9. ODNAJDYWANIE SŁÓW

Rozciągnięci długim sznurem w poprzek zbocza, kosili siano na lordowskiej łące, w jaskrawych cieniach poranka. Z tej odległości Tenar widziała, że wśród kosiarzy są trzy kobiety, jeden chłopiec i zgarbiony, posiwiały mężczyzna. Wspięła się wśród rzędów skoszonego siana i zapytała jedną z kobiet o mężczyznę w skórzanej czapce.

— Ach, ten z Yalmouth — powiedziała kosiarka. — Nie wiem, gdzie się podział.

Zbliżyli się inni, zadowoleni z przerwy w pracy. Żadne z nich nie wiedziało, gdzie jest mężczyzna z Doliny Środkowej ani dlaczego nie kosi razem z nimi.

— Tacy długo nie wytrzymują — powiedział mężczyzna. — Niezaradny. Znasz go, pani?

— Nie z własnej woli — odrzekła Tenar. — Kręcił się koło mojego domu, przestraszył dziecko. Nie wiem nawet, jak się nazywa.

— Nazywa się Handy — wyrwał się chłopiec. Inni patrzyli na nią w milczeniu albo odwrócili wzrok. Zaczynali zdawać sobie sprawę z tego, kim musi być ta kargijska kobieta w domu starego maga. Byli dzierżawcami Władcy Re Albi, nieufnymi wobec wieśniaków, źle patrzącymi na wszystko, co miało coś wspólnego z Ogionem. Naostrzyli kosy, odwrócili się, ponownie rozciągnęli się długim sznurem i zabrali się energicznie do pracy. Tenar zeszła ze zboczy, minęła szereg drzew orzechowych i skierowała się ku drodze. Stał na niej mężczyzna i najwyraźniej czekał na kogoś. Serce Tenar zadrżało. Przyspieszyła kroku. Był to Aspen, czarodziej z dworu. Stał we wdzięcznej pozie, oparłszy się na swojej wysokiej, sosnowej lasce w cieniu przydrożnego drzewa. Kiedy kobieta wyszła na drogę, zapytał:

— Szukasz pracy?

— Nie.

— Mój pan potrzebuje rąk do pracy w polu. Ta upalna pogoda wkrótce się zmieni, siano musi być zebrane.

Dla Gohy, wdowy po Flincie, to, co powiedział, było odpowiednie, więc Goha odpowiedziała mu grzecznie:

— Bez wątpienia twoja zręczność zdoła odwrócić deszcz od pól do czasu, kiedy siano zostanie zebrane.

Wiedział jednak, że była kobietą, której Ogion umierając wyjawił swoje prawdziwe imię, a skoro tak, to jego słowa były tak obrzydliwe i rozmyślnie fałszywe, że mogły służyć za wyraźne ostrzeżenie. Miała właśnie zapytać go, czy nie wie, gdzie jest mężczyzna imieniem Handy. Zamiast tego powiedziała:

— Przyszłam, żeby powiedzieć tutejszemu nadzorcy, że człowiek, którego przyjął do pracy przy sianokosach, opuścił moją wieś jako złodziej i coś jeszcze gorszego i nie jest godzien przebywać w pobliżu tego domu. Ale wygląda na to, że ten człowiek się wyniósł.

Spokojnie przypatrywała się Aspenowi, dopóki nie odpowiedział z wysiłkiem:

— Nie wiem nic o tych ludziach.

Tego ranka po śmierci Ogiona sądziła, że Aspen jest wysokim, przystojnym młodzieńcem w szarym płaszczu i ze srebrną laską. Teraz nie wyglądał na takiego młodego, za jakiego go uważała, czy też był młody, lecz w jakiś sposób wysuszony i zwiędły. Jego spojrzenie i głos były teraz otwarcie pogardliwe i kobieta odpowiedziała mu głosem Gony:

— Niewątpliwie. Proszę o wybaczenie. Nie chciała mieć z nim żadnych kłopotów. Zabierała się do odejścia w drogę powrotną do miasteczka, ale Aspen krzyknął:

— Czekaj! Zatrzymała się.

— Złodziej i coś gorszego, mówisz, ale oszczerstwo jest tanie, a język kobiety gorszy niż jakikolwiek złodziej. Przyszłaś tu na górę, żeby narobić złej krwi pomiędzy robotnikami pracującymi w polu rzucając kalumnie i kłamstwa, smocze nasienie, które rozsiewa za sobą każda wiedźma. Czy myślałaś, że nie wiem, że jesteś czarownicą? Kiedy zobaczyłem to plugawe diablę, które lgnie do ciebie, czy myślisz, że nie wiedziałem, w jaki sposób zostało zrodzone i dla jakich celów? Dobrze uczynił człowiek, który próbował zniszczyć tego stwora, ale dzieło nie zostało ukończone. Przeciwstawiłaś mi się kiedyś nad ciałem starego czarnoksiężnika i wtedy powstrzymałem się od ukarania cię, przez wzgląd na niego i na obecność innych. Ale teraz posunęłaś się za daleko i ostrzegam cię, kobieto! Nie pozwolę ci postawić stopy na terenie tej posiadłości. A jeśli postąpisz wbrew mojej woli albo ośmielisz się tak bardzo, by znowu się do mnie odezwać, karzę wypędzić cię z Re Albi i z Overfell, z psami u pięt. Zrozumiałaś mnie?

