13. GOSPODARZ

Podobnie jak jaskółki, wraz z powrotem wiosny, pomiędzy wyspami zaczęły krążyć statki. We wsiach mówiono, a była to wiadomość z drugiej ręki z Yalmouth, że królewskie okręty złupiły łupieżców, doprowadziły majętnych piratów do ruiny, skonfiskowały ich statki i fortuny. Sam Lord Heno wysłał swoje trzy najświetniejsze, najszybsze okręty, pod dowództwem czarownika-wilka morskiego imieniem Taiły, którego obawiały się wszystkie statki handlowe od Solca po Andrady; jego flota miała wciągnąć okręty królewskie w zasadzkę z dala od Oranća i zniszczyć je. Ale to właśnie jeden z królewskich statków wpłynął do Zatoki Yalmouth z Tallym w kajdanach na pokładzie i z rozkazem eskortowania Lorda Heno do Portu Gont, by został osądzony za piractwo i morderstwo. Heno zabarykadował się w swym kamiennym dworze na wzgórzach za Yalmouth, lecz zaniedbał rozpalenia ognia, jako że była ciepła wiosenna pogoda; więc pięciu lub sześciu młodych królewskich żołnierzy wpadło do niego przez komin i cały oddział poprowadził go skutego przez ulice Yalmouth, a następnie oddał w ręce sprawiedliwości.

Dowiedziawszy się o tym, Ged rzekł z miłością i dumą:

— Wszystko, co może zrobić król, zrobi on dobrze.

Handy'ego i Shaga bezzwłocznie wyprowadzono na północną drogę do Portu Gont, a kiedy rany Haka wystarczająco się zagoiły, został on tam przewieziony statkiem, aby być osądzonym w sądzie królewskim za morderstwo. Wiadomość o ich skazaniu na galery wywołała w Dolinie Środkowej wiele zadowolenia i wzajemnych gratulacji, którym Tenar, a obok niej Therru, przysłuchiwały się w milczeniu.

Przypłynęły inne statki, przywożąc ludzi wysłanych przez króla. Nie wszyscy cieszyli się popularnością wśród mieszczan i wieśniaków prymitywnego Gontu; szeryfowie królewscy, przysłani, aby złożyli sprawozdania na temat systemu bailirfów i urzędników pokoju oraz aby wysłuchali skarg i zażaleń pospolitego ludu; sekretarze i poborcy podatkowi; szlachetnie urodzeni wizytatorzy małych władców Gontu, dyskretnie zasięgający informacji co do ich wierności Koronie w Havnorze oraz czarnoksiężnicy, którzy chadzali tu i tam, zdając się robić mało, a mówić jeszcze mniej.

— Myślę, że w gruncie rzeczy oni poszukują nowego arcymaga — rzekła Tenar.

— Albo tropią nadużycia sztuki — odparł Ged. — Magii, która zeszła na manowce.

Tenar zamierzała powiedzieć: „Powinni zatem zajrzeć na dwór Re Albii”, ale zająknęła się przy tych słowach. „Co ja chciałam powiedzieć? — pomyślała. — Czy opowiadałam Gedowi o… Robię się zapominalska. Co to ja chciałam powiedzieć Gedowi? O tym, że lepiej będzie, jeśli naprawimy bramę niższego pastwiska, zanim krowy uciekną.”

Zawsze było mnóstwo rzeczy, o których musiała pamiętać — sprawy farmy. „Nigdy nie robisz jednej rzeczy” — powiedział kiedyś Ogion. Nawet z pomocą Geda, wszystkie swoje myśli i dni poświęcała sprawom farmy. Dzielił z nią domowe prace, tak jak nie czynił tego Flint, lecz Flint był rolnikiem, a Ged nie. Uczył się szybko, ale też wiele było do nauczenia. Pracowali. Teraz niewiele pozostawało czasu na rozmowę. U schyłku dnia jedli razem kolację, razem słali łóżko, spali, budzili się o świcie i wracali do pracy i tak w kółko, niczym koło młyna wodnego, wznoszące się pełne i opróżniające się pośród dni przypominających wodospad jasnej wody.

— Witaj, matko — odezwał się szczupły mężczyzna stojący przy bramie. Pomyślała, że to najstarszy syn Lark, i rzekła:

— Co cię sprowadza chłopcze? — Po czym przyjrzała mu się ponad gdaczącymi kurami i paradującymi gęsiami.

— Spark! — krzyknęła i ruszyła biegiem do niego, rozpędzając drób.

