ROZDZIAŁ 6. Niebezpieczna wyprawa

Stary człowiek machnął ręką w kierunku ciemnych tuneli.

– Te korytarze idą hen daleko do środka – powiedział wysokim, łamiącym się głosem. – Wy, młodziaki, możecie się bardzo łatwo w nich zgubić.

W jego czerwono obrzeżonych oczach zapaliły się niedobre błyski.

– Trzeba być tu wielce ostrożnym – zaskrzeczał. – Trzeba znać ten kraj, tak, panie. Siedemdziesiąt lat tu żyję i nigdy nie straciłem mego skalpu, o nie, panie. Myśleć na zapas, to cała historia. Znać kraj i walczyć z wrogami.

– Skalp? – zdumiał się Pete. – Pan walczył z Indianami? Tutaj?

Stary machnął swą antyczną strzelbą.

– Indiany! Powiem wam o nich, powiem. Żyłem z nimi całe moje życie. Mili ludzie, ale twardzi wrogowie, tak panie. Dwa razy mało nie straciłem skalpu. Raz w kraju Uteków, raz w kraju Apaczy. Przebiegli ci Apacze. Ale uciekłem.

– Nie sądzę, żeby tu byli teraz jacyś Indianie, proszę pana – powiedział Jupiter grzecznie. – I na pewno się nie zgubimy.

Wzrok człowieka spoczął na chłopcach. Zdawało się, że po raz pierwszy rzeczywiście ich widzi.

– Teraz? Oczywiście nie ma tu teraz Indian. Bardzo nierozsądnie chłopcy łazić tak po tej jaskini. Obcy tu, co? – jego głos był teraz niższy i równiejszy. Stary człowiek stracił też swój dziki wygląd.

– Tak, proszę pana, nie jesteśmy tutejsi – pierwszy odezwał się Bob. – Jesteśmy z Rocky Beach.

– Spędzamy wakacje na Ranczu Krzywe Y, u państwa Dalton – dodał Jupiter – A pan?…

– Jestem Ben Jackson. Możecie mnie chłopcy nazywać Ben. Daltonowie, co? Fajni ludzie, tak, panie. Przechodziłem obok doliną i usłyszałem czyjś krzyk. Pewnie jeden z was krzyczał, co?

– Tak, proszę pana – powiedział Jupiter. – Ale myśmy się nie zgubili. Widzi pan, robimy znaki idąc, tak więc wiemy, jak wrócić.

– Oznaczacie szlak, co? No, to wielce rozsądnie. Myślę, że dalibyście sobie radę w dawnych czasach, w wielkim kraju. Ale co właściwie tu robicie?

– Staramy się odkryć, co wydaje te jęczące dźwięki – wyjaśnił Bob.

– Tylko to przestało jęczeć, gdy weszliśmy do jaskini – dodał Pete. Nagle stary człowiek jakby się skurczył. Jego oczy zachmurzyły się i pojawiła się w nich ostrożność. Zmiana była tak zaskakująca, że przez moment chłopcom zdawało się, że patrzą na inną osobę.

– Jęki, co? – jego głos był znowu skrzekliwy. – Ludzie mówią, że to El Diablo wrócił. Nie ja, nie, panie. Ja powiem, to Staruch jęczy, tak powiem. Żył w tej jaskini, jeszcze nim się tu biały człowiek pokazał. Czas nic dla niego nie znaczy. Wy się, chłopcy, trzymajcie stąd z daleka, bo Staruch was dopadnie, to pewne. Jess Dalton niech się też lepiej trzyma z daleka, i szeryf, i oni wszyscy. Staruch dobierze się do każdego!

Głos starego człowieka rozbrzmiewał przejmującym jazgotem w mrocznej grocie. Bob i Pete rzucali nerwowe spojrzenia na Jupitera, który przyglądał się uważnie Benowi.

– Czy widział go pan kiedyś? – zapytał. – Czy widział pan Starucha tu, w jaskini?

– Widział go? – zarechotał Ben. – Coś widziałem, tak, panie. Więcej niż raz widziałem.