— Nie — odrzekła Tenar. — Nigdy nie rozumiałam takich ludzi jak ty.

Odwróciła się i ruszyła w drogę. Coś niczym głaskający dotyk przebiegło jej po plecach i włosy podniosły się jej na głowie. Odwróciła się gwałtownie, żeby ujrzeć, jak czarodziej wyciąga laskę w jej kierunku, jak gromadzą się wokół niej mroczne błyskawice i jak jego wargi rozchylają się, by przemówić. Pomyślała w tym momencie:, „Ponieważ Ged utracił swoją magię, myślałam, że stracili ją wszyscy, ale byłam w błędzie!” W tym samym momencie usłyszała:

— No, no. Co my tu mamy?

Dwaj spośród mężczyzn z Havnoru wyszli na drogę z wiśniowych sadów znajdujących się po drugiej jej stronie. Spoglądali to na Aspena, to na Tenar, z uprzejmym wyrazem twarzy, jak gdyby żałując, że muszą przeszkodzić czarodziejowi w rzucaniu klątwy na wdowę w średnim wieku. Ale to musiało być tylko złudzenie.

— Pani Goha — rzekł mężczyzna w haftowanej złotem koszuli i skłonił się przed nią.

Drugi, jasnooki, również pozdrowił ją z uśmiechem.

— Pani Goha — powiedział — jest jedyną, która niczym król nosi swoje prawdziwe imię otwarcie i, jak sądzę, bez obawy. Mieszkając na Goncie może woleć, abyśmy używali jej gontyjskiego imienia. Lecz, znając jej czyny, proszę o okazanie jej szacunku, gdyż nosiła ona Pierścień, którego nie nosiła żadna kobieta od czasów Elfarran. — Opadł na jedno kolano, jak gdyby była to najnaturalniejsza rzecz na świecie, bardzo lekko i szybko ujął prawą dłoń Tenar i dotknął czołem jej nadgarstka. Uwolnił ją i wstał uśmiechając się tym uprzejmym, porozumiewawczym uśmiechem.

— Ach! — westchnęła Tenar, podniecona i na wskroś przejęta gorącem. — Na świecie istnieją wszelkiego rodzaju moce! Dziękuję.

Czarodziej stał bez ruchu patrząc szeroko otwartymi oczyma. Zmełł w ustach klątwę i cofnął laskę, lecz wokół niej i wokół jego oczu wciąż widoczna była ciemność. Nie miała pojęcia, czy wiedział, czy też dopiero teraz się dowiedział, że ona jest Tenar Noszącą Pierścień. To nie miało znaczenia, Nie mógł jej bardziej nienawidzić. Jej wina polegała na tym, że była kobietą. Nic nie mogło pomóc w tej sytuacji ani nic jej naprawić. Żadna kara nie była wystarczająca. Patrzył na to, co zrobiono Therru i pochwalał to.

— Panie — zwróciła się teraz do starszego mężczyzny — cokolwiek mniejszego niż uczciwość i szczerość wydaje się brakiem szacunku wobec króla, w którego imieniu przemawiacie i działacie. Chciałabym szanować króla i jego posłańców. Lecz mój własny honor wymaga milczenia, dopóki nie zwolni mnie z niego mój przyjaciel. Ja… Jestem pewna, moi panowie, że wyśle on do was jakąś wiadomość w swoim czasie. Tylko dajcie mu czas, błagam was.

— Z całą pewnością — odrzekł jeden, a drugi dodał:

— Tyle czasu, ile potrzebuje. A twoje zaufanie, pani, zaszczyca nas nade wszystko.

Ruszyła w końcu drogą do Re Albi, wstrząśnięta bezlitosną nienawiścią czarodzieja, swoją własną gniewną pogardą, swoim przerażeniem, kiedy nagle dowiedziała się o jego woli i mocy uczynienia jej krzywdy, nagłym kresem tego przerażenia w schronieniu zaofiarowanym przez wysłanników króla — ludzi, którzy przybyli statkiem o białych żaglach z samego portu, Wieży Miecza i Tronu, centrum prawa i porządku. Jej serce uniosło się z wdzięcznością. Rzeczywiście był król na tym tronie, a w jego koronie najważniejszym klejnotem będzie Run Pokoju.

