ROZDZIAŁ 16. Opowieść o diamentach

– Stój spokojnie – powiedział mężczyzna z przepaską na oku. – Coś sobie zrobisz, jak tak będziesz biegał po ciemku.

Jupiter zebrał się na odwagę.

– Wątpię, czy dba pan o to, żeby mi się nic nie stało. Radzę nas puścić. Mamy tu przyjaciół.

Nieznajomy roześmiał się.

– Dzielny z ciebie chłopak. Dlaczego nie podejdziesz bliżej, żebyśmy mogli porozmawiać.

– Nie rób tego, Jupe! – wrzasnął Pete.

Wtem spoza snopu światła drugiej latarki rozległ się znajomy głos:

– Wszystko w porządku, chłopaki, pan Reston jest detektywem!

Bob! Wszedł w krąg światła i roześmiał się serdecznie na widok zdumienia kolegów. Opowiedział im, jak doszedł do przekonania, że Ben i Waldo są wmieszani w tajemnicę Jęczącej Doliny, jak zdecydował się pójść po pomoc, natknął się po drodze na samochód z Newady i zobaczył wysiadającego zeń, ubranego na czarno mężczyznę, który poszedł w stronę Diabelskiej Góry.

– Później, kiedy samochód z Newady minął mnie w drodze na ranczo, ogarnęła mnie panika, zacząłem biec i wpadłem wprost na pana Restona.

– Sam Reston – przedstawił się wysoki mężczyzna. – Jestem detektywem zatrudnionym przez firmę ubezpieczeniową. Kiedy wasz przyjaciel opowiedział mi o swoich obawach, zdecydowałem pójść z nim do jaskini, nie tracąc czasu na drogę na ranczo.

– Pan Reston myślał, że możecie natychmiast potrzebować pomocy – wtrącił Bob.

– Istotnie – powiedział Reston – ponieważ człowiek, którego tropię, jest bardzo niebezpieczny. Staraliśmy się z Bobem dostać do jaskini nie zauważeni. To zajęto nam trochę czasu, ale myślę, że i tak nas dostrzeżono.

– Tak, widziano was – Jupiter odzyskał wreszcie głos. Opowiedział teraz o wszystkim, co widzieli z Pete'em w starym szybie.

Reston skinął głową.

– Wystraszyliśmy ich, niestety. Nie mogli jednak ujść daleko. Woreczek, który widziałeś, zawiera prawdopodobnie diamenty, które mnie tu sprowadziły.

– Diamenty? – powtórzył Pete pytająco.

– To właśnie moja praca, chłopcy. Staram się znaleźć bardzo sprytnego złodzieja klejnotów, który ukradł ostatnio całą fortunę w diamentach. Nazywa się Lasio Schmidt i jest poszukiwany w Europie. Tydzień temu, idąc jego tropem, przybyłem do Santa Carla. Usłyszałem tam o Jęczącej Dolinie i Jaskini El Diablo i przyszło mi do głowy, że jaskinia byłaby idealną kryjówką dla złodzieja. Niestety, jak dotąd nie udało mi się go znaleźć.

– Do licha! – mruknął Pete. – Szedł pan za nim i zgubił go pan?

– Niezupełnie. Szedłem jedynie jego tropem. Nie mam jednak pojęcia, jak on teraz wygląda, ani kim jest. Widzicie, chłopcy, pięć lat temu Schmidt opuścił Europę w pośpiechu, gdyż międzynarodowa policja, Interpol, deptała mu po piętach. Policja uzyskała informacje, że wyjechał do Ameryki i podaje się za kogoś innego. Nic więcej nie wiedzieli. Schmidt jest mistrzem w przebieraniu się i charakteryzacji. Może niezwykle wiarygodnie grać niemal każdą rolę.

Na twarzy Jupitera pojawił się wyraz zamyślenia.

– I ukradł diamenty ubezpieczone w pańskiej firmie? – zapytał.

– Tak. Mniej więcej rok temu. Nie popełnił żadnej kradzieży, odkąd opuścił Europę, i sądzono już, że zaniechał tego procederu albo nawet, że nie żyje. Kiedy jednak skradziono diamenty, nie ulegało wątpliwości, że to sprawka Schmidta. Sposób, w jaki dokonano kradzieży, wskazywał wyłącznie na niego.

– Modus operandi, czyli metoda działania – przytaknął Jupiter – to bardzo ważne.

– Dzięki temu schwytano wielu kryminalistów, zwłaszcza zawodowych złodziei. Nie zmieniają oni, poza drobnymi szczegółami, systemu dokonywania rabunku.

