Część czwarta

KRZYŻ

22

Od osiemnastego roku życia służyłem w Brygadzie Spadochronowej, potem jednak postanowiłem przenieść się do Special Air Service. Dlaczego to zrobiłem? Dlaczego w ogóle ktoś jest gotów zgodzić się na obniżenie uposażenia i wstąpienie do SAS? Nie umiem na to odpowiedzieć. Wiem tyle, że znalazłem się w Herefordshire, w obozie szkoleniowym SAS. Nazwałem go Krzyżem, bo wszyscy wokół mnie ostrzegali, że będą tam chcieli mnie ukrzyżować. Rzeczywiście, wraz z pozostałymi ochotnikami w trakcie musztry, szkolenia, sprawdzianów i ćwiczeń przeszedłem piekło. Doprowadzali nas wszystkich do kresu wytrzymałości. Szkolili nas na zabójców.

W tamtych czasach dużo się mówiło o możliwym wybuchu wojny domowej w Ulsterze i o tym, że to na SAS spadnie obowiązek walki z buntownikami. Potem nadszedł dzień promocji. Wręczyli nam nowe berety i nowe odznaki. Byliśmy teraz członkami SAS. Ale na tym się nie skończyło. Do dowódcy wezwano Gordona Reeve’a i mnie. Poinformowano nas, że zostaliśmy uznani za najlepszych rekrutów z całego rocznika. Oznaczało to jeszcze dodatkowe dwa lata szkolenia, ale potem miała nas czekać świetlana przyszłość.

Kiedy wyszliśmy z dowództwa, Reeve powiedział:

– Słuchaj, dotarły do mnie różne pogłoski. Podsłuchałem rozmowę paru oficerów. Mają wobec nas wielkie plany, Johnny. Wielkie. Zapamiętaj moje słowa.

Parę tygodni później wysłali nas na kurs przetrwania, w trakcie którego inni mieli za zadanie osaczyć nas i schwytać, a po schwytaniu za wszelką cenę wydobyć z nas szczegóły naszej misji. Musieliśmy sami zdobywać dla siebie pożywienie, chwytając w sidła lub polując na zwierzynę, musieliśmy całymi dniami kryć się przed pościgiem i przemykać ukradkiem nocą po bezludnych wrzosowiskach. Cały program był pomyślany dla nas dwóch, ale tym razem współdziałało z nami jeszcze dwóch innych.

– Wymyślili dla nas coś ekstra – powtarzał ciągle Reeve. – Czuję to przez skórę.

Założyliśmy obozowisko i ledwo zdążyliśmy się wślizgnąć do śpiworów na dwugodzinną drzemkę, kiedy nasz wartownik wsadził nos do szałasu.

– Nie wiem, jak mam wam to powiedzieć – zaczął i zaraz potem wszędzie wokół rozbłysły światła, zaroiło się od uzbrojonych ludzi, nasz szałas został rozwalony, a my dwaj pobici niemal do nieprzytomności. Wokół rozbrzmiewały rozmowy w obcych językach, a twarze napastników skrywał blask pochodni. Cios kolbą w nerki uświadomił mi, że to się dzieje naprawdę. Naprawdę!

Cela, w której mnie zamknięto, też była jak najbardziej prawdziwa. Śmierdziała krwią, fekaliami i nie wiem, czym tam jeszcze. W środku znajdował się tylko śmierdzący materac i żywy karaluch. I to wszystko. Położyłem się na wilgotnym materacu i próbowałem usnąć, bo wiedziałem, że sen będzie pierwszą rzeczą, jakiej będą chcieli nas pozbawić.

Nagle zapalane w celi oślepiająco jasne światło zaczęło wwiercać się w mózg. A potem rozległ się hałas – odgłosy bicia i wrzaski towarzyszące przesłuchiwaniu kogoś w sąsiedniej celi.

– Zostawcie go, wy bydlaki! Łby wam pourywam, skurwiele! – wrzasnąłem.

Zacząłem walić w ścianę pięściami i butami, i po chwili hałasy ucichły. Usłyszałem, jak zatrzaskują się drzwi i jak obok stalowych drzwi mojej celi ciągną po podłodze czyjeś ciało, potem zapadła cisza. Wiedziałem, że przyjdzie kolej i na mnie.

