Budziła się, nie chcąc się obudzić. Nikła szarość przeświecała przez wąskie szpary w okiennicach. Dlaczego okiennice były zamknięte? Pośpiesznie wstała i przeszła sienią do kuchni. Nikt nie siedział przy ogniu, nikt nie leżał na podłodze. Nie było ani śladu po kimkolwiek, czymkolwiek. Poza imbrykiem i trzema kubkami na stole.
Therru wstała o wschodzie słońca i, jak co dzień, zjadły śniadanie. Sprzątając ze stołu, dziewczynka zapytała: — Co się stało? — Uniosła róg mokrego płótna z balii stojącej w spiżarni. Woda w balii była zmętniała od brązowej czerwieni.
— Och, mój okres nadszedł wcześnie — odrzekła Tenar, wstrząśnięta swoim kłamstwem.
Therru stała przez moment bez ruchu, z rozszerzonymi nozdrzami i nieruchomą głową, niczym węszące zwierzę. Potem wrzuciła płótno z powrotem do wody i wyszła nakarmić kurczęta.
Tenar czuła się chora, łamało ją w kościach. Wciąż było zimno, pozostawała, więc pod dachem najdłużej, jak mogła. Próbowała zatrzymać Therru w domu, lecz kiedy przy przenikliwym wietrze wyszło słońce, Therru zapragnęła wybiec na dwór.
— Zostań z Shandy w sadzie — poleciła Tenar.
Therru wyszła nie mówiąc ani słowa.
Zniszczenie mięśni i gruba blizna usztywniły poparzoną i zdeformowaną stronę twarzy dziewczynki, lecz kiedy blizny zestarzały się, a Tenar po latach prób nauczyła się nie odwracać wzroku od jej szpetoty, ale dostrzegać ją jako twarz, zauważyła, że posiada ona swoją własną mimikę. Kiedy Therru była przestraszona, spalona i ociemniała strona „zamykała się” — jak myślała Tenar — ściągając się, tężejąc… Kiedy była podniecona lub przejęta, nawet ślepy oczodół zdawał się spoglądać, a blizny czerwieniały i były gorące w dotyku. Teraz, kiedy wychodziła, wyglądała przedziwnie, jak gdyby jej twarz wcale nie była ludzka; zwierzę, jakieś niezwykłe, dzikie stworzenie o zrogowaciałej skórze, z jednym błyszczącym okiem, milczące, płochliwe.
Tenar wiedziała, że skoro po raz pierwszy ją okłamała, Therru po raz pierwszy zamierzała nie być jej posłuszną. Po raz pierwszy, lecz nie ostatni.
Z ciężkim westchnieniem usiadła przy kominku i przez chwilę oddawała się bezczynności.
Pukanie do drzwi: Clearbrook i Ged — nie, musi nazywać go Sokołem — Sokół stojący na progu. Stary Clearbrook był przepełniony chęcią rozmowy i poczuciem ważności. Ged — ponury, cichy i potężny w swoim oblepionym brudem płaszczu z owczej skóry.
— Wejdźcie — powiedziała. — Napijcie się herbaty. Co słychać?
— Próbowali uciec do Yalmouth, ale ludzie z Kahedanan, urzędnicy miejscy, znaleźli ich w szopie Cherry'ego — oznajmił Clearbrook wymachując pięścią.
— Uciekł? — Ogarnęło ją przerażenie.
— Pozostali dwaj — odrzekł Ged. — Nie on.
— Widzisz, znaleźli ciało w starych jatkach na Okrągłym Wzgórzu, całe porozbijane na kawałki, tam na górze w starych jatkach, koło Kahedanan, więc dziesięciu, dwunastu z nich z miejsca mianowało się urzędnikami i wyruszyło za nimi w pościg. Zeszłej nocy trwały poszukiwania po wszystkich wsiach, a dzisiejszego ranka, przed samym świtem, znaleźli ich ukrytych w szopie Cherry'ego. Byli na pół zamarznięci.
— Zatem on nie żyje? — zapytała zdezorientowana.
Ged wyłuskał się z ciężkiego płaszcza i siedział teraz przy drzwiach na krześle o trzcinowym siedzeniu, rozwiązując skórzane getry.
— On żyje — powiedział swoim spokojnym głosem. — Jest u Ivy. Zawiozłem go dziś rano furą do gnoju. Przed świtem na trakcie byli ludzie ścigający całą ich trójkę. Zabili kobietę na wzgórzach.
— Jaką kobietę? — wyszeptała Tenar.
Spojrzała Gedowi w oczy. Nieznacznie skinął głową.
Clearbrook chciał sam opowiedzieć historię i mówił dalej, głośno:
— Gadałem z niektórymi ludźmi stamtąd i powiedzieli mi, że cała czwórka włóczyła się w pobliżu Kahedanan, a kobieta przychodziła do miasteczka na żebry, cała pobita i z oparzeniami i siniakami na całym ciele. To ci mężczyźni ją posyłali, widzisz, żeby tak żebrała i potem wracała do nich, a ludziom mówiła, że jak wróci z niczym, zbiją ją jeszcze bardziej, odpowiadali, więc:, po co wracać? Ale mówiła, że gdyby nie wróciła, przyszliby po nią, widzisz, i zawsze z nimi odchodziła. Lecz potem w końcu posunęli się za daleko i zatłukli ją na śmierć. Zostawili jej ciało w starych jatkach, tam gdzie zostało jeszcze trochę smrodu, wiesz, może myśleli, że ukryją to, co zrobili. Później odeszli, tu na dół, właśnie zeszłej nocy. Dlaczego nie krzyczałaś ani nie wzywałaś pomocy zeszłego wieczora, Goha? Sokół mówi, że byli tutaj, zakradali się w pobliże domu, kiedy na nich natrafił. Na pewno bym usłyszał albo Shandy, ma lepszy słuch ode mnie. Mówiłaś jej już? Tenar potrząsnęła głową.
— Pójdę jej powiedzieć — rzekł starzec, zachwycony, że będzie pierwszy z wiadomością, i poczłapał przez podwórze. Zawrócił w pól drogi. — Nie pomyślałbym nigdy, że jesteś zdatny do wideł! — krzyknął do Geda, klepnął się w udo ze śmiechem i poszedł dalej.
