II. DUŻO CZOŁGI, TUTTO KAPUT

Obsesja Marqueza na punkcie mostów trwała od trzech lat. Zaczęła się jesienią 1991, kiedy most w Petrinji umknął mu o włos, a Christiane Amanpour z CNN spóźniła się na wojnę. Marquez miał już całe tuziny mostów nietkniętych lub zburzonych, ale dotąd nie uchwycił momentu, gdy jakiś most wylatuje w powietrze. Jeszcze żadnemu zawodowemu kamerzyście nie udało się to w byłej Jugosławii. Sfilmowanie mostu mówiącego właśnie: no to cześć, wydaje się łatwe, ale wcale takie nie jest. Po pierwsze, trzeba tam być. To nie zawsze jest możliwe, bo ludzie nie ogłaszają wszem i wobec, że zamierzają coś zburzyć. Po prostu zakładają ładunki wybuchowe, wysadzają, i już. Poza tym, choć nawet się wie lub podejrzewa, że jakiś most wyleci w powietrze, trzeba mieć pod ręką kamerę i filmować dokładnie w chwili wydarzenia. To znaczy, trzeba tam być i trzeba filmować. A istnieje mnóstwo rzeczy stojących na przeszkodzie filmowaniu. Na przykład kiedy do ciebie strzelają. Albo kiedy spada tyle bomb, że nikt nie jest w stanie podnieść głowy. Albo kiedy żołnierze zajmujący się tą sprawą nie pozwalają ci kręcić. Również, zgodnie ze znanym prawem Murphy'ego – kromka chleba zawsze spada na ziemię stroną posmarowaną masłem – wysadzenie mostu, jak większość rzeczy dziejących się na wojnie, zdarza się dokładnie w chwili, kiedy masz wyłączoną kamerę albo właśnie zmieniasz taśmę, albo właśnie skoczyłeś na moment do samochodu, bo wyczerpały się baterie, albo właśnie rozpinasz rozporek, jak Ted Stanford. Tak. Kolega Murphy jest stałym towarzyszem reporterów pracujących na wojnach. Często zresztą traktują go jak jeszcze jednego członka ekipy. Również często wspomina się jego mać.


– Jak stoisz z baterią? – zapytał Barles.

Marquez spojrzał na wskaźnik. W porządku. Ma zapas, jeśli sprawy nie będą się zbyt przeciągać. Nie chciał ryzykować wyłączenia kamery, na wypadek gdyby wysadzenie miało nastąpić przed ośmioma sekundami, które muszą upłynąć od włączenia do chwili, kiedy kamera znów zacznie działać. Po drugiej stronie drogi, w rowie obok zwłok żołnierza podobnego do Sekssymbola, leżały hełm i plecak Barlesa, w nim bateria i zapasowa taśma, razem z mikrofonem do robienia wejść. W zasadzie powinno to wystarczyć, choć więcej materiału było w nissanie zaparkowanym za szopą przy drodze. Ekipy telewizyjne poruszają się po świecie dźwigając straszliwą ilość sprzętu; to dosyć przeszkadza, zwłaszcza kiedy trzeba uciekać. Barles często tęsknił do czasów, gdy przez dwanaście lat był specjalnym wysłannikiem dziennika “Pueblo", i ze śpiworem i torbą przerzuconą przez ramię mógł spędzić trzy miesiące na Środkowym Wschodzie albo w Afryce.

Zauważył, że Marquez układa się wygodniej na skarpie, tak ustawiając kamerę, by dobrze objąć most, przymierzając się do kręcenia z okiem przytkniętym do wizjera. Teleobiektyw wysuwał się w przód i cofał, a pierścień ostrości sunął z prawej na lewą i z powrotem. Potem Marquez oparł się i rozejrzał dookoła, a Barles zrozumiał, że oblicza drogę lotu odłamków, kiedy most będzie wylatywał w powietrze.

– Za blisko – powiedział Marquez.

Cofnęli się wzdłuż skarpy o dziesięć metrów i znów położyli. Marquez sprawdził obraz w kamerze i robił wrażenie zadowolonego. Teraz odgłosy strzałów ze strony Bijelo Polje wydawały się słabsze.