I tak trwałem, mijały godziny i dnie o głodzie i pragnieniu, a za każdym razem, kiedy próbowałem zamknąć oczy ze ścian i sufitu dobywał się przeraźliwy świst podobny do tego, jaki wydaje źle dostrojone radio. Leżałem i zatykałem sobie uszy rękami.

Kurwa mać, kurwa mać, kurwa mać…

Oczekiwano, że pęknę, ale wiedziałem, że jeśli teraz się załamię, to wszystko pójdzie na marne, te miesiące męczarni podczas szkolenia. Więc na głos śpiewałem piosenki i paznokciami wydrapałem na pokrytej pleśnią ścianie celi moje nazwisko w postaci anagramu: BRUSE. W myśli grałem w różne gry, wymyślałem hasła do krzyżówek i jakieś zabawy językowe. Walkę o przetrwanie obracałem w grę. To gra, gra, gra. Wciąż pamiętałem, że niezależnie od tego jak bardzo mnie tu będą dręczyć, wszystko to tylko gra.

Myślałem też o Gordonie, który to przewidział. Rzeczywiście wymyślili dla nas coś ekstra. Reeve był jedynym człowiekiem w całej jednostce, którego mogłem nazywać przyjacielem. Zastanawiałem się, czy to właśnie jego ciało ciągnięto wtedy koło drzwi mojej celi. I modliłem się za niego.

Aż pewnego dnia przyniesiono mi jedzenie i kubek jakiegoś brązowego płynu. Jedzenie wyglądało tak, jakby zdrapali je z dna błotnistej kałuży. Wepchnęli to przez otwór, który na moment pojawił się w drzwiach mojej celi i równie szybko zniknął. Wyobraziłem sobie, że te zimne pomyje to befsztyk z dwiema jarzynkami po bokach i włożyłem łyżkę tego świństwa do ust, ale natychmiast wyplułem. Maź miała żelazisty smak. Udałem, że wycieram usta rękawem. Byłem pewien, że mnie obserwują.

– Moje gratulacje dla szefa kuchni – zawołałem.

Chwilę później poczułem, że tracę świadomość i usypiam.


Znajdowałem się w powietrzu. Nie było cienia wątpliwości. Siedziałem we wnętrzu helikoptera i czułem pęd powietrza. Powoli odzyskiwałem świadomość, ale kiedy otworzyłem oczy, wokół panowały ciemności. Głowę miałem owiniętą czymś w rodzaju worka, a ręce związane z tyłu. Czułem, jak helikopter opada, znów się wznosi i znów spada.

– Już nie śpimy? – Poczułem szturchnięcie kolbą.

– Nie.

– To dobrze. Więc teraz podaj mi nazwę swojej jednostki i szczegóły misji. Nie będziemy się tu z tobą opierdalać, synku. Więc lepiej nie zwlekaj.

– Odwal się.

– Mam nadzieję, synku, że umiesz pływać. I mam nadzieję, że uda ci się popływać. Bo jesteśmy teraz jakieś sześćdziesiąt metrów nad powierzchnią Morza Irlandzkiego i za chwilę zepchniemy cię z tej pierdolonej kataryny ze związanymi łapami. I walniesz wtedy w wodę jak, kurwa, w beton, zdajesz sobie z tego sprawę? Możesz od razu zginąć, a może cię to tylko ogłuszyć. I wtedy, synku, rybki cię pożrą żywcem. A twojego ciała nigdy nie znajdą. Czy kapujesz, co do ciebie mówię?

Głos brzmiał oficjalnie i poważnie.

– Tak.

– To dobrze. A więc nazwa twojej jednostki i szczegóły misji?

– Odwal się. – Starałem się, żeby zabrzmiało to chłodno. W statystyce zostanę odnotowany jako jeszcze jeden wypadek śmiertelny podczas ćwiczeń, i żadnych dodatkowych pytań. Rąbnę w powierzchnię morza, tak jak żarówka rzucona o ścianę. – Odwal się – powtórzyłem, dodając w duchu: „To tylko gra, to tylko gra”.

– Wiesz, że to już nie jest gra. Gra się skończyła. Twoi kumple i tak już wszystko wyśpiewali. Jeden z nich, Reeve się chyba nazywa, tak się rozśpiewał, że przy okazji ducha wyzionął. No dobra, chłopcy, do wody z nim.

– Zaczekaj…

– Miłej kąpieli, Rebus.

