8. SOKOŁY

Therru wróciła niebawem z odpowiedzią Krogulca:

— Powiedział, że odejdzie dziś wieczorem.

Tenar przyjęła tę wiadomość z zadowoleniem, uspokojona, że zaakceptował jej plan, że ucieknie od tych posłańców i wiadomości, których się obawiał. Dopiero, kiedy podała Heather i Therru ich ucztę z żabich udek, położyła dziewczynkę spać, zaśpiewała jej, a potem czuwała sama, bez lampy czy światła ognia płonącego w kominku, dopiero wtedy serce zaczęło w niej zamierać. Odszedł. Nie był silny, był zdezorientowany i niepewny, potrzebował przyjaciół, a ona wysyłała go daleko od tych, którzy pragnęli nimi być. Odszedł, a ona musiała zostać, by trzymać psy gończe z dala od jego tropu, by dowiedzieć się przynajmniej, czy zostali w Goncie, czy pożeglowali z powrotem do Havnoru. Zrozumiała, jak niedorzeczną była jego panika i to, że ona sama się tej panice poddała. Równie bezsensowne było to, że on odszedł. Mógł po prostu ukryć się w domu Moss, który był ostatnim miejscem na całym Ziemiomorzu, gdzie król szukałby arcymaga. Byłoby znacznie lepiej, gdyby pozostał tam, dopóki nie odpłyną wysłańcy. Mógłby wówczas wrócić tu, do domu Ogiona, gdzie było jego miejsce. I wszystko byłoby jak przedtem: ona opiekowałaby się nim, dopóki nie odzyska swojej siły, a on dotrzymywałby jej towarzystwa.

Jakiś cień pojawił się w drzwiach:

— Tsssst! Nie śpisz? — Weszła Cioteczka Moss. — Nareszcie wyruszył — powiedziała tonem spiskowca, pełnym triumfu. — Poszedł drogą przez stary las. Mówił, że jutro pójdzie na skróty do Doliny Środkowej, przez Oak Springs.

— To dobrze — rzekła Tenar.

Moss, śmielsza niż zwykle, usiadła nie czekając na zaproszenie.

— Dałam mu na drogę bochenek chleba i kawałek sera.

— Dziękuję, Moss. To ładnie z twojej strony.

— Pani Goho. — Głos Moss w ciemności przybrał melodyjne brzmienie przywodzące na myśl cichy śpiew i rzucanie uroków. — Jest pewna rzecz, którą chciałam ci powiedzieć, kochanie. Nie chcę przy tym wykraczać poza to, co mogę wiedzieć. Zdaję sobie sprawę, że żyłaś pomiędzy wielkimi ludźmi i sama byłaś jedną z nich i myśl o tym zamyka mi usta. A jednak wiem o rzeczach, o których nie masz pojęcia pomimo całej znajomości runów, Dawnej Mowy i wszystkiego, czego nauczyłaś się od czarnoksiężników i w obcych krajach.

— To prawda, Moss.

— No właśnie. Otóż, kiedy rozmawiałyśmy o tym, w jaki sposób czarownica rozpoznaje czarownicę, a moc rozpoznaje moc, powiedziałam o tym, który właśnie odszedł, że nie jest teraz żadnym magiem, bez względu na to, czy był nim kiedyś. Ty jednak nie chciałaś przyznać mi racji. Ale ja miałam rację, prawda?

— Tak.

— Tak, miałam.

— Sam to powiedział.

— Oczywiście, że powiedział. Muszę przyznać, że on nie kłamie ani nie mówi, że to jest tamtym, a tamto jest tym, aż człowiek nie wie, o co chodzi. Nie należy też do tych, co próbują powozić furą bez wołu. Ale powiem otwarcie: cieszę się, że odszedł, bo tak nie mogło być, nie mogło tak być dłużej, bo było z nim teraz inaczej i w ogóle.

Pomijając przenośnię o powożeniu furą bez wołu, Tenar nie miała pojęcia, o czym mówi stara kobieta.

— Nie wiem, dlaczego tak się boi — powiedziała. — To znaczy, częściowo wiem, ale nie rozumiem, dlaczego czuje taki wstyd. Wiem jednak, że uważa, iż powinien był umrzeć. I wiem, że życie daje przyjemność i chwałę, kiedy ma się pracę do wykonania i jest się w stanieją wykonać. A jeśli człowiek nie może wykonać pracy, jeśli nie ma takiej możliwości, to co mu pozostaje? Trzeba coś mieć…

Moss słuchała i potakiwała niczym słowom mądrości, lecz po małej pauzie rzekła:

— Dziwna to rzecz dla starca, być piętnastoletnim chłopcem! Bardzo dziwna!

Tenar o mało nie zapytała:”, Co ty wygadujesz, Moss?”, lecz coś jej przeszkodziło. Uświadomiła sobie, że nasłuchiwała powrotu, Geda z jego włóczęgi po stoku góry, że nasłuch wiała dźwięku jego głosu, że jej ciało zaprzeczało jego nieobecności. Spojrzała na czarownicę — bezkształtną bryłę czerni usadowioną na krześle Ogiona przy pustym kominku.