Trzy lata wcześniej, w Petrinji, Marquez był o włos od własnego mostu. Przeszli po nim w tamtą stronę, dotarli do wioski podczas serbskiej ofensywy, kiedy chorwaccy obrońcy przegrywali z jugosłowiańskim wojskiem federalnym. Barles stał na środku głównej ulicy i nagrywał materiał, improwizował coś w rodzaju:

Petrinja za chwilę się podda, i tak dalej, gdy pojawiła się mała grupa uciekających Chorwatów. Jeden z nich, grubasek w strażackim hełmie i z myśliwską strzelbą, zatrzymał się przed kamerą i wybełkotał w okropnym włoskim:

– Dużo czołgi, tutto kaput. Nema soldati i nema nic. Io sono ostatni i zwiewam.

Użył niemal dokładnie tych słów. W tej samej chwili serbski czołg pojawił się u wylotu alei, a Marquez stojący pośrodku ulicy sfilmował kule, które przeleciały między jego nogami i trafiły w człowieka, który, już leżąc na ziemi z RPG-7 w ręce, próbował trafić w czołg. Potem wszyscy uciekali, zrobił się potworny zamęt, ranny krwawił na ziemi, a Barles wszedł w kadr – było zostać pielęgniarką, dupku – żeby zatamować mu krwotok, nagle z bliska padł wystrzał i wszyscy, łącznie z rannym kuśtykającym na jednej nodze, zniknęli z kadru, a Marquez, który rozpoczął ujęcie od zbliżenia przestrzelonego uda, przeszedł niewzruszony do planu ogólnego. Kilka godzin później te zdjęcia obiegły cały świat, a TVE wykorzystywała je przez cały następny rok jako reklamę swoich serwisów informacyjnych; choć w tamtej chwili Marqueza i Barlesa serwisy informacyjne gówno obchodziły. Uciekali z całą resztą w kierunku mostu, mając czołgi za plecami, a Barles pamiętał, że równie szybko uciekał tylko w 1982 przed izraelskimi merkavami, które pilnowały drogi między Sajdą i Bejrutem, kiedy Manu Leguineche myślał, że już go zabili i pytał po szpitalach, czy nie ma tam sahafi espani, Hiszpana, któremu zrobili kuku. Ale od biegu w Sajdzie minęło dziesięć lat i teraz Barles i Marquez, i pewnie też Manu, mieli dużo słabsze nogi niż wtedy. Dotarli bez tchu na drugą stronę mostu w Petrinji, który miał na sobie dość ładunków wybuchowych, żeby wysadzić w powietrze zagrzebską katedrę. Marquez rzucił się na ziemię i zaczął przygotowywać kamerę.

– Chcę mieć ten most – powiedział.

Ale go nie miał. Wysadzenie opóźniało się, a pora emisji zbliżała. Dwadzieścia minut później musieli się wycofać, pozostawiając nietknięty most, i dokładnie wtedy pojawiła się Christiane Amanpour z Rustem, kamerzystą z CNN, zwalistym facetem, spokojnym i miłym, eksżołnierzem marines z Wietnamu.

– Macie przerąbane, tu już nie ma wojny – powiedział im Marquez.

I taka była prawda. Barles i on byli jedyną ekipą, która obserwowała poddanie Petrinji. Christiane i Rust wrócili razem z nimi do Zagrzebia i wytargowali parę ujęć w zamian za możliwość montażu na ich sprzęcie w hotelu Intercontinental. Rust był porządnym człowiekiem, i jeszcze dużo później, podczas nudnych wieczorów w hotelu Holiday Inn w Sarajewie, często cytował, ubawiony, słowa Marqueza:

– Tu już nie ma wojny – mówił i pękał ze śmiechu na samo wspomnienie.