Ged wyśliznął się z ciężkich getrów, zdjął zabłocone buty, postawił je na progu i w pończochach podszedł do ognia. Wełniane spodnie, kaftan i koszula — gontyjski pasterz o sprytnym obliczu, jastrzębim nosie i czystych, ciemnych oczach.
— Zaraz będą tu ludzie — odezwał się. — Przyjdą, żeby opowiedzieć ci o tym wszystkim i jeszcze raz usłyszeć, co się tu stało. Tych dwóch, którzy uciekli, trzymają teraz zamkniętych w pustej piwnicy i pilnuje ich piętnastu czy dwudziestu ludzi, a dwudziestu czy trzydziestu chłopców próbuje na nich zerknąć… — Ziewnął, potrząsnął ramionami i rękoma, by je rozluźnić i spojrzawszy na Tenar zapytał, czy może usiąść przy ogniu.
Gestem wskazała na zydel przy kominku.
— Musisz być zmęczony — szepnęła.
— Spałem trochę, tutaj, zeszłej nocy. Nie mogłem oprzeć się senności. — Znów ziewnął. Podniósł na nią wzrok sprawdzając, jak się czuje.
— To była matka Therru — rzekła. Jej głos nie wzniósł się ponad szept.
Skinął głową. Siedział przechylając się nieco do przodu, oparłszy ręce na kolanach, jak czynił to Flint, wpatrując się w ogień. Byli bardzo podobni i krańcowo odmienni, tak różni jak zakopany kamień i szybujący ptak. Bolało ją serce, bolały ją kości, a jej umysł rozdarty był pomiędzy złym przeczuciem, żalem, pamiętnym strachem i kłopotliwą lekkością.
— Czarownica ma naszego człowieka — powiedział. — Związanego, na wypadek, gdyby poczuł się zdrowszy. Dziury w nim zapchała pajęczyną i zaklęciami tamującymi upływ krwi. Mówi, że będzie żył, żeby wisieć.
— Wisieć.
— To zależy od Sądów Królewskich, teraz, gdy znowu się zbierają. Zostanie powieszony albo zesłany do niewolniczej pracy. Potrząsnęła głową marszcząc brwi.
— Nie pozwoliłabyś mu odejść tak po prostu, Tenar — powiedział łagodnie, przyglądając się jej.
— Nie.
— Muszą zostać ukarani — rzekł, wciąż ją obserwując.
— Ukarani. To on tak powiedział. Ukarać dziecko. Jest złe. Musi zostać ukarane. Ukarać mnie za to, że je wzięłam. Za to, że jestem… — Mówiła z wysiłkiem. — Nie chcę kary! To nie powinno się było zdarzyć! Szkoda, że go nie zabiłeś!
— Robiłem, co w mojej mocy — odparł Ged.
Po dłuższej chwili roześmiała się drżącym głosem.
— Oczywiście.
— Pomyśl, jakie to byłoby łatwe — powiedział, ponownie zaglądając w węgle — kiedy byłem czarnoksiężnikiem. Mógłbym rzucić na nich zaklęcie związujące, tam na drodze, zanim by się zorientowali. Mógłbym zaprowadzić ich prosto do Yalmouth, jak stado owiec. Albo zeszłej nocy, tutaj, pomyśl o fajerwerkach, jakie mógłbym wystrzelić! Nie wiedzieliby nawet, co ich ugodziło.
— I tak nie wiedzą — odrzekła.
Spojrzał na nią. W jego oku dostrzegła ledwo widoczny, niepowstrzymany błysk triumfu.
— Nie — powiedział. — Nie wiedzą.
— Zdatny do wideł — mruknęła. Ziewną} szeroko.
— Czemu nie wejdziesz i nie prześpisz się trochę? Chyba, że chcesz zabawić towarzystwo. Widzę, że nadchodzą Lark i Daisy z kilkorgiem dzieci. — Wstała, aby wyjrzeć przez okno.
— Zrobię tak — odrzekł i wymknął się.
Lark i jej mąż, Daisy — żona kowala i inni znajomi z wioski przychodzili przez cały dzień opowiadać i dowiadywać się wszystkiego, tak jak zapowiedział Ged. Tenar stwierdziła, że ich towarzystwo tchnie w nią nowe życie, odrywa ją od stałej obecności przerażenia ubiegłej nocy, aż mogła zacząć wspominać to jako coś, co się zdarzyło, a nie coś, co się działo, co musi się jej zawsze przytrafiać.
Therru również musiała nauczyć się to robić, pomyślała, lecz nie z jedną nocą — ze swoim życiem.
Kiedy inni odeszli, zwróciła się do Lark:
— Jestem na siebie wściekła za to, że byłam taka głupia.
— Przecież ci mówiłam, żebyś dobrze zamykała drzwi.
— Nie… A może… To właśnie to.
— Wiem — rzekła Lark.
— Ale chodziło mi o to, że kiedy tu byli — mogłam wybiec i sprowadzić Shandy i Clearbrooka — może mogłam zabrać Therru. Mogłam też pójść do przybudówki i sama wziąć widły. Albo nożyce do jabłoni. Mają siedem stóp długości i ostrze jak brzytwa. Czemu tego nie zrobiłam? Dlaczego nie zrobiłam czegokolwiek? Czemu po prostu się zamknęłam — choć nie warto było próbować? Gdyby jego — gdyby Sokoła tam nie było… Wszystkim, co zrobiłam, było uwięzienie siebie i Therru w pułapce. W końcu podeszłam do drzwi z rzeźnickim nożem i wrzasnęłam na nich. Byłam na wpół oszalała. Lecz to by ich nie odstraszyło.
— Nie wiem — odrzekła Lark. — To było szalone, ale może… Nie wiem. Co mogłaś zrobić poza zamknięciem drzwi? To jest tak, jak gdybyśmy przez całe nasze życie zamykały drzwi. To dom, w którym mieszkamy.
Spojrzały dokoła na kamienne ściany, kamienne podłogi, kamienny kominek, nasłonecznione okno kuchni Dębowej Farmy, domu Rolnika Flinta.
— Ta dziewczyna, ta kobieta, którą zamordowali — zaczęła Lark, spojrzawszy przenikliwie na Tenar. — To była ta sama. Tenar skinęła głową.