— No, no — powiedział. — Nie przesadzaj. Pozwolił jej się objąć i pogłaskać po twarzy. Wszedł do domu i usiadł w kuchni przy stole.

— Jadłeś? Widziałeś się z Apple?

— Mógłbym coś zjeść.

Przetrząsała dobrze zaopatrzoną spiżarnię.

— Na jakim statku jesteś. Ciągle na „Mewie”?

— Nie. — Uśmiechnął się bez humoru. — Załoga się rozpadła. Przejęli go ludzie króla.

— Ale… to nie był piracki statek…

— Nie.

— To dlaczego?

— Powiedzieli, że kapitan przemycał jakieś towary, których szukali — odrzekł niechętnie. Był chudy jak zawsze, ale wyglądał bardzo dojrzale — opalony na ciemny brąz, z prostymi włosami i długą, wąską twarzą, podobną do twarzy Flinta, lecz jeszcze węższą, twardszą.

— Gdzie ojciec?

Tenar stanęła bez ruchu.

— Nie wstąpiłeś do swojej siostry.

— Nie — odrzekł, obojętny.

— Flint zmarł trzy lata temu — powiedziała. — Od udaru. Clearbrook znalazł go na polach, na ścieżce powyżej zagród dla jagniąt. To było przed trzema laty.

Zapadło milczenie. Nie wiedział, co powiedzieć albo nie miał nic do powiedzenia. Postawiła przed nim strawę. Zaczął jeść tak łapczywie, że natychmiast nałożyła mu więcej.

— Kiedy ostatni raz miałeś coś w ustach?

Wzruszył ramionami i jadł dalej. Usiadła przy stole naprzeciw niego. Późnowiosenny blask słońca zalał niskie okno po drugiej stronie stołu i padł na mosiężną kratę kominka. Wreszcie odsunął talerz.

— No to, kto zajmuje się farmą? — spytał.

— Jakie to ma dla ciebie znaczenie, synu? — zapytała łagodnie, ale oschle.

— Jest moja — odrzekł podobnym tonem.

Po chwili Tenar wstała i uprzątnęła naczynia.

— Rzeczywiście.

— Oczywiście, możesz zostać — powiedział niezręcznie, być może usiłując zażartować; nie był jednak dowcipnym człowiekiem. — tary Clearbrook jest jeszcze tutaj?

— Wszyscy wciąż tu są. I człowiek zwany Sokołem, i dziecko, które wychowuję. Tu w domu. Będziesz musiał spać na strychu. Ustawię drabinę. — Znowu stanęła naprzeciw niego. — A zatem, czy przyjechałeś tu na stałe?

— Możliwe.

W ten sam sposób Flint odpowiadał na jej pytania przez dwadzieścia lat, odmawiając jej prawa ich zadawania przez to, że nigdy nie mówił „tak” ani „nie”, zachowując wolność opartą na jej niewiedzy. „Ubogi i wąski rodzaj wolności” — pomyślała.

— Biedny chłopcze — rzekła — twoja załoga rozbita, twój ojciec martwy i obcy ludzie w twoim domu, a wszystko w ciągu jednego dnia. Będziesz potrzebował trochę czasu, by przyzwyczaić się do tego wszystkiego. Przykro mi, mój synu. Ale cieszę się, że tu jesteś. Często o tobie myślałam, na morzach, wśród sztormów, zimą.

Nie odezwał się ani słowem. Nie miał nic do zaoferowania, a nie potrafił przyjmować. Odsunął krzesło i właśnie miał wstać, gdy weszła Therru. Otworzył szeroko oczy, na wpół podniósłszy się z ławy.

— Co jej się stało? — spytał.

— Została poparzona. Oto mój syn, o którym ci opowiadałam, Therru. Żeglarz, Spark. Therru jest twoją siostrą, Spark.

— Siostrą!

— Przez adopcję.

— Siostrą! — powtórzył, rozejrzał się po kuchni jak gdyby w poszukiwaniu świadka i utkwił zdumiony wzrok w swojej matce. Odwzajemniła spojrzenie.

Wyszedł, omijając szerokim łukiem Therru, która stała bez ruchu. Zatrzasnął za sobą drzwi.

Tenar chciała przemówić do Therru, nie mogła jednak wydobyć z siebie ani słowa.

— Nie płacz — rzekło dziecko, które nie płakało, podchodząc do niej i dotykając jej ręki. — Czy on cię zranił?