Podobała jej się twarz młodszego mężczyzny — mądra i dobrotliwa — i sposób, w jaki ukląkł przed nią niczym przed królową. I jego uśmiech, w którym ukryty był żart. Odwróciła się, by spojrzeć za siebie. Dwaj wysłannicy kroczyli drogą do dworu z czarodziejem Aspenem. Zdawali się konwersować z nim po przyjacielsku, jak gdyby nic się nie stało. Stłumiło to falę jej pełnego nadziei zaufania. Co prawda byli dworzanami. Nie ich sprawą było spierać się, osądzać i potępiać. A on był czarodziejem i to czarodziejem ich gospodarza. „Mimo to — pomyślała — nie musieli spacerować i rozmawiać z nim tak swobodnie.”

Ludzie z Havnoru pozostali jeszcze kilka dni w gościnie u Władcy Re Albi, mając być może nadzieję, że arcymag zmieni zdanie i przybędzie do nich, lecz nie szukali go ani też nie nagabywali Tenar o miejsce jego pobytu. Kiedy wreszcie odpłynęli, Tenar powiedziała sobie, że musi zdecydować się, co robić. Nie było żadnego istotnego powodu, żeby tu została i dwa przekonywające powody do odejścia: Aspen i Handy. Żadnemu nie mogła ufać, że zostawiają i Themi w spokoju.

A jednak trudno jej było się zdecydować, ponieważ trudno było nawet myśleć o odejściu. Opuszczając teraz Re Albi porzucała Ogiona, traciła go tak, jak nie traciła go, kiedy prowadziła jego gospodarstwo i pełła jego cebulę. I myślała: 'Tam w dole, nigdy nie będę marzyła o niebie. Tu, gdzie przyleciał Kalessin, byłam Tenar” Na dole, w Dolinie Środkowej, znowu będzie tylko Gohą. Zwlekała. Powiedziała do siebie: „Czy mam się bać tych łajdaków, uciec przed nimi? Właśnie tego ode mnie chcą. Czy mają mnie zmusić, żebym przychodziła i odchodziła zależnie od ich woli?” I dodawała: „Tylko skończę robić ser”. Trzymała Themi zawsze przy sobie. A dni mijały.

Moss przyszła z plotką do opowiedzenia. Tenar pytała ją o czarodzieja Aspena, nie opowiadając jej całej historii, lecz mówiąc, że jej groził — i rzeczywiście mogło to być wszystkim, co zamierzał zrobić. Moss na ogól nie zbliżała się do posiadłości starego władcy, była jednak ciekawa, co się tam działo i skłonna znaleźć okazję, by pogawędzić z kilkoma tamtejszymi znajomymi, z kobietą, od której nauczyła się położnictwa i z innymi, którym służyła jako znachorka i poszukiwaczka. Nakłoniła je do rozmowy o wypadkach we dworze. Wszystkie one nienawidziły Aspena, a więc gotowe były o nim mówić, lecz trzeba było odbierać ich opowieści jako efekt złośliwości i strachu. Mimo to pomiędzy fantazjami były fakty. Sama Moss poświadczała, że dopóki trzy lata temu nie przybył Aspen, młodszy władca, wnuk, był zdrowym, choć nieśmiałym, ponurym mężczyzną. „Jakby przestraszonym” — powiedziała. Później, mniej więcej wtedy, kiedy zmarła matka młodego władcy, stary władca posłał na Roke po czarodzieja. — „Po co? Mimo, że pan Ogion był w odległości niespełna mili? A oni wszyscy we dworze sami są czarownikami”.

Ale Aspen przybył. Złożył Ogionowi swoje uszanowanie i nic więcej i zawsze — mówiła Moss — pozostawał na górze, w rezydencji. Odtąd coraz mniej widywano wnuka i mówiono, że dniem i nocą leży w łóżku. „Jak chore dziecko, zupełnie uschnięty” — powiedziała jedna z kobiet, które były we dworze w jakiejś sprawie. Lecz stary władca — mający sto lat albo więcej, twierdziła Moss, która nie lękała się liczb i nie miała dla nich szacunku — stary władca kwitł. „Pełen soku” — mówili. Zaś jeden z mężczyzn, gdyż życzyli sobie, aby tylko mężczyźni usługiwali im we dworze, powiedział jednej z kobiet, że stary władca najął czarodzieja, by ten uczynił go wiecznie żywym, i że czarodziej robił to żywiąc go życiem wnuka. I mężczyzna nie widział w tym nic złego, mówiąc:

— Kto by nie chciał żyć wiecznie?