— Ach — westchnęła, gdyż raptem przyszło jej do głowy mnóstwo myśli naraz.

— Oto, dlaczego — rzekła. — Oto, dlaczego ja nigdy… Po długiej chwili milczenia, Tenar odezwała się:

— Czy oni… czy czarodzieje… czy to jest zaklęcie?

— A jakże, a jakże, kochanie — odrzekła Moss. — Zaczarowują siebie samych. Niektórzy powiedzą ci, że dokonują wymiany, przypominającej małżeństwo odwrócone wstecz, ze ślubami i wszystkim, i stąd czerpią swoją moc. Ale dla mnie to brzmi fałszywie — jak zajmowanie się Starymi Mocami bardziej, niż czyni to prawdziwy czarownik. A stary mag, on powiedział mi, że nie robią nic podobnego. Chociaż znałam kilka czarownic, które to robiły i nie popadły przez to w żadne wielkie nieszczęście.

— Te, które mnie wychowywały, robiły to, przyrzekając dziewictwo.

— O, tak, żadnych mężczyzn, powiedziałaś mi, a tymczasem one… Straszne!

— Ale dlaczego, ale dlaczego… dlaczego nigdy nie pomyślałam… Czarownica zaśmiała się głośno.

— Bo to jest ich moc, kochanie. Nie myślisz! Nie możesz! I oni też nie mogą, skoro raz rzucili swój czar. Jak mogliby? Obdarzeni swoją mocą? Nie mogłoby tak być, prawda? Nie mogłoby tak być. Nie dostajesz, póki nie oddasz tyle samo. Oczywiście, że tak właśnie jest. Więc czarownicy wiedzą o tym, ludzie posiadający moc wiedzą o tym lepiej niż ktokolwiek. Ale wiesz, z drugiej strony, niepokojącą rzeczą jest dla mężczyzny nie być mężczyzną, bez względu na to, czy potrafi przywoływać na dół słońce z nieba. Więc usuwają to dokładnie ze swoich myśli za pomocą zaklęć związywania. Właśnie tak. Nawet w tych złych czasach, kiedy czary schodzą na manowce i w ogóle, nie słyszałam jeszcze o czarodzieju, który złamałby to zaklęcie pragnąc użyć mocy dla zaspokojenia chuci swojego ciała. Nawet najgorszy bałby się to zrobić. Oczywiście są tacy, co będą wypróbowywać swoje własne zaklęcia uwodzenia na wiejskich kobietach, ale z tego, co widzę, nie ma z tych zaklęć zbyt wielkiej pociechy. Sprawa polega na tym, że jedna moc jest równie potężna jak każda inna, a każda idzie własną drogą. Tak ja to widzę.

Tenar siedziała rozmyślając nad tym, co usłyszała. W końcu powiedziała:

— Oni oddzielają się od innych.

— Tak. Czarnoksiężnik musi to robić.

— Ale ty nie.

— Ja? Ja jestem tylko starą czarownicą, kochanie.

— Jak starą?

Po chwili głos Moss odezwał się w ciemności z nutką rozbawienia:

— Na tyle starą, by unikać kłopotów.

— Ale powiedziałaś… Nie żyłaś w celibacie.

— Co to jest, kochanie?

— Jak czarnoksiężnicy.

— Och, nie. Nie, nie! Nigdy nie było, na co patrzeć, ale był sposób, w jaki ja mogłam patrzeć na nich… nie czarując, wiesz, kochanie, wiesz, co mam na myśli… Jest taki sposób patrzenia, że on musiał do mnie przyjść. To było pewne jak to, że wrona zakracze. Za dzień albo dwa, albo trzy musiał do mnie przyjść — „potrzebuję lekarstwa na parchy mojego psa”, „potrzebuję naparu z ziół dla mojej chorej babuni” — lecz ja wiedziałam, czego naprawdę potrzebowali i jeśli mi się podobali, mogli to dostać. I dla przyjemności, dla przyjemności — nie jestem jedną z nich, chociaż może niektóre czarownice są, ale one hańbią nasze rzemiosło. Wykonuję swoje rzemiosło dla zapłaty, lecz doświadczam rozkoszy za darmo — oto, co mówię. Nie, żeby to była sama przyjemność. Szalałam za pewnym mężczyzną przez długi czas, przez lata. Był przystojny, ale miał twarde, zimne serce. Nie żyje od dawna. Ojciec tego Townsenda, co wrócił, żeby tu zamieszkać, znasz go. Och, tak bardzo pragnęłam mężczyzny, że rzeczywiście posłużyłam się swoją sztuką, zużyłam na niego niejedno zaklęcie, ale wszystko na próżno. Wszystko na nic. Nie ma krwi w rzepie… A tutaj, do Re Albi przybyłam jako dziewczyna przede wszystkim dlatego, że popadłam w tarapaty z mężczyzną w Porcie Gont. Nie mogę jednak o tym mówić, bo jego krewni byli bogatymi i potężnymi ludźmi. To oni mieli moc, nie ja! Nie chcieli, żeby ich syn wiązał się z taką pospolitą dziewką jak ja, nazywali mnie plugawą flądrą i usunęliby mnie z drogi, jak gdyby zabijali kota, gdybym nie uciekła tu, na górę. Lecz och, naprawdę podobał mi się ten chłopak, ze swoimi okrągłymi, gładkimi ramionami i nogami i wielkimi, czarnymi oczyma. Widzę go wyraźnie mimo upływu tych wszystkich lat…

Przez długą chwilę milczały w ciemności.