— Och, Therru! Niech cię uścisnę! — Usiadła przy stole z Therru w ramionach, choć dziewczynka stawała się zbyt duża, by ją przytulać i nigdy nie nauczyła się robić tego swobodnie. Tenar obejmowała ją i płakała, a Therru pochyliła swą pokrytą bliznami twarzyczkę ku twarzy Tenar, aż stała się ona mokra od łez.

Ged i Spark przyszli o zmierzchu z przeciwległych końców farmy. Spark najwidoczniej rozmawiał z Clearbrookiem i przemyślał sytuację, zaś Ged starał się ją ocenić. Bardzo niewiele mówiono przy kolacji, a i to ostrożnie. Spark nie uskarżał się na to, że nie odzyskał swojego własnego pokoju, lecz wdrapał się po drabinie na strych, jak na żeglarza przystało, i był najwidoczniej zadowolony z posłania, jakie przygotowała mu tam matka, gdyż nie wrócił na dół aż do późnego ranka. Zażądał wówczas śniadania i spodziewał się, że zostanie mu ono podane. Jego ojcu usługiwała matka, żona i córka. Czy był gorszym mężczyzną niż jego ojciec? Czy Tenar miała mu tego dowieść? Podała mu posiłek, uprzątnęła po nim ze stołu i powróciła do sadu, gdzie wraz z Therru i Shandy wypalała plagę gąsienic barczatki, która groziła zniszczeniem świeżo zawiązanych owoców.

Spark oddalił się, aby dołączyć do Clearbrooka i Tiffa. Odtąd przebywał głównie z nimi. Mijały dni. Ciężką pracę wymagającą muskułów, a także pracę fachową przy owcach i zbiorach wykonywali Ged, Shandy i Tenar, podczas gdy dwaj starcy, którzy spędzili tam całe życie, robotnicy ojca Sparka, oprowadzali go opowiadając, jak zarządzają farmą. Naprawdę wierzyli, że kierują tym wszystkim i dzielili się z nim tą wiarą. Tenar źle czuła się w domu. Jedynie pod gołym niebem, przy pracy w gospodarstwie, odczuwała ulgę w gniewie i wstydzie, jaki przynosiła jej obecność Sparka.

— Moja kolej — zwróciła się do Geda w rozgwieżdżonym mroku ich izby. — Kolej na mnie, by stracić to, z czego byłam najbardziej dumna.

— Co straciłaś?

— Swego syna. Syna, którego nie wychowałam na człowieka. Zawiodłam. Zawiodłam go. — Zagryzła wargę, wpatrując się w ciemność, nie uroniwszy łzy.

Ged nie próbował się z nią spierać ani odwodzić jej od żalu. Zapytał:

— Czy myślisz, że zostanie?

— Tak. Boi się spróbować powrotu na morze. Nie powiedział mi prawdy albo nie całą prawdę o swoim statku. Był drugim matem. Przypuszczam, że był zamieszany w przewóz kradzionych towarów. Piractwo z drugiej ręki. Nie dbam o to. Wszyscy gontyjscy żeglarze są po trosze piratami. Ale on kłamie. Kłamie. Jest o ciebie zazdrosny. Nieuczciwy, zawistny człowiek.

— Raczej przestraszony — odrzekł Ged. — Nie nikczemny. A to jest jego farma.

— To niech ją sobie weźmie! I oby była dla niego tak szczodra, jak…

— Nie, kochanie — przerwał Ged, powstrzymując ją zarówno głosem, jak rękoma. — Nie mów, nie wypowiadaj złego słowa! — Był tak natarczywy, tak szczerze przejęty, że jej gniew przemienił się całkowicie w miłość, która była jego źródłem i kobieta zawołała:

— Nie przeklęłabym jego ani tego miejsca! Nie chciałam tego! Tylko sprawia mi to taką przykrość, przynosi taki wstyd! Tak mi przykro, Ged!

— Nie, nie, nie. Moja droga, nie dbam o to, co ten chłopak o mnie myśli. Ale jest bardzo surowy dla ciebie.

— I dla Therru. Traktuje ją jak… Powiedział, powiedział do mnie: „Co ona zrobiła, że tak wygląda?” Co ona zrobiła…!

Ged pogłaskał ją po włosach, jak czynił to często. Lekka, powolna, powtarzająca się pieszczota usypiała ich oboje miłosną przyjemnością.

— Mógłbym znowu wyruszyć pasać kozy — rzekł wreszcie. — To by ci tu wszystko ułatwiło. Oprócz pracy…

— Wolałabym iść z tobą.

Pogłaskał ją po włosach i zdawał się rozważać jej słowa.