— Jeden z nich powiedział, że była w ciąży. W czwartym albo piątym miesiącu. Obie milczały.
— Złapana w pułapkę — odezwała się Tenar. Lark wyprostowała się i siedziała tak, z dłońmi wspartymi na tęgich udach, ze znieruchomiałym, przystojnym obliczem.
— Strach — powiedziała. — Czego tak się boimy? Dlaczego pozwalamy im mówić nam, że się boimy? Czego oni się boją? — Podniosła pończochę, którą cerowała, obróciła ją w dłoniach, chwilę milczała, w końcu rzekła: — Po co oni się nas boją?
Tenar przędła i nie odpowiadała.
Do izby wbiegła Therru i Lark powitała ją:
— Oto i moje kochanie! Chodź, uściśnij mnie, moja kochana dziewczyneczko!
Therru przytuliła się do niej pośpiesznie.
— Co to za ludzi złapano? — zapytała swoim chrapliwym, bezbarwnym głosem, spoglądając to na Lark, to na Tenar. Tenar zatrzymała kołowrotek. Przemówiła powoli.
— Jednym był Handy. Jednym był mężczyzna imieniem Shag. Ten, który był ranny, nazywa się Hake. — Nie spuszczała wzroku z twarzy Therru. Ujrzała ogień, czerwieniejącą bliznę. — Zdaje się, że kobieta, którą zabili, nazywała się Senny.
— Senini — szepnęło dziecko. Tenar skinęła głową.
— Zabili ją na śmierć? Ponownie skinęła głową.
— Tadpole mówi, że byli tutaj. Jeszcze raz skinęła głową.
Dziewczynka rozejrzała się po izbie, tak jak uczyniły to kobiety; lecz jej spojrzenie było zupełnie niewidzące, nie dostrzegała ścian.
— Zabijecie ich?
— Mogą być powieszeni.
— Na śmierć?
— Tak.
Therru kiwnęła głową, niemal obojętnie. Znowu wyszła z izby, dołączając do dzieci Lark przy obudowie studni.
Dwie kobiety nic nie mówiły. Przędły i cerowały, w milczeniu, przy ogniu w domu Flinta.
Po długim czasie Lark zapytała:
— Co się stało z twoim gościem, pasterzem, który przyszedł tu za nimi? Mówiłaś, że nazywa się Sokół?
— Śpi tam — odrzekła Tenar wskazując głową na tył domu.
— Aha — mruknęła Lark. Kołowrotek warkotał.
— Znałam go wcześniej.
— Aha.w Re Albi, tak?
Tenar skinęła głową. Kołowrotek warkotał.
— Żeby śledzić tych trzech i zmierzyć się z nimi w ciemności z widłami, to wymagało trochę odwagi. Nie jest młodzieńcem, prawda?
— Nie. — Po chwili ciągnęła dalej: — Był chory i potrzebował pracy. Posłałam go, więc za górę, z wiadomością dla Clearbrooka, żeby go tu zatrudnił. Ale Clearbrook myśli, że może jeszcze robić wszystko sam, więc wysłał go nad Źródła do letniego wypasu. Wracał stamtąd.
— Wobec tego pewnie go tu zatrzymasz?
— Jeżeli będzie chciał — odrzekła Tenar.
Jeszcze jedna grupa przybyła z wioski na Dębową Farmę, by wysłuchać opowieści Gohy i opowiedzieć jej o swoim udziale w pojmaniu morderców, obejrzeć widły, porównać ich cztery długie zęby z trzema krwawymi plamami na bandażach człowieka imieniem Hake i przedyskutować to wszystko raz jeszcze. Tenar cieszyła się z nadejścia wieczoru, zawołała Therru do domu i zamknęła drzwi.
Podniosła rękę, by zamknąć je na zasuwę. Opuściła dłoń i zmusiła się, żeby odwrócić się od nich i pozostawić je nie zabezpieczone.
— W twoim pokoju jest Krogulec — poinformowała ją Therru, przynosząc do kuchni jajka z chłodni.
— Zamierzałam ci powiedzieć, że jest tutaj. Przepraszam.
— Znam go — odparła Therru myjąc w spiżarni twarz i dłonie. I kiedy wszedł Ged, z ciężkimi powiekami i rozczochrany, podeszła prosto do niego i uniosła ramiona.
— Therru — powiedział, podniósł ją i objął. Przylgnęła do niego na krótko, po czym wyrwała się na wolność.
— Znam początkową część Stworzenia — zwróciła się do niego.
— Zaśpiewasz mi ją? — Ponownie pytając Tenar wzrokiem o pozwolenie, usiadł na swym miejscu przy kominku.
— Mogę ją tylko powiedzieć.
Skinął głową i czekał, z dość surowym wyrazem twarzy. Dziecko wyrecytowało:
Tworzenie od niweczenia,
Kres od początku,
Któż odróżni z całą pewnością?
Tym, co znam, są drzwi pomiędzy nimi,
Które przekraczamy odchodząc.
Wśród wszystkich istot wiecznie wracających,
Najstarszy, Odźwierny, Segoy…
Głos dziecka przypominał dźwięk, jaki daje metal przeciągnięty po szkle, szelest suchych liści, syk płonącego ognia. Doszła do końca pierwszej strofy:
Wówczas z piany wynurzyła się jasna Za.
Ged skinął głową na znak zwięzłej, stanowczej aprobaty.
— Dobrze — pochwalił.
— Wczoraj wieczorem — powiedziała Tenar. — Nauczyła się jej wczoraj wieczorem. Wydaje się, jakby to było rok temu.
— Mogę nauczyć się więcej — rzekła Therru.
— Nauczysz się — odpowiedział jej Ged.
— Teraz proszę skończyć sprzątanie — wtrąciła Tenar i dziecko usłuchało.
— Co mam robić? — zapytał Ged. Tenar zawahała się, spoglądając na niego.
— Trzeba napełnić i podgrzać kociołek. Skinął głową i zaniósł kociołek do pompy. Przygotowali i zjedli kolację, a potem uprzątnęli ze stołu.
— Powiedz jeszcze raz Tworzenie tak daleko, jak umiesz — powiedział Ged do Therru, siedząc przy kominku — i będziemy kontynuować od tego miejsca.
Wyrecytowała drugą strofę raz z nim, raz z Tenar, a raz sama.