– Słusznie, Jupiterze – potwierdził pan Reston. – Kradzież była bez wątpienia dziełem Lasla Schmidta. Zrozumieliśmy, że odczekał aż sprawa przycichnie, i działa znowu. Jest oczywiste, że spędził w tym kraju lata na wypracowaniu sobie nowej osobowości. Obecnie występuje w podwójnej roli – złodzieja Schmidta i drugiej osoby, szacownej i nie budzącej żadnych podejrzeń.

– I pan nie wie, kim jest ta druga osoba – wtrącił Bob. – To może być każdy z naszego otoczenia.

Reston skinął głową.

– Dokładnie tak, Bob. Wiem tylko, że jest w tej okolicy. Sprzedał dwa diamenty i dzięki temu go wytropiłem. Jeden z nich sprzedał w Reno w Newadzie, drugi w Santa Carla.

– W Newadzie! – wykrzyknęli Bob i Pete równocześnie, a Pete dodał:

– A myśmy myśleli, że to pan jechał tym samochodem z Newady, który zepchnął nas w przepaść!

– Nie, chłopcy. Jechałem do Jęczącej Doliny, gdy zobaczyłem przy drodze rowery. Zatrzymałem się, by sprawdzić, co się stało z właścicielami. Byłbym wam pomógł wydostać się na drogę, ale zobaczyłem nadjeżdżające samochody i wiedziałem, że ktoś się wami zajmie. Wolałem nie ujawniać jeszcze mojej tutaj obecności. Myślę, że Schmidt zidentyfikował mnie w Newadzie. Starałem się go zwieść, zakładając tę klapkę na oko i lepiąc sobie bliznę na policzku przed przybyciem do Santa Carla. Obawiam się jednak, że moja maskarada na nic się nie zdała. Nie chciałbym, by Schmidt wiedział, że wciąż jestem na jego tropie.

W trakcie całej rozmowy Jupiter w głębokiej zadumie błądził wzrokiem po ciemnej grocie, przygryzając wargę. Teraz błysk ożywienia pojawił się w jego oczach.

– Te diamenty, proszę pana – powiedział wolno – to jakiś szczególny rodzaj, prawda?

Reston popatrzył na niego ze zdziwieniem.

– Ależ tak, Jupiterze. Widzisz, nie skradziono ich z jakiejś pracowni biżuterii czy sklepu. Zrabowano je ze specjalnej wystawy w muzeum w San Francisco. Są to…

– Nieobrobione diamenty – dokończył Jupiter. – Nieoszlifowane, dokładnie takie, jakie wydobywa się w kopalni diamentów. Są przy tym zdatne jedynie do użytku przemysłowego.

– Nie rozumiem, skąd ty to wiesz – zdumiał się Reston – ale masz rację. To były nieobrobione diamenty, ale tylko kilka z nich to diamenty przemysłowe. Wystawa prezentowała diamenty z różnych części świata, w stanie naturalnym. Ponieważ wyglądają one jak zwykłe kamienie i ekspozycja miała miejsce w muzeum, nie była specjalnie strzeżona. Schmidt nie napotkał wielkich trudności w popełnieniu kradzieży. Większość diamentów to cenne klejnoty, choć w stanie surowym są trudne do rozpoznania. Ale jak na to wpadłeś, Jupiterze?

– Znalazłem jeden z nich tu, w jaskini. Myślę, że Ben i Waldo znaleźli resztę.

– A więc moje przypuszczenia były słuszne. Diamenty są w jaskini! – powiedział Reston.

Jupiter przytaknął z powagą.

– Myślę, że pański Laslo Schmidt ukrył je tu zaraz po popełnieniu kradzieży. Sądził zapewne, że będą tu bezpieczne, póki sprawa na tyle nie przycichnie, że będzie mógł je zacząć sprzedawać. Tylko że Ben i Waldo prowadząc swe poszukiwania w jaskini, znaleźli je i myśleli, że odkryli kopalnię diamentów.

– Przecież w tym rejonie nie ma diamentów – powiedział Reston.

– Nie ma, proszę pana, ale ci dwaj zawsze wierzyli, że są. Pamiętam, pan Dalton mówił, że szukali zarówno złota i srebra, jak i kamieni wartościowych. Diamenty skradzione przez Schmidta nie różnią się od tych, które znajduje się w złożu, prawda?

– Tak – przyznał Reston. – Ale czy nie wydało im się dziwne, że znaleźli wszystkie diamenty w jednym miejscu?

Jupiter potrząsnął głową.

– Nie sądzę, by stary Ben tak je znalazł! Jak pan wie, jesteśmy dokładnie na Uskoku San Andreas. To miejsce, gdzie występują stale trzęsienia ziemi. Jaskinia jest pełna pozostałości po dużym wstrząsie, który miał miejsce parę lat temu. Od tego czasu zdarzyło się wiele małych.

