5. POPRAWA

Leżał jak martwy, lecz nie był martwy. Gdzie był? Przez co przeszedł? Tej nocy, w świetle ognia płonącego w kominku, Tenar zdjęła z niego zniszczone, poplamione, cuchnące potem ubranie. Umyła go i pozwoliła mu leżeć nago pomiędzy lnianym prześcieradłem a ciężkim kocem z miękkiej koziej wełny. Kiedyś był krzepkim, pełnym wigoru mężczyzną, chociaż szczupłym i niewysokim. Teraz był chudy, jak gdyby odarty z ciała, wątły i wycieńczony. Nawet srebrzyste blizny, które pokrywały pręgami jego ramię i lewą stronę twarzy od skroni po szczękę, wydawały się mniejsze. Jego włosy też posiwiały.

„Mam dosyć żałoby — pomyślała Tenar. — Dość żałoby, dość smutku. Nie będę się smucić z jego powodu! Czyż nie przybył do mnie dosiadłszy smoka? Kiedyś zamierzałam go zabić. Teraz ożywię go, jeśli zdołam.” — Spojrzała na niego z wyzwaniem w oczach.

— Które z nas uratowało drugie z Labiryntu, Ged?

Nie słyszał, nie poruszał się, spał. Tenar była bardzo zmęczona. Wykąpała się w wodzie, którą zagrzała, by umyć w niej mężczyznę, i wsunęła się do łóżka obok małej, ciepłej, jedwabistej ciszy, jaką była śpiąca Therru. Zasnęła, a sen roztoczył przed nią obraz rozległej wietrznej przestrzeni, wypełnionej różowo-złotą mgłą. Jej głos wołał: „Kalessin”. Inny głos odpowiadał, wołając z otchłani światła. Kiedy się obudziła, na polach i na dachu domu szczebiotały ptaki. Uniósłszy się na łóżku, ujrzała blask poranka przez chropowatą szybę niskiego okna. Czuła w sobie coś dziwnego, jakieś ziarno nikłego światła, zbyt małe, by je rozpoznać czy pomyśleć o nim. Therru jeszcze spała. Tenar siedziała obok niej, przyglądając się przez małe okienko chmurze i słonecznemu światłu. Rozmyślała o swojej córce Apple i próbowała przypomnieć sobie ją jako dziecko. Jednak przed jej oczyma pojawiało się jedynie najlżejsze mgnienie, znikające, kiedy się ku niemu zwracała: małe, pulchne ciałko wstrząsane dźwięcznym śmiechem, wiotkie, rozwiane włosy… I drugie dziecko, chłopiec, który dla żartu otrzymał imię Spark, co oznacza „iskra”, został bowiem wykrzesany z Flinta, którego imię oznaczało „krzemień”. Nie znała prawdziwego imienia swego syna. Był on równie chorowitym dzieckiem, jak Apple — zdrowym. Urodzony przedwcześnie, o mało nie umarł na krup, kiedy miał dwa miesiące. Dwa lata później wychowywanie go przypominało hodowanie ledwie opierzonego wróbla — nie wiedziało się nigdy, czy rankiem będzie jeszcze żył. Wytrzymał jednak — mała iskierka nie miała ochoty zgasnąć. I podrastając stał się twardym chłopakiem, zawsze aktywnym, zabieganym. Nie nadawał się do pracy na farmie — brakowało mu cierpliwości do zwierząt, roślin, ludzi. Używał słów tylko dla swoich potrzeb, nigdy zaś dla przyjemności, dla wymiany miłości czy wiedzy.

Ogion odwiedził ich podczas swoich wędrówek, kiedy Apple miała trzynaście, a Spark — jedenaście lat. Mag nadał wówczas dziewczynce imię. U źródeł Kahedy weszła do zielonej wody, piękna, dziecko-kobieta, a on dał jej prawdziwe imię: Hayohe. Pozostał na Dębowej Farmie dzień lub dwa i zapytał chłopca, czy chce powędrować z nim trochę po lasach. Spark tylko potrząsnął głową na znak odmowy.

— Co chciałbyś więc robić? — zapytał go mag, a chłopiec powiedział to, czego nigdy nie był w stanie powiedzieć ojcu czy matce:

— Zostać żeglarzem.

Więc kiedy Beech trzy lata później nadał mu imię, zaokrętował się jako żeglarz na statek handlowy przewożący towary z Yalmouth do Oranća i Pomocnego Havnoru. Od czasu do czasu przyjeżdżał na farmę, ale nigdy na długo, mimo że po śmierci ojca miała ona zostać jego własnością. Miał białą skórę jak Tenar, lecz podobnie jak Flint wyrósł na wysokiego mężczyznę o wąskiej twarzy. Nie zdradził rodzicom swego prawdziwego imienia. Być może nie było nigdy nikogo, komu je wyjawił. Tenar nie widziała go od trzech lat. Mógł wiedzieć lub nie wiedzieć o śmierci swojego ojca. Mógł sam być martwy, utonąć, ale Tenar miała nadzieję, że tak się nie stało. Wierzyła, że przeniósłby tę iskierkę swego życia ponad wodami, poprzez sztormy.

Właśnie coś takiego było w niej teraz: iskra, jak cielesna pewność poczęcia, odczucie zmiany, czegoś nowego. Nie chciała dociekać, co to było. Nie mogła. To było dane albo nie.

Wstała i ubrała się. Wczesnym rankiem było ciepło, nie rozpalała, więc ognia. Usiadła w drzwiach, by wypić kubek mleka i popatrzeć na cień Góry Gont. Wał tak lekki wiatr, jaki tylko mógł być na tej omiatanej wichrami skalnej półce. Bryza przyniosła łagodny dotyk pełni lata i bogaty aromat łąk. W powietrzu była jakaś słodycz, jakaś zmiana.

— Wszystko się zmieniło! — wyszeptał starzec, umierając, pełen radości. Kładąc swoją rękę na jej dłoni, ofiarowując jej dar — swoje imię.