— Chyba moglibyśmy — powiedział. — Tam, na górze, nad Lissu, było parę rodzin wypasających owce. Ale później nadchodzi zima…

— Może zatrudniłby nas jakiś rolnik. Znam się na pracy… i owcach… a ty znasz się na kozach… i szybko uczysz się wszystkiego.

— Zdatny do wideł — mruknął. Odpowiedział mu jej przerywany śmiech.

Następnego ranka Spark wstał wcześnie, aby zjeść z nimi śniadanie, ponieważ wybierał się na ryby ze starym Tiffem. Wstał od stołu, mówiąc z większym poczuciem przyzwoitości niż zwykle:

— Przyniosę mnóstwo ryb na kolację.

Minionej nocy Tenar podjęła decyzję. Powiedziała:

— Czekaj. Możesz sprzątnąć ze stołu, Spark. Włóż naczynia do zlewu i polej je wodą. Zmyje sieje razem z naczyniami po kolacji. Gapił się przez moment, po czym rzekł zakładając czapkę:

— To babska robota.

— To robota każdego, kto je w tej kuchni.

— Nie moja — odparł stanowczo i wyszedł. Podążyła za nim. Stanęła na progu.

— Sokoła, a nie twoja? — zapytała.

Kiwnął tylko głową, przechodząc przez podwórze.

— Za późno — westchnęła, zawracając do kuchni. — Nie udało mi się. — Czuła zmarszczki na swej twarzy, ściągające skórę wokół ust, pomiędzy oczyma. — Można podlewać kamień — rzekła — lecz on nie urośnie.

— Trzeba zaczynać, kiedy są młodzi i niedojrzali — odparł Ged. — Jak ja.

Tym razem nie mogła się zaśmiać. Wracając do domu po całodziennej pracy, ujrzeli człowieka rozmawiającego ze Sparkiem przy bramie frontowej.

— To ten typek z Re Albi, prawda? — zapytał Ged, cieszący się doskonałym wzrokiem.

— Chodź, Therru — ponagliła Tenar, gdy dziecko stanęło w miejscu. — Jaki typek? — Była raczej krótkowidzem, więc spojrzała na podwórze mrużąc oczy. — Ach, to ten, jak mu tam, sprzedawca owiec, Townsend. Po co tu wrócił, padlinożerny kruk!

Przez cały dzień była w wojowniczym nastroju, więc Ged i Therru roztropnie zachowywali teraz milczenie.

Zbliżyła się do mężczyzn stojących przy bramie.

— Czy przyszedłeś w sprawie jagniąt, Townsend? Spóźniłeś się o rok, ale kilka tegorocznych jest jeszcze w owczarni.

— Tak też powiedział mi gospodarz — rzekł Townsend.

— Doprawdy? — burknęła Tenar.

Pod wpływem jej tonu, twarz Sparka pociemniała jeszcze bardziej.

— W takim razie, nie będę przeszkadzać tobie i gospodarzowi — stwierdziła i właśnie zbierała się do odejścia, kiedy Townsend powiedział:

— Mam dla ciebie wiadomość, Goha.

— Do trzech razy sztuka.

— Stara czarownica, wiesz, stara Moss, jest w złej formie. Powiedziała, jako że szedłem do Doliny Środkowej, powiedziała: „Powiedz pani Gosze, że chciałabym ją zobaczyć, zanim umrę, jeśli jest szansa, że przyjdzie”.

„Kruk, padlinożerny kruk” — pomyślała Tenar, spoglądając z nienawiścią na zwiastuna złych wieści.

— Jest chora?

— Śmiertelnie chora — odrzekł Townsend z głupim uśmiechem, który mógł wyrażać współczucie. — Zachorowała zimą i szybko traci siły, więc kazała ci powiedzieć, że bardzo chce cię zobaczyć, zanim umrze.

— Dziękuję ci za przyniesienie wiadomości — rzekła powściągliwie Tenar i odwróciła się, aby pójść do domu. Townsend poszedł ze Sparkiem do owczarni.

Kiedy przygotowywali obiad, Tenar powiedziała do Geda i Therru: — Muszę iść.

— Oczywiście — zgodził się Ged. — Cała nasza trójka, jeśli zechcesz.

— Naprawdę? — Po raz pierwszy tego dnia jej twarz pojaśniała, chmura burzowa rozwiała się. — Och — westchnęła — to… to dobrze… nie chciałam prosić, myślałam, że może… Therru, czy miałabyś ochotę wrócić do małego domku, domu Ogiona, na jakiś czas?

Therru stanęła nieruchomo, zastanawiając się.