– Myślisz, że tu było niedawno trzęsienie ziemi? – zapytał Pete.

– Tak właśnie myślę. Sądzę, że mały wstrząs, jakiś miesiąc temu, naruszył miejsce, w którym były ukryte diamenty. Ben i Waldo, kopiąc jak zwykle, znaleźli je rozrzucone wśród ziemi i kamieni i myśleli, że znaleźli całe złoże.

– Coś takiego! – wykrzyknął Pete.

– To zupełnie możliwe – przyznał Reston. – Jednakże, chłopcy, musicie pamiętać, że detektyw powinien brać pod uwagę wszystkie możliwości. A jest jeszcze jedna. Ben i Waldo mogą być złodziejami, którzy ukryli tu diamenty, a teraz chcą je odnaleźć po trzęsieniu ziemi.

Jupiter zaczerwienił się.

– Oczywiście. Powinienem wziąć to pod uwagę.

– Ale, proszę pana – odezwał się Bob – Ben i Waldo mieszkają tu od dawna! To miejscowi ludzie. Niemożliwe, aby przyjechali dopiero pięć lat temu z Europy!

Reston uśmiechnął się.

– Przypomnij sobie, co mówiłem o Schmidcie, Bob. To mistrz maskowania się. Może się ukrywać pod postacią jednego z nich.

– Rzeczywiście, to możliwe – przyznał Bob.

– Jedynym sposobem dojścia prawdy jest odszukanie w tej chwili obu poszukiwaczy – powiedział Reston.

– Chodźmy do groty, w której kopał Ben, i spróbujmy znaleźć wyjście, którym opuścili jaskinię. To nas może doprowadzić do nich. Ale któryś z was, chłopcy, musi wrócić na ranczo i wezwać szeryfa. Będziemy mieli dla niego pewne dowody rzeczowe.

– Najlepiej, żeby poszedł Pete. – powiedział Jupiter.

Pete'owi wydłużyła się mina.

– Dlaczego ja! – zaprotestował. – Właśnie teraz, gdy mamy zakończyć sprawę!

– Jupiter ma rację – poparł wybór Reston. – Bob nie jest w zbyt dobrej formie, z obolałą nogą, a Jupitera wolałbym mieć ze sobą. Przy tym zdajesz się być najszybszy, Pete. W zespole każdy robi to, w czym jest najlepszy.

Pete usłuchał niechętnie, aczkolwiek sprawiło mu przyjemność uznanie dla jego zdolności sportowych. Odnalazł szybko wyjście z jaskini i pobiegł długimi, równymi susami w stronę rancza.


Wewnątrz jaskini Jupiter, Bob i Sam Reston szli szybko tunelami. Stanęli w końcu przed zablokowanym wejściem do ukrytej groty starego Bena. Reston usunął okrągły głaz i weszli do środka.

Niewielka grota była pusta. W przeciwległej ścianie znaleźli korytarz. Był to znowu, wykuty przez człowieka, szyb kopalniany.

Sam Reston wszedł do niego pierwszy, z pistoletem w pogotowiu.

Jupiter opatrywał ich szlak znakami zapytania.

– Zmierzamy ku północnemu grzbietowi góry – powiedział Bob. – Zgodnie z książką, właśnie tam Ben i Waldo mają swoją chatę.

– Można było się tego spodziewać – powiedział Jupiter. – Otworzyli stary szyb w pobliżu chaty, żeby jak najmniej zwracać na siebie uwagę.

Reston zatrzymał się. Kamienny blok zamykał dalszą drogę. Bob zauważył ślady stóp pod samą ścianą. Reston pochylił się. Wparł się całym ciałem w okrągły głaz i ten natychmiast ustąpił. Reston wytoczył jeszcze dwa duże kamienie i wreszcie ukazał się niewielki otwór. Detektyw wczołgał się do niego. Przez moment chłopcy widzieli tylko jego nogi, a potem i one znikły. Zajrzeli do otworu, po czym szybko przecisnęli się za detektywem.

Stali teraz za gęstym parawanem drzew i krzewów na północnym grzbiecie Diabelskiej Góry. Nad nimi rozciągało się bezchmurne, nocne niebo.

– Nikt by nie zauważył tak małego otworu, w dodatku dobrze ukrytego – powiedział Reston. – Ruszamy, chłopcy. Idźcie za mną.

Szli ostrożnie górskim grzbietem, między doliną a morzem. Po chwili dostrzegli światło padające z okna małej chaty. Ben i Waldo siedzieli przy stole. Przed nimi leżał stosik małych kamieni.

Загрузка...