Christiane Amanpour też wspominała ten epizod między jedną whisky a drugą, przy płomieniu świeczki, podczas gdy serbska artyleria tłukła się na zewnątrz, a Paul Marchand starał się, bez skutku, zaciągnąć ją do łóżka. Marchand był wolnym strzelcem pracującym dla kilku francuskich stacji radiowych. Najdłużej z nich siedział w stolicy Bośni, znał wszystkie sztuczki czarnego rynku i wszędzie jeździł starym, podziurawionym samochodem, na którym napisał: “Oszczędź sobie trudu i nie strzelaj do mnie. Jestem niezniszczalny". Ale tak nie było. W końcu 1993 pocisk kalibru 12,7 mm roztrzaskał mu w drobny mak kość połowy ramienia. Najtrafniejszy opis należał do Xaviera Gautier z “Le Figaro". Według niego łokieć i radio Marchanda przypominały kaszę kuskus.

Co do mostu w Petrinji, rzeczywiście został wysadzony jeszcze tego samego dnia, w dwie godziny po tym, jak Marquez powiedział Christiane i Rustowi, że tam już nie ma wojny; nie było jednak na miejscu żadnej kamery, która by uwieczniła tę chwilę. Marquez nie umiał się z tym pogodzić i od tego czasu stale poszukiwał mostu, którego wysadzenie mógłby sfilmować. Stało się to niemal jego obsesją, podobnie jak obsesją było w swoim czasie wchodzenie na najwyższe piętro hotelu Rachid w Bagdadzie i czatowanie przez wiele godzin na pocisk Tomahawk, aby go sfilmować. Potem było mu wszystko jedno, czy materiał pójdzie do emisji, czy nie, kierował nim tylko instynkt myśliwego – po prostu musiał te zdjęcia mieć.


Czas płynął powoli. Barles rzucił okiem na wskaźnik stanu baterii i podniósł się.

– Pójdę po plecak – powiedział.

Uważnie nasłuchując, przeszedł przez drogę, starając się nie odcinać zbyt wyraźnie ani zbyt długo od skarpy. Na pewno żołnierze Armii zajmowali pozycje po drugiej stronie rzeki. Słońce stało wysoko i kamizelka kuloodporna stawała się coraz cięższa i cieplejsza, jednak nie zdecydował się jej zdjąć; mogłoby to wystarczyć, żeby jakiś znudzony snajper znów potwierdził prawo starego Murphy'ego, mówiące, że jeśli spada kromka, i tak dalej. Jeśli cokolwiek na wojnie może się nie udać, nie uda się.


Pomyślał o farcie. Farta masz wtedy, gdy generał Loan strzela w głowę północnemu Wietnamczykowi, a ty nie jesteś tym Wietnamczykiem, tylko fotografem, i wszystko dzieje się przed twoim obiektywem. Albo kiedy filmujesz Billa Stuarta w Nikaragui w chwili, kiedy jakiś somozista każe mu uklęknąć i zaraz potem do niego strzela. Masz farta, kiedy robisz zdjęcia w Sarajewie, trafiają cię, ale kula przechodzi przez gardło, nie naruszając żadnych ważniejszych organów, jak to się zdarzyło Antoine'owi Gyoriemu, albo bojowym wozem Warrior wjeżdżasz na minę, jak Corinne Dufka, i giną wszyscy oprócz ciebie. Pech z kolei jest wtedy, kiedy ktoś pomyli drogę, jak Gilles Caron w Pico del Pato albo jak ekipa NBC, która w Sajdzie wysiadała z samochodu ze statywem w pokrowcu, a izraelski artylerzysta z merkavy pomyślał, że to pocisk. Pecha masz też wtedy, jeśli cię zabiją, jak Corneliusa w Salwadorze, kiedy zakochujesz się w dziewczynie, która jest twoim dźwiękowcem, albo zginiesz w zwykłym wypadku samochodowym, tak jak Alaiz, który wyszedł z około trzydziestu wojen bez jednego zadraśnięcia. Ale mimo wszystko, mimo że pech istnieje, tylko nieliczni dziennikarze weterani w niego wierzą. Na wojnie rzeczy dzieją się raczej zgodnie z prawem prawdopodobieństwa: dopóty dzban wodę nosi, dopóki nie zrobi trach. Na wojnie mogą zabić cię na wiele sposobów, ale najczęstsze są trzy.