— Do łóżka — przynagliła Tenar.
— Nie opowiedziałaś Krogulcowi o królu.
— Ty mu opowiedz — rzekła Tenar, rozbawiona tym pretekstem do zwłoki.
Therru zwróciła się do Geda. Jej twarz, pokryta bliznami i nienaruszona, widząca i ślepa, była przejęta, gorejąca.
— Król przybył statkiem. Miał miecz. Dał mi kościanego delfina. Jego okręt frunął, aleja byłam chora, bo dotknął mnie Handy. Lecz król dotknął mnie tam i znak odszedł. — Pokazała swoje krągłe, szczupłe ramię. Tenar wytrzeszczyła oczy. Zapomniała o znaku.
— Któregoś dnia chcę polecieć tam, gdzie mieszka — powiedziała Therru Gedowi. Skinął głową. — Zrobię to — dodała. — Znasz go?
— Tak. Znam go. Odbyłem z nim długą podróż.
— Dokąd?
— Tam, gdzie nie wschodzi słońce i nie zachodzą gwiazdy. I z powrotem z tego miejsca.
— Leciałeś? Potrząsnął głową.
— Potrafię tylko chodzić — odrzekł.
Dziewczynka zadumała się, a potem, jak gdyby zadowolona, powiedziała „Dobranoc” i oddaliła się do swego pokoju. Tenar poszła za nią, ale Therru nie chciała, żeby śpiewano jej do snu.
— Mogę powiedzieć w ciemności Tworzenie — oświadczyła. — Obie strofy.
Tenar powróciła do kuchni i ponownie usiadła przy kominku naprzeciw Geda.
— Jak ona się zmienia! — westchnęła. — Nie mogę za nią nadążyć. Jestem za stara, żeby wychowywać dziecko. A ona… Jest mi posłuszna, ale tylko, dlatego, że tak chce.
— To jedyne usprawiedliwienie dla posłuszeństwa — zauważył Ged.
— Ale kiedy wpadnie na pomysł, żeby mi się sprzeciwić, co mam zrobić? Jest w niej dzikość. Czasami jest moją Therru, czasami jest czymś innym, nieosiągalnym. Pytałam Ivy, czy pomyślałaby o jej przyuczeniu. Beech podsunął mi tę myśl. Ivy odmówiła. „Czemu nie?” — zapytałam. „Boję się jej” — odparła… Lecz ty się jej nie lękasz. Ani ona ciebie. Ty i Lebannen jesteście jedynymi mężczyznami, którym pozwoliła się dotknąć. Ja pozwoliłam temu… temu Handy'emu… Nie mogę o tym mówić. Och, jestem zmęczona! Nic nie rozumiem…
Ged włożył wiązkę do ognia, aby płonął mały i powolny, i oboje przyglądali się skokom i migotaniu płomieni.
— Chciałabym, żebyś tu został, Ged — rzekła. — Jeśli zechcesz. — Nie odpowiedział od razu. Dodała: — Może wybierasz się do Havnoru…
— Nie, nie. Nie mam, dokąd iść. Szukałem pracy.
— Cóż, jest tu mnóstwo do zrobienia. Clearbrook nie chce się do tego przyznać, ale jego artretyzm czyni go niemal niezdatnym do czegokolwiek poza ogrodnictwem. Odkąd wróciłam, potrzebuję pomocy. Mogłam powiedzieć staremu durniowi, co o nim myślę, za to, że wysłał cię na górę, ale to nie ma sensu. Nie chciałby słuchać.
— To było dla mnie dobre — powiedział Ged — To był czas, którego potrzebowałem.
— Pasałeś owce?
— Kozy. Na samym szczycie pastwisk. Chłopak, którego mieli, zachorował i Serry zatrudnił mnie, wysłał mnie tam na górę pierwszego dnia. Trzymają je tam wysoko i do późna, więc wełna rośnie gęsto. W ostatnim miesiącu miałem górę niemalże dla siebie. Serry przysłał mi ten płaszcz i trochę zapasów i kazał utrzymywać stado najwyżej i najdłużej, jak będę mógł. Tak też robiłem. Było świetnie, tam na górze.
— Samotny — rzekła.
Skinął głową, lekko uśmiechnięty.
— Zawsze byłeś sam.
— Tak, byłem.
Nie odezwała się ani słowem. Spojrzał na nią.
— Chciałbym tu pracować — powiedział.
— Zatem załatwione — odrzekła. Po chwili dodała: — W każdym razie na zimę.
Tej nocy mróz przybrał na sile. Ich świat był doskonale cichy poza szeptem ognia. Milczenie było jak obecność między nimi. Podniosła głowę i spojrzała na niego.
— No? — rzekła. — W czyim łóżku mam spać, Ged? Dziecka czy twoim?
Wciągnął powietrze. Przemówił niskim głosem.
— Moim, jeśli zechcesz.
— Zechcę.
Powstrzymywało go milczenie. Widziała wysiłek, jaki robił, aby się z niego wyrwać.
— Jeżeli będziesz miała do mnie cierpliwość — powiedział.
— Mam do ciebie cierpliwość od dwudziestu pięciu lat — odrzekła. Popatrzyła na niego i roześmiała się. — Chodź, no chodź, mój kochany. Lepiej późno niż wcale! Jestem tylko starą kobietą… Nic nie jest zmarnowane, nic nie jest nigdy zmarnowane. Ty mnie tego nauczyłeś. — Wstała, on również wstał; wyciągnęła ręce i on je chwycił. Padli sobie w objęcia i ich uścisk zacieśnił się. Obejmowali się tak szaleńczo, tak serdecznie, że zapomnieli o wszystkim poza sobą nawzajem. Nie miało znaczenia, w którym łóżku zamierzali spać. Tej nocy leżeli na obmurzu paleniska i tam Tenar nauczyła Geda misterium, którego nie mógł nauczyć go najmędrszy mężczyzna.
Raz podsycił ogień i przyniósł z ławy „dobrą robotę tkacką”. Tym razem Tenar nie miała nic przeciwko temu. Jej płaszcz i jego kaftan z owczej skóry zastępowały im koce.