— Aihal! — szepnęła. W odpowiedzi za oborą zabeczała para kóz, czekających na przyjście Heather.

— Be-eh — beknęła jedna, a druga dodała niżej, metalicznie:

— Bla-ah!

Zaufaj kozie, miał zwyczaj mawiać Flint, ona wszystko zniszczy. Flint, pasterz, czuł niechęć do kóz. Lecz Krogulec jako chłopiec również wypasał kozy na zboczach tej góry. Weszła do środka. Zastała Therru przyglądającą się śpiącemu mężczyźnie. Objęła dziecko ramieniem i chociaż Therru zwykle była bierna lub wzdragała się przed dotykiem czy pieszczotą, tym razem przyjęła je, a może nawet skłoniła się nieco, ku Tenar. Ged wciąż leżał wyczerpany, pogrążony we śnie. Na policzku widniały cztery jasne blizny, znaczące ciemną twarz.

— Czy on został poparzony? — wyszeptała Themi. Tenar nie odpowiedziała od razu. Nie wiedziała, czym były te blizny.

— Smok? — zapytała go z drwiną dawno temu, w Malowanej Komnacie Labiryntu Atuanu. A on odpowiedział poważnie:

— Nie smok. Krewniak Bezimiennych. Ale ja poznałem jego imię…

I to było wszystko, co wiedziała. Wiedziała też jednak, co dla dziecka oznacza słowo „poparzony”.

— Tak — odrzekła.

Therru dalej mu się przyglądała. Zadarła głowę, aby użyć swojego jedynego widzącego oka. Wyglądała teraz jak mały ptak, wróbelek albo zięba.

— Chodź, ptaszynko, sen jest tym, czego on potrzebuje, tobie potrzebna jest brzoskwinia. Czy jakaś brzoskwinia dojrzała dzisiejszego ranka?

Therru pobiegła zobaczyć, a Tenar podążyła za nią. Zjadając brzoskwinię, dziewczynka badawczo przypatrywała się miejscu, w którym wczoraj zasadziła pestkę. Była najwyraźniej rozczarowana, że nie wyrosło tam żadne drzewo, nic jednak nie powiedziała.

— Podlej ją — rzekła Tenar.

Przed południem nadeszła Cioteczka Moss. Jedną z jej umiejętności, jako czarownicy-majstra-do-wszystkiego, było wyplatanie koszy z sitowia z bagna Oerfell i Tenar poprosiła kiedyś, by nauczyła ją tej sztuki. Jako dziecko w Atuanie, Tenar nauczyła się, jak się uczyć. Jako obca na wyspie Gont, odkryła, że ludzie lubią uczyć. Nauczyła się więc pobierać od nich nauki tak, żeby zostać zaakceptowaną, aby obcość została jej wybaczona. Ogion nauczył ją swojej wiedzy, a później Flint nauczył ją swojej. To był nawyk jej życia — uczyć się. Okazywało się zawsze, że było całe mnóstwo rzeczy, które powinna poznać, więcej niż mogłaby pojąć będąc kapłanką-terminatorką czy też uczennicą maga. Sitowie zostało namoczone i tego ranka miały rozdzielić je na części, co było zadaniem wymagającym dużego wysiłku, lecz nieskomplikowanym, pozostawiającym dużo wolnej uwagi.

— Cioteczko — rzekła Tenar, gdy siedziały na progu, mając pomiędzy sobą miskę wymoczonego sitowia, a przed sobą matę do układania rozszczepionych włókien — po czym poznajesz, czy ktoś jest czarodziejem, czy nie?

Moss, jak zwykle, odpowiedziała niejasno, pokrętnie.

— Głębia poznaje głębię — rzekła. — Co urodzone, przemówi. — I opowiedziała historię o pewnej mrówce, która podniosła z podłogi pałacu maleńki koniec włosa i uciekła z nim do mrówczego gniazda, a nocą gniazdo owo jarzyło się jak gwiazda pod ziemią, gdyż włos ten pochodził z głowy potężnego maga Brosta. Jednakże tylko czarnoksiężnicy widzieli żarzące się mrowisko. Dla zwykłych oczu było ono zupełnie ciemne.

— Zatem człowiek potrzebuje treningu — odezwała się Tenar. Może tak, może nie — brzmiał sens tajemniczej odpowiedzi Moss.

— Niektórzy rodzą się z tym darem — powiedziała. — Nawet, jeśli o tym nie wiedzą, będzie tam. Będzie świecić, jak włos maga w norze w ziemi.

— Tak — odrzekła Tenar. — Widziałam to. — Czysto rozszczepiła trzcinę i położyła łuby na macie. — W takim razie skąd wiesz, kiedy ktoś nie jest czarodziejem?

— Nie ma tam tego — odpowiedziała Moss. — Nie ma tam tego, kochanie. Mocy. Zobacz. Skoro mam oczy w głowie, widzę, że ty masz oczy, nieprawdaż? I jeżeli będziesz ślepa, zauważę to. I jeśli będziesz miała tylko jedno oko, jak ta mała, albo jeśli będziesz miała trzy — zobaczę je, prawda? Lecz jeżeli nie będę miała oka, by nim widzieć, nie będę widziała, dopóki mi nie powiesz. Ale ja je mam. Widzę, wiem. Trzecie oko! — Dotknęła swego czoła i wydała z siebie głośny, suchy chichot, jak kura unosząca się radością nad swoim jajkiem. Była zadowolona, że znalazła właściwe słowa, by powiedzieć to, co chciała powiedzieć. Tenar zaczęła zdawać sobie sprawę, że sporo z niezrozumiałości i żargonu czarownicy brało się ze zwyczajnej nietrafności słów i myśli. Nikt nigdy nie nauczył jej myśleć w sposób uporządkowany. Nikt nawet nie słuchał tego, co mówiła. Wszystkim, czego oczekiwano, wszystkim, czego od niej chciano, był zamęt, tajemnica, mamrotania. Była czarownicą. Nie miała nic wspólnego ze zrozumiałym wyrażaniem myśli.

