VI. MOST NARQUEZA

Jadranka przyłączyła się do nich na drodze, naprzeciwko zagrody.

– Co ci powiedział? – spytał ją Barles. Tłumaczka wzruszyła ramionami. Wyglądała na zmęczoną.

– Ten człowiek ma zamęt w głowie. Nie wie, co robić, czy zostać, czy uciekać.

– To dureń. Przecież wszystko się skończyło: i to miejsce, i jego gospodarstwo. Armija dotrze tutaj, czy most zostanie, czy nie.

Rozległy się dalekie wybuchy w zakolu rzeki i wszyscy troje spojrzeli w tamtym kierunku.

– My też powinniśmy jechać – powiedziała Jadranka.

Marquez ani Barles nie odezwali się. Wiedzieli, że nie mówi tego ze strachu, tylko taka jest prawda. Jadranka też wiedziała, że oni o tym wiedzą. Wszyscy troje wiedzieli, że możliwość ucieczki maleje z każdą minutą.

– Co się dzieje w Cerno Polje? – zapytał Marquez, patrząc na most.

– W radiu mówią, że droga jest przejezdna, ale nie mówią, jak długo jeszcze.

Marquez nieznacznie pokiwał głową, jakby już o tym wiedział. Potem zmienił baterię i ruszył ku skarpie, w kierunku mostu.

– Sukinsyn – syknął Barles.


Powiedział Jadrance, żeby wracała do nissana i poszedł za Marquezem w kierunku mostu. Sekssymbol leżał na swoim miejscu, dym wiszący nad Bijelo Polje zgęstniał. Nie było już słychać strzałów we wsi. Przyglądając się krajobrazowi, poczuł, że czegoś mu brakuje, jak w zabawie z porównywaniem obrazków i szukaniem różnic, choć na początku nie mógł sobie uświadomić, co się stało. Zatrzymał się na chwilę i wreszcie zrozumiał. Brakowało dzwonnicy kościoła, która zniknęła.

Ciekawa rzecz, pomyślał, że wszyscy walczący, wszelkich ras i kolorów, starają się zniszczyć symbole religijne przeciwnika. Przypomniał sobie meczet Murabitun w Bejrucie z minaretem tak podziurawionym kulami, że wyglądał jak kawałek sera gruyere. Albo cerkwie, kościoły katolickie i meczety w różnych częściach byłej Jugosławii. W dawnych czasach, przynajmniej, Turcy zamalowywali wapnem ściany Hagii Sophii, a chrześcijanie budowali katedry w andaluzyjskich meczetach, jakby architektura dawała się jednak pogodzić z masakrą. Teraz stosowano szybkie rozwiązania: kilka pocisków, materiał wybuchowy w fundamentach, i święty spokój. Żadne wieki historii nie potrafią się oprzeć materiałom wybuchowym, głupocie i barbarzyństwu. Na przykład biblioteka w Sarajewie. Czy zbombardowana synagoga. Albo meczet Begova, którego ołowiane dachówki pokryły jak dywan ulicę Saraci. Albo most w Mostarze, który po czterystu dwudziestu siedmiu latach opierania się wszelkim wojnom i najazdom nie wytrzymał godzinnego ostrzału chorwackiej artylerii. Właśnie filmowali ruiny mostu od strony wschodniego brzegu, kiedy jakiś snajper strzelił w głowę przechodzącej kobiecie, a potem w plecy Marii, ładnej czarnowłosej dziewczyny pracującej w UNICEF-ie, i trzech hiszpańskich żołnierzy w niebieskich hełmach musiało pod ostrzałem biec ją ratować, a jakiś wolny strzelec okopany wśród ruin robił im zdjęcia aparatem z teleobiektywem. Dzięki tym zdjęciom Maria stała się znana, żołnierze dostali medale od UNICEF-u, a fotograf dostał pięć stron w “Paris Matchu". Co do zabitej kobiety, która na zdjęciach leżała na brzuchu, obok spiętych twarzy żołnierzy, za którymi kule odbijały się od muru, to jej twarz została zmasakrowana pociskiem, i nie można było zidentyfikować zwłok, pochowano ją więc obok nieistniejącego już mostu, od którego pochodzi nazwa miasta wcale już nie przypominającego miasta. To jednak przewrotność i złośliwość losu.