Poczułem, jak mnie chwytają za nogi i korpus. Ten worek na głowie i gwałtowny podmuch wiatru uderzający wprost we mnie spowodowały, że zacząłem podejrzewać, że jednak nastąpiło jakieś potworne nieporozumienie.

– Zaraz…

Poczułem, że wiszę w powietrzu sześćdziesiąt metrów nad powierzchnią morza, a wokół mnie skrzeczą mewy i domagają się, by mnie puścić.

– Czekajcie!

– Tak, Rebus?

– Przynajmniej zdejmijcie mi z głowy ten kurewski worek! – wrzasnąłem w rozpaczy.

– Puścić tego sukinsyna.

I puścili mnie. Przez sekundę zawisłem w powietrzu, a potem runąłem w dół jak kamień. Byłem związany jak świąteczny indyk. Wrzeszczałem przez sekundę, może dwie, a potem wyrżnąłem o ziemię.

Spadłem na twardą ziemię.

Leżałem tak i słyszałem jak obok ląduje helikopter. Dookoła wszyscy się śmiali. Znów było słychać obce języki. Podnieśli mnie i zawlekli do celi. Byłem teraz wdzięczny za ten worek na głowie. Dzięki niemu nie było widać, że płaczę. Całe moje ciało składało się z rozedrganych sprężynek, macek strachu, adrenaliny i uczucia ulgi, które przesycały mi wątrobę, płuca, serce.

Usłyszałem za plecami trzaśniecie drzwi, a potem odgłos szurania nogami po podłodze. Czyjeś dłonie zaczęły rozwiązywać więzy. Potem zdjęto mi worek z głowy i przez dobre kilka sekund odzyskiwałem wzrok.

Twarz, którą zobaczyłem, wydała mi się moją własną – a więc jeszcze jedna przekrętka w tej grze. Ale potem rozpoznałem Gordona Reeve’a, w tym samym momencie, kiedy on rozpoznał mnie.

– Rebus? – zapytał. – A oni mi powiedzieli, że ty…

– To samo mnie powiedzieli o tobie. Jak się czujesz?

– W porząsiu, dobrze. O Jezu, ale się cieszę, że cię widzę.

Objęliśmy się i poczuliśmy wzajemnie swój słaby, ale męski uścisk, bijącą od nas woń przebytych cierpień i naszej determinacji. Obaj mieliśmy łzy w oczach.

– To naprawdę ty – powiedział. – Chyba nie śnię.

– Usiądźmy – odparłem. – Niezbyt pewnie czuję się na nogach.

Naprawdę chodziło mi o to, że to on niezbyt pewnie stał. Opierał się na mnie jak na szczudle. Z wyraźną ulgą usiadł.

– Jak było? – spytałem go.

– Przez jakiś czas trzymałem formę – powiedział i klepnął się po nodze. – Robiłem pompki i różne takie. Ale szybko padłem. Próbowali mnie faszerować halucynogenami. Miałem jakieś zwidy.

– A mnie próbowali załatwić środkiem odurzającym.

– Te ich prochy to osobny rozdział. A do tego jeszcze polewanie wężem ciśnieniowym. Polewali mnie mniej więcej raz dziennie. Lodowato zimną wodą. Właściwie nigdy nie udało mi się wyschnąć.

– Jak sądzisz, długo tu jesteśmy? – Ciekaw byłem, czy w jego oczach prezentuję się równie źle, jak on w moich. Miałem nadzieję, że nie. Nie wspominał nic o zrzucaniu z helikoptera, więc postanowiłem też to przemilczeć.

– Za długo – odpowiedział. – Wszystko to, kurwa, paranoja.

– Mówiłeś, że wymyślili dla nas coś ekstra. A ja w to nie wierzyłem, Boże, zmiłuj się nade mną.

– Nie to miałem na myśli.

– Ale wyraźnie chodzi im o nas.

– To znaczy jak?

Do tej pory miałem tylko niejasne przeczucie, jednak teraz byłem już tego pewien.

– Pamiętasz, jak ten nasz wartownik wsadził wtedy głowę do szałasu? Na jego twarzy nie było śladu zdziwienia, nie mówiąc już o strachu. Myślę, że od początku tamci dwaj byli w zmowie.

– No to, o co w tym wszystkim chodzi?