— Kiedy miałaś mężczyznę, Moss… Czy musiałaś zrezygnować ze swojej mocy?

— Ani trochę — odparła zadowolona z siebie czarownica.

— Ale mówiłaś, że nie dostaje się, jeżeli sienie odda. Czy zatem mężczyźni różnią się tym od kobiet?

— A czym się nie różnią?

— Nie wiem — rzekła Tenar. — Wydaje mi się, że wymyślamy większość z tych różnic, a później na nie narzekamy. Nie rozumiem, dlaczego Sztuka Magiczna, dlaczego moc powinna być różna dla czarowników i czarownic. Chyba, że sama moc jest różna. Albo sztuka.

— Mężczyzna rozdaje, kochanie. Kobieta zbiera. Tenar siedziała milcząca, ale nie usatysfakcjonowana.

— Nasza moc wydaje się być niewielką przy ich mocy — powiedziała Moss. — Ale sięga głębiej. Cała jest korzeniami. Jest jak stare zarośla jeżyn. A moc czarnoksiężnika jest jak jodła: może być wielka, wysoka i wspaniała, ale powali ją burza. Nic nie zabije krzaku jeżyny. — Wydała z siebie chichot, najwyraźniej zadowolona ze swego porównania. — Dobrze, zatem! — rzekła dziarsko. — Więc jak powiedziałam, może i dobrze się stało, że poszedł swoją drogą i usunął się z twojej drogi, żeby ludzie w miasteczku nie zaczęli plotkować.

— Plotkować?

— Jesteś szanowaną kobietą, kochanie, a reputacja jest bogactwem kobiety.

— Jej bogactwem — powtórzyła Tenar w ten sam obojętny sposób. Później powiedziała to raz jeszcze: — Jej bogactwem. Jej skarbem. Jej wartością… — Nie mogąc siedzieć bez ruchu, wstała rozprostowując plecy i ramiona. — Jak smoki które znalazły jaskinię, które zbudowały fortece dla swoich skarbów, żeby być bezpiecznymi, żeby spać na swoim skarbie, żeby stać się swoim skarbem. Zbieraj, zbieraj i nigdy nie rozdawaj!

— Poznasz wartość dobrej reputacji — odezwała się oschle, Moss — kiedy ją stracisz. Ona nie jest wszystkim. Ale trudno zapełnić miejsce po niej.

— Czy zrezygnowałabyś z bycia czarownicą, aby być szanowaną, Moss?

— Nie wiem — odrzekła po chwili Moss w zamyśleniu. — Wątpię, czy wiedziałabym, jak. Być może mam jeden dar, ale nie mam drugiego.

Tenar podeszła do niej i chwyciła ją za ręce. Zaskoczona tym gestem, Moss wstała odsuwając się nieco, lecz Tenar przyciągnęła ją do siebie i ucałowała w policzek.

Starsza kobieta podniosła jedną rękę i nieśmiało dotknęła włosów Tenar — jedna pieszczota, tak jak miał zwyczaj robić Ogion. Potem odsunęła się, mruknęła, że musi iść do domu i zaczęła zbierać się do wyjścia.

— Czy wolałabyś, żebym została — zapytała przy drzwiach — skoro kręcą się tu ci cudzoziemcy?

— Idź — odparła Tenar. — Jestem przyzwyczajona do cudzoziemców.

Tej nocy, kiedy leżała zasypiając, wkroczyła znowu w niezmierzone otchłanie wiatru i światła, lecz światło było zadymione, czerwone, pomarańczowo-czerwone i bursztynowe, jak gdyby samo powietrze było ogniem. Była w tym żywiole i jednocześnie jej nie było. Leciała na wietrze i była wiatrem, powiewem wiatru, siłą, która się uwolniła. I nie wołał jej żaden głos.

Rankiem usiadła na progu rozczesując włosy. Nie była blondynką, jak większość Kargijczyków. Miała bladą cerę, lecz jej włosy były ciemne. Wciąż były ciemne i niemal całkiem pozbawione nitek siwizny. Umyła je używając wody, którą grzała, aby uprać w niej odzież, bowiem postanowiła poświęcić ten dzień na pranie, skoro Ged odszedł i jej dobra reputacja była bezpieczna. Wysuszyła włosy na słońcu, szczotkując je. W gorący, wietrzny poranek, iskry podążały za szczotką i cichutko strzelały na rozwianych końcach włosów kobiety.

