– Tak się akurat składa – mówiła dalej Gill – że bibliotekę odwiedził już twój kolega Jack Morton. Rozmawiał tam z podejrzanym, który był na liście właścicieli niebieskich escortów. Ale uznał go za czystego.
– Rozpruwacza z Yorkshire też początkowo uznali za czystego, i to nie jeden raz, pamiętasz? Więc może warto go jeszcze raz sprawdzić. Jak on się nazywa?
– Nie mam pojęcia. Próbowałam znaleźć Jacka Mortona, ale gdzieś się zawieruszył. John, martwiłam się o ciebie. Gdzieś ty się podziewał? Wszędzie cię szukałam.
– Poszukiwania takie uważam za stratę bezcennego czasu i energii inspektora policji. Więc niech pani wetknie nos tam, gdzie jego miejsce, pani inspektor. Znajdź Jacka. I dowiedz się o to nazwisko.
– Tak jest, sir.
– Przez jakiś czas tu jeszcze posiedzę, jeśli będę potrzebny. Ja też muszę wykonać parę telefonów.
– Słyszałam, że stan Rhony jest stabilny… – rzekła, ale Rebus odłożył już słuchawkę. Gill westchnęła i roztarła sobie twarz dłońmi. Musi chwilę odpocząć. Postanowiła zorganizować kogoś do mieszkania Johna Rebusa. Nie można go tak zostawiać, kiedy wszystko w nim kipi i grozi wybuchem. A potem musi się dowiedzieć o to nazwisko. Trzeba poszukać Jacka Mortona.
Rebus zrobił sobie kawę i przez chwilę wahał się, czy pójść po mleko, w końcu jednak zdecydował się wypić kawę czarną i gorzką, co dobrze pasowało do koloru i smaku jego myśli. Zastanowił się nad pomysłem Gill. Reeve jako bibliotekarz? Wydawało się to mało prawdopodobne, niemal niemożliwe, ale przecież tyle z pozoru niemożliwych rzeczy wydarzyło się ostatnio w jego życiu. Racjonalny stosunek do rzeczywistości może być kulą u nogi, jeśli ma się do czynienia ze zjawiskami irracjonalnymi. Ogień trzeba zwalczać ogniem. Więc trzeba też przyjąć, że Gordon Reeve mógł podjąć pracę w bibliotece, co mogło stanowić decyzję pozornie niewinną, ale jakże istotną dla jego planów. I nagle, tak jak wcześniej w głowie Gill, wszystko ułożyło mu się w spójną całość. „Dla tych którzy czytają między razami”. To znaczy dla tych, którzy zajmują się książkami pomiędzy jednym razem (Krzyż) a drugim (teraz). Boże Święty, czy nic na tym świecie nie dzieje się z przypadku? Otóż nie, nic. Wśród pozornego chaosu wiła się wyraźna nić przemyślanych działań. Obok tego świata istnieje jeszcze inny świat. Reeve trafił do biblioteki. Rebus był już tego pewien. Teraz jest piąta. Zdąży tam dotrzeć tuż przed zamknięciem. Pytanie tylko, czy on tam ciągle jeszcze jest, czy też wyniósł się po pojmaniu swej ostatniej ofiary.
Rebus wiedział jednak, że Sammy nie jest ostatnią ofiarą Reeve’a, że tak naprawdę wcale nie jest jego „ofiarą”. Była tylko kolejnym narzędziem w jego rękach. Bo właściwą ofiarą mógł być tylko on sam. I dlatego jest nadzieja, że Reeve wciąż jest gdzieś w pobliżu, w zasięgu rąk Rebusa. Bo tak naprawdę Reeve chce, by go złapano, tylko powoli, niemal jakby bawił się w kotka i myszkę, tyle że na odwrót. Rebus przypomniał sobie zabawy w kotka i myszkę tak, jak bawiono się za jego szkolnych czasów. Raz kotkiem była dziewczynka i goniła chłopca, innym razem to chłopiec uganiał się za dziewczynką, ale w obu przypadkach myszka chciała być złapana, bo kotek był jej nieobojętny. I dlatego cała zabawa była w rzeczywistości czym innym, niż mogło się z pozoru wydawać. I tak samo bawił się teraz Reeve. W kotka i myszkę, tyle że myszka ma w ogonku ukryte żądło i gryzie, kotek Rebus zaś jest czysty i biały jak mleczko, ma miękkie puszyste futerko i mruczy z zadowolenia. Gordon Reeve od wielu lat nie miał powodu do mruczenia, od czasu gdy zdradził go ten, którego nazwał swoim bratem.
Tylko jeden pocałunek.
Myszka schwytana.
Brat, którego nigdy nie miałem.