Idąc ciągle środkiem drogi, Barles spojrzał w prawo na las i nie zobaczył żadnego żołnierza. Chorwaci albo nadal się ukrywali, albo wzięli nogi za pas. Marquez ciągle leżał pod skarpą w pozycji wyczekującej, z obiektywem kamery wycelowanym w most, a obok niego plecak i hełm Barlesa, który znajdował się o jakieś dziesięć metrów od kamerzysty i który znów spojrzał w miejsce, gdzie powinna była stać dzwonnica. Potem skierował wzrok niżej, na zakręt drogi po drugiej stronie mostu i rzeki. Wtedy zobaczył pierwszy czołg.


Czołg zawsze budzi w człowieku niepokój. To ponura masa stali, poruszająca się z łoskotem i trzaskiem, jak średniowieczny smok. Czołg jest rzeczą najmniej sympatyczną, jaką można spotkać na wojnie, zwłaszcza jeśli jest to czołg przeciwnika. Nawet jeśli trafił już w niego pocisk i stoi teraz nieruchomy i zardzewiały, nadal jest złowrogim urządzeniem. Czołg wywołuje atawistyczny irracjonalny lęk i zawsze budzi w człowieku chęć ucieczki. W 1982, wkrótce po powrocie z Falklandów, Barles spędził osiem godzin z grupą palestyńskich łowców samochodów, szóstką chłopców uzbrojonych w ręczne granatniki przeciwpancerne RPG-7, walczących na przedmieściu Burdż el Baradżne, na południe od Bejrutu. Obok budynku mieszkalnego stał izraelski czołg Merkava i chłopcy, z których najstarszy mógł mieć szesnaście lat, starali się zniszczyć go strzałami z granatników. Zbliżali się raz za razem, pod osłoną ruin, i strzelali pociskami z głowicą kumulacyjną, które albo nie trafiały do celu, albo nie mogły przebić pancerza. Wreszcie, jak olbrzym, którego zbudzono ze snu, merkava obrócił powoli wieżyczkę, wystrzelił jeden tylko pocisk i zabił dwóch Palestyńczyków. Potem w tym miejscu pojawiła się izraelska piechota, strzelając z czego się da – karabinków automatycznych Galii i karabinów maszynowych, i wtedy Philipot, fotograf z agencji Sygma, powiedział, że nie warto dać się zabić dla jakiegoś zdjęcia -sefaire tuer, powiedział – i rzucił się do ucieczki, i Barles zaczął uciekać, i wszyscy uciekali, a Barles i Philipot nie zatrzymali się, dopóki nie dotarli do hotelu Com-modore, gdzie Tomas Alcoverro z “La Vanguardii" czekał na nich w barze, żeby jeszcze raz im opowiedzieć, jak to jego żona zostawiła go dla Pabla Magaza z dziennika “ABC".