Obudzili się ponownie o świcie. Nikłe srebrzyste światło padało na ciemne, na wpół bezlistne gałęzie dębów za oknem. Tenar wyprężyła się na całą długość, by czuć na sobie jego ciepło. Po chwili mruknęła:
— On tu leżał. Hake. Dokładnie pod nami… Ged wydał słaby pomruk protestu.
— Teraz naprawdę jesteś mężczyzną — powiedziała. — Po pierwsze: przebiłeś drugiego mężczyznę tak, że był pełen dziur, po drugie: leżysz z kobietą. Przypuszczam, że to właściwa kolejność.
— Cicho! — mruknął odwracając się od niej, kładąc głowę na jej ramieniu. — Nie mów już nic.
— Będę, Ged. Biedaku! Nie ma we mnie litości, tylko sprawiedliwość. Nie nauczono mnie litości. Miłość to jedyna łaska, jaką posiadam. Och, Ged, nie bój się mnie! Byłeś mężczyzną, kiedy po raz pierwszy cię ujrzałam! To nie broń i nie kobieta może stworzyć mężczyznę, ani też magia, ani jakakolwiek moc, nic poza nim samym.
Leżeli w cieple i błogim milczeniu.
— Powiedz mi coś.
Zamruczał sennie na znak zgody.
— Jak to się stało, że usłyszałeś to, co mówili? Hake, Handy i ten trzeci. Jak to się stało, że byłeś właśnie tam, właśnie wtedy?
Uniósł się na jednym łokciu, by móc patrzeć na jej twarz. Jego własna twarz była tak otwarta i wrażliwa w swoim wyrazie spokoju, spełnienia i delikatności, że Tenar musiała sięgnąć w górę i dotknąć jego ust tam, gdzie pocałowała go po raz pierwszy, przed miesiącami. I to doprowadziło do tego, że znowu wziął ją w ramiona i rozmowa potoczyła się dalej bez słów.
Należało dopełnić formalności. Najważniejszą z nich było powiadomienie Clearbrooka i innych dzierżawców z Dębowej Farmy, że Tenar zastąpiła „starego pana” pracownikiem najemnym. Zrobiła to niezwłocznie i bez ogródek. Nie mieli na to wpływu ani też nie stanowiło to dla nich żadnej groźby. Posiadanie przez wdowę własności jej męża uwarunkowane było nieistnieniem męskiego dziedzica lub pretendenta. Spadkobiercą był syn Flinta, żeglarz, a wdowa po Flincie jedynie opiekowała się farmą pod nieobecność dziedzica. Gdyby umarła, prawo sprawowania zarządu nad farmą przeszłoby na Clearbrooka; gdyby zaś Spark nigdy jej nie zażądał, przypadłaby dalekiemu kuzynowi Flinta z Kahedanan. Dwie pary, które nie posiadały ziemi, lecz były żywo zainteresowane działaniem i zyskownością gospodarstwa, nie mogły być usunięte przez żadnego mężczyznę, z którym wiązała się wdowa, nawet gdyby go poślubiła. Tenar obawiała się jednak, że mogliby czuć się urażeni jej brakiem wierności Flintowi, którego przecież znali dłużej niż ona. Na szczęście nie mieli nic przeciwko jej decyzji. „Sokół” zdobył ich aprobatę jednym dźgnięciem wideł. W dodatku to, że kobieta chciała mieć w domu mężczyznę, by ją chronił, świadczyło tylko o jej zdrowym rozsądku. A skoro wzięła go do łóżka, cóż, apetyty wdów były przysłowiowe. I była przecież cudzoziemką.
Stanowisko wieśniaków było podobne. Trochę szeptów i chichotania, lecz niewiele więcej. Wyglądało na to, że bycie szanowaną było łatwiejsze, niż sądziła Moss. A może to używane dobra straciły swoją wartość.
Czuła się tak samo zbrukana i poniżona przez akceptację ze strony ludzi, jak byłaby przez ich dezaprobatę. Jedynie Lark uwolniła ją od wstydu nie wydając żadnych sądów i nie używając słów — mężczyzna, kobieta, wdowa, cudzoziemka — zamiast tego, co widziała, lecz po prostu patrząc, przyglądając się jej i Sokołowi z zainteresowaniem, ciekawością, zazdrością i wielkodusznością.
Albowiem Lark nie dostrzegała Sokoła poprzez słowa „pastuch”, „pracownik najemny”, „mąż wdowy”, lecz spoglądała na niego samego i zauważyła wiele rzeczy, które ją zaintrygowały. Jego powaga i prostota nie były większe niż te, które cechowały innych mężczyzn, jakich znała, lecz różniły się od nich gatunkiem. Widziała w nim jakąś wielkość, na pewno nie wzrost i obwód w pasie, lecz duszę i umysł. Zwróciła się do Ivy:
— Ten człowiek nie mieszkał wśród kóz przez całe życie. Wie więcej o świecie niż o farmie.
— Powiedziałabym, że jest czarownikiem, który został przeklęty lub w jakiś sposób utracił swoją moc — odrzekła wiedźma. — To się zdarza.
— Aha — mruknęła Lark.
Jednak słowo „arcymag” było zbyt wielkie i wzniosłe, aby sprowadzać je z dalekich parad i pałaców i dopasowywać do ciemno-okiego, szarowłosego mężczyzny z Dębowej Farmy, nigdy też tego nie robiła. Gdyby to uczyniła, nie mogłaby być z nim tak swobodna. Nawet myśl o tym, że był czarownikiem, trocheja niepokoiła, gdyż słowo to wchodziło w drogę mężczyźnie, dopóki nie ujrzała go ponownie. Siedział na jednej ze starych jabłoni w sadzie obcinając martwe gałęzie i pozdrowił ją głośno, kiedy zbliżyła się do farmy. Pomyślała, że jego imię dobrze pasowało do niego, usadowionego tam w górze; pomachała w jego stronę i uśmiechnęła się idąc dalej.
Tenar nie zapomniała pytania, które zadała mu na obmurzu paleniska pod płaszczem z owczej skóry. Zadała je powtórnie, kilka dni lub miesięcy później — czas upływał im słodko i beztrosko w kamiennym domu, na skutej zimą farmie.
— Wcale mi nie powiedziałeś — zaczęła — jak doszło do tego, że usłyszałeś ich rozmowę na drodze.
— Chyba ci mówiłem. Zszedłem na bok, ukryłem się, gdy usłyszałem, że idą za mną ludzie.