— Rozumiem — rzekła Tenar. — Wobec tego — być może jest to pytanie, na które nie chcesz odpowiadać — zatem, kiedy patrzysz na jakąś osobę swoim trzecim okiem, swoją mocą, widzisz jej moc albo jej nie widzisz?

— To bardziej wiedza — odparła Moss. — Widzenie jest tylko sposobem wypowiedzenia tego. To nie jest podobne do tego, jak widzę ciebie, jak widzę to sitowie, jak widzę tamtą górę. To wiedza. Wiem, co jest w tobie, a czego nie ma w tej biednej, pustogłowej Heather. Wiem, co jest w tym kochanym dziecku i czego nie ma w tamtym mężczyźnie. Wiem… — Nie potrafiła sobie dalej z tym poradzić. Mamrotała i spluwała. — Każda czarownica godna spinki do włosów poznaje inną czarownicę! — powiedziała w końcu wprost, niecierpliwie.

— Rozpoznajecie się nawzajem. Moss skinęła głową.

— Tak, to właśnie to. To właściwe słowo. Rozpoznajemy.

— I czarnoksiężnik rozpoznałby twoją moc, poznałby ciebie jako czarodziejkę…

Lecz Moss wyszczerzyła do niej zęby, ukazując czarną jamę uśmiechu w pajęczej sieci zmarszczek.

— Kochanie — rzekła. — Masz na myśli mężczyznę, mężczyznę-czarnoksiężnika? Co ma z nami wspólnego mężczyzna posiadający moc?

— Ale Ogion…

— Pan Ogion był łaskawy — wtrąciła Moss bez ironii. Przez chwilę w milczeniu rozszczepiały sitowie.

— Nie skalecz na nich kciuka, kochanie — odezwała się Moss.

— Ogion mnie uczył. Jak gdybym nie była dziewczyną. Jak gdybym była jego terminatorką, jak Krogulec. Nauczył mnie Języka Tworzenia, Moss. Mówił mi to, o co go pytałam.

— Nie było drugiego takiego jak on.

— To ja nie chciałam być uczona. Porzuciłam go. Na co potrzebne mi były jego księgi? Jakim dobrem były dla mnie? Chciałam żyć, potrzebowałam mężczyzny, pragnęłam mieć dzieci. Chciałam swojego życia.

Zgrabnie, szybko rozszczepiała trzciny paznokciem.

— I dostałam je.

— Weź prawą ręką, wyrzuć lewą — odpowiedziała wiedźma. — No cóż, kochana pani, kto ma powiedzieć? Kto ma rzec? Pragnienie mężczyzny wpędziło mnie w straszliwe kłopoty, więcej niż raz. Ale pragnienie zamążpójścia — nigdy! Nie, nie. Nic z tego.

— Dlaczego nie? — zapytała Tenar. Moss, zaskoczona, odrzekła po prostu:

— Jak to? Który mężczyzna poślubiłby wiedźmę? — Po czym dodała: — A jaka czarownica poślubiłaby mężczyznę? Rozdzielały sitowie.

— Co jest nie w porządku z mężczyznami? — zapytała ostrożnie Tenar.

Równie ostrożnie, obniżając głos, Moss odpowiedziała:

— Nie wiem, moja droga. Myślałam o tym. Często nad tym rozmyślałam. Najlepszym, co mogę powiedzieć, jest to: mężczyzna jest w swojej skórze, zobacz, jak orzech w skorupie. — Podniosła swoje długie, zakrzywione, wilgotne palce, jakby trzymała w nich orzech. — Jest twarda i silna, ta skorupa, i cała jest nim wypełniona. Pełna wspaniałego męskiego mięsa, męskiej jaźni. I to wszystko. To wszystko, co tam jest. Wewnątrz jest tylko on i nic więcej.

Tenar zastanawiała się przez chwilę, aż wreszcie zapytała:

— Lecz jeśli on jest czarnoksiężnikiem…

— Wówczas wewnątrz jest tylko jego moc. Jego moc jest nim samym. Tak to właśnie z nim jest. I to wszystko. Kiedy jego moc znika, on również odchodzi. Pusty. — Rozłupała niewidzialny orzech i odrzuciła łupiny. — Nic.

— A kobieta?

— Och, cóż kochanie, kobieta jest czymś całkowicie odmiennym. Kto wie, gdzie zaczyna, a gdzie kończy się kobieta? Posłuchaj, pani, ja mam korzenie, mam korzenie głębsze niż ta wyspa. Głębsze niż morze, starsze niż wydźwi gniecie lądów. Sięgam wstecz w ciemność. — Oczy Moss lśniły niesamowitym blaskiem w swoich czerwonych obwódkach, a jej głos zawodził jak instrument — Sięgam wstecz w ciemność! Przed księżycem byłam ja. Nikt nie wie, nikt nie wie, nikt nie może powiedzieć, czym jestem, czym jest kobieta, kobieta posiadająca moc, kobieca moc, sięgająca głębiej niż korzenie drzew, głębiej niż korzenie wysp, starsza niż Tworzenie, starsza niż księżyc. Kto śmie zadawać pytania ciemności? Kto zapyta ciemność o jej imię?

Stara kobieta kołysała się, śpiewając monotonnie, zagubiona w swoich wcieleniach, lecz Tenar siedziała prosto i rozszczepiała trzcinę paznokciem kciuka.

— Ja to zrobię — odrzekła. Rozszczepiła jeszcze jedną trzcinę.

— Wystarczająco długo żyłam w ciemności — dodała.

Od czasu do czasu zaglądała do środka, by zobaczyć, czy Krogulec wciąż śpi. Zrobiła to teraz. Kiedy ponownie usiadła z Moss, nie chcąc wracać do tego, o czym mówiły, ponieważ starsza kobieta wyglądała ponuro i markotnie, powiedziała:

— Dziś rano, kiedy się obudziłam, poczułam, jak gdyby powiał nowy wiatr. Zmiana. Być może to tylko pogoda. Czułaś to? Moss nie przytaknęła ani nie zaprzeczyła.