Pierwszy rodzaj śmierci polega na tym, że akurat wypada na ciebie, jak na loterii. To jest nieodwołalne i kiedy trafia na ciebie, znaczy – twoja kolej i już. Na temat pecha, czystego i prostego, czy w pracy, czy w sprawach zdrowia, nie można nic powiedzieć, tylko trzeba się z nim pogodzić. Żywym tego dowodem był argentyński fotograf Manuel Ortiz, wolny strzelec, który kręcił się po okolicy od początku wojny. Nie miał złamanego dolara przy duszy, żył cały czas na pożyczkach, oczekując na wspaniałe zdjęcie, które rozwiąże mu wszelkie życiowe problemy; wszyscy jednak wiedzieli, że Manuel nigdy nie zrobi tego zdjęcia. Miał wyjątkowy talent do znajdowania się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. Na przykład, kiedy w Zagrzebiu poddawały się koszary im. Marszałka Tito, on był w Sisaku, gdzie na froncie panował absolutny spokój. Z kolei kiedy jechał do Jasenovaca, żeby fotografować serbską ofensywę, walki przenosiły się w zupełnie inne miejsce, na przykład do Sisaku. Sceny, które mogłyby przynieść Manuelowi sławę i pieniądze, zawsze działy się wtedy, kiedy skończył mu się film albo kiedy skonfiskowano mu aparat fotograficzny gdzieś na punkcie kontrolnym. Ale to wcale nie znaczy, że plemię specjalnych wysłanników uciekało przed Argentyńczykiem albo otaczało go próżnią, dlatego że prześladował go pech. Przeciwnie, wszyscy chętnie stawiali mu kieliszek i przy okazji pytali o plany.

– Gdzie jutro jedziesz, Manuel?

– A wiesz, mam zamiar rzucić okiem, co się dzieje w Pakracu.

I wszyscy skreślali Pakrac z planów na dzień następny i jechali pracować gdzie indziej. Tak czy inaczej, z ciążącym nad nim pechem Manuel przez trzy lata kręcił się tam – Vukovar, Sarajewo, Mostar – bez jednego zadraśnięcia, czym nie wszyscy mogli się pochwalić. Na przykład pewna duńska ekipa telewizyjna przez tydzień budziła zazdrość wszystkich w hotelu Intercontinental w Zagrzebiu, bo wszędzie, gdzie jechali, coś się działo i mieli świetne materiały. Do dnia, kiedy z okopów w Górne Radici wychylili się, żeby zrobić ogólny plan i zaraz wpadli tam obaj z powrotem, z głowami podziurawionymi kulami, ponieważ nie założyli hełmów. Fart i pech to względne rzeczy, zależy jak na nie patrzeć. Bo, jak powiedział Manuel, kiedy usłyszał tę historię, pijąc – na krzywy ryj – w barze Explanade, lepiej nie zrobić żadnego zdjęcia, niż zrobić ostatnie zdjęcie.


Odrzucając czynnik pecha, Barles wiedział, że są jeszcze dwa sposoby, by zostać zabitym na wojnie. Pierwszy występuje wtedy, gdy jesteś na wojnie od niedawna i jeszcze nie potrafisz się tam poruszać. Połowa zabitych ginie na samym początku i nie ma czasu, żeby nauczyć się sztuczek, jak odróżnić strzały początkowe od strzałów końcowych, jak iść ulicą pod ostrzałem snajperów, jak nie odcinać się od okien i drzwi albo wiedzieć, że gdzie dużo się strzela, tam można oberwać, czy jest się dziennikarzem, czy nie. Czyli przyjeżdżasz, zabierasz się do roboty i zaraz cię zabijają, tak jak Juantxu Rodrigueza w Panamie albo Jordiego Pujola w Sarajewie, gdy razem z Erikiem Hauckiem robił zdjęcia dla “Avui". Albo Alfonso Rojo w Nikaragui, kiedy somoziści chcieli go rozstrzelać, co pewnie by się stało, gdyby nie wyskoczył z ciężarówki, którą był wieziony, ze związanymi na plecach rękami, na miejsce egzekucji. W tamtych czasach Alfonso bardzo się na nich pogniewał, zwłaszcza dlatego, że mówili mu: A teraz założymy ci czyste buciki i ruszaj w drogę, co jest wyraźnym brakiem respektu, kiedy zaraz mają cię zabić. Ale z czasem człowiek łagodnieje, i Alfonso twierdził, że nie ma już żalu do somozistów. I choć niedzielni wycieczkowicze i oszuści dużo krzyczą, prawdą jest to, że dziennikarzy na wojnie nie zabija się: giną, pracując w miejscach, gdzie się strzela i gdzie jest zamieszanie, gdzie plączą się sukinsyny z karabinami, które nie mają chęci ani czasu, żeby poprosić cię o papiery. Takie są reguły gry i Alfonso, i Barles, i Manu, i wszystkie stare lisy, które przeżyły w tym zawodzie, wiedzą o tym lepiej niż ktokolwiek inny.