— Dlaczego?
— Byłem sam i wiedziałem, że w okolicy grasują bandy.
— Tak, oczywiście. Ale czy w chwili, gdy cię mijali, Hake mówił o Therru?
— Zdaje się, że powiedział: „Dębowa Farma”.
— To wszystko jest całkiem możliwe. Tylko wydaje się takie dogodne.
Wiedząc, że mu wierzy, położył się i czekał.
— Takie rzeczy przytrafiają się czarnoksiężnikom — powiedziała.
— I innym.
— Być może.
— Moja droga, chyba nie próbujesz… przywrócić mnie na stanowisko?
— Nie. Nie, wcale nie. Czy rozsądnie byłoby to czynić? Gdybyś był czarnoksiężnikiem, czy byłbyś tutaj?
Leżeli w wielkim łożu o dębowej ramie, dobrze przykryci owczymi skórami i pierzynami, jako że izba nie posiadała kominka, a nocą chwycił tęgi mróz i spadł śnieg.
— Lecz oto, co chcę wiedzieć. Czy istnieje coś poza tym, co nazywasz mocą, co — być może — ją poprzedza? Albo coś, czego tylko pewnym sposobem używania jest moc? Coś w tym rodzaju. Ogion powiedział kiedyś o tobie, że zanim zdobyłeś jakąkolwiek wiedzę czy praktykę jako czarnoksiężnik, byłeś magiem. Urodzony mag — powiedział. Wyobraziłam, więc sobie, że, aby mieć moc, człowiek musi najpierw mieć na nią miejsce. Pustkę do zapełnienia. I im większa jest ta pustka, tym więcej mocy może ją zapełnić. Lecz jeśli wcale nie ma się mocy albo została odebrana, albo rozdana — ona wciąż tam będzie.
— Ta pustka — wtrącił.
— „Pustka” to jakieś słowo na jej określenie. Może niezbyt właściwe słowo.
— „Możliwość”? — zapytał i potrząsnął głową. — To, co może być… stać się.
— Sądzę, że znalazłeś się na tym trakcie, właśnie tam i właśnie wtedy, z tego powodu — ponieważ właśnie to ci się przytrafia. Nie sprawiłeś, że to się zdarzyło. Nie spowodowałeś tego. Nie stało się to z powodu twojej „mocy”. To przydarzyło się tobie. Z powodu twojej… pustki.
Po chwili odrzekł:
— Nie jest to dalekie od tego, czego uczono mnie jako chłopca na Roke: że prawdziwa magia tkwi w czynieniu tego, co musi się uczynić. I tylko tego. Ale to, co mówisz, sięga dalej. Nie czynić, lecz doświadczyć uczynienia.
— Myślę, że nie całkiem o to chodzi. Przypomina to bardziej coś, z czego wyrasta prawdziwe czynienie. Czyż nie przybyłeś i nie uratowałeś mi życia — czyż nie przeszyłeś Haka widłami? To było „czynienie”, w porządku, czynienie tego, co musi się uczynić…
Znowu się zamyślił i w końcu zapytał ją:
— Czy tę mądrość wpojono ci, kiedy byłaś Kapłanką Grobowców?
— Nie. — Przeciągnęła się, wpatrując się w mrok. — Arhę uczono, że aby być potężną, musi złożyć ofiarę. Poświęcić siebie i innych. Transakcja: dać, żeby dostać. I nie mogę powiedzieć, żeby było to niezgodne z prawdą. Lec? moja dusza nie może żyć w tym ciasnym miejscu — coś za coś, ząb za ząb, śmierć za życie… Wolność jest poza tym. Poza zapłatą, nagrodą, wykupem — poza wszystkimi transakcjami i równowagami jest wolność.
— Drzwi pomiędzy nimi — powiedział miękko.
Tej nocy Tenar miała sen. Śniło jej się, że ujrzała przejście ze Stworzenia Ea. Było to małe okno z chropowatego, zamglonego, ciężkiego szkła, osadzone nisko w zachodniej ścianie starego domu ponad morzem. Okno było zamknięte. Zostało zaryglowane. Chciała je odemknąć, lecz było jakieś słowo czy klucz, coś, czego zapomniała, słowo, klucz, imię, bez którego nie mogła go otworzyć. Szukała go w izbie z kamienia, która malała i mroczniała, dopóki nie poczuła, że Ged obejmuje ją, próbując ją zbudzić i pocieszyć słowami:
— Już dobrze, moja kochana, wszystko będzie dobrze!
— Nie mogę się uwolnić! — krzyknęła, przywierając do niego. Uspokoił ją, głaszcząc jej włosy; leżeli razem, a on szepnął:
— Spójrz.
Wzeszedł sędziwy księżyc. Jego biały blask odbijał się od śniegu i wpadał do wnętrza izby, gdyż z powodu zimna Tenar nie zamknęła okiennic. Całe powietrze nad nimi było rozświetlone. Leżeli w cieniu, lecz wydawało się, że sufit jest tylko woalem pomiędzy nimi a bezkresnymi, srebrnymi, niezmąconymi głębiami światła.
Była to na Goncie zima ciężkich śniegów. Długa zima. Zbiory były dobre. Było pod dostatkiem pożywienia dla zwierząt i ludzi i niewiele roboty poza jedzeniem i wygrzewaniem się przy ogniu.
Therru znała Stworzenie Ea od początku do końca. W dniu Powrotu Słońca recytowała Zimową Kolędę i Czyny Młodego Króla. Wiedziała, jak obchodzić się ze spieczoną skórką na placku, jak prząść na kołowrotku i jak robić mydło. Znała nazwę i zastosowanie każdej rośliny, jaką widać było ponad śniegiem, i posiadała sporo innej wiedzy, o ziołach i słowach, którą zgromadził Ged podczas swojego terminu u Ogiona i długich lat spędzonych w Szkole na Roke. Nie zdjął on jednak z półki nad kominkiem Runów ani Ksiąg Wiedzy, nie nauczył też dziecka żadnego słowa Języka Tworzenia.
Rozmawiał o tym z Tenar. Opowiedziała mu, jak uczyła Therru jednego słowa — tolk, a później zaniechała tej nauki, gdyż nie wydawało jej się to właściwe, choć nie wiedziała dlaczego.