— Mogłabym zobaczyć moje drzewko brzoskwiniowe — powiedziała.

— Tak. I Heather, i Sippy, i Moss — biedna Moss! Och, tęskniłam, pragnęłam wrócić tam, na górę, ale nie wydawało mi się to słuszne. Trzeba było prowadzić farmę… i w ogóle…

Zdawało się jej, że istniała jakaś inna przyczyna, z powodu, której nie wróciła, nie pozwoliła sobie na myślenie o powrocie, aż do teraz nie zdawała sobie nawet sprawy z tego, że pragnęła powrotu; lecz jakikolwiek był to powód, wymykał się jak cień, zapomniane słowo.

— Ciekawa jestem, czy ktokolwiek opiekuje się Moss, czy ktokolwiek posłał po znachora. Jest jedyną znachorką na Overfell, lecz z pewnością na dole, w Porcie Gont są tacy ludzie, którzy mogliby jej pomóc. Ach, biedna Moss! Chcę iść… Jest zbyt późno, ale jutro, jutro wczesnym rankiem. A gospodarz sam może sobie zrobić śniadanie!

— Nauczy się — powiedział Ged.

— Nie, nie nauczy. Znajdzie jakąś idiotkę, która będzie to robić za niego. Ach! — Rozejrzała się po kuchni z bystrą i srogą miną. — Z przykrością zostawiam jej dwadzieścia lat, w ciągu, których szorowałam ten stół. Mam nadzieję, że to doceni.

Spark przyprowadził Townsenda na obiad, lecz sprzedawca nie chciał zostać na noc, choć oczywiście zaproponowano mu nocleg ze zwykłą gościnnością. Byłoby to jedno z ich łóżek i Tenar nie podobał się ten pomysł. Z przyjemnością obserwowała, jak odchodzi do swoich gospodarzy w wiosce, w błękitnym półmroku wiosennego wieczoru.

— Jutro z samego rana wyruszymy do Re Albi, synu — zwróciła się do Sparka. — Sokół, Therru i ja. Wyglądał na trochę przestraszonego.

— Ot, tak sobie, wyruszycie?

— Tak też i ty odszedłeś, tak też i wróciłeś — odrzekła matka. — Teraz spójrz tutaj, Spark: to jest skarbonka twojego ojca. Znajduje się w niej siedem kawałków kości słoniowej i żetony kredytowe od starego Bridgemana, ale on nigdy nie zapłaci, nie ma, czym zapłacić. Te cztery andradzkie kawałki zarobił Flint sprzedając owcze skóry okrętowemu dostawcy konfekcji w Yalmouth przez cztery lata z rzędu, kiedy byłeś małym chłopcem. Tymi trzema havnorskimi zapłacił nam Tholy za farmę High Creek. Kazałam twojemu ojcu kupić tę farmę i pomogłam mu ją uprzątnąć i sprzedać. Wezmę te trzy kawałki, bo je zarobiłam. Reszta i farma — są twoje. Jesteś gospodarzem.

Wysoki, szczupły młodzieniec stał nieruchomo, ze spojrzeniem utkwionym w skarbonce.

— Weź to wszystko. Nie chcę tego — powiedział niskim głosem.

— Nie potrzebuję tego. Ale dziękuję ci, mój synu. Zatrzymaj cztery kawałki. Kiedy się ożenisz, uważaj je za mój podarunek dla twojej żony.

Odłożyła pudełko na miejsce pod wielkim talerzem, na najwyższej półce kredensu, gdzie zawsze trzymał je Flint.

— Therru, spakuj teraz swoje rzeczy, bo wyruszymy bardzo wcześnie.

— Kiedy wracacie? — zapytał Spark, a brzmienie jego głosu przywiodło jej na myśl niespokojne, chorowite dziecko, jakim był kiedyś. Ale odrzekła tylko:

— Nie wiem, mój drogi. Jeśli będziesz mnie potrzebował, przyjdę. Zajęła się wyciąganiem ich podróżnego obuwia i tobołków.

— Spark — odezwała się. — Możesz coś dla mnie zrobić? Siedział na zydlu przy kominku, niepewny i przygnębiony.

— Co?

— Zejdź w najbliższym czasie do Yalmouth i odwiedź swoją siostrę. Powiedz jej, że wróciłam na Overfell. Powiedz jej, żeby wysłała wiadomość, kiedy będzie mnie potrzebować.