Patrzyłem na niego, jak tak siedzi z brodą opartą o kolana. Byliśmy jak dwie bezbronne istoty wyrzucone poza nawias. Pchły nas żarły niczym spragnione krwi wampiry. Poobijane i owrzodzone usta bolały, włosy wypadały, zęby się ruszały. Ale w liczbie siła. I tego nie potrafiłem zrozumieć: dlaczego nas połączyli, skoro każdy z osobna był już na granicy załamania?

– No to, o co w tym wszystkim chodzi?

Może chodzi im o uśpienie naszej czujności pod pozorem względnego bezpieczeństwa, a potem dopiero naprawdę docisną nam śrubę? Póki możemy powiedzieć: „Oto jest najgorsze”, to najgorsze jeszcze nie nastąpiło. Szekspir, Król Lear. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, ale teraz wiem. Niechaj się stanie.

– Nie wiem – odpowiedziałem. – Ale pewnie się dowiemy, kiedy uznają, że przyszedł na to czas.

– Boisz się? – spytał nagle, a jego wzrok zawisł na zapaćkanych drzwiach naszej celi.

– Może.

– Powinieneś się bać jak cholera. Bo ja się tak boję. Pamiętam jak kiedyś jako dziecko wybrałem się z kumplami nad rzekę koło naszego osiedla. Była mocno wezbrana, bo od tygodnia lało bez przerwy. To było tuż po wojnie i wszędzie dookoła pełno było rozwalonych domów. Poszliśmy w górę rzeki i doszliśmy do takiej rury kanalizacyjnej. Zawsze zadawałem się ze starszymi chłopakami. Sam nie wiem dlaczego. Wszystkie ich zwariowane pomysły zawsze skrupiały się na mnie, ale mimo to się ich trzymałem. Pewnie imponowało mi zadawanie się z takimi, których inne dzieci w moim wieku panicznie się bały. Więc mimo że starsi uważali mnie za śmiecia, to dawało mi to władzę nad tymi młodszymi. Kapujesz?

Kiwnąłem głową, ale on i tak nie patrzył.

– Ta rura nie była specjalnie gruba, ale była długa i wisiała wysoko nad wodą. I oni kazali mi po niej przejść. Chryste, ale się bałem. Byłem tak przerażony, że w połowie drogi nogi się pode mną ugięły i sparaliżowało mnie ze strachu. A potem spodenki mi się zmoczyły i siki pociekły mi po nogach, a oni to zauważyli i zaczęli się śmiać. Ryczeli ze śmiechu, a ja nie mogłem się ruszyć. Więc w końcu mnie zostawili i sobie poszli.

Przypomniał mi się rechot, kiedy mnie zrzucali z helikoptera.

– Zdarzyło ci się coś takiego jako dziecku, Johnny?

– Chyba nie.

– To po jaką cholerę się tu w ogóle zgłosiłeś?

– Żeby się wyrwać z domu. Nie mogłem się dogadać z ojcem. Ojciec wolał mojego młodszego brata. A ja czułem się odtrącony.

– Nigdy nie miałem brata.

– Ja też nie, w każdym razie nie w zwykłym tego słowa znaczeniu.

Miałem konkurenta.

Zaraz go wybudzę

Ani się waż

Kiedy nic nam to nie daje

Jedźmy dalej

– A co robił twój ojciec, Johnny?

– Był hipnotyzerem. Brał ludzi na scenę i zmuszał ich do różnych głupot.

– Żartujesz!

– Poważnie. Brat chciał pójść w jego ślady, ale ja nie. Więc się stamtąd wyniosłem. Nie mogę powiedzieć, żeby ich moja decyzja specjalnie obeszła.

Reeve zachichotał.

– Jakbyśmy chcieli się wystawić na sprzedaż, to na etykiecie powinno się napisać: „Lekko przechodzeni”, co nie, Johnny?

Roześmiałem się i śmiałem się dłużej i głośniej, niż to było potrzebne, a potem objęliśmy się ramionami i tak trwaliśmy, wzajemnie się grzejąc.


Spaliśmy na jednym materacu, odlewaliśmy się i wypróżnialiśmy na oczach tego drugiego, próbowaliśmy razem ćwiczyć, rozgrywaliśmy jakieś gry umysłowe i wzajemnie się wspieraliśmy.