Tak często dzieje się w tym zawodzie. Ty, na przykład, uciekasz przed libijskim czołgiem w Ndźamenie, a twoja prawowita małżonka idzie przed barceloński sąd z pozwem o rozwód. Ale jest prawdą, że większość członków owego plemienia nigdy nie miała żonom tego za złe. W sumie oni bawili się w bohaterów, chodząc ulicami pod ostrzałem, a one musiały odprowadzać dzieci do szkoły, płacić raty za telewizor, rachunki za gaz, żyć samotnie. Tomas Alcoverro był tego świadom i pocieszał się jak mógł. Był najstarszym z korespondentów na Bliskim Wschodzie i którejś nocy, na jednej z plaż w Emiratach, zwierzył się Barlesowi, że ma nadzieję umrzeć w Bejrucie, bo w Hiszpanii już nie ma znajomych. Tak samo było z Julio Fuentesem z “El Mundo", który, mówiono, w czasach kiedy był piękny i młody, przeleciał Blankę Jagger podczas wojny w Nikaragui. Albo to ona przeleciała jego, wersje były sprzeczne. Potem, jak Tomas i wielu innych, Julio miał dziewczynę, która powiedziała: cześć, pa, bo miała dość tego, że on spędza życie w Sarajewie. Straszliwe barbarzyństwo podniecało Julio Fuentesa, wyglądał, jakby zachwycała go ta prawdziwa halucynacja w kolorze, jakby wojną dawał sobie w żyłę. Pedro Jota, jego szef, postanowił więc przenieść go na stanowisko korespondenta do Włoch, gdzie teraz chodził w krawacie, jeździł sportowym samochodem i miał nową dziewczynę. Niestety, czasem w środku nocy zrywała go ze snu myśl, że jest w Bośni. Trzy razy R: roztrzęsieni, rozwiedzeni, rozpici.


Barles otworzył usta, żeby krzyknąć do Marqueza, że widzi czołg, ale w tym momencie usłyszał eksplozję pierwszego pocisku. Tym razem nie był to moździerz, ale strzał bezpośredni, którym trafiono w pobliżu mostu. Rzucił się na ziemię, słysząc, jak pocisk przelatuje nad głową, wysoko, z dźwiękiem przypominającym rozdzierany materiał i usłyszał, jak wybucha z tyłu, za gospodarstwem. Nissan, pomyślał. Zęby tylko sukinsyny nie trafiły w nissana. Potem pomyślał o Jadrance. Zęby tylko sukinsyny nie trafiły w nią.


Podniósł się, żeby pokonać te dziesięć metrów dzielące go od Marqueza i wtedy zobaczył dwóch Chorwatów pędzących od strony lasu ku drodze. W rękach trzymali kałasznikowy i wyglądali, jakby im się bardzo spieszyło. Na drugim brzegu rzeki czołg poruszał się wolno, jak na zwolnionym filmie, ale Barles doskonale wiedział, że to tylko złudzenie optyczne spowodowane odległością. Czołgi zawsze poruszają się szybciej niż trzeba.

Upadł obok Marqueza, na skarpie, dokładnie w chwili kiedy kolejny pocisk przelatywał nad ich głowami, w tym samym kierunku. Kamerzysta miał włączoną kamerę i filmował most w planie ogólnym, jednak lewym okiem obserwował czołg zbliżający się do nich poza kadrem. Niewyraźne figurki poruszały się na drodze w pobliżu czołgu.

– Piechota – powiedział Barles.

– Widzę.

Dwaj Chorwaci dotarli do nich. Jeden był bardzo młody i pot lał się z niego strumieniem spod ogromnej kuloodpornej kamizelki, jakich używają saperzy – ze zwisającą połą z przodu, osłaniającą jądra, ale i przeszkadzającą w biegu. Drugi był wysoki, z wąsikiem. Obaj bardzo zdenerwowani, wbiegli aż do połowy skarpy, żywo gestykulując.

– Mówią, żebyśmy znikali – przetłumaczył Barles.

Marquez skupiony na kamerze i na moście nie raczył odpowiedzieć. Młodszy żołnierz wspiął się jeszcze trochę i dotknął jego buta.

– Pocałuj mnie w dupę i spływaj – odezwał się Marquez.

Trzeci pocisk uderzył między skarpą a lasem, dokładnie w miejscu, przez które żołnierze przebiegli przed chwilą i kilka kawałków darni spadło na drogę. Wszyscy rozpłaszczyli się na ziemi, poza Marquezem, który nie odrywał wzroku od mostu. Nie przejmując się tym, co by ludzie powiedzieli, Barles nałożył hełm.