Skinął głową. Przyglądał się Gedowi, który spakował już swój niewielki dobytek ze zręcznością i szybkością kogoś, kto dużo podróżował, i ustawiał teraz naczynia, aby pozostawić kuchnię w należytym porządku. Zrobiwszy to, usiadł naprzeciwko Sparka i zaczaj przeciągać nowy sznurek przez oczka swojego tobołka, żeby go zawiązać.

— Używają do tego specjalnego węzła — odezwał się Spark. — Marynarskiego węzła.

Ged bez słowa wręczył mu paczkę i przypatrywał się, jak Spark w milczeniu demonstruje węzeł.

— Zobacz, przesuwa się — powiedział, a Ged kiwnął głową.

Opuścili farmę w mroku i chłodzie poranka. Światło słoneczne docierało późno na zachodnią stronę Góry Gont i tylko marsz pozwalał im zachować ciepło, dopóki wreszcie słońce nie wynurzyło się zza wielkiego masywu południowego szczytu i nie zaświeciło im w plecy.

Therru była dwakroć lepszym piechurem niż zeszłego lata, niemniej jednak była to dla nich dwudniowa wyprawa. Po południu Tenar zapytała:

— Czy będziemy próbowali dotrzeć dzisiaj do Oak Springs? Jest tam coś w rodzaju gospody. Wypiłyśmy tam kubek mleka, pamiętasz, Therru?

Ged wpatrywał się w górski stok z nieobecnym wyrazem twarzy.

— Znam takie miejsce…

— Świetnie — rzekła Tenar.

Na krótko zanim doszli do wysokiego zakrętu traktu, z którego można było ujrzeć Port Gont, Ged skręcił z drogi do lasu, który porastał strome zbocza wznoszące się ponad traktem. Zachodzące słonce wysyłało ukośne, czerwono-złote promienie w mrok panujący tam wśród pni i gałęzi. Wspinali się przez jakieś pół mili, ścieżką, której Tenar nie mogła dostrzec, aż wyszli na niewielki stopień czy też półkę górskiego stoku, łąkę osłoniętą przed wiatrem przez rozciągające się za nią urwiska i otaczające ją drzewa. Można było stamtąd zobaczyć wzniesienia góry na północy, a pomiędzy wierzchołkami olbrzymich jodeł roztaczał się widok na zachodnie morze. Całkowitą ciszę przerywał tylko wiatr szumiący w jodłach. Górski skowronek śpiewał długo i słodko, hen, w górze, w blasku słońca, po czym opadł do swego gniazdka w trawie nie tkniętej ludzką stopą.

Cała trójka jadła chleb z serem. Patrzyli, jak ciemność podnosi się z morza. Urządzili sobie posłanie z płaszczy i ułożyli się do snu, Therru obok Tenar, Tenar tuż przy Gedzie. Tenar obudziła się w środku nocy. W pobliżu pohukiwała sowa, dźwięczna, powtarzająca się nuta przywodziła na myśl dzwon, a w oddali, na szczycie góry, jej towarzysz odpowiadał niczym duch dzwonu. Tenar pomyślała: „Popatrzę, jak gwiazdy zachodzą za morze”, lecz natychmiast usnęła ze spokojnym sercem.

Zbudziwszy się szarym świtem ujrzała, że Ged siedzi wyprostowany obok niej, w płaszczu naciągniętym na ramiona, spoglądając ku zachodowi. Jego śniada twarz była nieruchoma, przepełniona ciszą, taką, jaką ujrzała kiedyś, dawno temu, na plaży Atuanu. Nie opuszczał wzroku, jak wtedy; wpatrywał się w bezkresny zachód. Podążając za jego wzrokiem zobaczyła nadchodzący dzień, rozlewający się po niebie różowo-żółtym blaskiem.

Odwrócił się do niej, a ona powiedziała:

— Kocham cię, odkąd po raz pierwszy cię ujrzałam.

— Dawczyni życia — rzekł i przechylił się do przodu, całując jej pierś i usta. Objęła go na moment. Wstali, obudzili Therru i wyruszyli w drogę; kiedy jednak weszli między drzewa, Tenar obejrzała się na małą łąkę, jak gdyby polecając jej dotrzymać danej sobie obietnicy szczęścia.