Biedny Gordon Reeve, balansujący na tej cienkiej rurze z siuśkami cieknącymi po nogach, a wszyscy wokół się z niego śmieją.
I biedny John Rebus, odepchnięty przez ojca i brata, tego brata, który teraz wkroczył na drogę przestępstwa, a która musi go doprowadzić do celi więziennej.
I biedna Sammy. To o niej powinien myśleć przede wszystkim. Myśl tylko o niej, a wszystko obróci się na lepsze.
Ale skoro to gra na poważnie, gra na śmierć i życie, to jednak musi wciąż pamiętać, że to tylko gra. Rebus wiedział już, że dostanie Reeve’a. Tylko co dalej, jak go już schwyta? Czy w jakiś sposób zamienią się rolami. Nie zna jeszcze wszystkich reguł. Jest tylko jeden sposób, by je poznać. Zostawił wśród innych brudnych naczyń na stoliku nie dopitą kawę. Bez niej też mu w ustach wystarczająco gorzko.
A tam za oknem, w tej stalowoszarej mżawce czeka na niego gra, którą trzeba doprowadzić do końca.
Droga od jego mieszkania na Marchmont do biblioteki kiedy indziej mogłaby służyć za uroczy spacer pośród atrakcji turystycznych Edynburga. Minął pokryty bujną zielenią park miejski, zwany The Meadows, mając przed sobą imponującą szarą sylwetę zamku, z zatkniętą na murach obronnych flagą moknącą w siąpiącym deszczu. Przeszedł obok lecznicy Królewskiej, której nazwa kojarzy się z wieloma odkryciami i słynnymi nazwiskami z dziedziny medycyny, a która obecnie jest częścią Uniwersytetu Edynburskiego, obok kościoła franciszkanów i pomnika małego teriera zwanego Greyfriars Bobby. Ileż to już lat ten psiak wiernie waruje obok grobu swego pana? I od iluż to już lat Gordon Reeve nocą kładzie się spać z palącą żądzą zemsty na Johnie Rebusie? Poczuł dreszcz. Sammy, Sammy, Sammy. Miał nadzieję, że będzie mógł poznać córkę lepiej. Miał nadzieję, że oboje dożyją czasu, kiedy będzie mógł jej powiedzieć, że jest piękna i że znajdzie w życiu wielką miłość. Boże Święty, pozwól jej, by dożyła.
Idąc po wiadukcie Jerzego IV, który pozwala bezpiecznie ominąć górą Grassmarket [niegdyś (do początków XX wieku) targowisko miejskie i miejsce publicznych egzekucji, obecnie częściowo zamknięty dla ruchu kołowego rejon licznych butików, pubów i hotelików.] i gromadzących się tam włóczęgów, żebraków i wszelkiego autoramentu przedstawicieli marginesu społecznego, John Rebus próbował uporządkować sobie w głowie kilka podstawowych spraw. Po pierwsze, Reeve jest na pewno uzbrojony. Po drugie, może być w jakimś przebraniu. Pamiętał, co mówiła Sammy, opowiadając o włóczęgach okupujących całymi dniami czytelnię w bibliotece. Mógł udawać jednego z nich.
Zastanawiał się też, co zrobi w chwili, gdy stanie twarzą w twarz z Reeve’em. Co mu powie? Nękające wątpliwości zaczynały go przerażać niemal w równym stopniu jak świadomość, że los Sammy w rękach Reeve’a to dla wszystkich długa i bolesna próba. Ale była jego przyszłością i była najważniejsza. I dlatego, kiedy zbliżył się do gotyckiej fasady budynku biblioteki, to nie strach, a determinacja dominowała w wyrazie jego twarzy.
Sprzedawca gazet stojący na ulicy i opatulony płaszczem jak mokrym kokonem wykrzykiwał najnowsze wiadomości. Tym razem nie chodziło o Dusiciela, tylko o jakąś morską katastrofę. Sensacje prasowe mają krótki żywot. Rebus ominął gazeciarza i dokładnie przyjrzał się jego twarzy. Poczuł, że jak zwykle ma mokro w butach, a potem pchnął ciężkie dębowe drzwi.
Siedzący przy biurku strażnik przeglądał gazetę i zupełnie nie przypominał z wyglądu Gordona Reeve’a. Rebus oddychał głęboko, starając się opanować drżenie całego ciała.
– Już zamykamy, proszę pana – powiedział strażnik spoza gazety.
– Tak, wiem o tym. – Strażnikowi chyba nie spodobał się ton głosu Rebusa. Był twardy, lodowaty, zaczepny. – Nazywam się Rebus. Detektyw sierżant Rebus. Szukam człowieka nazwiskiem Reeve, który tu pracuje. Jest tu gdzieś?