Co do bycia zabitym, to trzecia możliwość, najczęstsza, wynika z rachunku prawdopodobieństwa. To znaczy: po jakimś czasie i na ciebie wypadnie. W Sarajewie pod koniec 1992 wszyscy byli zgodni, że Manucher, fotograf z AFP, wyjechał chwilę przedtem, zanim przy szła jego kolej. Dzień wcześniej, kiedy szedł w dół po schodach w towarzystwie bośniackich przyjaciół, serbski pocisk zmiótł połowę schodów razem z przyjaciółmi, a on pozostał na ostatnim nietkniętym stopniu, z jedną nogą w powietrzu, jak kot Dżinks na filmach rysunkowych. Po południu, kiedy odpoczywał w swoim pokoju hotelowym, wstał po szklankę wody, dokładnie w momencie gdy seria z karabinu maszynowego przecięła środek łóżka. Manucher był Francuzem irańskiego pochodzenia i jego wschodni fatalizm stanowił źródło spokojnej i obojętnej odwagi; ale wiadomość, że go odwołują, przyjął z widoczną ulgą, bo – jak wyznał, wsiadając do samolotu – był pewien, że już niedługo przyszłaby jego kolej. Podobnie Paco Custodio zabrał się do liczenia, notując na kartkach, bardzo poważny, w świetle własnej latarki Maglite w hotelu Holiday Inn, po czym ulotnił się z Sarajewa. Było to jesienią 1992, w czasach wielkich bombardowań, rozstrzeliwań ludzi stojących w kolejkach po chleb, i średnio wypadał jeden dziennikarz zabity lub ranny na sześć dni; Martin. Beli z BBC został wtedy trafiony w chwili, gdy filmował go jego kamerzysta, i to było tak, jakby pojechać do Rzymu i trafić na audiencję papieską, podczas której strzelają do ojca świętego. Barles pamiętał, jak Custodio, ze swoimi brytyjskimi wąsami, pokazywał mu bazgroły na kartce z notesu, a światło latarki odbijało się w jego okularach. A plus B równa się C. Średnio na człowieka wypada tyle i tyle dni, my jesteśmy tutaj już czterdzieści pięć, średnio po dwanaście godzin dziennie na ulicy. Strzelało do nas tylu i tylu snajperów, spadło tyle bomb, takie są rachunki, i teraz jest nasza kolej. Napij się whisky, ja stawiam, bo stąd spływam.