— Wiele wiatrów wieje tu, na Oerfell, niektóre dobre, niektóre złe. Niektóre przynoszą chmury, niektóre piękną pogodę, a niektóre przynoszą wieści dla tych, którzy potrafią je usłyszeć. Lecz ci, którzy nie chcą słuchać — nie słyszą. Kim jestem, żeby wiedzieć? Stara kobieta bez magicznej nauki, beż książkowej wiedzy. Cała moja wiedza jest w ziemi, w mrocznej ziemi. Pod stopami dumnych. Pod stopami wyniosłych panów i magów. Po co mieliby spoglądać w dół, uczeni? Co może wiedzieć stara czarownica?

„Byłaby ona groźnym wrogiem — pomyślała Tenar — i była trudnym przyjacielem.”

— Cioteczko — rzekła, podnosząc trzcinę. — Wyrosłam pomiędzy kobietami. Samymi kobietami. W kargijskich krajach, na dalekim wschodzie, w Atuanie. Zabrano mnie od rodziców, kiedy byłam małym dzieckiem, aby wychować mnie na kapłankę w miejscu na pustyni. Nie znam jego nazwy, w naszym języku nazywałyśmy je po prostu Miejscem. Jedynym miejscem, jakie znałam. Pilnowało go kilku żołnierzy, lecz nie mogli oni wchodzić między mury. My zaś nie mogłyśmy wychodzić na zewnątrz murów. Tylko w grupie, wszystkie kobiety i dziewczęta, ze strzegącymi nas eunuchami, którzy utrzymywali mężczyzn poza zasięgiem naszego wzroku.

— Czym są ci, o których mówiłaś?

— Eunuchowie? — Tenar bez zastanowienia użyła kargijskiego słowa. — Wykastrowani mężczyźni.

Czarownica wytrzeszczyła oczy, zawołała: „Tsekh!” i uczyniła znak chroniący od złego uroku. Ssała wargi. Została wytrącona ze swojego oburzenia.

— Jeden z nich zastępował mi tam matkę… Lecz widzisz, Cioteczko, nigdy nie widziałam mężczyzny, dopóki nie stałam się dojrzałą kobietą. Tylko dziewczęta i kobiety. A mimo to nie wiedziałam, czym są kobiety, ponieważ były one wszystkim, co naprawdę znałam. Jak mężczyźni, którzy żyją pomiędzy mężczyznami: żeglarze, żołnierze i magowie z Roke — czy wiedzą oni, czym są mężczyźni? Skąd mogą wiedzieć, skoro nigdy nie rozmawiają z kobietą?

— Czy oni biorą ich i trzebią jak barany i kozy? — zapytała Moss. — Nożem do kastrowania?

Przerażenie, wstręt i blask zemsty wzięły górę nad gniewem i rozsądkiem. Moss nie chciała poruszać żadnej kwestii poza tematem eunuchów. Tenar nie potrafiła jej wiele powiedzieć. Uświadomiła sobie, że nigdy nie zastanawiała się nad tą sprawą. Kiedy była dziewczyną, w Atuanie, byli tam wykastrowani mężczyźni, jeden z nich kochał ją czule, a ona jego, i zabiła go, aby od niego uciec. Później przybyła na Archipelag, gdzie nie było eunuchów i zapomniała o nich, pogrążyła ich w mroku razem z ciałem Manana.

— Przypuszczam — powiedziała, starając się zaspokoić żądzę wiedzy Cioteczki — że biorą młodych chłopców i… — Przerwała jednak. Jej ręce też się zatrzymały.

— Jak Therru — przemówiła po długiej pauzie. — Do czego jest dziecko? Do czego tam służy? Żeby zostać wykorzystanym. Zostać zgwałconym, zostać wykastrowanym… Posłuchaj, Moss. Kiedy żyłam w mrocznych miejscach, właśnie to tam robili. A kiedy przybyłam tutaj, myślałam, że wyjdę na światło dzienne. Nauczyłam się prawdziwych słów. Miałam swojego mężczyznę i urodziłam dzieci, żyłam dobrze. W świetle dnia. I w biały dzień oni uczynili to — temu dziecku. Na łąkach nad rzeką. Rzeką wypływającą ze źródła, w którym Ogion nadał imię mojej córce. W blasku słońca. Próbuję dowiedzieć się, gdzie mogę żyć, Moss. Czy wiesz, co mam na myśli? Co próbuję powiedzieć?

— Dobrze, dobrze — rzekła starsza kobieta, a po chwili: — Kochanie, jest dość nieszczęścia, nie trzeba go szukać. — A widząc, że ręce Tenar drżały, kiedy próbowała rozszczepić nieustępliwą trzcinę, powtórzyła: — Nie skalecz na nich kciuka, kochanie.

Aż do następnego dnia Ged w ogóle się nie obudził. Cioteczce Moss, która była bardzo wprawną, choć przerażająco brudną pielęgniarką, udało się wlać w niego łyżkę bulionu.

— Umiera z głodu — oznajmiła. — I jest wyschnięty z pragnienia. Gdziekolwiek był, niewiele tam jedli i pili. — A po powtórnym oszacowaniu mężczyzny dodała: — Wygląda na to, że odszedł już zbyt daleko. Widzisz, oni słabną i nie mogą nawet pić, chociaż jest to wszystko, czego potrzebują. Znałam wielkiego, silnego mężczyznę, który umarł w ten sposób. Wysechł na wiór w ciągu kilku dni. Ale dzięki nieugiętej cierpliwości wlała w niego kilka łyżek swojego bulionu z mięsa i ziół.

— Teraz zobaczymy — powiedziała. — Przypuszczam, że jest za późno. On się nam wymyka. — Mówiła bez żalu, być może z przyjemnością. Mężczyzna ten był dla niej niczym; śmierć była przypadkiem. Może mogłaby pogrzebać tego maga. Nie pozwolono jej pochować starszego.