Rebus miał nadzieję, że wygląda na spokojnego, ale do spokoju było mu daleko. Strażnik odłożył gazetę i podszedł do Rebusa. Przyjrzał mu się uważnie i jakby z obawą. To dobrze: tak właśnie miało być.
– Czy mogę zobaczyć pańską legitymację?
Niezgrabnie, trochę zesztywniałymi palcami, Rebus wyciągnął z kieszeni legitymację policyjną. Strażnik przyglądał się jej przez dłuższą chwilę, przenosząc wzrok ze zdjęcia na twarz Rebusa.
– Powiedział pan, Reeve? – Oddał Rebusowi legitymację i wyciągnął listę nazwisk przyczepioną sprężynowym klipem do żółtej plastikowej podkładki. – Reeve, Reeve, Reeve. Nie, nikt o takim nazwisku tu nie pracuje.
– Jest pan pewien? To nie musi być bibliotekarz. Może być sprzątacz albo ktoś w tym rodzaju.
– Nie, na mojej liście są wszyscy, od dyrektora do portiera. Proszę, widzi pan, ja też tu jestem. Simpson się nazywam. Na tej liście są wszyscy. Jeżeli jest tu zatrudniony, to musi być na tej liście. Chyba się pan pomylił.
Pracownicy biblioteki zaczynali właśnie opuszczać budynek, żegnając się rzucanymi do siebie okrzykami „do widzenia” i „do zobaczenia”. Jeśli się nie pospieszy, to Reeve może mu umknąć. To znaczy, wciąż zakładając, że Reeve tu w ogóle pracuje. Była to przecież bardzo cieniutka, bardzo wątła nić nadziei, tak wątła, że Rebus znów poczuł ogarniającą go panikę.
– Mogę rzucić okiem na tę listę? – Wyciągnął rękę, starając się nadać spojrzeniu odpowiednio władczy wyraz. Strażnik zawahał się, ale podał mu plastikową podkładkę. Rebus w panice zaczął ją przeglądać w poszukiwaniu jakiegoś skojarzenia, anagramu, czegokolwiek.
Nie musiał szukać daleko.
– Ian Knott [Knot (ang.) – węzeł, supeł.] – szepnął do siebie, Ian Knott. Węzeł gordyjski. Węzeł refowy. Gordyjski ref. Zupełnie jak moje imię i nazwisko. Ciekaw był, czy Reeve wyczuwa jego obecność. Bo on wyraźnie czuł teraz bliskość Reeve’a. Był od niego zaledwie na odległość krótkiego spacerku, może raptem jedno piętro. Nie więcej.
– Gdzie pracuje Ian Knott?
– Pan Knott? Pracuje na ćwierć etatu w dziale dziecięcym. Najmilszy człowiek pod słońcem. A co? Co on takiego zrobił?
– Jest dzisiaj w pracy?
– Chyba tak. Przychodzi do pracy codziennie na dwie godziny pod koniec dnia. Proszę pana, ale o co tu właściwie chodzi?
– Powiedział pan: w dziale dziecięcym? To w suterenie, prawda?
– Zgadza się. – Strażnik był już teraz mocno poirytowany. Umiał wyczuć zbliżające się kłopoty. – Zadzwonię do niego na wewnętrzny i powiem mu…
Rebus pochylił się nad biurkiem tak nisko, że niemal dotknął nosem twarzy strażnika.
– Nic takiego nie zrobisz, jasne? Jeżeli odważysz się do niego zadzwonić, to wrócę tu i wkopię ci ten telefon w tyłek tak głęboko, że będziesz mógł tylko dzwonić do siebie na wewnętrzny. Kapujesz, co do ciebie mówię?
Strażnik powoli i z namysłem kiwnął głową, ale Rebus już tego nie widział, odwrócił się bowiem i ruszył w kierunku połyskujących chromem schodów.
W budynku biblioteki unosiła się woń książek, wilgoci i pasty do metalu i podłóg. Nozdrza Rebusa zarejestrowały tę mieszaninę zapachów jako woń konfrontacji i woń ta miała mu na długo pozostać w pamięci. Schodząc po schodach w kierunku trzewi biblioteki, kojarzył te zapachy z wonią polewania wężem w środku nocy, wyszarpywania broni z czyjejś dłoni, samotnych marszów po dzikich ostępach, łaźni wojskowych, całego tego koszmaru. Dla niego własną woń miały i barwy, i dźwięki, i wrażenia. Wiedział, że taka umiejętność ma jakąś swoją oddzielną nazwę, ale w tej chwili nie mógł jej sobie przypomnieć.