Pierwszego dnia podróży ich celem była wędrówka. Tego dnia mieli dotrzeć do Re Albi. Więcej uwagi poświęcała Tenar Cioteczce Moss, zastanawiając się, co jej się przytrafiło i czy rzeczywiście jest umierająca. W miarę jednak upływu czasu i drogi, jej umysł nie chciał skupić się na myśli o Moss czy też na jakiejkolwiek myśli. Była strudzona. Nie chciała jeszcze raz zamęczać się tą drogą do śmierci. Minęli Oak Springs, zeszli do wąwozu, po czym znowu podjęli wspinaczkę. Przez ostatni, długi, stromy odcinek drogi na Overfell, Tenar z trudem podnosiła nogi, a jej myśli były otępiałe i pogmatwane, przyczepiały się do jednego słowa lub wyobrażenia, dopóki nie utraciło ono sensu — do kredensu w domu Ogiona albo słów: kościany delfin, które przyszły jej do głowy na widok torebki z zabawkami Therru i powtarzały się bez końca.

Ged szedł naprzód wielkimi krokami, swym swobodnym chodem wędrowca, a Therru mozolnie stąpała tuż obok niego, ta sama Therru, którą nie dalej niż przed rokiem wyczerpała ta długa wspinaczka i którą trzeba było nieść. Lecz tamto zdarzyło się po dłuższym dniu marszu, a dziewczynka wracała jeszcze do zdrowia po karze, jaką jej wymierzono.

Tenar starzała się. Stawała się zbyt stara, aby odbywać tak długą drogę tak szybko. Trudno było iść pod górę. Stara kobieta powinna siedzieć w domu, przy kominku. Kościany delfin, kościany delfin. Kościany, związany, zaklęcie związujące. Kościany człowiek i kościane zwierzę. Szli na przedzie. Czekali na nią. Była powolna. Była zmęczona. Z trudem pokonała ostatni odcinek wzgórza i zbliżyła się do nich, kiedy droga wyszła na poziom Overfell. Na lewo były dachy Re Albi, nachylone w kierunku krawędzi urwiska. Na prawo — droga wznosiła się do dworu.

— Tędy — powiedziała Tenar.

— Nie — zaprotestowało dziecko, wskazując w lewo, na miasteczko.

— Tędy — powtórzyła Tenar i skręciła w prawo. Ged poszedł za nią.

Szli pośród orzechowych sadów i porosłych trawą pól. Było ciepłe, późne popołudnie wczesnego lata. Ptaki śpiewały w drzewach sadu w pobliżu i w oddali. Droga z wielkiego domu wyszedł im na spotkanie ten, którego imienia nie mogła sobie przypomnieć.

— Witam! — rzekł i przystanął, uśmiechając się do nich. Zatrzymali się.

— Cóż za wielkie osobistości przybyły, by zaszczycić dom Władcy Re Albi — powiedział. Tuaho to nie było jego imię. Kościany delfin, kościane zwierzę, kościane dziecko.

— Jaśnie Pan Arcymag! — Pochylił się i Ged złożył mu ukłon.

— I Jaśnie Pani Tenar z Atuanu! — Skłonił się jej nawet niżej, a ona uklękła na drodze. Głowa jej opadła, aż położyła dłonie na ziemi i schylała się, dopóki jej usta również nie znalazły się w pyle drogi.

— Teraz czołgaj się — rozkazał i kobieta zaczęła pełznąć w jego kierunku.

— Stój — powiedział, a ona zatrzymała się.

— Możecie mówić? — zapytał. Milczała, gdyż żadne słowa nie przychodziły jej do głowy, lecz Ged odpowiedział swym normalnym, spokojnym głosem:

— Tak.

— Gdzie jest potwór?

— Nie wiem.

— Myślałem, że wiedźma przyprowadzi ze sobą swoją krewną. Lecz zamiast niej przywiodła ciebie. Lord Arcymag Krogulec. Cóż za znakomity zastępca! Wszystko, co mogę zrobić z wiedźmami i potworami, to oczyścić z nich świat, Ale z tobą, który byłeś niegdyś człowiekiem, mogę rozmawiać; ty jesteś przynajmniej zdolny do rozsądnej rozmowy. I zdolny pojąć karę. Myślałeś, jak mniemam, że jesteś bezpieczny, skoro osadziłeś na tronie swego króla i zniszczyłeś mego pana, naszego pana. Sądziłeś, że postąpiłeś według swojej woli i zniweczyłeś obietnicę wiecznego życia, nieprawdaż?

— Nie — odrzekł głos Geda.

Nie widziała ich. Mogła dostrzec jedynie pył drogi i czuć jego smak w ustach. Usłyszała, jak przemówił Ged. Powiedział:

— W umieraniu jest życie.