Reeve miał ze sobą kawałek sznurka i bawił się nim, zwijał go i rozwijał i wiązał na nim węzły, jakich uczono nas w czasie szkolenia. Dlatego kiedyś opowiedziałem mu historię węzła gordyjskiego. Machnął wtedy ku mnie małym węzełkiem refowym, który wcześniej zawiązał.

– Węzeł gordyjski, węzeł refowy. Gordyjski ref [Gordyjski w języku angielsku to gordian, fonetycznie blisko imienia Gordon. Analogicznie ref – Reeve.]. To brzmi zupełnie jak moje imię i nazwisko, nie?

Dało nam to znów powód do śmiechu.

Grywaliśmy też w kółko i krzyżyk, paznokciami wydrapywaliśmy ruchy na pylącej ścianie celi. Potem Reeve nauczył mnie sposobu, który w najgorszym razie gwarantuje nierozegraną. Wcześniej musieliśmy rozegrać chyba ze trzysta partii, z których dwie trzecie wygrał Reeve. Sposób był zupełnie prosty.

– Stawiasz swoje pierwsze O w górnym lewym rogu, drugie w przeciwległym rogu. Jest to układ nie do pobicia.

– A jeśli twój przeciwnik postawi swój pierwszy X w tym przeciwległym rogu?

– Jeśli uda ci się zająć pozostałe narożniki, to nadal możesz wygrać.

Reeve wydawał się tym wszystkim bardzo uradowany. Wykonał taniec po celi, a potem łypnął na mnie okiem.

– Jesteś dla mnie zupełnie jak brat, którego nigdy nie miałem.

A potem chwycił moją dłoń i wbił mi paznokieć w ciało tak, że pociekła krew. Następnie zrobił to samo sobie i zetknęliśmy dłonie, pocierając je o siebie i rozmazując krew.

– Bracia na zawsze złączeni krwią – powiedział Gordon, uśmiechając się.

Też się do niego uśmiechnąłem i pomyślałem, że staje się zbytnio ode mnie uzależniony i że jeżeli nas rozdzielą, to sam nie da sobie rady.

A potem on uklęknął przede mną i jeszcze raz mnie uścisnął.


Gordon stawał się coraz bardziej niespokojny. Codziennie robił po pięćdziesiąt pompek, co było niezwykłym osiągnięciem, zważywszy to, jak nas karmili. I cały czas coś sobie nucił pod nosem. Wyglądało na to, że moja obecność przestaje na niego działać. Znów gdzieś odpływał, zacząłem więc opowiadać.

Najpierw opowiadałem mu o moim dzieciństwie i o sztuczkach robionych przez ojca, ale potem zacząłem zmyślać, czerpiąc pomysły z przeczytanych książek. W końcu przyszła pora na historię Raskolnikowa, na tę niezwykle umoralniającą opowieść wziętą ze Zbrodni i kary. Słuchał tego z zapartym tchem, a ja ciągnąłem ją tak długo, jak tylko się dało. Wymyślałem na nowo całe fragmenty, tworzyłem nowe dialogi i postacie. A kiedy wreszcie dotarłem do końca, on rzekł tylko:

– Opowiedz mi to jeszcze raz.

Więc to zrobiłem.

– John, czy wszystko musiało się tak skończyć? – Reeve siedział w kucki i mazał palcem po podłodze. Ja leżałem na materacu.

– Tak – odparłem. – Myślę, że tak. W każdym razie, tak to zostało napisane. Zakończenie jest od początku z góry przesądzone.

– No właśnie, mnie też się tak zdaje.

Zapadło długie milczenie, potem Reeve odchrząknął.

– Co myślisz o Bogu, John? Bardzo jestem ciekaw.

Powiedziałem mu, podpierając swoją dość naciąganą argumentację opowieściami z Biblii. Gordon Reeve położył się na podłodze i wpatrywał we mnie oczami okrągłymi jak zimą księżyc w pełni. I sprawiał wrażenie okropnie przejętego.

– Nie potrafię w to wszystko uwierzyć – powiedział, kiedy zamilkłem i próbowałem sobie zwilżyć śliną zaschnięte gardło. – Chciałbym, ale nie potrafię. Myślę, że ten Raskolnikow powinien sobie odpuścić i cieszyć się wolnością. Zorganizować spluwę i wszystkich ich załatwić.