Idąc w dół, liczył stopnie – było to ćwiczenie uspokajające. Dwanaście stopni, potem zakręt o sto osiemdziesiąt stopni i znów dwanaście stopni. Stanął przed szklanymi drzwiami z niewielkim malunkiem pośrodku: miś ze skakanką. Niedźwiadek śmiał się z czegoś – Rebusowi zdało się, że to uśmiech do niego. Nie taki przymilny, tylko uśmiech prawie triumfalny. Uśmiech mówiący: „Wchodź, no wchodź, nieważne kim jesteś”. Rozejrzał się po wnętrzu. W środku nie było widać nikogo, ani żywej duszy. Po cichu pchnął drzwi. Ani dzieci, ani obsługi. Słychać było jednak, jak ktoś układa książki na półce. Dźwięk dochodził spoza przepierzenia za biurkiem bibliotekarza. Rebus podszedł na palcach i trącił mały dzwoneczek na biurku.
Nucąc pod nosem i ocierając sobie dłonie z niewidocznego kurzu, spoza przepierzenia wyszedł znacznie starszy, tęższy i uśmiechnięty Gordon Reeve. Odrobinę przypominał tego niedźwiedzia na drzwiach; Rebus kurczowo zacisnął dłonie na krawędzi biurka.
Na widok Rebusa Reeve przestał nucić, ale uśmiech nie opuścił mu twarzy, błąkając się po niej i nadając mu wyraz zwyczajnego, spokojnego, niegroźnego człowieka.
– Miło cię widzieć, John – powiedział. – Więc jednak w końcu mnie znalazłeś, stary łobuzie. Co u ciebie? – Wyciągnął do Rebusa rękę na powitanie.
Rebus wiedział, że jeśli choć na moment puści krawędź biurka, to z hukiem zwali się na podłogę.
Gordon Reeve i wspólnie spędzone z nim chwile stanęły mu nagle przed oczami. Miał w pamięci jego gesty, jego żarty, jego myśli. Byli przecież braćmi krwi, trwali i cierpieli razem, potrafili niemal czytać sobie w myślach. I krew znów ich połączy. Rebus widział to wyraźnie w szalonych, przezroczystych oczach swego uśmiechniętego prześladowcy. Poczuł, jak nagły przypływ zalewa go i dzwoni mu w uszach. A więc proszę. Skoro tego po nim oczekuje.
– Chcę Samanthę – wycedził. – Chcę ją żywą i chcę ją natychmiast. A potem możemy to załatwić tak, jak będziesz sobie życzył. Gdzie ona jest, Gordon?
– Masz pojęcie, od jak dawna nikt mnie tak nie nazwał? Już od tak dawna nazywam się Ian Knott, że z trudem potrafię myśleć o sobie jako o Gordonie Reeve. – Uśmiechnął się i spojrzał za plecy Rebusa. – A gdzie twoja kawaleria, John? Nie mów mi, że przyszedłeś tu sam. To chyba niezgodne z procedurą, co?
Rebus zachował na tyle przytomności umysłu, by się nie zdradzić.
– O nic się nie martw, są na zewnątrz. Przyszedłem pogadać, ale wokół jest dość przyjaciół. Gra skończona, Gordon. Powiedz mi tylko, gdzie ona jest?
Ale Reeve zachichotał i pokręcił przecząco głową.
– Nie bujaj, John – rzekł. – To nie w twoim stylu, żeby tu kogoś za sobą ciągnąć. Zapominasz, że cię dobrze znam. – Nagle uśmiech zniknął mu z twarzy i ustąpił miejsca grymasowi zmęczenia. Stopniowo opadała z niego przyjęta poza. – Jak ja cię dobrze znam. O nie, jesteś na pewno sam. Zupełnie sam. Tak jak kiedyś ja, pamiętasz?
– Gdzie ona jest?
– Nie powiem.
Nie było wątpliwości, że ten człowiek oszalał; może nawet zawsze był szaleńcem. Wyglądał teraz tak, jak w dniach przed tamtym kryzysem we wspólnej celi, kiedy znalazł się na krawędzi otchłani stworzonej przez jego własny umysł. I przerażony świadomością, że nic nie może z tym zrobić. Znów się uśmiechając, otoczony kolorowymi plakatami, wesołymi rysunkami i książkami z obrazkami, stał przed nim najbardziej niebezpieczny człowiek, jakiego kiedykolwiek spotkał.
– Dlaczego?
Reeve popatrzył na niego tak, jakby to było najbardziej dziecinne pytanie pod słońcem. Potrząsnął głową z zimnym, okrutnym uśmiechem profesjonalnego zabójcy.
– Przecież wiesz dlaczego – powiedział. – Bo wszystko. Bo zostawiłeś mnie w pierdlu z takim spokojem, jakbym naprawdę był w rękach nieprzyjaciół. Zdezerterowałeś, John. Zostawiłeś mnie i zdezerterowałeś! A wiesz, jaka jest za to kara? Wiesz, jaka jest kara za dezercję?