Therru podeszła i stanęła za nią przyglądając się jej. Tenar odwróciła się i ujrzała ją tak przejętą, że niemal drżącą.

— O co chodzi, ptaszynko?

— Latający ogień — powiedziało dziecko z obawą albo triumfem. — Na całym niebie!

— To tylko iskry z moich włosów — odrzekała trochę zaskoczona Tenar. Therru uśmiechnęła się. „Chyba nigdy wcześniej tego nie robiła” — pomyślała kobieta. Dziewczynka wyciągnęła obie ręce, tę całą i tę poparzoną, jak gdyby chciała dotknąć i podążyć za lotem czegoś, co było wokół rozpuszczonych, unoszących się na wietrze włosów Tenar.

— Ognie, wszystkie latające — powtórzyła i zaśmiała się.

W tym momencie Tenar po raz pierwszy postawiła sobie pytanie — jak Therru ją widzi, jak widzi świat? I zdała sobie sprawę z tego, ze nie wie, że nie może wiedzieć, co widzi się okiem, które zostało wypalone. I wróciły do niej słowa Ogiona: „Będą się jej lękać”, lecz nie odczuwała strachu przed dzieckem. Zamiast tego ponownie wyszczotkowała włosy, energicznie, tak żeby poleciały iskry, i raz jeszcze usłyszała ochrypły, radosny śmiech.

Uprała prześcieradła, ścierki do naczyń, swoją bieliznę i zapasową suknię oraz sukienki Therru i, upewniwszy się, że kozy są na pastwisku, rozłożyła to wszystko na łące, aby wyschło na trawie. Obciążyła rzeczy kamieniami, gdyż porywisty wiatr wiał z późno letnią gwałtownością.

Therru rosła. Wciąż była mała i szczupła jak na swój wiek — musiała mieć około ośmiu lat — lecz w ciągu ostatnich paru miesięcy, kiedy jej rany w końcu się zagoiły i nie sprawiały bólu, zaczęła więcej biegać tu i tam i więcej jeść. Szybko wyrastała ze swoich ubrań, które donaszała po najmłodszym dziecku Lark, pięcioletniej dziewczynce.

Tenar pomyślała, że mogłaby pójść do miasteczka, pogawędzić z Tkaczem Fanem i zobaczyć, czy nie ma on resztek tkaniny, które dałby w zamian za pomyje, które ona wysyła dla jego świń. Chciałaby uszyć coś dla Therru. I chciałaby również porozmawiać z Fanem. Śmierć Ogiona i choroba Geda zatrzymywały ją z dala od miasteczka i ludzi, których tam znała. Odciągały ją jak zawsze od tego, co znała, co potrafiła robić, od świata, który wybrała by w nim żyć — świata nie królów i królowych, potężnych mocy i dominiów, wyższych kunsztów, podróży i przygód, lecz zwyczajnych ludzi robiących zwyczajne rzeczy, jak wychodzenie za mąż, wychowywanie dzieci, prowadzenie gospodarstwa, szycie i robienie przepierki. Pomyślała to z pewnego rodzaju mściwością, jak gdyby chciała, żeby usłyszał ją Ged, który bez wątpienia znajdował się teraz w połowie drogi do Doliny Środkowej. Wyobraziła go sobie na drodze, nie opodal doliny, w której ona i Therru spały. Wyobraziła sobie szczupłego mężczyznę o włosach koloni popiołu, idącego samotnie i w milczeniu, z połową bochenka chleba czarownicy w kieszeni i brzemieniem cierpień w sercu.

„Być może nadszedł czas, żebyś się dowiedział — pomyślała. — Czas, żebyś się dowiedział, że nie nauczyłeś się niczego na Roke!”

Kiedy tak przemawiała do niego w myślach, inne wyobrażenie przyszło jej do głowy. Zobaczyła obok Geda jednego z mężczyzn, którzy stali na tej drodze czekając na nią i Therru. Mimowolnie krzyknęła: — Ged, uważaj! — bojąc się o niego, nie miał bowiem przy sobie nawet kija. To nie tego wielkiego typa o owłosionych wargach ujrzała, lecz innego spośród nich, dość młodego mężczyznę w skórzanej czapce, który intensywnie wpatrywał się w Therru. Myślała o tym wszystkim, a kiedy upewniła się, że Therru jest z Heather, wyruszyła do miasta. Podniosła wzrok, by ujrzeć małą chatkę tuż obok domu Fana, w której mieszkała, kiedy tutaj żyła. Pomiędzy nią a domem przechodził jakiś człowiek. Był to mężczyzna, którego pamiętała, wyobrażała sobie, mężczyzna w skórzanej czapce. Mijał chatkę i dom tkacza. Nie widział jej. Obserwowała, jak nie zatrzymując się szedł ulicą miasteczka. Zmierzał albo do zakrętu drogi, albo do dworu. Tenar śledziła go z pewnej odległości, dopóki nie przekonała się, jaki wybrał kierunek. Poszedł dalej, pod górę, w kierunku posiadłości Władcy Re Alb i, a nie drogą, którą szedł Ged.