Następnego dnia Tenar nacierała maścią jego ręce, kiedy się przebudził. Musiał lecieć długo na grzbiecie Kalessina, gdyż kurczowy uścisk na żelaznych łuskach zdarł skórę z jego dłoni, a wewnętrzna strona palców była wielokrotnie pocięta. Śpiąc trzymał dłonie zaciśnięte, jak gdyby nie chciały puścić nieobecnego smoka. Musiała delikatnie rozewrzeć mu siłą palce, by umyć i posmarować maścią otarte miejsca. Kiedy to robiła, krzyknął i wzdrygnął się, wyciągając ręce, jakby czuł, że spada. Otworzył oczy. Kobieta przemówiła łagodnie. Spojrzał na nią.

— Tenar — powiedział bez uśmiechu, rozpoznając ją, bez wzruszenia. I sprawiło jej czystą przyjemność, że był wciąż jeszcze jeden żyjący człowiek, który znał jej imię, i że był to ten człowiek. Pochyliła się i ucałowała go w policzek.

— Nie ruszaj się — rzekła. — Pozwól mi to skończyć.

Usłuchał i wkrótce podryfował z powrotem w sen, tym razem z rozwartymi dłońmi, odprężony.

Później, zasypiając nocą obok Therru, pomyślała: „Ależ ja nigdy przedtem go nie pocałowałam”. I ta myśl nią wstrząsnęła. Z początku nie dawała temu wiary. Z całą pewnością, przez wszystkie te lata… Nie w Grobowcach, ale potem, kiedy wędrowali razem po górach… Na „Daleko-patrzącej”, gdy żeglowali razem do Havnoru… Kiedy przywiózł ją tu, na Gont…?

Nie. Ogion również nigdy jej nie pocałował ani ona jego. Nazwał ją córką i kochał, lecz nie dotykał jej, a ona, wychowana jako samotna, nietknięta kapłanka, świętość, nie potrzebowała dotyku albo nie wiedziała, że go potrzebuje. Opierała na chwilę czoło lub policzek o jego otwartą dłoń, a on mógł pogłaskać ją po włosach, raz, bardzo lekko.

A Ged nigdy nie zrobił nawet tego.

„Czy nigdy o tym nie myślałam?” — zapytała siebie z niedowierzaniem i lekiem. Nie wiedziała. Kiedy próbowała o tym myśleć, wstręt i poczucie grzechu naszły ją bardzo silnie, po czym zniknęły. Jej wargi poznały lekko chropowatą, suchą, chłodną skórę jego policzka, obok ust, po prawej stronie i tylko ta wiedza miała znaczenie. Zasnęła. Śniło jej się, że wzywał ją jakiś głos: 'Tenar! Tenar!” i że odpowiadała, krzycząc jak morski ptak, lecąc w blasku ponad morzem. Nie wiedziała jednak, jakie imię wołała.

Krogulec rozczarował Cioteczkę Moss. Pozostał przy życiu. Po jednym lub dwóch dniach uznała go za uratowanego. Przyszła i nakarmiła go bulionem z koziego mięsa, korzeni i ziół, opierając go o siebie, otaczając go silnym zapachem swego ciała, wlewając w niego łyżką życie i gderając. Mimo, że ją rozpoznał i nazwał ją jej powszednim imieniem, i nie mogła zaprzeczyć, że wydawał się być człowiekiem zwanym Krogulcem, chciała się tego wyprzeć. Nie lubiła go. Powiedziała, że cały jest zły. Tenar szanowała przenikliwość czarownicy na, tyle, aby ją to zmartwiło, lecz nie mogła znaleźć w sobie takiego podejrzenia, a jedynie przyjemność płynącą z obecności mężczyzny i jego powolnego powrotu do życia.

— Kiedy znowu będzie sobą, zobaczysz — powiedziała do Moss.

— Sobą! — żachnęła się Moss i wykonała palcami gest miażdżenia i wyrzucania łupiny orzecha.

Dość wcześnie zapytał o Ogiona. Tenar obawiała się tego pytania. Wmawiała sobie i prawie siebie przekonała, że mężczyzna nie zapyta, że będzie wiedział tak, jak wiedzą magowie, jak nawet czarodzieje z Portu Gont i Re Albi wiedzieli, kiedy umarł Ogion. Lecz czwartego ranka leżał przebudzony, kiedy do niego przyszła, i, spojrzawszy na nią, powiedział:

— To jest dom Ogiona.

— Dom Aihala — poprawiła go tak swobodnie, jak tylko mogła; wciąż nie było jej łatwo wymawiać prawdziwego imienia maga. Nie wiedziała, czy Ged znał to imię. Z pewnością tak. Ogion powiedziałby mu lub nie potrzebował mu mówić. Przez chwilę nie reagował, a kiedy przemówił, jego głos nie miał wyrazu.

— Zatem umarł.

— Dziesięć dni temu.

Leżał patrząc przed siebie, jak gdyby zastanawiając się, rozważając coś.

— Kiedy tutaj przybyłem?

Musiała nachylić się nisko, aby go zrozumieć.

— Cztery dni temu, wieczorem.

— Nie było w górach nikogo innego — powiedział. Wówczas jego ciało wykrzywiło się i zadrżało, jakby w bólu lub nieznośnym wspomnieniu bólu. Zamknął oczy i odetchnął głęboko.

W miarę, jak nabierał sił, ten wstrzymany oddech i zaciśnięte dłonie stały się bliskie Tenar. Ale widziała, że w mężczyźnie wciąż nie ma spokoju i że wciąż jest chory. Letnim popołudniem mężczyzna usiadł w blasku słońca na progu domu. Dojście tu z łóżka było największym wysiłkiem, jaki podjął. Siedział na progu, a Tenar patrzyła na niego obchodząc dom od strony grządki fasoli. Wciąż wyglądał jak posypany popiołem, jak cień. Nie sprawiały tego wrażenia jedynie siwe włosy, lecz pewna właściwość skóry i kości. W jego oczach nie było światła. A jednak ten cień, ten popielaty człowiek, był tym samym dumnym, przystojnym mężczyzną, którego silną twarz o jastrzębim nosie i delikatnych ustach ujrzała po raz pierwszy w blasku jego własnej mocy. Zbliżyła się do niego.