Rozejrzał się wokół ostrożnie po czym jego wygląd znowu się zmienił. Wyprostował się, oczy mu się wypogodziły, a głos stał się znowu niski i spokojny.

– No dobrze, chłopcy. Chodźcie teraz lepiej ze mną. Nie mogę przecież was zostawić błądzących po jaskini.

Jupiter skinął głową.

– Myślę, że widzieliśmy dość na dzisiaj. Pan ma rację, tu można się łatwo zgubić.

Ben uniósł do góry swą latarnię, której jasne światło rozproszyło mroki groty i złagodziło jej posępność.

Szybko odnaleźli drogę powrotną do doliny. Kiedy szli w towarzystwie starego człowieka do swych rowerów, Jupiter nastawiał uszu, ale żaden dźwięk nie dobiegał z jaskini.

– Roztropni z was chłopcy – powiedział Ben na pożegnanie – ale Staruch mądrzejszy od wszystkich. Lepiej mu się nie narażać. Powiedzcie Jessowi Daltonowi, że Staruch czuwa, tak, panie.

Śmiech starego rozlegał się jeszcze, gdy jechali drogą w stronę domu. Biorąc zakręt Jupiter zatrzymał się nagle.

– Och! – wydał okrzyk Pete, który o mało nie wpadł na niego.

Bob zahamował.

– Co się stało, Jupe?

– Porzucenie zadania w połowie nie przystoi Trzem Detektywom – powiedział Jupiter, zawracając już rower.

– Myślę, że powinniśmy wrócić do domu – zaprotestował Bob.

– Ja też – poparł go Pete szybko.

– Dwa do jednego, Jupe.

Ale Jupiter pedałował już w przeciwnym kierunku. Bob i Pete patrzyli za nim przez chwilę, wreszcie z rezygnacją zawrócili. Obaj wiedzieli, że nikt i nic nie powstrzyma Jupe'a, jeśli raz wbił sobie coś do głowy. Kiedy się z nim zrównali, wpatrywał się bacznie w mrok przed nimi.

– Droga wolna – powiedział. – Chodźcie.

– Co robimy? – zapytał Bob, gdy Pierwszy Detektyw zsiadał z roweru.

– Zostawimy rowery tutaj i pójdziemy dalej na piechotę – odparł Jupiter. – Będziemy mniej widoczni.

– Dokąd idziemy? – zapytał Pete.

– Zauważyłem właśnie, że ta droga zatacza łuk wokół Diabelskiej Góry i schodzi do morza – powiedział Jupiter. – Chcę zobaczyć, czy nie ma drugiego wejścia do jaskini od strony oceanu.

Poszedł przodem w dół ciemnej drogi, Bob i Pete za nim. Dolinę zalegały cienie, drzewa i krzewy przed nimi zdawały się wypływać z nocy.

– Natknęliśmy się na trzy zagadki dzisiejszego wieczoru – odezwał się Jupiter. – Po pierwsze: dlaczego jęki ustały, gdy byliśmy w jaskini. Wiatr się nie uciszył, wiał nadal, gdy wyszliśmy z niej.

– Uważasz, że coś zatrzymało jęki? – zapytał Bob.

– Jestem tego pewien – odparł Jupiter z przekonaniem.

– Ale co? – pytał Pete.

– Prawdopodobnie nie coś, ale ktoś, kto nas widział wchodzących do jaskini – powiedział Jupiter. – Po drugie: Ben Jackson bardzo chciał, żebyśmy wynieśli się z jaskini. Ciekawe dlaczego?

– Przerażające, jak on się zmieniał – Bob wzdrygnął się.

– Tak – powiedział Jupiter w zadumie. – Niezwykle osobliwy stary człowiek. Zdawało się, że jest dwiema osobami, żyjącymi w różnych czasach. Szczerze mówiąc, nie mogłem opanować wrażenia, że odgrywa przed nami rodzaj przedstawienia.

– Może rzeczywiście niepokoił się o nas – zastanawiał się Pete – jeśli naprawdę widział… Starucha.