— Myślałam, że to może dlatego, że nigdy naprawdę nie mówiłam tym językiem, nigdy nie wykorzystywałam go w magii. Mysiałam, że może powinna nauczyć się go od kogoś, kto naprawdę nim włada.
— Nie jest nim żaden mężczyzna.
— Tym bardziej żadna kobieta.
— Chodziło mi o to, że tylko smoki używają go jako swej mowy.
— Czy one się go uczą?
Nie spieszył z odpowiedzią, najwyraźniej przypominając sobie wszystko, co mu opowiadano i co wiedział na temat smoków.
— Nie wiem — odrzekł wreszcie. — Cóż my o nich wiemy? Czy uczą tak jak my: matka — dziecko, starszy — młodszego? Czy też są jak zwierzęta, uczą się niektórych rzeczy, lecz rodząc się posiadają większość swojej wiedzy? Nawet tego nie wiemy. Domyślani sią jednak, że smok i mowa smoka stanowią jedność. Jedną istotę.
— I nie władają żadnym innym językiem. Skinął głową.
— Nie uczą się — rzekł. — Są.
Przez kuchnię przeszła Therru. Jednym z jej zadań było napełnianie skrzyni na drewno do podpałki i tym właśnie była zajęta. Okutana w skrócony kaftan z jagnięcej skóry i czapkę, biegała tam i z powrotem, z drewutni do kuchni. Wrzuciła swój ładunek do skrzyni w kącie przy kominku i ponownie wyruszyła w drogę.
— Co ona śpiewa? — spytał Gei.
— Therru?
— Kiedy jest sama.
— Ależ ona nigdy nie śpiewa. Nie umie.
— Na swój sposób. „Na zachodzie dalszym niż zachód…”
— Ach! — zawołała Tenar. — Ta historia! Czy Ogion nigdy nie opowiadał ci o Kobiecie z Kemay?
— Nie — odrzekł. — Opowiedz mi.
Przędąc opowiedziała mu historię, a cichy warkot kołowrotka towarzyszył słowom opowieści. Na jej zakończenie rzekła:
— Kiedy Mistrz Wiatrów powiedział mi, że przybył poszukując „kobiety na Goncie”, pomyślałam o niej. Ale ona na pewno już nie żyje. I, tak czy owak, w jaki sposób rybaczka, która była smokiem, mogłaby zostać arcymagiem?!
— Cóż, Mistrz Wzorów nie powiedział, że kobieta na Goncie ma zostać arcymagiem — zauważył Ged. Cerował paskudnie rozdarte spodnie, siedząc na parapecie okna, aby wykorzystać tyle światła, ile dostarczał pochmurny dzień. Od Powrotu Słońca minęło pół miesiąca i nastała najmroźniejsza pora.
— Co zatem powiedział?
— „Kobieta na Goncie”. Tak mi mówiłaś.
— Ale oni pytali, kto ma być następnym arcymagiem.
— I nie otrzymali na to pytanie żadnej odpowiedzi.
— Nieskończone są spory magów — odparła Tenar raczej oschle. Ged odgryzł nitkę i okręcił niewykorzystany kawałek wokół dwóch palców.
— Na Roke nauczyłem się trochę posługiwać kalamburami — przyznał. — Lecz myślę, że to nie jest kalambur. „Kobieta na Goncie” nie może zostać arcymagiem. Żadna kobieta nie może być arcymagiem. Zostając nim zniweczyłaby to, czym się stała. Magowie z Roke to mężczyźni — ich moc jest męską mocą, ich wiedza — męską wiedzą. Zarówno męskość, jak i magia zbudowane są na jednej skale: moc należy do mężczyzn. Gdyby kobiety posiadały moc, czymże byliby mężczyźni, jeśli nie kobietami, które nie mogą rodzić dzieci? A czym byłyby kobiety, jeśli nie mężczyznami, którzy to potrafią?
— Ha — zawołała Tenar. I zaraz zapytała sprytnie: — Czyż nie było królowych? Czyż nie były one kobietami posiadającymi moc?
— Królowa to tylko król-kobieta. Parsknęła.
— Chodzi mi o to, że mężczyźni dali jej moc. Pozwolili jej korzystać ze swojej mocy. Lecz nie należy do niej, prawda? To nie, dlatego, że jest kobietą, posiada moc, lecz na przekór temu.
Skinęła głową. Przeciągnęła się, prostując zgięte przy kołowrotku plecy.
— W takim razie, czym jest kobieca moc?
— Nie sądzę, żebyśmy to wiedzieli.
— Kiedy kobieta posiada moc dlatego, że jest kobietą? Przypuszczam, że przy swoich dzieciach. Na chwilę…
— Może w swoim domu. Rozejrzała się po kuchni.
— Ale drzwi są zamknięte — rzekła. — Zamknięte na klucz.
— Ponieważ jesteś cenna.
— O, tak. Jesteśmy drogocenne. Jak długo jesteśmy bezsilne?… Pamiętam, kiedy po raz pierwszy to zrozumiałam! Kossil groziła mi — mnie, Jedynej Kapłance Grobowców. I uprzytomniłam sobie, że jestem bezradna. Oddawano mi honory, lecz to ona posiadała moc, od Boga-króla, mężczyzny. Och, to mnie rozzłościło! I przeraziło mnie… Rozmawiałam kiedyś o tym z Lark. Powiedziała: „Dlaczego mężczyźni boją się kobiet?”
— Jeśli twoja siła jest tylko słabością innych, żyjesz w strachu — stwierdził Ged.
— Tak, to prawda. Ale kobiety chyba boją się własnej siły, boją się samych siebie.
— Czy nigdy nie uczy się ich, aby sobie ufały? — zapytał Ged, a kiedy mówił te słowa, ponownie weszła Therru, zajęta swoją pracą. Ged i Tenar wymienili spojrzenia.
— Nie — odrzekła. — Zaufanie nie jest tym, czego nas uczono. — Przyglądała się, jak dziecko układa drewno w skrzyni. — Gdybyż moc była zaufaniem — westchnęła. — Lubię to słowo. Gdyby nie było wszystkich tych układów — jeden po drugim — królowie, mistrzowie, magowie i posiadacze. Prawdziwa moc, prawdziwa wolność, tkwiłaby w zaufaniu, nie w przemocy.