Zawróciła, zatem i złożyła wizytę staremu Fanowi. Choć prawie pustelnik, jak wielu tkaczy, Fan był na swój nieśmiały sposób uprzejmy dla kargijskiej dziewczyny i jednocześnie czujny. Duż ludzi strzegło jej reputacji! Fan, teraz niemalże ślepy, miał terminatorkę, która wykonywała większość roboty tkackiej. Cieszył się, że ma gościa. Usiadł uroczyście na starym rzeźbionym krześle, pod przedmiotem, od którego pochodziło jego imię użytkowe: bardzo dużym, malowanym wachlarzem, skarbem jego rodziny — darem, jak głosiła fama, hojnego korsarza dla jego dziadka za pośpieszne utkanie żagla w czas potrzeby.Rozłożony wachlarz wisiał na ścianie. Delikatnie malowani mężczyźni i kobiety, w przezroczystych różowych, jadeitowych i lazurowych szatach, wieże, mosty i chorągwie Wielkiego Portu Havnor — wszystko to Tenar widziała wiele razy. Często przyprowadzano tu podróżnych, żeby obejrzeli wachlarz. Wszyscy zgodnie twierdzili, że jest to najpiękniejsza rzecz w miasteczku. Podziwiała go wiedząc, że sprawi to przyjemność staremu człowiekowi, a także dlatego, że rzeczywiście był bardzo piękny, zaś starzec rzekł:

— Niewiele równie pięknych rzeczy widziałaś w swoich podróżach, co?

— Nie, nie. W Dolinie Środkowej nie ma niczego podobnego — odrzekała.

— Kiedy byłaś tutaj, w mojej chatce, czy pokazałem ci kiedyś jego drugą stronę?

— Drugą stronę? Nie — powiedziała i nie było już innej rady — musiał zdjąć wachlarz ze ściany. Ale to ona musiała wejść na krzesło i odczepić go starannie, ponieważ starzec nie dość dobrze widział i nie był w stanie tego zrobić. Kierował nią z niepokojem. Podała starcowi wachlarz, a ten przyjrzał mu się bacznie swoim zamglonym wzrokiem, złożył go do połowy, aby się upewnić, że żeberka poruszają się swobodnie, następnie złożył, odwrócił i wręczył kobiecie.

— Rozłóż go powoli — powiedział.

Tak też zrobiła.

Smoki drgnęły, kiedy poruszyły się fałdy wachlarza. Namalowane na pożółkłym jedwabiu, bladoczerwone, niebieskie i zielone smoki ustawiły się tam, gdzie po drugiej stronie stały postacie ludzi, pośród chmur i górskich wierzchołków.

— Podnieś go do światła — rzekł stary Fan.

Zrobiła to i ujrzała dwie strony, dwa obrazy zlewające się w jeden pod wpływem światła sączącego się przez jedwab. Chmury i szczyty były wieżami miasta, mężczyźni i kobiety byli uskrzydleni, a smoki spoglądały ludzkimi oczyma.

— Widzisz?

— Widzę — odrzekła półgłosem.

— Ja teraz nie mogę, ale widzę to oczyma duszy. Niewielu osobom to pokazuję.

— Jest cudowne.

— Zamierzałem pokazać to staremu magowi — powiedział Fan. — Nigdy tego nie zrobiłem.

Tenar raz jeszcze odwróciła wachlarz do światła, po czym umieściła go na dawnym miejscu tak, że smoki ukryły się w mroku, a mężczyźni i kobiety spacerowali w dziennym świetle. Fan zabrał ją ze sobą do chlewa, żeby obejrzała jego świnie, ładną parę tuczącą się na jesienne kiełbasy. Dyskutowali nad wadami Heather jako roznosicielki pomyj dla świń. Tenar powiedziała, że potrzebuje skrawka materiału na sukienkę dla dziecka i tkacz z przyjemnością wyciągnął dla niej pełną szerokość cienkiego lnianego płótna pościelowego, podczas gdy młoda kobieta, która była jego terminatorką i która zdawała się przejąć zarówno jego brak towarzyskości jak i jego rzemiosło, z nachmurzoną twarzą równomiernie klekotała przy szerokim warsztacie tkackim.

W drodze do domu Tenar wyobraziła sobie Therru siedzącą przy tych krosnach. To byłoby przyzwoite źródło utrzymania. Przeważająca część pracy było nudna, wciąż taka sama, lecz tkactwo stanowiło zaszczytne zajęcie, a w niektórych rękach było szlachetną sztuką. Ludzie spodziewali się po tkaczach tego, że będą odrobinę nieśmiali, często nieżonaci i zamknięci w sobie przy swojej pracy, a pomimo tego cieszyli się oni szacunkiem. Poza tym pracując w domu przy warsztacie tkackim, Therru nie musiałaby pokazywać swojej twarzy. Tylko, co z kleszczowatą dłonią? Czy ta dłoń mogłaby obsługiwać krosna? I czy dziewczynka przez całe życie miała się ukrywać?

Ale co miała robić? „Wiedząc, czym musi być jej życie…”.