— Potrzebujesz słońca — zwróciła się do niego, a on skinął głową. Siedział w powodzi letniego ciepła, lecz jego dłonie były zaciśnięte. Milczał tak uporczywie, że pomyślała, że może przeszkadza mu jej obecność. Być może nie potrafił czuć się przy niej tak swobodnie jak niegdyś. Ostatecznie był teraz Arcymagiem — wciąż o tym zapominała. I minęło dwadzieścia pięć lat, odkąd chodzili po górach Atuanu i żeglowali razem w „Dalekopatrzącej” przez wschodnie morze.

— Gdzie jest „Dalekopatrząca”? — zapytała raptownie, zaskoczona myślą o niej, a potem pomyślała: „Jakaż idiotka ze mnie! Tyle lat minęło i on jest Arcymagiem, nie miałby teraz takiej małej łódki”.

— Na Selidorze — odrzekł, jego twarz znieruchomiała w wyrazie jednostajnego i niepojętego cierpienia.

Tak dawno jak wieczność, tak daleko jak Selidor…

— Najdalsza wyspa — powiedziała.

— Najdalszy zachód — dodał Ged.

Siedzieli przy stole, skończywszy wieczorny posiłek. Therru wyszła na dwór, żeby się pobawić.

— Zatem to z Selidoru przybyłeś na grzbiecie Kalessina?

Kiedy wypowiadała imię smoka, znowu wymówiło się ono samo, dostosowując jej usta do swego kształtu i brzmienia, zmieniając jej oddech w delikatny płomień. Na dźwięk tego imienia mężczyzna podniósł wzrok, obdarzając ją jednym intensywnym spojrzeniem, które sprawiło, iż zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo zawsze unikał patrzenia prosto w jej oczy. Skinął głową, po czym z pracowitą rzetelnością skorygował swoją zgodę:

— Z Selidoru na Roke. A później z Roke na Gont.

Tysiąc mil? Dziesięć tysięcy mil? Nie miała pojęcia. Widziała wielkie mapy w skarbcach Havnoru, lecz nikt nie nauczył jej liczb, odległości. Tak daleko jest Selidor… A czy lot smoka mógł być liczony w milach?

— Ged — zaczęła, używając jego prawdziwego imienia, ponieważ byli sami. — Wiem, że przeszedłeś wielki ból i niebezpieczeństwo. I jeśli nie chcesz, może nie możesz, może nie powinieneś mi mówić — lecz gdybym wiedziała, gdybym coś o tym wiedziała, być może byłabym dla ciebie większą pomocą. Chciałabym być. A oni wkrótce przybędą po ciebie z Roke, wyślą statek po Arcymaga, czy ja wiem, przyślą po ciebie smoka! I znowu odejdziesz. I nigdy nie porozmawiamy. — Kiedy to mówiła, zaciskała własne pięści, słysząc fałsz w swoich słowach i w tonie swego głosu. Dowcipkować na temat smoka! Marudzić jak pełna pretensji żona! Spuścił wzrok na stół, ponury, cierpliwy, jak rolnik stojący w obliczu domowych wrzasków po ciężkim dniu spędzonym w polu.

— Myślę, że nikt nie przypłynie z Roke — powiedział i kosztowało go to tak wiele wysiłku, że minęła chwila, zanim dodał: — Daj mi czas.

Pomyślała, że było to wszystko, co zamierzał powiedzieć, i odrzekła:

— Tak, oczywiście. Przepraszam.

Podniosła się właśnie, aby sprzątnąć ze stołu, gdy mężczyzna odezwał się niewyraźnie, wciąż nie podnosząc wzroku:

— Mam go, teraz.

Później on również wstał i dokończył sprzątania ze stołu. Zmył naczynia, podczas gdy Tenar chowała żywność. I to ją zainteresowało. Porównywała go do Flinta, ale Flint nigdy w życiu nie zmył ani jednej miski. Babskie zajęcie. Jednak Ged i Ogion, kawalerowie, mieszkali tutaj bez kobiet. Nigdy tam, gdzie mieszkał Ged, nie było kobiet. Wykonywał, więc „kobiecą pracę” nie zastanawiając się nad tym.

Szkoda byłoby — pomyślała — gdyby się nad tym zastanowił, gdyby zaczął obawiać się, że jego godność zawisła na ścierce do wycierania naczyń.”

Nikt nie przybył po niego z Roke. Kiedy o tym mówili, nie przyszedł jeszcze czas na żaden statek, oprócz okrętu płynącego przez całą drogę z magicznym wiatrem w żaglach. Dni mijały i wciąż nie było dla niego żadnej wiadomości ani znaku. Wydawało jej się dziwnym, że opuścili swojego Arcymaga na tak długo. Musiał im zabronić przysłać po siebie, lub może ukrył się tutaj za pomocą swoich czarów tak, żeby nie mogli go odnaleźć i żeby nikt nie mógł go rozpoznać. Bowiem wieśniacy wciąż zwracali na niego dziwnie mało uwagi. To, że nikt nie nadszedł z dworu Władcy Re Albi, nie było takie dziwne. Władcy tego domu nigdy nie żyli w dobrych stosunkach z Ogionem. Kobiety tego domu były, jak mówiły wiejskie plotki, adeptkami ciemnych kunsztów. Jedna z nich poślubiła północnego władcę, który pogrzebał ją żywcem pod głazem; inna wtrącała się do nienarodzonego dziecka w swoim łonie, próbując uczynić je istotą posiadającą moc i rzeczywiście wypowiadało ono słowa, kiedy się urodziło, lecz pozbawione było kości. „Jak mały worek ze skóry — szeptała akuszerka w miasteczku. — Mały woreczek z oczami i głosem, i wcale nie ssało, tylko mówiło jakimś dziwnym językiem, i umarło…” Bez względu na to, ile prawdy było w tych opowieściach, władcy Re Albi odnosili się zawsze z rezerwą do wszystkich. Wydawało się, że Tenar, powinna być zaproszona na ich dwór, kiedy przybyła tu po raz pierwszy. Była przecież towarzyszką maga Krogulca, wychowanką maga Ogiona, przyniosła do Havnoru pierścień Erreth-Akbego. A jednak nie zaproszono jej nigdy. Zamieszkała natomiast, ku swojej radości, sama w maleńkiej chacie, należącej do wiejskiego tkacza, Fana, i widywała mieszkańców wielkiego domu rzadko i tylko z daleka. Nie było teraz wcale pani domu, powiedziała jej Moss, tylko stary pan, bardzo stary, jego wnuk i młody czarodziej imieniem Aspen, którego wynajęli ze Szkoły na Roke.