W głosie Reeve’a zaczęły teraz pobrzmiewać tony histeryczne. Znów zachichotał nerwowo, starając się zachować pozory spokoju. Rebus był przygotowany na fizyczny atak. Miał zaciśnięte pięści, naprężone muskuły, adrenalina krążyła po całym ciele.
– Znam twojego braciszka.
– Co takiego?
– Twojego braciszka Michaela, znam go. Wiesz, że handluje prochami, że jest dealerem? Właściwie, to bardziej kurierem. W każdym razie siedzi po uszy w gównie. Przez chwilę też go zaopatrywałem. Dość długą chwilę, tak żeby się wszystkiego o tobie wywiedzieć. Jemu bardzo zależało, żebym uwierzył, że nie jest podstawiony, że nie donosi na policję. Więc chętnie się o tobie rozgadywał, żeby tylko zdobyć nasze zaufanie. Bo zawsze myślał, że ma do czynienia z „nami”, kiedy naprawdę byłem tylko ja sam. Fajnie to wymyśliłem, co? Twojego braciszka już załatwiłem. Ma nieźle przesrane, nie? Możesz to uznać za plan rezerwowy.
Załatwił jego brata i ma jego córkę. Zostało mu już tylko dopadnięcie jednej osoby, która teraz sama wlazła mu w łapy. Rebus potrzebował czasu, by pomyśleć.
– Jak dawno to wszystko zaplanowałeś?
– Sam nie wiem. – Roześmiał się, czując rosnącą przewagę. – Chyba już w chwili twojej dezercji. Właściwie z Michaelem poszło mi najłatwiej. Szukał łatwych pieniędzy. To nie było trudne, przekonać go, że prochy to jest to. A teraz siedzi w tym po uszy, ten twój braciszek. – To ostatnie słowo było tak nasączone jadem, że Reeve je niemal wypluł. – Ale dzięki temu troszkę więcej dowiedziałem się o tobie. A to z kolei ułatwiło mi resztę. – Reeve wzruszył ramionami. – Więc sam rozumiesz, jeżeli mnie teraz wydasz, to ja wydam jego.
– Nic z tego. Zbyt daleko to zaszło.
– Więc pozwolisz, żeby twój brat zgnił w więzieniu? Jak sobie chcesz. Tak czy inaczej, wychodzi na moje, chyba dociera to do ciebie?
Tak, docierało to do Rebusa, choć jak przez mgłę, jak trudne zadanie na tablicy w dusznej klasie.
– A co w ogóle się z tobą działo? – spytał, właściwie nie wiedząc, po co mu ta gra na czas. Wparował tutaj, nie myśląc o własnym bezpieczeństwie i nie obmyślając żadnego planu. A teraz znalazł się w kropce, następny ruch należał do Reeve’a, który niewątpliwie taki ruch wykona. – Chodzi mi o to, co się działo po… mojej dezercji?
– Och, potem mnie już szybko załatwili. – Reeve lekceważąco machnął ręką. Mógł sobie pozwolić na nonszalancję. – Wywalili mnie na zbity pysk. Wsadzili mnie na trochę do szpitala, a potem wywalili. Dowiedziałem się, że ty ześwirowałeś, więc to mnie trochę pocieszyło. Ale potem usłyszałem, że wstąpiłeś do policji. No i z tym nie mogłem się pogodzić, że żyjesz sobie jak u Pana Boga za piecem. Po tym, co razem przeszliśmy, i po tym, co mi zrobiłeś? Za nic!
Twarz zaczęła mu drgać. Jego dłonie spoczywały na biurku, a Rebus czuł octową woń jego potu. Mówił teraz powolnym sennym głosem, ale Rebus wiedział, że z każdym wypowiadanym słowem staje się coraz bardziej niebezpieczny. Mimo to wciąż nie potrafił się zmusić do wykonania ruchu.
– Dość długo trwało, zanim się do mnie odezwałeś.
– Ale warto było czekać. – Reeve podrapał się w policzek. – Czasami bałem się, że prędzej umrę, nim to wszystko doprowadzę do końca, ale chyba w głębi serca wiedziałem, że mi się uda. – Uśmiechnął się. – Chodź, Johnny, coś ci pokażę.
– Sammy?
– Czyś ty, kurwa, zgłupiał? – Na krótką chwilę uśmiech zniknął mu z twarzy. – Wyobrażasz sobie, że tu ją trzymam? Nie, ale mam coś innego, coś, co cię zainteresuje. Chodź.