— No cóż — rzekła zaskoczona Tenar. — To brzydka historia. Czy nie mówią o tym w miasteczku?

Moss wzruszyła ramionami. Znowu była to kwestia „Daj spokój”. Poczynania potężnych nie powinny być osądzane przez nie posiadających mocy. Istniała także niejasna ślepa krolewskosc, zakorzenienie w miejscu: starzec był ich władcą, Władcą Re Albi i to, co czynił, nikogo nie powinno zajmować… Najwyraźniej Moss sama to czuła.

— Ryzykowne — rzekła. — Taka sztuczka nie może się udać. — Nie nazwała jej jednak nikczemną.

We dworze nie widać było śladu po człowieku imieniem Handy. Pragnąc upewnić się, że opuścił on Overfell, Tenar zapytała paru znajomych w miasteczku, czy nie widzieli takiego człowieka, lecz otrzymywała niechętne i wymijające odpowiedzi. Nie chcieli w żaden sposób mieszać się w jej sprawy. „Daj spokój…”. Jedynie stary Fan traktował ją jak przyjaciółkę i współwieśniaczkę. Być może, dlatego, że jego wzrok był tak zamglony, iż nie mógł wyraźnie dostrzec Therru.

Zabierała teraz dziecko ze sobą, kiedy szła do miasteczka czy też w ogóle oddalała się od domu.

Therru nie uważała tej niewoli za męczącą. Trzymała się blisko Tenar, jak małe dziecko, pracując z nią lub bawiąc się. Bawiła się kocią kołyską, wyplataniem koszyków i parą kościanych figurek, które Tenar znalazła w małej torebce z trawy na jednej z półek Ogiona. Było to zwierzę, które mogło być psem albo owcą, i postać mogąca być kobietą lub mężczyzną. Dla Tenar nie miały one znamion mocy ani niebezpieczeństwa, a Moss rzekła: „Po prostu zabawki”. Dla Therru były wielką magią. Czasem godzinami przestawiała je z miejsca na miejsce we wzorach jakiejś milczącej opowieści. Nie odzywała się podczas zabawy. Czasami budowała domy dla osoby i zwierzęcia, kamienne kopce, chaty z błota i słomy. Byli zawsze w jej kieszeni, w swoim woreczku z trawy. Uczyła się prząść. Potrafiła trzymać kądziel w poparzonej dłoni i obracać wrzeciono drugą. Odkąd tu były, regularnie przeczesywała kozy i miały już do uprzedzenia pełen worek jedwabistej koziej sierści.

„Ależ ja powinnam ją uczyć — myślała strapiona Tenar. — Naucz ją wszystkiego, powiedział Ogion, a czego ja ją uczę? Gotowania i przędzenia?” — Wtem inna część jej umysłu odezwała się głosem Gony: — „A czy nie są to prawdziwe kunszty, potrzebne i szczytne? Czy mądrość to tylko słowa?” Niemniej jednak martwiła się tą sprawą i pewnego popołudnia, kiedy Therru szarpała kozią wełnę, by ją oczyścić i rozplatać, a ona gręplowała ją w cieniu brzoskwiniowego drzewa, powiedziała:

— Therru, być może już czas, żebyś zaczęła się uczyć prawdziwych imion rzeczy. Jest język, w którym wszystkie rzeczy noszą swoje prawdziwe imiona, a czyn i słowo są jednym. Mówiąc tym językiem Segoy wydźwignął wyspy z głębin. Jest to język, którym przemawiają smoki.

Dziecko słuchało w milczeniu. Tenar odłożyła swoje zgrzebła i podniosła z ziemi mały kamyk.

— W tej mowie — rzekła — to jest tolk.

Therru przyglądała się temu, co robiła i powtórzyła słowo tolk, lecz bezgłośnie, jedynie formując je ustami, ściągniętymi nieco z prawej strony przez bliznę. Kamień leżał na dłoni Tenar. Kamień.

Obie milczały.

— Jeszcze nie — odezwała się Tenar. — To nie jest to, czego muszę cię teraz nauczyć. — Upuściła kamyk na ziemię i podniosła swoje zgrzebła oraz garść kłębiastej wełny, którą Therru przygotowywała do gręplowania. — Może, kiedy będziesz miała prawdziwe imię, może wtedy przyjdzie pora. Nie teraz. Teraz słuchaj. Teraz jest pora na opowieści, czas, abyś zaczęła się uczyć opowieści. Mogę opowiedzieć ci historię z Archipelagu i z Krajów Kargadu. Opowiadałam ci historię, której nauczyłam się od mojego przyjaciela Aihala Milczącego. Teraz opowiem ci tę, której nauczyłam się od mojej przyjaciółki Lark, kiedy opowiadała ją swoim dzieciom i moim. Jest to historia o Andaurze i Avad. Tak dawno, jak wieczność, tak daleko jak Selidor, żył mężczyzna zwany Andaurem, drwal, który wędrował samotnie po wzgórzach. Pewnego dnia, głęboko w lesie, ściął olbrzymi dąb. Padając, drzewo zawołało doń ludzkim głosem…