Przez chwilę myślałem o tym, co powiedział. Wydało mi się, że jest w tym trochę racji, ale też mnóstwo przemawia przeciwko takiemu rozwiązaniu. Reeve wydawał się mocno zagubiony, jak ktoś, kto wierzy w brak wiary, ale nie jest całkowicie pozbawiony wiary w to, że warto wierzyć.

Co to za brednie?

Ciii.

W którymś momencie, pomiędzy kolejną grą a kolejną opowieścią, położył mi rękę na karku.

– John, jesteśmy przyjaciółmi, prawda? Takimi naprawdę serdecznymi przyjaciółmi? Bo ja nigdy przedtem nie miałem serdecznego przyjaciela. – Mimo zimna panującego w celi jego oddech był gorący. – Ale my takimi przyjaciółmi jesteśmy, prawda? Bo wiesz, nauczyłem cię wygrywać w kółko i krzyżyk, nie? – Wyraz jego oczu był teraz bardziej wilczy niż ludzki. Czułem, że to nadchodzi, ale nic nie mogłem poradzić.

W każdym razie do tego momentu. Teraz jednak ogarnąłem wszystko halucynogennym wzrokiem kogoś, kto widział już wszystko, a może jeszcze więcej. Zobaczyłem, że Gordon zbliża twarz do mojej i powoli – tak wolno, jakby się to w ogóle nie działo – składa zdyszany pocałunek na moim policzku, a potem próbuje odwrócić mi głowę, tak by trafić na usta.

I poczułem, że ulegam. Nie, nie, tak nie może być! To niedopuszczalne! Przecież nie o to nam chodziło przez te wszystkie tygodnie, prawda? A jeśli o to, to skończony głupiec ze mnie.

– Tylko pocałunek – wyszeptał – tylko jeden pocałunek, John. Cholera, no chodź.

W oczach miał łzy, bo i on rozumiał, że w ciągu tej jednej sekundy wszystko, co było między nami, wali się w gruzy. Rozumiał, że to oznacza koniec tego, co było. Jednak nie przeszkodziło mu to, by mnie stopniowo odwracać tyłem i dążyć ku poczwarze o podwójnych plecach. (Szekspir, niech będzie). A ja cały dygotałem, ale czułem się dziwnie bezwolny. Było to dla mnie nie do pojęcia, wymykało się spod kontroli. Oczy napełniły mi się łzami i pociekło mi z nosa.

– Tylko jeden pocałunek.

To wina tego przeszkolenia, tego bezlitosnego dążenia za wszelką cenę do wytyczonego, morderczego celu, że teraz znaleźliśmy się w takiej strasznej sytuacji. Więc jednak zawsze we wszystkim kryje się miłość.

– John.

Stać mnie było tylko na uczucie litości dla nas obu, dwóch cuchnących, pozbawionych godności zwierząt ludzkich zamkniętych w pustych ścianach celi. Miałem poczucie klęski i straszliwego upokorzenia. Gordon. Gordon. Gordon.

– John…

Drzwi celi otworzyły się tak łatwo, jakby nigdy nie były zamknięte.

W drzwiach stał jakiś mężczyzna. Na pewno Anglik i na pewno oficer wyższego stopnia. Patrzył na nas z wyraźnym niesmakiem; niewątpliwie słyszał wszystko, a może nawet widział. Wskazał na mnie ręką.

– Rebus – powiedział – zaliczyliście. Jesteście teraz z nami.

Popatrzyłem na niego. Co on mówi? Ale wiedziałem dobrze co.

– Zaliczyliście egzamin, Rebus. Chodźcie. Pójdziecie ze mną. Dostaniecie wszystko, co wam potrzeba. Jesteście teraz z nami. Przesłuchanie waszego… waszego kolegi… trwa nadal. Od tej chwili będziecie też w tym uczestniczyć.

Gordon zerwał się na równe nogi. Wciąż jeszcze stał tuż za mną. Czułem na karku jego gorący oddech.

– Jak to? – powiedziałem. W ustach i w żołądku czułem suchość. Patrząc na tego wypucowanego oficerka, dotkliwie odczuwałem własny brud. Ale to w końcu jego wina. – Znowu jakiś numer. Jestem pewien. Nic panu nie powiem. Nigdzie z panem nie idę. Niczego nie wydałem. Nie złamałem się. Nie możecie mnie teraz odwalić! – Zacząłem krzyczeć, byłem niemal w szoku. Mimo to czułem przez skórę, że on mówi prawdę.