Wprowadził Rebusa za przepierzenie. Z nerwami napiętymi jak postronki, Rebus wpatrywał się w kark i plecy Reeve’a. Spokojne życie, jakie teraz prowadził, wygładziło jego mięśnie i pokryło warstewką tłuszczu. Bibliotekarz. Bibliotekarz dziecięcy. I do tego najbardziej poszukiwany edynburski masowy morderca.
Za przepierzeniem stały nie kończące się regały z książkami, niektórymi upchanymi jak popadło i innymi porządnie skompletowanymi.
– Wszystkie czekają na ponowne ułożenie – powiedział Reeve, ogarniając gospodarskim gestem półki. – Tobie zawdzięczam to zainteresowanie książkami, pamiętasz?
– Tak. Opowiadałem ci fragmenty. – Rebus pomyślał nagle o Michaelu. Bez jego udziału może by nigdy Reeve’a nie odkryto, może nigdy by go nawet nie podejrzewano. A teraz pójdzie jeszcze siedzieć. Biedny Mickey.
– Gdzie ja to podziałem? Wiem, że gdzieś tu jest. Specjalnie schowałem, żeby ci pokazać, jeśli mnie kiedyś odnajdziesz. Bóg mi świadkiem, że długo ci to zajęło. Zbytnio inteligencją nie błysnąłeś, co?
Bez trudu można było zapomnieć, że ma się do czynienia z szaleńcem, który dla zabawy zamordował cztery dziewczynki i na którego łasce była teraz piąta.
– Nie – powiedział Rebus – nie błysnąłem.
Poczuł, jak cały tężeje. Powietrze wokół niego zdawało się rzednąć. Zaraz coś się wydarzy. Czuł to przez skórę. By temu zapobiec, wystarczyłby cios w nerki Reeve’a albo w jego kark. Obezwładnienie go i wyciągnięcie stąd.
Dlaczego więc tego nie robi? Sam nie wiedział. Wiedział tylko, że będzie, co ma być, i że zostało to zaplanowane całe lata temu, jak gra w kółko i krzyżyk. W dodatku pierwszy ruch należy do Reeve’a, więc Rebus nie może wygrać. Ale musi to rozegrać do końca. To grzebanie na półkach, to, czego tam szuka, ma na pewno coś z tym wspólnego.
– Ach, tu jest. To książka, którą właśnie czytałem…
Tylko, pomyślał Rebus, skoro właśnie ją czytał, to dlaczego była tak dobrze schowana?
– Zbrodnia i kara. Opowiedziałeś mi ją, pamiętasz?
– Nieraz ci ją opowiadałem.
– To prawda, John, wiele razy.
Było to luksusowe, oprawione w skórę wydanie sprzed wielu lat. Nie wyglądało na egzemplarz biblioteczny. Reeve trzymał książkę z takim namaszczeniem, jakby cała była wykonana ze złota. Wyglądało tak, jakby nigdy w życiu nie posiadał nic cenniejszego.
– Jest tu jeden obrazek, który chciałem ci pokazać. Pamiętasz, co wtedy powiedziałem o tym starym Raskolnikowie?
– Powiedziałeś, że powinien ich wszystkich załatwić…
Ukryte znaczenie tych słów dotarło do niego o sekundę za późno. Nie dostrzegł wskazówki, tak jak nie zrozumiał wielu wcześniejszych wskazówek podrzucanych przez Reeve’a. Tymczasem Reeve z błyskiem w oczach zdążył już otworzyć książkę i wyciągnąć z jej wyżłobionego wnętrza mały rewolwer z krótką lufą. Rewolwer kierował się właśnie w pierś Rebusa, kiedy ten runął do przodu i z całej siły wyrżnął Reeve’a głową prosto w nos. Planowanie planowaniem, natchniona improwizacja też się czasami przydaje. Krew i śluz pociekły z pogruchotanych kości. Reeve jęknął, a dłoń Rebusa odepchnęła w tym czasie jego rękę z rewolwerem. Reeve zaczął teraz wrzeszczeć i był to wrzask z przeszłości, przywodzący wspomnienie koszmarnych przeżyć. Trochę to Rebusa zbiło z tropu i przypomniało znów o jego zdradzie. Zobaczył strażników i otwarte drzwi celi, usłyszał wrzaski zostawianego na pastwę losu więźnia. Obraz mu się rozmył i wtedy usłyszał eksplozję.