Było to dla nich przyjemne popołudnie. Lecz nocą, leżąc obok pogrążonego we śnie dziecka, Tenar nie mogła spać. Była niespokojna, niepokoiła ją jedna drobna obawa za drugą — „czy zamknęłam bramę pastwiska?”, „czy ręka boli mnie od gręplowania, czy to początek artretyzmu?” i tak dalej. Później zaniepokoiła się bardzo, wydawało jej się, bowiem, że słyszy hałasy pod domem. „Dlaczego nie postarałam się o psa?” — pomyślała. Głupia. Nie mieć psa. Kobieta i dziecko, które mieszkają same, powinny mieć psa w dzisiejszych czasach. „Ależ to jest dom Ogio-na! Nikt nie przyszedłby tu, żeby czynić zło. Ale Ogion jest martwy, pogrzebany w korzeniach drzewa na skraju lasu. I nikt nie przyjdzie. Krogulec odszedł, uciekł. Nawet już nie Krogulec, czło-wiek-cień, żadnego pożytku dla kogokolwiek, martwy człowiek zmuszony do tego, by żyć. a ja nie mam żadnej siły, nie ma we mnie dobra. Wymawiam słowo Tworzenia i zamiera ono w moich ustach, jest bez znaczenia. Kamień. Jestem kobietą, starą kobietą, słabą, głupią. Wszystko, co robię, jest złe. Wszystko, czego dotykam, przemienia się w popioły, cień, kamień. Jestem stworem ciemności, obrzmiałym ciemnością. Jedynie ogień może mnie oczyścić. Tylko ogień może mnie pożreć, strawić mnie, jak…”

Podniosła się i wrzasnęła na cały głos w swoim własnym języku: „Bądź odrzucona, klątwo i odwróć się!” — po czym wyciągnęła prawe ramię i opuściła je wskazując wprost na zamknięte drzwi. Następnie, wyskoczywszy z łóżka, podeszła do drzwi, otworzyła je gwałtowym ruchem i krzyknęła w pochmurną noc:

— Przychodzisz za późno, Aspen. Zostałam pożarta dawno temu. Idź oczyścić własny dom!

Nie było żadnej odpowiedzi, żadnego dźwięku, tylko mdły, kwaśny, ohydny swąd spalenizny — przypalonej tkaniny lub włosów. Zamknęła drzwi, postawiła przy nich laskę Ogiona i sprawdziła, czy Therru wciąż śpi. Ona sama nie spała tej nocy.

Rankiem zabrała Therru do miasteczka, aby zapytać Fana, czy nie będzie potrzebował ich przędzy. Był to pretekst, żeby wydostać się z domu i choć przez małą chwilę być pomiędzy ludźmi. Starzec powiedział, że chętnie utka przędzę i rozmawiali przez kilka minut pod olbrzymim malowanym wachlarzem, podczas gdy terminatorka rzucała gniewne spojrzenia i zawzięcie klekotała krosnami. Kiedy opuściły dom Fana, ktoś uskoczył za róg małej chatki, w której Tenar niegdyś mieszkała. Coś, osy lub pszczoły, kąsało szyję i głowę Tenar i wszędzie dokoła słychać było stukot deszczu, ulewy z piorunami, lecz nie było chmur. Kamienie. Ujrzała, jak otoczaki uderzają w ziemię. Therru przystanęła, zaintrygowana, rozglądając się dookoła. Paru chłopców wybiegało zza chatki, kryjąc się w cieniu jej ścian. Głośno krzyczeli do siebie nawzajem i śmiali się.

— Chodź — rzekła Tenar i poszły do Ogionowego domu.

Tenar drżała i drżenie zwiększało się w miarę, jak szły. Próbowała ukryć je przed Therru, która — nie rozumiejąc, co się stało — wyglądała na zmartwioną, lecz nie przestraszoną. Skoro tylko weszły do domu, Tenar wiedziała, że ktoś był tam podczas ich wizyty w miasteczku. Cuchnęło spalonym mięsem i włosami. Narzuta ich łóżka była zmięta. Kiedy próbowała zastanowić się, co robić, zrozumiała, że ciąży na niej zaklęcie. Zostało rzucone i czekało na nią. Nie mogła powstrzymać drżenia, a jej umysł był zmieszany, powolny, niezdolny do podjęcia decyzji. Nie mogła myśleć. Wypowiedziała słowo, prawdziwe imię kamienia i rzucono nim w nią, w jej twarz, w twarz zła, odrażającą twarz… Ośmieliła się mówić… Nie mogła mówić…

Pomyślała w swoim własnym języku: „Nie mogę myśleć po hardycku. Nie wolno mi”.