Tenar zmusiła się do myślenia o czymś innym. O sukience, którą uszyje. Sukienki córeczki Lark uszyte były z grubego samodziału, w kolorze jednolitym jak błoto. Mogłaby ufarbować połowę tego płótna — może na żółto albo czerwono — marzanną z bagien; a później obszerny fartuch lub biała sukienka z falbanką. Czy dziecko miało być ukryte przy krosnach w mroku i nigdy nie mieć falbanki przy spódniczce? Jeśli będzie kroić rozważnie, zostałoby dosyć na zmianę bielizny i drugi fartuch.

— Therru! — zawołała zbliżając się do domu. Kiedy wychodziła, Heather i Therru były na żamowcowym pastwisku. Zawołała ponownie, pragnąc pokazać Therru materiał i opowiedzieć jej o sukience. Z chłodni nad potokiem nadeszła Heather. Rozglądała się dookoła i ciągnęła na sznurku Sippy.

— Gdzie jest Therru?

— Z tobą — odparła Heather tak pogodnie, że Tenar rozejrzała się szukając wzrokiem dziecka, zanim zrozumiała, że Heather nie ma pojęcia, gdzie ona jest i po prostu wyraziła swoje życzenie.

— Gdzie ją zostawiłaś?

Heather nie wiedziała. Nigdy przedtem nie porzucała Therru; zdawała się rozumieć, że należy ją mieć wciąż mniej lub bardziej na oku, niczym kozę. Lecz może to właśnie Therru rozumiała to przez cały czas i trzymała się w zasięgu wzroku? Tak myślała Te-nar, kiedy, nie doczekawszy się od Heather żadnej zrozumiałej informacji, zaczęła szukać dziecka i wołać je, nie otrzymując jednak żadnej odpowiedzi.Tak długo, jak mogła, trzymała się z dala od krawędzi urwiska. Pierwszego dnia ich pobytu tutaj wytłumaczyła, Therru, że nie wolno jej nigdy samej schodzić spadzistymi polami rozciągającymi się poniżej domu ani wzdłuż stromej granicy na północ od niego, ponieważ patrząc jednym okiem nie można z całkowitą pewnością ocenić odległości czy też głębokości. Dziewczynka była posłuszna. Zawsze była posłuszna. Ale dzieci zapominają. Nie, ona by nie zapomniała. Ale mogła dostać się w pobliże krawędzi nie wiedząc o tym. Nie, na pewno poszła do domu Moss. Na pewno — była tam sama zeszłej nocy, więc poszła tam znowu. Ależ tak, oczywiście. Nie było jej tam. Moss jej nie widziała.

— Znajdę ją, znajdę ją, kochanie — zapewniła czarownica. Ale zamiast pójść na leśną ścieżkę, żeby poszukać dziecka, czego spodziewała się po niej Tenar, Moss zaczęła związywać włosy w węzeł przygotowując się do rzucenia zaklęcia znajdowania.

Tenar pobiegła z powrotem do domu Ogiona, wciąż wołając. I tym razem spojrzała w dół na strome pola poniżej domu, mając nadzieję ujrzeć tam małą figurkę, skuloną i bawiącą się między otoczakami. Lecz wszystkim, co zobaczyła na krańcu tych spadzistych pól, było morze — pofałdowane i mroczne, więc zakręciło jej się w głowie i poczuła rosnące przygnębienie. Poszła na grób Ogiona i trochę dalej leśną ścieżką, wciąż nawołując. Kiedy wróciła przez łąkę, pustułka polowała w tym samym miejscu, w którym Ged obserwował ją ostatnio. Tym razem rzuciła się na zdobycz, uderzyła i wzbiła się w powietrze z jakimś niewielkim stworzeniem w szponach. Prędko pofrunęła do lasu. „Karmi swoje młode” — pomyślała Tenar. Wszelkiego rodzaju myśli przechodziły jej przez głowę, niezwykle żywe i precyzyjne. Mijała suche już pranie, rozłożone na trawie. Musi je zebrać przed wieczorem. Musi dokładniej poszukać naokoło domu, chłodni i obórki. To była jej wina. To ona spowodowała to, co się stało, tym, że myślała o zrobieniu z Themi tkaczki, zamknięciu jej w odosobnieniu, w ciemności, żeby pracowała, żeby była szanowana. Kiedy Ogion powiedział: „Naucz ją, naucz ją wszystkiego, Tenar!”. Kiedy wiedziała, ze zło, które nie może być naprawione, musi zostać przekroczone. Kiedy wiedziała, że to dziecko zostało jej darowane, a ona zaniedbała swoje obowiązki, zawiodła jego zaufanie, straciła je, straciła jedyny wielki skarb. Przeszukawszy każdy kąt pozostałych budynków, weszła do domu, ponownie zajrzała do alkowy i rozejrzała się dookoła drugiego łóżka. Nalała sobie wody, ponieważ jej usta były suche jak piasek. Za drzwiami trzy kije z drewna — laska Ogiona i kije podróżne — poruszyły się w cieniu i jeden z nich powiedział:

— Tutaj.