Było to jak lekkie klepnięcie w ramię, które wkrótce przemieniło się w rozchodzące się szybko zdrętwienie, a potem w przeszywający ból, który zdawał się wypełniać całe jego ciało. Dotknął marynarki i poczuł sączącą się przez cienki materiał krew. Chryste Panie, więc to tak jest być postrzelonym. Zdawało mu się, że zaraz zwymiotuje, że zemdleje, potem poczuł jednak, jak ogarnia go oślepiająca swą mocą furia. Tej gry nie wolno mu przegrać. Zobaczył, że Reeve ociera sobie twarz i próbuje powstrzymać łzawienie oczu, a w jego dłoni wciąż jeszcze tkwi rewolwer. Rebus uniósł masywnie wyglądający tom i walnął nim w rękę Reeve’a. Rewolwer wypadł z niej i pofrunął na stertę książek.
Chwilę później Reeve ruszył w głąb biblioteki, przeciskając się między półkami i zwalając za sobą sterty książek. Rebus podbiegł do biurka i zadzwonił po pomoc, rozglądając się, czy Reeve nie wraca. W sali panowała głucha cisza. Rebus usiadł na podłodze.
Nagle drzwi się otworzyły i stanął w nich ubrany cały na czarno William Anderson, wyglądem przypominając anioła zemsty z książki z obrazkami. Rebus uśmiechnął się.
– Skąd, u diabła, pan tutaj?
– Już od dłuższego czasu cię śledzę. – Anderson pochylił się i obejrzał ramię Rebusa. – Słyszałem strzał. Rozumiem z tego, że go znalazłeś?
– Gdzieś tu jeszcze jest, tylko już bez broni. Rewolwer leży tam.
Anderson obwiązał ramię Rebusa chusteczką.
– Trzeba wezwać karetkę, John.
Rebus gramolił się już jednak na nogi.
– Jeszcze nie. Najpierw trzeba to skończyć. Jak to się stało, że nie zauważyłem, że ktoś mnie śledzi?
Anderson pozwolił sobie na uśmieszek.
– Trzeba bardzo dobrego gliny, żeby zauważyć, że go śledzę, a ty jesteś tylko dobry, John, nie bardzo dobry.
Weszli za przepierzenie i zaczęli zagłębiać się w gąszcz półek. Rebus podniósł rewolwer i wepchnął go sobie głęboko do kieszeni. Nigdzie nie było widać śladu Reeve’a.
– Spójrz tam – powiedział Anderson, wskazując na wpół otwarte drzwi na samym końcu pomieszczenia.
Zachowując maksymalną ostrożność, podeszli do drzwi i Rebus pchnął je, otwierając je na oścież. Za drzwiami znajdowały się słabo oświetlone strome metalowe schodki wiodące w dół. Zakolami zdawały się schodzić do samych fundamentów budynku biblioteki. Innej drogi nie było.
– Słyszałem coś o tym – powiedział cicho Anderson, a jego szept rozniósł się echem po ciasnej studni klatki schodowej. – Bibliotekę zbudowali w miejscu dawnego sądu i dawne cele dla aresztantów w podziemiach sądu wciąż tu jeszcze są. Przechowują w nich teraz stare księgozbiory. Podobno pod miastem ciągnie się cały labirynt pomieszczeń i korytarzy.
W miarę schodzenia w dół, gładkie otynkowane ściany ustępowały miejsca starym murom z gołych cegieł. Rebus czuł woń grzybów, typowy gorzkawy zapach minionych wieków.
– Może tu być gdziekolwiek.
Anderson wzruszył ramionami. Dotarli do końca schodków i znaleźli się na szerokim pustym korytarzu. Po jego obu stronach znajdowały się zagłębienia – zapewne niegdyś cele – wypełnione stertami książek. Nie wyglądało na to, by leżały w jakimś określonym porządku. Ot, po prostu składowisko starych książek.
– Boję się, że mógł się stąd wydostać – szepnął Anderson. – Myślę, że w takich pomieszczeniach są zawsze dodatkowe wyjścia, tak jak w obecnym sądzie albo w podziemiach katedry.
Rebus rozglądał się w osłupieniu. Miał przed sobą fragment starego autentycznego Edynburga w postaci nietkniętej i nie skalanej przez zwiedzających.
– To nie do wiary – powiedział w końcu. – Nie wiedziałem, że coś takiego istnieje.
– A to nie wszystko. Podobno pod budynkami rady miejskiej istnieje zachowany cały fragment starego miasta, który później nadbudowano. Uliczki ze sklepami, domami, jezdniami, a wszystko to sprzed kilkuset lat. [Chodzi o Mary King’s Close, którą w 1750 roku zniszczył pożar.] – Jak trudno wierzyć w świadectwo własnych oczu, pomyślał Anderson potrząsając głową, możesz po czymś chodzić i nawet nie zdawać sobie sprawy, że to tam w ogóle jest.
Posuwali się ostrożnie wzdłuż korytarza oświetlonego gołymi żarówkami rzadko rozmieszczonymi pod sufitem i zaglądali po kolei do każdej mijanej wnęki, jednak bez rezultatu.