Mogła myśleć po kargijsku. Niezbyt szybko. Było tak, jakby musiała prosić dziewczynę imieniem Arha, którą była dawno temu, aby wyszła z mroku i myślała za nią. Żeby jej pomogła. Tak jak pomagała jej zeszłej nocy, odwracając klątwę czarodzieja z powrotem na niego. Arha nie znała wielu rzeczy, które znały Tenar i Goha, lecz wiedziała, jak rzucać klątwę, jak żyć w ciemności i jak milczeć. Trudno było to zrobić — milczeć. Chciała krzyczeć. Chciała rozmawiać — pójść do Moss i opowiedzieć jej, co się stało, dlaczego musi iść, przynajmniej pożegnać się. Próbowała powiedzieć do Heather:

— Kozy są teraz twoje, Heather. — I zdołała wypowiedzieć to po hardycku, tak aby Heather zrozumiała, lecz Heather nie rozumiała. Wytrzeszczała oczy i zaśmiała się:

— O, to kozy pana Ogiona! — odparła.

„Zatem… ty… — starała się powiedzieć Tenar — trzymaj je dalej dla niego”, lecz weszła w nią śmiertelna choroba i usłyszała swój głos mówiący ostro:

— Wariatko, półgłówku, idiotko, babo!

Heather spojrzała na nią wytrzeszczonymi oczyma i przestała się śmiać. Tenar zasłoniła usta ręką. Wzięła Heather i obróciła ją tak, aby patrzyła na sery dojrzewające w obórce, i wskazywała na nie i na Heather, tam i z powrotem, aż Heather skinęła niezdecydowanie głową i ponownie się zaśmiała, ponieważ kobieta zachowywała się tak dziecinnie. Tenar kiwnęła do Therru.

— Chodź! — weszła do domu, gdzie obrzydliwy fetor przybrał na sile, sprawiając, że Therru skuliła się.

Tenar wyjęła ich tobołki i podróżne obuwie. Do swojego tobołka włożyła zapasową suknię i bieliznę, dwie stare sukienki Therru, do połowy uszytą nową i zaoszczędzony materiał, wrzeciona, które wystrugała dla siebie i Therru, oraz trochę żywności i glinianą butelkę wody na drogę.

Do tobołka Therru powędrowały jej najlepsze koszyki, kościana postać i kościane zwierzę w swojej torebce z trawy, kilka piór, mała mata-labirynt, które dała jej Moss, oraz woreczek orzechów i rodzynek.

Chciała powiedzieć: „Idź podlać brzoskwinię”, lecz nie śmiała. Wyprowadziła dziewczynkę przed dom i pokazała jej. Therru troskliwie podlała maleńki kiełek. Zamiotły i uporządkowały dom, pracując szybko, w milczeniu. Tenar postawiła dzban z powrotem na półce i zobaczyła na drugim jej korku trzy olbrzymie księgi, księgi Ogiona.

Ujrzała je Arha i były one dla niej niczym, wielkimi skórzanymi pudłami pełnymi papieru.

Lecz Tenar utkwiła w nich wzrok i zagryzła knykieć, z wysiłkiem marszcząc brwi, aby się zdecydować, aby wiedzieć, co robić i aby wiedzieć, jak je przenieść. Nie mogła ich nieść. Ale musiała. Nie mogły zostać tu, w zbezczeszczonym domu. W domu, do którego zawitała nienawiść. Były jego. Ogiona. Geda. Jej. Wiedza. Naucz ją wszystkiego! Opróżniła z wełny i przędzy worek, w którym zamierzała je nieść, włożyła księgi, jedna na drugą, i związała szyjkę torby skórzanym paskiem z pętlą do trzymania. Po czym rzekła:

— Musimy już iść, Therru.

Mówiła po kargijsku, lecz imię dziecka było takie samo, było kargijskim słowem — płomień, płonięcie. I dziecko podeszło nie zadając żadnych pytań, niosąc swój mały skarb w tobołku na plecach. Podniosły swoje kije podróżne, pęd leszczyny i gałąź olchy. Postawiły laskę Ogiona w ciemnym kącie przy drzwiach. Drzwi domu zostawiły otwarte dla wiatru od morza.

Zwierzęcy zmysł poprowadził Tenar z dala od pól i z dala od drogi na wzgórzu, obok której przeszła. Trzymając Therru za rękę, poszła na skróty opadającymi stromo pastwiskami, w kierunku drogi dla wozów, która wiodła zygzakiem w dół, do Portu Gont. Wiedziała, że jeśli spotka Aspena, będzie zgubiona i obawiała się, że może czekać na nią na drodze. Ale może nie na tej drodze.