Sztuka spływania z różnych miejsc… Paco Custodio wykazał zdrowy rozsądek, po miesiącu z hakiem na wojnie nikomu nie musiał niczego udowadniać. Inni nie wytrzymywali tak długo, jak na przykład Miguel el Manchego w Abu Szaud w Libanie, w lutym 1987, który zaczynał drżeć na samą myśl o swojej nowo narodzonej córce i kiedy słyszał strzał, ręka spadała mu z kamery i Barles musiał redagować główny materiał ze ścinków poprzedniego reportażu. Innym znów odpalało, na przykład tak się stało z Nacho Ayllonem, dźwiękowcem, który był z Custodiem i Barlesem w Mozambiku w marcu 1990. Nacho mało nie oszalał ze strachu pewnej nocy, kiedy grupa pijanych partyzantów chciała ich zabić po to, by im zabrać zegarki i buty, a ich szef powiedział, żeby mu zostawili niebieskookiego chłopaczka żywego. Innym wystarczał drobiazg, aby przestali dłużej znosić to wszystko, jak Manolo Ovalle w Bejrucie: po latach spędzonych razem z Miguelem de la Cuadra, kiedy bez mrugnięcia okiem spacerował pod kulami, pewnego razu zobaczył zdjęcia szyitów z poderżniętymi gardłami, świeże, z poprzedniego dnia; zamknął się w pokoju hotelu Alexandre i powiedział, że nie pojedzie na front w Bikfaya, jeśli nie dostanie gwarancji. Jakich gwarancji, wściekał się Enrique del Viso, kiedy poszli po niego do pokoju, a Ovalle wyjął zdjęcie żony i dzieci. Teraz Ovalle sprzedawał buty Panama Jack, żeby zarobić na życie, i pozował na nieustraszonego poszukiwacza przygód. Tygrysem z Bejrutu nazywali go ci, którzy wiedzieli o wszystkim.

Barles spojrzał na drugą stronę rzeki, gdzie dachy Bijelo Polje nadal płonęły. Zaczął sobie wyobrażać przedmioty, które podtrzymywały ten ogień: książki, meble, fotografie, okruchy ludzkiego życia. Od czasu pożaru biblioteki w Sarajewie, zawsze kiedy patrzył na płonący dom, nie mógł uniknąć myśli o jego zawartości. Biblioteka miejska spłonęła w tamtym czasie, na przełomie lata i jesieni 1992, kiedy Manucher, Custodio i wielu innych odjechało i zastąpili ich nowi. Średnio byli na miejscu dwa tygodnie, ale czasem zaraz po przyjeździe zostawali ranni albo zabici, i wyjeżdżali tak szybko, że nie było czasu, by zapamiętać ich nazwiska; na przykład, ten producent z ABC, którego – kiedy jechał z lotniska – snajper trafił pociskiem rozpryskowym w nerki, dokładnie pomiędzy literami T i V błyszczącymi na tylnej ścianie furgonetki, załatwiając go po niecałych dwudziestu minutach spędzonych w mieście. Albo dwóch francuskich fotografów, pracujących niezależnie, młodych i nieznanych, którzy przyjechali na swój pierwszy wojenny reportaż. Przylecieli o dziesiątej rano herculesem ONZ-etu, a już o jedenastej w jednego z nich trafił odłamek pocisku moździerzowego, został więc odwieziony do Zagrzebia tym samym samolotem, którym przyleciał. Jego towarzysz, nieśmiały rudzielec o imieniu Oliver, przez dwa dni błąkał się po korytarzach hotelu Holiday Inn w stanie szoku, niezdolny do pracy ani nawiązania kontaktu z kimkolwiek, aż Fernando Mugica z “El Mundo" zlitował się nad nim, zaproponował alkohol plus całonocną rozmowę. Mugica swój akt miłosierdzia tłumaczył w ten sposób:

– Tylko jedna rzecz może być gorsza od bycia nieznanym fotografem, który zostaje ranny zaraz po przyjeździe do Sarajewa: być nieznanym przyjacielem nieznanego fotografa.


Barles zawsze się uśmiechał na wspomnienie Fernanda Mugiki, którego poznał blisko dwadzieścia lat wcześniej w Al-Ajun. Fernando był wysokim, jasnowłosym Baskiem o dobrym sercu i wspaniałym poczuciu humoru. Zaraz po przyjeździe do Sarajewa, kiedy pierwszy raz pojechał z nimi samochodem na wyprawę przez zaciemnione miasto podczas nocnego bombardowania, jedna z bomb spadła w pobliżu, zapalając stojącą ciężarówkę. Kiedy przejeżdżali obok niej, jasno płonącej, Fernando wskazał głową:

– To nie jest naprawdę, co? Wszystko to przygotowaliście, żeby mnie przestraszyć.