Odkąd Ogion został pochowany, z talizmanem Cioteczki Moss w ręku, pod bukiem przy górskiej ścieżce, Tenar nie widziała Aspena. Choć wydawało się to dziwne, nie wiedział on, że Arcymag Ziemiomorza znajduje się w jego własnym miasteczku albo — jeśli o tym wiedział — z jakiegoś powodu trzymał się z daleka. Czarodziej Portu Gont, który także przybył, by pochować Ogiona, również nigdy nie wrócił. Nawet, jeśli nie wiedział, że jest tutaj Ged, z pewnością wiedział, kim była ona — Biała Pani, która nosiła na nadgarstku Pierścień Erreth-Akbego, która uczyniła całością Run Pokoju… „A ileż lat temu to było, staruszko!” — powiedziała do siebie. Niemniej jednak to właśnie ona podała im prawdziwe unię Ogiona. Chyba należało jej się trochę uprzejmości. Jednak czarodzieje na ogól nie interesowali się czymś takim jak kurtuazja. Byli ludźmi mocy i tylko mocą się zajmowali. A jaką moc ona teraz posiadała? Jaką posiadała kiedykolwiek? Jako dziewczyna, kapłanka, była naczyniem: moc ciemnych miejsc przepływała przez nią, korzystała z niej, pozostawiła ją pustą, nietkniętą. Kiedy była młodą kobietą, potężny człowiek uczył ją potężnej wiedzy, a ona wyrzekła się jej, odwróciła się od niej. Jako kobieta wybrała i posiadła moce kobiety, ale ten czas należał do przeszłości — jej małżeństwo i macierzyństwo dokonało się. Nie było w niej nic, żadnej mocy, którą ktokolwiek mógłby rozpoznać. Lecz smok przemówił do niej. „Jestem Kalessin” — powiedział, a ona odrzekła: „Jestem Tenar”.

— Kto to jest pan smoków? — zapytała kiedyś Geda w mrocznym miejscu, w Labiryncie, próbując zaprzeczyć jego mocy, starając się go zmusić do tego, aby uznał jej moc. A on odpowiedział z prostą szczerością, która rozbroiła ją na zawsze:

— Ktoś, z kim smoki będą rozmawiać.

Była, więc kobietą, z którą rozmawiały smoki. Czy to była ta nowa rzecz, ta ukryta wiedza, ziarnko światła, które poczuła w sobie budząc się pod małym okienkiem wychodzącym na zachód? W kilka dni po tamtej krótkiej rozmowie przy stole, pieliła grządkę w ogrodzie Ogiona, uwalniając od letnich chwastów cebulę, którą mag rozsadził na wiosnę. Ged wszedł przez bramę w wysokim płocie, który zagradzał dostęp kozom, i energicznie zabrał się do pielenia na drugim końcu szeregu sadzonek. Pracował chwilę, a potem wyprostował się patrząc na swoje dłonie.

— Daj im trochę czasu na zagojenie się — powiedziała łagodnie Tenar.

Skinął głową. Podparte wysokimi palikami sadzonki fasoli okryły się kwieciem. Ich zapach był bardzo przyjemny. Mężczyzna usiadł opierając szczupłe ramiona na kolanach, utkwiwszy wzrok w zalanej słońcem plątaninie pnączy, kwiatów i zwisających strąków fasoli. Kobieta mówiła przy pracy:

— Kiedy Aihal umierał, powiedział: „Wszystko się zmieniło…” I od czasu jego śmierci opłakuję go, smucę się, ale coś rozprasza mój żal. Coś wkrótce się narodzi — zostało uwolnione. We śnie i po przebudzeniu wiem, że coś się zmieniło.

— Tak — odrzekł. — Skończyło się zło…

Po długim milczeniu znów zaczął mówić. Nie patrzył na nią, lecz po raz pierwszy jego głos brzmiał jak ten, który pamiętała — spokojny, łagodny, z suchym, gontyjskim akcentem.

— Czy pamiętasz, Tenar, kiedy pierwszy raz przybyliśmy do Havnoru?

„Jak mogłabym zapomnieć?” — zawołało jej serce, lecz milczała z obawy, że znowu mógłby zamilknąć.

— Wprowadziliśmy „Dalekopatrzącą” do portu i weszliśmy na nabrzeże… po marmurowych stopniach. I ci ludzie, wszyscy ci ludzie… A ty podniosłaś rękę, żeby pokazać ten Pierścień…

— I trzymałam twoją dłoń; panicznie się bałam: te twarze, głosy, kolory, wieże, chorągwie i transparenty, złoto, srebro i muzyka, a wszystkim, co znałam, byłeś ty… obok mnie, kiedy tak szliśmy…

— Rządcy Królewskiego Domu powiedli nas do stóp Wieży Erreth-Akbego ulicami pełnymi ludzi. Wspięliśmy się na wysokie stopnie, tylko my dwoje. Pamiętasz?

Skinęła głową. Położyła dłonie na ziemi, czując jej ziarnisty chłód.

— Otworzyłem drzwi. Były ciężkie, trochę się zacinały. I weszliśmy do środka. Pamiętasz?