— Kwacz, kwacz, cytuj Pieśni, Mistrzu z Roke. Nauczycielu! Jakiż to zabawny widok, wielki arcymag wystrojony jak pastuch, a w nim ani krzty magii, ani słowa mocy. Czy możesz rzucić czar, arcymagu? Choćby mały czar — choćby maleńkie zaklęcie iluzji? Nie? Ani słowa? Mój pan cię pokonał. Czy teraz to wiesz? Nie zwyciężyłeś go. Jego moc żyje! Mógłbym utrzymać cię tu przy życiu przez jakiś czas, abyś ujrzał tę moc, moją moc. Abyś ujrzał starca, którego chronię przed śmiercią. I mógłbym wykorzystać do tego twoje życie, gdybym go potrzebował — i abyś ujrzał, jak twój wścibski król robi z siebie głupca, ze swoimi mizdrzącymi się lordami i głupimi czarodziejami szukającymi kobiety! Kobieta ma nami władać! Lecz panowanie jest tutaj, władza jest tutaj, tu, w tym domu. Przez cały ten rok gromadziłem wokół siebie ludzi, którzy znają prawdziwą moc. Sprowadzałem ich też z Roke sprzed nosów nauczycieli. A także z Havnoru, sprzed nosa tak zwanego Syna Morreda, co chce, żeby rządziła nim kobieta, twego króla, który uważa, iż jest tak bezpieczny, że może być znany pod swym prawdziwym imieniem. Czy znasz moje imię, arcymagu? Czy pamiętasz mnie, sprzed czterech lat, kiedy byłeś wielkim Mistrzem Mistrzów, a ja skromnym uczniem na Roke?

— Nazywałeś się Aspen — odpowiedział cierpliwy głos.

— A moje prawdziwe imię?

— Nie znam twego prawdziwego imienia.

— Co? Ty go nie znasz? Nie umiesz go odkryć? Czyż magowie nie znają wszystkich imion?

— Nie jestem magiem.

— O, powtórz to.

— Nie jestem magiem.

— Lubię słuchać, jak to mówisz. Powtórz to.

— Nie jestem magiem.

— Ale ja jestem!

— Tak.

— Powiedz to!

— Jesteś magiem.

— Ach! To lepsze niż myślałem! Chciałem złowić węgorza, a złapałem wieloryby. Chodźcie, zatem, chodźcie poznać moich przyjaciół. Ty możesz iść. Ona może się czołgać.

Poszli, więc drogą do dworu Władcy Re Albi i weszli do środka, Tenar — na rękach i kolanach po trakcie i po marmurowych stopniach, wiodących aż do drzwi, i po marmurowych posadzkach sal i komnat.

Wewnątrz domu było ciemno. Wraz z ciemnością mrok wkradł się w umysł Tenar tak, że coraz mniej rozumiała z tego, co mówiono. Niektóre tylko słowa i głosy docierały do niej wyraźnie. Rozumiała to, co mówił Ged, i kiedy przemawiał, pomyślała o jego imieniu i przylgnęła do niego w duchu. Odzywał się jednak bardzo rzadko i tylko, aby odpowiedzieć temu, którego imię nie brzmiało Tuaho. Ten przemawiał teraz do niej, nazywając ją Suką.

— To moje nowe zwierzątko — powiedział do innych mężczyzn, kilku z tych, którzy znajdowali się w ciemności, gdzie świece rzucały cienie. — Widzicie, jak dobrze jest wytresowana? Fikaj kozły, Suko! — Przekoziołkowała, a mężczyźni zaśmiali się.

— Miała szczenię — rzekł — którego ukarania zamierzałem dokończyć, jako że pozostawiono je na wpół spalone. Lecz zamiast tego przyprowadziła mi ptaszka, którego złapała — krogulca. Jutro nauczymy go latać.

Inne głosy wypowiadały jakieś słowa, lecz nie rozumiała już więcej słów.

Zaciśnięto jej coś wokół szyi i zmuszono do wczołgania się po dalszych schodach do izby przesiąkniętej wonią moczu, gnijącego mięsa i słodkich kwiatów. Głosy przemówiły. Dłoń zimna niczym kamień uderzyła ją lekko w głowę, podczas gdy coś śmiało się: „Eh, eh, eh”, jak stare skrzypiące drzwi, otwierane i zamykane. Później kopnięto ją i kazano czołgać się po salach. Nie potrafiła pełzać dość szybko, więc kopano ją w piersi i usta. Potem drzwi, które zamknęły się z hukiem, i cisza, i ciemność. Usłyszała czyjś płacz i pomyślała, że to dziecko, jej dziecko. Nie chciała, aby dziecko płakało. W końcu przestało.

Загрузка...