Dziecko kuliło się w tym ciemnym kącie, wciągnięte w głąb własnego ciała, z głową przechyloną do ramienia, szczelnie ściągniętymi rękoma i nogami i zamkniętym jedynym okiem. Zdawało się być nie większe od małego pieska.

— Ptaszku, wróbelku, płomyczku, co ci jest? Co się stało? Co oni ci teraz zrobili?

Tenar objęła małe ciałko, zamknięte i sztywne jak kamień, kołysząc je w ramionach.

— Jak mogłaś tak mnie przestraszyć? Jak mogłaś chować się przede mną? Och, byłam taka rozgniewana!

Zapłakała, a jej łzy spadały na dziewczęcą twarzyczkę.

— Och, Therru, Therru, Therru, nie kryj się przede mną!

Dreszcz przebiegł przez ściągnięte członki i powoli zaczęły się rozluźniać. Therru poruszyła się i nagle przylgnęła do Tenar przywierając ciaśniej, aż ściskała ją rozpaczliwie. Nie płakała. Nigdy nie płakała. Być może wypalono z niej łzy, nie miała żadnej. Wydała jednak z siebie przeciągły, jękliwy, łkający dźwięk. Tenar trzymała ją kołysząc. Rozpaczliwy uścisk rozluźnił się bardzo, bardzo powoli. Głowa spoczęła na piersi Tenar.

— Powiedz mi — mruknęła kobieta, a dziecko odpowiedziało swoim zduszonym, chrapliwym szeptem:

— On tu przyszedł.

Pierwsza myśl Tenar dotyczyła Geda i jej myśli, wciąż poruszające się z prędkością strachu, uchwyciły to, dostrzegły kim „on” był dla niej i uśmiechnęły się szerokim, wymuszonym uśmiechem, lecz minęły to w przelocie, podążając na poszukiwanie.

— Kto tu przyszedł?

Żadnej odpowiedzi, tylko pewnego rodzaju wewnętrzne drżenie.

— Mężczyzna — powiedziała spokojnie Tenar. — Mężczyzna w skórzanej czapce.

Therru kiwnęła głową.

— Widziałyśmy go na drodze, kiedy szłyśmy tutaj. Żadnej reakcji.

— Czterej mężczyźni — ci, na których byłam zła, pamiętasz? Był jednym z nich.

Przypomniała sobie jednak, jak Therru trzymała głowę opuszczoną kryjąc poparzoną stronę twarzy, nie podnosząc wzroku, tak jak zawsze robiła przy obcych.

— Znasz go, Therru?

— Tak.

— Od… od czasu, kiedy mieszkałaś w obozie nad rzeką?

Jedno skinienie głowy.

Ramiona Tenar zacisnęły się wokół dziecka.

— Przyszedł tutaj? — zapytała i cały strach, jaki czuła, przemienił się w gniew, we wściekłość, która płonęła w jej ciele niczym słup ognia. Zaśmiała się — „Ha!” — i przypomniała sobie w tym momencie Kalessina i jego śmiech.

Ale nad ogniem trzeba zapanować. A dziecko trzeba pocieszyć.

— Czy on cię widział?

— Schowałam się.

Po chwili Tenar powiedziała głaszcząc Therru:

— On cię nigdy nie dotknie, Therru. Zrozum mnie i uwierz mi: on nigdy więcej cię nie dotknie. Nigdy więcej cię nie zobaczy, chyba że ja będę z tobą, a wtedy będzie miał do czynienia ze mną. Czy rozumiesz, moja kochana, moja drogocenna, moja piękna? Nie musisz się go bać. Nie wolno ci się go bać. On chce, żebyś się go bała. Żywi się twoim strachem. Będziemy go głodzić, Therru. Będziemy morzyć go głodem, dopóki nie pożre sam siebie. Dopóki nie udławi się ogryzając kości własnych rąk… Ach, ach, ach, nie słuchaj mnie teraz, jestem tylko zła, tylko zła… Jestem czerwona? Czy jestem teraz czerwona jak Gontyjka? Jak smok, jestem czerwona? — Próbowała żartować; a Therru spojrzała jej w twarz, podnosząc swoją drżącą, zmiętą przez ogień towarzyszkę i powiedziała:

— Tak. Jesteś czerwonym smokiem.

Myśl o tym, że mężczyzna przyszedł do domu, był w domu, powrócił, żeby przyjrzeć się swojemu dziełu, być może myślał o jego poprawieniu, myśl ta, ilekroć powracała do Tenar, przychodziła mniej jako myśl, a bardziej jako atak mdłości. Lecz obrzydzenie wypaliło się w gniewie. Wstały i umyły się, a Tenar doszła do wniosku, że tym, co właśnie odczuwa ponad wszystko, jest głód.

— Mam pusty żołądek — rzekła do Therru i rozłożyła przed nimi obfity posiłek składający się z chleba z serem, zimnej fasoli w oleju i ziołach, pokrojonej cebuli i suszonej kiełbasy. Therru zjadła sporo, a Tenar jeszcze więcej.