Było tak, jak gdyby prosił, aby rozproszyła jego wątpliwości — „Czy to się naprawdę zdarzyło? Czy dobrze pamiętam?”

— To była wielka, wysoka sala — powiedziała. — Sprawiła, że pomyślałam o mojej Sali, gdzie zostałam Pożartą, ale tylko, dlatego, że była tak wysoka. Światło padało w dół z okien wieży, a jego strumienie krzyżowały się jak miecze.

— I tron — wtrącił.

— Tron, tak, cały złoty i karmazynowy. Lecz pusty. Jak tron w Sali w Atuanie.

— Nie teraz — odrzekł. Spojrzał na nią przez zielone pędy cebuli. Jego twarz była napięta, pełna zadumy, jak gdyby próbował nazwać radość, której nie mógł objąć myślą. — Jest król w Havnorze — oznajmił. — W centrum świata. Co zostało przepowiedziane, spełniło się. Run został uzdrowiony i świat stał się całością. Nadeszły dni pokoju. On…

Przerwał i spuścił wzrok zaciskając dłonie.

— Przeniósł mnie ze śmierci do życia. Arren z Enlandu. Lebannen z pieśni, które będą śpiewane. Przybrał swoje prawdziwe imię: Lebannen, Król Ziemiomorza.

— Czy to jest, zatem to — zapytała, klękając i przyglądając mu się.

— To uczucie radości, wchodzenia w światło? Nie odpowiedział. „Król w Havnorze” — pomyślała i powtórzyła głośno:

— Król w Havnorze!

Był w niej obraz tego pięknego miasta, szerokich ulic, wież z marmuru, krytych dachówkami i spiżowych dachów, statków o białych żaglach w porcie, cudownej komnaty tronowej, gdzie promienie słońca padały jak miecze, bogactwa, godności i harmonii, porządku, jaki tam utrzymywano. Z tego jasnego centrum widziała ład rozchodzący się na zewnątrz — jak doskonałe kręgi na wodzie, jak prosta, wybrukowana ulica albo statek żeglujący z wiatrem: podążanie właściwą drogą, przynoszenie pokoju.

— Dobrze zrobiłeś, drogi przyjacielu — powiedziała.

Wykonał nieznaczny gest, jak gdyby chciał powstrzymać jej słowa, a później odwrócił się przyciskając dłoń do ust. Nie mogła znieść widoku jego łez. Schyliła się wracając do pracy. Szarpnęła jeden chwast i drugi, uparty korzonek pękł. Grzebała rękoma próbując znaleźć jego koniec w szorstkiej glebie, w mroku ziemi.

— Goha — powiedziała Therru swoim słabym, pękniętym głosem, stając w bramie, i Tenar obejrzała się za siebie. Półtwarz dziecka spoglądała wprost na nią widzącym i oślepionym okiem. Tenar pomyślała: „Czy powinnam jej powiedzieć, że w Havnorze jest król?”

Wstała i podeszła do bramy, aby lepiej słyszeć Therru. Beech powiedział, że kiedy dziecko leżało nieprzytomne w ognisku, wdychało ogień. „Jej głos jest wypalony” — wyjaśnił.

— Pilnowałam Sippy — szepnęła Therru — ale wydostała się z żarnowcowego pastwiska. Nie mogę jej znaleźć.

Jej mowa była jak zawsze długa. Drżała od biegu i powstrzymywanego płaczu. „Nie możemy płakać wszyscy naraz — powiedziała do siebie Tenar. — To głupie, nie możemy sobie na to pozwolić”.

— Krogulcze! — zawołała odwracając się. — Koza uciekła. Natychmiast powstał z miejsca i podszedł do bramy.

— Sprawdź w chłodni nad strumykiem — rzekł.

Patrzył na Therru, jakby nie dostrzegał jej odrażających blizn, jak gdyby ledwie widział ją samą — dziecko, które zgubiło kozę, które musiało znaleźć kozę. To właśnie kozę widział.

— Albo uciekła, aby przyłączyć się do wielkiego stada — dodał. Therru już biegła nad strumyk.

— Czy ona jest twoją córką? — zapytał Tenar. Nigdy przedtem nie powiedział ani słowa na temat dziecka i przez chwilę wszystkim, o czym mogła myśleć Tenar, było „jacyż dziwni są mężczyźni”.

— Nie, ani moją wnuczką. Ale moim dzieckiem — odparła. Co kazało jej znowu kpić, szydzić z niego?

Wyszedł przez bramę w chwili, gdy Sippy, jak brązowo-biała błyskawica, pędziła w ich kierunku ścigana przez Thernu, widoczną gdzieś w dali.

— Hej! — krzyknął nagle Ged i jednym susem zatarasował kozie drogę, kierując ją prosto w otwartą bramę i ramiona Tenar. Kobiecie udało się chwycić luźną skórzaną obrożę Sippy. Koza natychmiast stanęła nieruchomo, potulna jak baranek, spoglądając jednym żółtym okiem na Tenar, a drugim na rządki cebuli.

— Precz! — rozkazała Tenar wyprowadzając ją z koziego raju na kamieniste pastwisko, gdzie było jej miejsce.

Ged usiadł na ziemi, równie zadyszany jak Therru lub nawet bardziej, gdyż z trudem chwytał powietrze i najwyraźniej kręciło mu się w głowie. Ale przynajmniej nie płakał. Zaufaj kozie — ona wszystko zniszczy.

— Heather nie powinna była ci kazać pilnować Sippy — zwróciła się Tenar do Therru. — Nikt nie może upilnować Sippy. Jeśli znowu się wydostanie, powiedz o tym Heather i nie martw się. Dobrze?

Therru skinęła głową. Patrzyła na Geda. Rzadko spoglądała na ludzi — a jeszcze rzadziej na mężczyzn — dłużej niż przez chwilę. Ale jemu przyglądała się pewnie, zadzierając głowę jak wróbelek. Czy rodził się bohater?

Загрузка...