— Tak jak dzieci ufają swoim rodzicom — powiedział. Oboje zamilkli.
— W obecnym stanie rzeczy — odezwał się — nawet zaufanie ulega zepsuciu. Mężczyźni na Roke ufają sobie samym i sobie nawzajem. Ich moc jest czysta, nic nie plami jej czystości, biorą więc tę czystość za mądrość. Nie mogą sobie wyobrazić czynienia źle.
Podniosła na niego wzrok. Nigdy dotąd nie mówił tak o Roke, całkowicie spoza niej, wolny od niej.
— Może potrzebują tam kilku kobiet, by wskazały im tę możliwość — powiedziała, a on zaśmiał się. Ponownie puściła w ruch kołowrotek.
— Wciąż nie rozumiem, dlaczego, jeśli mogą istnieć królowie-kobiety, nie może być kobiet-arcymagów. Therru słuchała.
— Gorący śnieg, sucha woda — przytoczył Ged gontyjskie powiedzenie. — Królowie obdarzani są mocą przez innych. Moc maga należy do niego — do niego samego.
— I jest to męska moc. Gdyż nie wiemy nawet, czym jest moc kobiety. W porządku. Rozumiem. Ale mimo to, dlaczego nie potrafią znaleźć arcymaga — arcymaga-mężczyzny?
Ged badał wzrokiem postrzępiony szew spodni.
— No cóż — odrzekł. — Jeżeli Mistrz Wzorów nie odpowiadał na ich pytanie, odpowiadał na to, którego nie zadali. Być może tym, co muszą zrobić, jest postawienie tego pytania.
— Czy to zagadka? — spytała Therru.
— Tak — powiedziała Tenar. — Ale nie znamy zagadki, znamy tylko jej rozwiązanie. Brzmi ono: Kobieta na Goncie.
— Jest ich wiele — odrzekła Therru po chwili namysłu. Najwidoczniej zadowoliwszy się tym, wyszła po kolejny ładunek drewna na podpałkę. Ged śledził ją wzrokiem.
— „Wszystko się zmieniło” — powiedział. — Wszystko… Czasami myślę, Tenar… Zastanawiam się, czy panowanie Lebannena nie jest jedynie początkiem. Drzwiami… A on — odźwiernym. Który nie przechodzi…
— Wydaje się być taki młody — rzekła czule Tenar.
— Równie młody jak Morred, kiedy zmierzył się z Czarnymi Okrętami. Równie młody jak ja, kiedy… — Przerwał, wyglądając przez okno na szare, zamarznięte pola, poprzez bezlistne drzewa. — Albo ty, Tenar, w tym mrocznym miejscu… Czym jest młodość czy wiek? Czasami myślę, że moje życie jest jak lecąca jaskółka widziana przez szparę w murze. Umarłem i odrodziłem się, jedno i drugie w suchej krainie i tu, pod słońcem, niejeden raz. I Tworzenie mówi nam, że powróciliśmy wszyscy i wiecznie wracamy do źródła i że źródło to jest niewyczerpane. Tylko w umieraniu życie… Myślałem o tym, kiedy byłem na górze z kozami, a dzień trwał wiecznie i nie minął jeszcze czas, zanim nadszedł wieczór i znów poranek… Pojąłem kozią wiedzę. Pomyślałem więc: „Po cóż się smucę? Jakiego człowieka opłakuję? Geda-arcymaga? Czemu So-kół-pasterz jest chory z żalu i wstydu? Cóż takiego uczyniłem, czego powinienem się wstydzić?”
— Nic — zawołała Tenar. — Nic, nigdy!
— O, tak — powiedział Ged. — Cała wielkość człowieka oparta jest na wstydzie, zbudowana z niego. Więc Sokół-pasterz opłakiwał Geda-arcymaga. I doglądał kóz, czego należałoby oczekiwać od chłopca w jego wieku…
Po chwili Tenar uśmiechnęła się. Powiedziała, trochę wstydliwie:
— Moss mówiła, że miałeś około piętnastu lat.
— To byłoby bliskie prawdy. Ogion nadał mi imię jesienią; a następnego lata odpłynąłem na Roke… Kim był ten chłopiec? Pustka…wolność.
— Kim jest Therru, Ged?
Nie odpowiadał, aż pomyślała, że nie zamierza odpowiedzieć, a później rzekł:
— Po tym, co jej zrobiono — jaka wolność ją czeka?
— Zatem jesteśmy naszą wolnością?
— Myślę, że tak.
— Zdawałeś się być, w swojej mocy, tak wolnym, jak tylko może być człowiek. Lecz jakim kosztem? Co czyniło cię wolnym? A ja… zostałam stworzona, urobiona jak glina, wolą kobiet służących Dawnym Mocom lub służących mężczyznom, którzy stworzyli wszystkie służby, drogi i miejsca, nie wiem już którym. Potem uwolniłam się — z tobą, na moment, i z Ogionem. Ale to nie była moja wolność. Tylko dawała mi wybór; i wybrałam. Postanowiłam ukształtować siebie jak glinę na użytek gospodarstwa, rolnika i naszych dzieci. Uczyniłam się naczyniem. Znam jego kształt. Lecz nie glinę. Życie zatańczyło ze mną. Znam tańce. Ale nie wiem, kim jest tancerz.
— A ona — rzekł Ged po długim milczeniu — jeśli kiedykolwiek będzie tańczyć…
— Będą się jej lękać — szepnęła Tenar. Wtedy do izby powróciła Therru i rozmowa zeszła na ciasto chlebowe rosnące w skrzyni obok pieca. Rozmawiali tak, cicho i długo, przechodząc od jednej rzeczy do drugiej, przez pół krótkiego dnia, przędąc i zszywając razem swoje żywoty za pomocą słów; lata, czyny i myśli, których nie dzielili. Później znowu zamilkli, pracując, rozmyślając i marząc, a milczące dziecko było z nimi.
Tak minęła zima, aż nadeszła pora kocenia się owiec i praca stała się bardzo ciężka, podczas gdy dni wydłużały się i rozjaśniały. Potem jaskółki przyfrunęły z wysp pod słońcem, z Południowych Rubieży, gdzie gwiazda Gobardon świeci w konstelacji Kresu; ale wszystkie rozmowy między jaskółkami dotyczyły początku.