Kiedy sprzątnęły, powiedziała:

— Na razie, Therru, wcale nie będę cię opuszczać, a ty nie będziesz opuszczać mnie. Dobrze? Powinnyśmy obie pójść teraz do domu Cioteczki Moss. Rzuciła czar, żeby cię odnaleźć i nie musi już zawracać sobie nim głowy, lecz może o tym nie wie.

Therru przestała się poruszać. Rzuciła jedno spojrzenie na otwarte wejście i cofnęła się przed nim.

— Musimy też przynieść pranie. W drodze powrotnej. A kiedy wrócimy, pokażę ci materiał, który dzisiaj dostałam. Na sukienkę. Na nową sukienkę, dla ciebie. Czerwoną sukienkę.

Dziecko stało kurcząc się w sobie.

— Kiedy się ukrywamy, Therru, karmimy go. My będziemy jeść. I będziemy go głodzić. Chodź ze mną.

Trudność, bariera tego wyjścia na zewnątrz była dla Therru olbrzymia. Wzdrygnęła się przed nim, zakryła twarz, dygotała, potykała się. Okrucieństwem było zmuszać ją, by to przekroczyła, okrucieństwem wypędzać ją z ukrycia, lecz Tenar nie miała litości.

— Chodź — rzekła i dziecko ruszyło.

Ręka w rękę poszły przez pola do domu Moss. Raz czy dwa razy Therru zdołała podnieść głowę.

Moss nie była zdziwiona ich widokiem, ale zachowywała się dziwnie. Kazała Therru pobiec do wnętrza domu, żeby zobaczyć młode pisklęta kury z pierścieniem na szyi i wybrać z nich dwa dla siebie; Therru natychmiast zniknęła w tym schronieniu.

— Cały czas była w domu — oznajmiła Tenar. — Schowała się.

— Dobrze zrobiła — odrzekła Moss.

— Dlaczego? — spytała szorstko Tenar. Nie była w nastroju do ukrywania się.

— W pobliżu… w pobliżu są istoty — rzekła czarownica nie złowrogo, lecz z niepokojem.

— W pobliżu są łotrzy — odparła Tenar, a Moss spojrzała na nią i cofnęła się nieco.

— No, no — powiedziała. — No, kochanie. Masz wokół siebie ogień, blask ognia wokół twojej głowy. Rzuciłam czar, żeby znaleźć dziecko, ale nie poszedł dobrze. W jakiś sposób poszedł własną drogą i nie wiem jeszcze, czy dobiegł do końca. Jestem oszołomiona. Widziałam wielkie istoty. Szukałam małej dziewczynki, ale zobaczyłam je, latające w górach, latające w chmurach. A teraz ty masz coś wokół siebie, jakby twoje włosy były w ogniu. Co jest nie tak, co się stało?

— Mężczyzna w skórzanej czapce — rzekła Tenar. — Dość młody mężczyzna. Dosyć przystojny. Na ramieniu kubraka ma rozdarty szew. Widziałaś go w pobliżu?

Moss skinęła głową.

— Zatrudnili go przy sianokosach na dworze.

— Mówiłam ci, że ona — Tenar spojrzała na dom — była z kobietą i dwoma mężczyznami? To jeden z nich.

— Chcesz powiedzieć, jeden z tych, co…

— Tak.

Moss stanęła jak drewniany posąg starej kobiety.

— Nie wiem — powiedziała w końcu. — Myślałam, że wiem dosyć. Ale to nieprawda. Po co… Po co przyszedł? Żeby ją zobaczyć?

— Jeśli jest ojcem, być może przyszedł, żeby jej zażądać.

— Zażądać jej?

— Jest jego własnością.

Tenar mówiła jednostajnie. Podniosła oczy na masyw Góry Gont.

— Myślę jednak, że to nie ojciec. Myślę, że to ten drugi. Ten, który przyszedł i powiedział mojej przyjaciółce w wiosce, że dziecko „zraniło się”.

Moss była wciąż oszołomiona, wciąż przestraszona swoim własnym zaklęciem i wizją zawziętej Tenar, obecnością ohydnego zła. Z zatroskaniem potrząsnęła głową.

— Nie wiem — powiedziała. — Myślałam, że wiem dosyć. Jak on mógł wrócić?

— Żeby jeść — odrzekła Tenar. — Żeby jeść. Nie będę więcej zostawiać jej samej. Ale jutro, Moss, może poproszę cię, żebyś zatrzymała ją tu jakąś godzinę, wczesnym rankiem. Czy byłabyś tak dobra i zrobiła to, kiedy ja pójdę do dworu?

— Tak, kochanie. Oczywiście. Mogłabym nałożyć na nią czar ukrycia, jeśli chcesz. Ale… Ale oni są tam na górze, wielcy ludzie z Królewskiego Miasta…

— W takim razie mogą zobaczyć, jak żyje prosty lud — odparła Tenar i Moss ponownie cofnęła się, jak gdyby przed prądem iskier przyniesionych w jej stronę z ognia na wietrze.

Загрузка...