Wzrok Barlesa zatrzymał się na rowie. Zabity podobny do Sekssymbola wyglądał tak samo jak przedtem, może było nad nim trochę więcej much. Wszyscy zabici, pomyślał, są do siebie niesamowicie podobni. Zaczął sobie przypominać i widział różnych zabitych wyglądających zawsze tak samo, mimo najrozmaitszych scenerii i pozycji. Czasem obrazy nakładały się na siebie i trudno byłoby mu określić, w jakim miejscu, w którym momencie w przeszłości pojawił się który. Zabici znajomi i zabici bezimienni: Kibreab, Belali, Alberto, Jasir, Erytrejczycy zabici w dolinie Tessenej, chłopak w Esteli, Georges Karane w Aszrafiji, Irańczycy nad rzeką Karun Rud, Pedro Aristegui w Hadath, sandinistka Maria Asunción w Paso de la Yegua, Jasmina w kostnicy w Sarajewie, policjanci z rolexami na ręce, osmaleni na drodze do Basry. Albo tamtym razem, kiedy zajrzał do zniszczonego czołgu w Ndżamenie, a w środku leżał libijski żołnierz, bardzo młody, jakby spał w ogromnej kałuży krwi, całe litry krwi najżywszej i najczerwieńszej jaką Barles widział w życiu; otworzył wszelkie luki i włazy, żeby mieć dość światła, by zrobić zdjęcie. Tego samego dnia zrobił jeszcze zdjęcie, które poszło na pierwszą stronę w “Pueblo": dwóch partyzantów obok zabitego przeciwnika, jakby był myśliwskim trofeum; jeden z palcami w znaku V, a drugi ze stopą na głowie zabitego. A może to zdjęcie zrobił innego dnia, może to nawet była inna wojna, Może zabity nie był Czadyjczykiem, ale Etiopczykiem i może nie zdarzyło się to w Ndżamenie, ale w Tessenej, w Erytrei, gdzie 4 kwietnia 1977 Barles był przez pół godziny sam pośród trupów w dolinie, a kiedy skończył ostatnią rolkę filmu i przestał patrzeć na zabitych przez obiektyw aparatu, przeraził się i zaczął uciekać w górę po zboczu, jakby się obawiał, że już nigdy nie wróci do świata żywych.


Tak czy inaczej, Barles cieszył się, że od dziesięciu lat pracuje dla telewizji, a jego stare pentaxy rdzewieją na dnie szafy. Jest lepiej, kiedy obrazem zajmują się inni.


Jeszcze spojrzał na zabitego. Kieszenie miał wywrócone; zapewne koledzy zrewidowali go w poszukiwaniu amunicji, pieniędzy i papierosów, zanim go tu zostawili. Odpędził stopą muchy znad twarzy, ale zaraz wróciły. Przez chwilę Barles wyobraził sobie, że ktoś gdzieś na niego czeka. Może jakaś kobieta. Zabity był młody, może więc ma matkę albo dziewczynę. W każdym razie ten ktoś, oczekujący listu czy wiadomości, słuchając radia – intensywne walki w centralnej Bośni – jeszcze nie wie, że osoba, o której myśli, jest już strzępem mięsa gnijącym na drodze między Bijelo Polje i Cerno Polje. Bo tak naprawdę każdy zabity jest przyszłym bólem tych, którzy na niego czekają, nie wiedząc, że już nie żyje.


Barles odwrócił się od Sekssymbola i z plecakiem i hełmem w ręce podszedł do Marqueza. Tak czy inaczej, biali, czarni czy żółci, wszystko jedno z której strony, wszyscy zabici, których mógł sobie przypomnieć, byli zawsze tym samym zabitym w tej samej wojnie, w jego pamięci i poza nią. Kiedyś zrobił sprawdzian: przygotowywał materiał do “Przeglądu Tygodnia" na temat Angoli, gdzie zabitymi byli czarni, i włączył kilka ujęć z archiwum sprzed dwóch lat, z zabitymi białymi, z Salwadoru. Antolin, montażysta materiałów wideo, był przerażony. Zobaczysz, z tego będą kłopoty, mówił. Ale nikt nie zauważył różnicy.

Загрузка...