– To kto to w końcu jest? – zapytał Anderson.
– Mój stary znajomy – wyjaśnił Rebus, czując lekki zawrót w głowie. Pomyślał, że w tych podziemiach musi być bardzo mało tlenu. Był zlany potem. Wiedział, że to oznacza, iż stracił dużo krwi i że dla własnego dobra nie powinien tu w ogóle wchodzić. Jednak musiał. Wiedział też, że nie zrobił wielu innych rzeczy, które powinien zrobić. Na przykład powinien wydobyć od strażnika adres Reeve’a i na wszelki wypadek wysłać tam policyjny radiowóz. Teraz już za późno.
– Jest, widzę go!
Anderson dojrzał go daleko w przodzie w tak ciemnym kącie, że Rebus zobaczył jego sylwetkę dopiero wówczas, kiedy Reeve ruszył się z miejsca i zaczął uciekać. Anderson ruszył za nim. Rebus, ciężko dysząc, próbował dotrzymać mu kroku.
– Uważaj na niego, jest niebezpieczny. – Rebus poczuł, że jego słowa ledwo się z niego sączą. Nie miał siły krzyknąć. I nagle wszystko zaczęło iść na opak. Widział, jak Anderson dogania Reeve’a i jak Reeve wymierza mu niemal perfekcyjny cios nogą, cios którego nauczył się wiele lat temu i którego nie zdążył zapomnieć. Anderson chwieje się na boki i wali na ścianę. Rebus padł na kolana, ciężko dysząc i czując, że wszystko mu się w oczach rozmywa. Spać, musi się przespać. Zimna, nierówna posadzka wydała mu się szczytem wygody, jak najwygodniejsze łoże. Zachwiał się, gotów rozciągnąć się jak długi. Zdało mu się, że Anderson osunął się po ścianie, a Reeve zbliża się teraz w jego kierunku. Wciąż spowity cieniem wydawał się rosnąć mu w oczach, potężnieć z każdym krokiem, aż przesłonił mu wszystko. Rebus dostrzegł, że Reeve uśmiecha się od ucha do ucha.
– A teraz ty – zaryczał. – Teraz twoja kolej.
Rebus miał świadomość, że gdzieś nad nimi płyną strumieniem samochody po wiadukcie Jerzego IV, a ludzie przemierzają go raźnym krokiem w drodze do domów, gdzie spędzą spokojny rodzinny wieczór przed telewizorami. A on klęczy na kolanach przed tym potworem jak biedne osaczone zwierzę. Na nic nie zda się żaden krzyk, walki też nie zdoła podjąć. Dostrzegł rozmazany zarys sylwetki Gordona Reeve’a, który pochyla się nad nim z twarzą dziwnie zdeformowaną. Przypomniał sobie, że udało mu się dość umiejętnie złamać mu nos.
Reeve też sobie o tym przypomniał. Zrobił krok do tyłu i wymierzył potężnego kopniaka w szczękę Rebusa. Rebusowi udało się zrobić niewielki unik – wciąż funkcjonowały w nim jakieś odruchy – i cios trafił go w policzek, odrzucając w bok. Leżąc w pozycji embrionalnej, usłyszał śmiech Reeve’a i poczuł, jak jego dłonie zaciskają się na jego szyi. Przypomniał sobie tamtą kobietę i swoje dłonie na jej gardle. Więc tak wygląda wymierzanie sprawiedliwości. Zatem niech się stanie. Jednak zaraz potem przypomniał sobie Sammy, Gill, Andersena i jego zamordowanego syna, i wszystkie te nieszczęsne dziewczynki. Nie, nie może pozwolić, by Gordon Reeve wygrał. To nie byłoby w porządku. To nie byłoby sprawiedliwe. Czuł, jak mu język i oczy wychodzą na wierzch. Wsunął dłoń do kieszeni i usłyszał głos Gordona Reeve, który mówił do niego szeptem:
– Chyba cieszysz się, że już po wszystkim, prawda John? Chyba naprawdę czujesz ulgę.
A potem usłyszał potężną eksplozję, która wypełniła korytarz i spowodowała, że mu zaczęło dzwonić w uszach. Szarpnięcie spowodowane odrzutem przebiegło boleśnie przez rękę do ramienia, a on poczuł słodkawą woń, znowu trochę jak jabłka w karmelu. Reeve zupełnie się tego nie spodziewał i zamarł na chwilę w bezruchu, a potem złożył się jak podcięty i runął na Rebusa, całkowicie go przygniatając. Rebus, nie mogąc nawet drgnąć, doszedł do wniosku, że teraz może się już spokojnie zdrzemnąć…