– Rozumiem waszą podejrzliwość, Rebus. Ostatnio dużo przeszliście. Piekielnie dużo. Ale macie to już za sobą. Wcale was nie odwalamy, zaliczyliście test, i to z wyróżnieniem. Nie mamy żadnych wątpliwości, zdaliście egzamin. Jesteście teraz po naszej stronie. Teraz pomożecie nam testować Reeve’a. Wszystko jasne?

Potrząsnąłem głową.

– To jakiś numer – odparłem. Oficer uśmiechnął się ze zrozumieniem. Już wiele razy miał do czynienia z takimi jak ja.

– Słuchajcie, Rebus – powiedział. – Wystarczy, żebyście z nami poszli, a wszystko stanie się jasne.

I wtedy Gordon nagle się ożywił i stanął ramię w ramię ze mną.

– Nie! – krzyknął. – Już ci, kurwa, powiedział, że nigdzie nie idzie! Więc spieprzaj stąd. – Potem położył mi rękę na ramieniu i powiedział: – Nie słuchaj go, John. To jakaś podpucha. Te skurwiele wiecznie coś wymyślają.

Widziałem, że jest bardzo poruszony. Oczy miał rozbiegane, usta lekko otwarte. Czułem jego rękę na ramieniu, ale wiedziałem jednocześnie, że moja decyzja już zapadła. Gordon też chyba o tym wiedział.

– Myślę, że decyzja w tej sprawie należy do Rebusa, nie uważacie? – zapytał oficer.

A potem spojrzał mi przyjaźnie prosto w oczy.

Nie muszę już patrzeć na celę ani na Gordona. Cały czas myślałem tylko w duchu: oto kolejna rozgrywka w ramach całej tej gry, po prostu jeszcze jedna partia. Ich decyzja zapadła już dawno. Nie okłamywali mnie, a ja oczywiście chciałem się z tej celi wydostać. Wszystko zostało z góry ustalone. Nic nie dzieje się przypadkowo. Tak mi oświadczyli na samym początku szkolenia. Ruszyłem do przodu, ale Gordon wpił się palcami w strzępy mojej koszuli.

– John – powiedział głosem nabrzmiałym emocją – nie zostawiaj mnie. Błagam.

Jednak ja wyszarpnąłem się z jego słabego chwytu i wyszedłem z celi.

– Nie! Nie! Nie! – Jego wrzaski były pełne rozpaczy. – John, nie zostawiaj mnie! Wypuście mnie! Wypuście mnie!

A potem zaczął wyć, a pode mną ugięły się nogi i niemal zwaliłem się na posadzkę. Było to wycie szaleńca.


Pozwolono mi się wykąpać i przebrać, przebadał mnie lekarz, a potem zaprowadzono mnie do pomieszczenia zwanego eufemistycznie salą debriefingów. Przeszedłem piekło – wciąż jeszcze w nim tkwiłem – a oni chcieli sobie ze mną pogawędzić, jakby to wszystko było tylko szkolnym ćwiczeniem, które trzeba omówić.

Było ich tam czterech – trzech kapitanów i lekarz psychiatra. Zaczęli od wyjaśnień. Powiedzieli, że w ramach SAS powstaje nowa elitarna formacja, której głównym zadaniem będzie infiltracja i destabilizacja ugrupowań terrorystycznych. Pierwszym jej celem będzie Irlandzka Armia Republikańska, która w miarę zaogniania się sytuacji w Irlandii staje się coraz poważniejszym zagrożeniem, co może doprowadzić do wybuchu wojny domowej. Ze względu na wagę tego zadania tylko najlepsi – najlepsi z najlepszych – zostaną zakwalifikowani do tej służby, a Reeve’a i mnie uznano za najlepszych z naszego rocznika. I dlatego urządzono tę mistyfikację, uwięziono nas i poddano serii testów, jakich nigdy wcześniej w SAS nie stosowano. Nic z tego, co mówili, właściwie nie było dla mnie żadnym zaskoczeniem. Bardziej myślałem teraz o tych wszystkich pozostałych nieszczęśnikach, nad którymi wciąż jeszcze pastwiono się w ramach tego chorego programu. I wbijano im w głowę, że w razie pojmania nie wolno im pisnąć, kim są.

A potem przeszli do Gordona.