– Być może – zgodził się Jupiter. – Następna zagadka to ta czarna, lśniąca rzecz, którą widziałeś, i ślady na dnie groty. Jestem pewien, że to była woda. Jest oczywiście możliwe, że w jaskini jest jakiś stawek, ale może to również oznaczać, że istnieje drugie do niej wejście od strony oceanu. Tego właśnie musimy poszukać.

Przeszli jeszcze kawałek i droga urwała się nagle przy ogrodzeniu z żelazną furtką. Poza nią dwie wąskie ścieżki biegły w dół urwiska, jedna w lewo, druga w prawo. Daleko w dole jaśniała w świetle księżyca biała linia przybrzeżnych fal. Chłopcy wspięli się na zamkniętą furtkę i zeskoczyli po drugiej stronie.

– Pójdziemy w prawo, w stronę jaskini – powiedział Jupiter. – Pete niech lepiej prowadzi, ja pójdę ostatni. Powiążemy się liną, tak jak to robią na wspinaczkach górskich. Jeśli natrafimy na jakieś niebezpieczne przejście, będziemy przechodzić pojedynczo.

Chłopcy obwiązali się liną wokół pasa, po czym Pete pierwszy ruszył w dół wąską ścieżką. Poniżej fale wznosiły się i odpływały spomiędzy ogromnych skał, osrebrzonych światłem księżyca. Schodzili coraz niżej. Rozpryskujące się fale oblewały ich jakby deszczem, a ścieżka zamieniła się w półkę skalną, nieraz tak wąską, że przesuwali się po niej krok za krokiem, wczepieni w skalistą ścianę góry. Ostatni odcinek ścieżki spadał ostro po urwisku. Wreszcie znaleźli się na małej piaszczystej plaży, opustoszałej teraz, ale noszącej ślady obecności ludzi. Walały się po niej puszki po piwie, butelki po napojach i resztki jedzenia.

– Pójdziemy wokół stoku – zadecydował Jupiter. – Rozglądajcie się bacznie za jakimś otworem.

Górę pokrywały karłowate drzewa i niskie, gęste krzewy, wyrosłe między dużymi, krągłymi głazami. W świetle latarek chłopcy przeszukiwali krzaki, zaglądali pod głazy, ale nie znaleźli nic, co mogłoby być wejściem do jaskini.

– Wydaje mi się, że szukamy w złym miejscu, Jupe – odezwał się Pete.

– A gdzie jeszcze można szukać? – zapytał Bob.

– Nikt nam nie mówił, że istnieje w ogóle drugie wejście. Jeśli więc jest jakieś, założę się, że jest dobrze ukryte – odparł Pete.

– Myślisz, że nie może być dostępne z plaży? – spytał Bob. – Ale musi być gdzieś blisko. Przecież ta ścieżka jest jedyną drogą w dół.

– Chyba masz rację – powiedział Jupiter. – Bob, chodź ze mną. Przeszukamy prawą stronę. Pete, ty idź w lewo.

Skały zamykające plażę były śliskie, pokryte wodorostami i muszlami. Jupiter i Bob przechodzili przez nie ostrożnie, oświetlając ścianę urwiska w poszukiwaniu otworu. Dotarli w końcu do miejsca, z którego nie można było iść dalej, nie zagłębiwszy się w wodzie. Zniechęceni zamierzali właśnie zawrócić, gdy dobiegło ich wołanie Pete'a.

– Znalazłem!

Przegramolili się przez mokre kamienie i pobiegli na łeb na szyję przez plażę. Pete stał poza jej obrębem, na dużym, płaskim głazie. Między dwoma gigantycznymi, okrągłymi kamieniami zobaczyli otwór. Był mały i na wysokości zaledwie kilkudziesięciu centymetrów nad lustrem wody.

– Słuchajcie.

Dźwięk nie budził wątpliwości

– Aaaaaaa-uuuu-uuu-uu!

Płynął z otworu, ledwie uchwytny, jakby z przepastnej głębi jaskini. Pete skierował snop światła latarki na skalne wejście. Było czarne, mokre i bardzo wąskie. Tunel zdawał się biec wprost w głąb góry.

Загрузка...