Po przebyciu jakiejś mili mogła już jasno myśleć. Pierwszą rzeczą, o której pomyślała, było to, że wybrała właściwą drogę. Wracały, bowiem do niej hardyckie słowa, a po chwili — słowa Prawdziwej Mowy. Schyliła się, podniosła kamień i trzymała go w dłoni, mówiąc w myślach: tolk, po czym włożyła ten kamień do kieszeni. Spojrzała w dal na rozległe płaszczyzny powietrza i chmur i powiedziała w myślach: Kalessin. I jej umysł rozjaśnił się, stając się równie czystym jak to powietrze.

Weszły w długą przesiekę zacienioną przez wysokie, trawiaste nasypy i odkrywki skały. Tu znowu poczuła lekki niepokój. Kiedy dotarły do zakrętu, ujrzały u swych stóp ciemnobłękitną zatokę i wyłaniający się z niej, pomiędzy Zbrojnymi Urwiskami, piękny okręt pod pełnymi żaglami. Tenar lękała się ostatniego takiego statku, lecz nie tego. Chciała zbiec drogą na jego spotkanie.

Tego nie mogła zrobić. Szły krokiem Therru. Było to lepsze tempo niż dwa miesiące temu, a schodzenie z góry ułatwiało im marsz. Jednak okręt pędził im na spotkanie. W jego żagle daj magiczny wiatr; przemknął przez zatokę niczym lecący łabędź. Wpłynął do portu, zanim Tenar i Therru znalazły się w połowie drogi do następnego zakrętu traktu.

Wszelkie miasta były dla Tenar miejscami niezwykłymi. Nigdy w nich nie mieszkała. Widziała największe miasto Ziemiomorza, Havnor, raz, przez chwilę; i pożeglowała z Gedem do Portu Gont przed laty, ale wspięli się na drogę do Overfell nie zatrzymując się na ulicach. Jedynym innym miastem, jakie znała, było Yalmouth — senne, słoneczne, portowe miasteczko, w którym przybycie statku przywożącego towary z Andradów było wielkim wydarzeniem, a większość rozmów mieszkańców dotyczyła suszonych ryb.

Ona i dziecko weszły na ulice Portu Gont, kiedy słońce było wciąż dość wysoko ponad zachodnim morzem. Therru przeszła piętnaście mil bez słowa skargi, choć oczywiście była zmęczona. Tenar również była zmęczona, gdyż nie spała poprzedniej nocy. Księgi Ogiona także stanowiły ciężkie brzemię. W połowie drogi włożyła je do tobołka, który niosła na plecach, a żywność i odzież do worka na wełnę. Było to lepsze rozwiązanie, lecz nie doskonałe. Tak więc, krocząc z mozołem między pojedynczymi domami, doszły do bramy miasta, gdzie droga, przebiegając pomiędzy dwoma wyrzeźbionymi w kamieniu smokami, przemieniała się w ulicę. Tam też mężczyzna, strażnik bramy, zmierzył je wzrokiem. Therru pochyliła poparzoną twarz w kierunku ramienia i ukryła spaloną dłoń pod fartuszkiem sukienki.

— Czy udajesz się do domu w mieście, pani? — zapytał strażnik, badawczo przyglądając się Therru.

Tenar nie wiedziała, co powiedzieć. Nie wiedziała, że przy bramach miasta są strażnicy. Nie miała, czym zapłacić poborcy myta ani oberżyście. Nie znała nikogo w Porcie Gont — oprócz — pomyślała — czarodzieja, tego, który przyszedł, aby pochować Ogiona, jak on się nazywał? Lecz nie wiedziała, jak się nazywał. Stała tam z otwartymi ustami, niczym Heather.

— Idźcie, idźcie — powiedział strażnik, znudzony i odwrócił się.

Chciała go zapytać, gdzie znajdzie drogę na południe przez przylądki, drogę wiodącą wybrzeżem do Yalmouth, lecz nie śmiała ponownie wzbudzić jego zainteresowania, żeby nie zdecydował, że mimo wszystko jest włóczęgą albo czarownicą, albo czymkolwiek, czego on i kamienne smoki nie powinni wpuszczać do Portu Gont. Przeszły, więc pomiędzy smokami — Therru podniosła głowę, trochę, aby je zobaczyć — i podreptały po kocich łbach, coraz bardziej zdumione, oszołomione i zmieszane. Tenar wydawało się, że nie było nikogo ani niczego, czego nie wpuszczono by do Portu Gont. Było tam wszystko. Wysokie domy z kamienia, fury, wozy, bydło, osły, place targowe, sklepy, tłumy, ludzie, ludzie — im dalej szły, tym więcej było ludzi. Therru przylgnęła do ręki Tenar, idąc bokiem i ukrywając twarz we włosach. Tenar trzymała kurczowo rękę Therru.