– Jeśli chodzi o kadeta Reeve’a, to mamy pewne wątpliwości. – Teraz głos miał facet w białym kitlu. – Jest świetnym żołnierzem i każde zadanie wymagające fizycznego wysiłku wykonuje bez zarzutu. Jednak zawsze był samotnikiem, więc umieściliśmy was dwóch w jednej celi, żeby obserwować jego reakcje, kiedy będzie musiał dzielić celę z kimś drugim, a szczególnie potem, kiedy straci kompana i znów zostanie sam.

No to wiedzą o tym pocałunku, czy nie wiedzą?

– I niestety obawiam się – mówił dalej lekarz – że w tym, zakresie wynik może być negatywny. Nauczył się na tobie polegać, uzależnił się od ciebie, czyż nie? Mamy oczywiście świadomość, że w drugą stronę to nie zadziałało i ty od niego się nie uzależniłeś.

– A te wrzaski z innych cel?

– Puszczane z taśmy.

Kiwnąłem głową, czując jak ogarnia mnie zmęczenie i zniechęcenie.

– Więc to wszystko było tylko kolejnym testem?

– Oczywiście, że tak. – Wymienili pomiędzy sobą uśmieszki. – Ale nie musisz się tym martwić. Masz to już za sobą. Ważne jest to, że zaliczyłeś.

Mimo wszystko czułem jednak niepokój. No bo właściwie jak to? Zamieniłem przyjaźń na prawo do tej przyjaznej pogawędki? Zamieniłem uczucie na cyniczne uśmieszki? W uszach wciąż jeszcze miałem wrzaski Gordona. Zemsty, wył wtedy, zemsty! Złożyłem ręce na kolanach, pochyliłem się do przodu i zacząłem płakać.

– Wy skurwysyny – powiedziałem. – Och, wy skurwysyny.

I gdybym miał wtedy broń pod ręką, to podziurawiłbym im te uśmiechnięte mordy.


Potem poddali mnie dalszym badaniom w wojskowym szpitalu, tym razem już dokładniejszym. W Ulsterze rzeczywiście wybuchła wojna domowa, ale ja myślałem wciąż o Gordonie Reeve. Co się z nim stało? Czy wciąż go jeszcze trzymają w tej śmierdzącej celi, i to przeze mnie, w samotności? Czy już się zupełnie załamał? Wszystko to położyło mi się kamieniem na sercu i znów zacząłem płakać. Dali mi pudełko chusteczek higienicznych. Na nic więcej nie było ich stać.

Potem doszło do tego, że płakałem całymi dniami, dostawałem napadów histerii, wszystko brałem na siebie, wszystko obciążało moje sumienie. Miewałem nocne koszmary. Zgłosiłem chęć odejścia. Wręcz zażądałem, by mnie zwolnili. Z oporami, ale w końcu się zgodzili. Przecież byłem dla nich jedynie świnką morską do testowania. Pojechałem do małej wioski rybackiej w Fife i godzinami łaziłem po kamienistej plaży, stopniowo otrząsając się z załamania nerwowego i uwalniając od ciągłego myślenia o tym najstraszliwszym epizodzie mojego życia. Utykałem go kawałkami w kolejnych szufladkach mojego umysłu i próbowałem pozamykać je na klucz, starałem się nauczyć zapomnieć.

Aż w końcu udało się.

Zachowali się wobec mnie przyzwoicie. Wypłacili mi odszkodowanie, a kiedy im powiedziałem, że chcę wstąpić do policji, pociągnęli za wiele różnych sznurków. O tak, nie mogę narzekać na ich stosunek do mnie, kiedy było już po wszystkim, nie mogłem jednak niczego się dowiedzieć o losach mojego przyjaciela, a także zabronili mi dalszych kontaktów z sobą. Dla nich umarłem, zostałem raz na zawsze skreślony.

Nie sprawdziłem się.

I do dnia dzisiejszego się nie sprawdzam. Małżeństwo rozbite. Córka w rękach porywacza. Tyle, że wszystko to teraz nabiera sensu. Przynajmniej wiem, że Gordon żyje, choć zdrowy pewnie nie jest, i wiem też, że to on ma moją córeczkę i że chce ją zabić.

I mnie też, jak się uda.

I żeby ją uratować, ja będę musiał go zabić.

I gdybym mógł, zrobiłbym to bez wahania. Niech mi Bóg wybaczy, ale zrobiłbym to natychmiast.

Загрузка...