Nie wyobrażała sobie, jak mogłaby tu pozostać, jedyną więc rzeczą do zrobienia było wyruszyć na południe i iść aż do zapadnięcia zmroku, mając nadzieję, że rozbiją obóz w lesie. Tenar wybrała szeroką kobietę w szerokim białym fartuchu, która zamykała okiennice sklepu, i przeszła przez ulicę zdecydowana zapytać ją o drogę z miasta na południe. Jędrna, czerwona twarz kobiety wyglądała dość sympatycznie, lecz kiedy Tenar zbierała się na odwagę, by do niej przymówić, Therru chwyciła ją mocno, jakby próbując się przed nią ukryć, i podniósłszy wzrok Tenar ujrzała nadchodzącego w jej kierunku mężczyznę w skórzanej czapce. Zauważył ją w tej samej chwili. Zatrzymał się. Tenar schwyciła Therru i na poły ciągnęła ją za sobą, na poły odwracała jej twarz.

— Chodź! — powiedziała i wielkimi krokami ruszyła prosto przed siebie, obok mężczyzny. Skoro pozostawiła go w tyle, przyspieszyła kroku, schodząc w kierunku migoczącej zachodem słońca wody oraz doków i nabrzeży rozciągających się u stóp spadzistej ulicy. Therru biegła razem z nią, oddychając ciężko, tak jak oddychała po tym, jak została poparzona.

Wysokie maszty kołysały się na tle czerwono-żółtego nieba. Okręt ze zwiniętymi żaglami stał przy kamiennym molo, za wiosłową galerą. Tenar obejrzała się za siebie. Mężczyzna szedł tuż za nimi. Nie spieszył się. Wybiegła na molo, lecz po przebyciu długiej drogi, Therru potykała się i nie mogła iść dalej, niezdolna do złapania oddechu. Tenar podniosła ją i dziecko uchwyciło się jej, kryjąc twarz na ramieniu kobiety. Lecz Tenar ledwo mogła się poruszać, obciążona w ten sposób. Drżały pod nią nogi. Zrobiła krok i jeszcze jeden, i jeszcze jeden. Doszła do małego, drewnianego pomostu przerzuconego między molo a pokładem statku. Położyła dłoń na jego poręczy. Z pokładu przypatrywał się jej żeglarz — łysy, żylasty, muskularny.

— Co się stało, proszę pani? — zapytał.

— Czy… Czy to statek z Havnoru?

— Z Królewskiego Miasta, pewnie.

— Wpuść mnie na pokład!

— No, nie mogę tego zrobić — odparł mężczyzna, szczerząc zęby, lecz jego wzrok przesuwał się; żeglarz spoglądał teraz na człowieka, który podszedł i stanął obok Tenar.

— Nie musisz uciekać — zwrócił się do niej Handy. — Nie zamierzam ci zrobić nic złego. Nie chcę cię skrzywdzić. Nie rozumiesz. To ja sprowadziłem dla niej pomoc, prawda? Naprawdę żałowałem tego, co się stało. Chcę ci przy niej pomóc. — Wyciągnął rękę, jak gdyby czuł nieprzepartą chęć dotknięcia Therru. Tenar nie mogła się ruszyć. Przyrzekła Therru, że on nigdy więcej jej nie dotknie. Zobaczyła, jak jego ręka dotyka nagiego, drżącego ramienia dziecka.

— Czego od niej chcesz? — odezwał się inny głos. Inny żeglarz zajął miejsce łysego: młody mężczyzna. Tenar wydawało się, że to jej syn.

Handy był skory do mówienia:

— Ona ma… ona zabrała mojego dzieciaka. Moją siostrzenicę. Ona jest moja. Zaczarowała ją, uciekła z nią, widzisz…

Zupełnie nie mogła mówić. Słowa znowu od niej odeszły, zostały jej odebrane. Młody żeglarz nie był jej synem. Miał szczupłą i surową twarz o bystrych oczach. Patrząc na niego, odnalazła słowa:

— Pozwól mi wejść na pokład. Proszę! Młody człowiek wyciągnął rękę. Ujęła ją, a on wciągnął ją przez kładkę na pokład okrętu.

— Czekaj tu — rzekł do Handy'ego, a do niej powiedział:

— Chodź za mną.

Lecz nogi nie chciały jej podtrzymywać. Runęła jak kłoda na pokład statku z Havnoru, wypuszczając z rąk ciężki worek, ale przywierając do dziecka.

— Nie pozwólcie mu jej zabrać, och, nie oddawajcie im jej, już nie, już nie, już nie!

Загрузка...