Młody Chorwat, patrząc na Marqueza, powiedział glupan, co po serbsko-chorwacku znaczy mniej więcej dupek, i odszedł wraz z drugim wzdłuż drogi, pod osłoną skarpy, w kierunku gospodarstwa.

– Wolą się ulotnić – powiedział Barles.

Miał szaloną ochotę rzucić się do ucieczki, ale pewnych rzeczy się nie robi. Kiedy dopasowywał pod brodą pasek hełmu, zobaczył, jak dwóch kolejnych Chorwatów biegnie z lasu przez pole, też w kierunku gospodarstwa. Teraz jeszcze karabin maszynowy kalibru 12,7 mm strzelał z drugiej strony rzeki, a czerwone punkciki kuł w oddali najpierw leciały wolno, przyspieszając w miarę jak się zbliżały, podobnie jak środkowa linia na drodze, kiedy szybko jedziesz samochodem.

– Jasna cholera – powiedział Barles.

Czerwona smuga przeleciała wysoko, jakieś dziesięć metrów nad ich głowami, a potem skręciła na lewo i zgasła, mniej więcej w miejscu, gdzie leżał Sekssymbol. W dziedzinie efektów pirotechnicznych wojna jest oszałamiającym spektaklem. Kiedy pierwszy raz irańskie rakiety spadły na Bagdad we wrześniu 1980, Barles spędził całą noc, zafascynowany, na tarasie hotelu Mansur, razem z Pepe Virgilio Colchero z “Ya" i z Fernando Dorrego z “ABC", leżąc na plecach i rozmawiając, równocześnie przyglądając się, jak latają kule i pociski ziemia-powietrze. Jedenaście lat później Barles doświadczył tego jeszcze raz wspólnie z Pepe Colchero w Az-Zahranie, kiedy amerykańskie rakiety Patriot niszczyły nad Arabią Saudyjską irackie rakiety, na Zachodzie nazywane Scud, a wszyscy patrzyli na spektakl z maskami przeciwgazowymi pod ręką. Rzeczywiście, wojna w Zatoce Perskiej była dość dziwna: pięć miesięcy oczekiwania, miesiąc operacji powietrznych i tydzień wojny na lądzie. Istnieje stara reguła w tym rzemiośle: specjalni wysłannicy biegną w peletonie, ale finiszują każdy z osobna. Tak też było w nocy ataku aliantów, kiedy wszyscy maskowali swoje zamiary, siedząc w centrach prasowych i w hotelu Meridien w Az-Zahranie. Ze trzeba by spróbować któregoś dnia pojechać do Kuwejtu. Ze może lepiej poczekać. Ze właściwie to chyba zaczekamy. Bo teraz podróżowanie jest zbyt ryzykowne. I tak dalej. Kiedy tylko powiedzieli sobie dobranoc, każda ekipa telewizyjna z osobna, Pierre Peyrot i ludzie z EBU, Achile d'Amelia z ekipą RAI, TV3, TVE i wszyscy inni w tajemnicy załadowali wodę, paliwo i żywność do swoich jeepów, wcześniej zaopatrzonych w znaki rozpoznawcze aliantów – odwrócone V na bokach i pomarańczowy pas na dachu – i wyruszyli przez pustynię na północ, z mapami i kompasami, pomiędzy polami minowymi. Następnego dnia spotkali się wszyscy w Kuwejcie, zarośnięci i zakurzeni, bez cienia zdziwienia i bez wymówek: takie są zwyczaje w tym plemieniu. Barles i Josemi Diaz Gil przyjechali na czas, żeby sfilmować końcowe walki między ostatnimi Irakijczykami i wojskami amerykańskimi, ograbiony sklep firmowy Rolexa pełen pustych pudełek, ruiny Sheratona, Hikona zniszczonego i pogrążonego w ciemności, Kuwejtczyków całujących wszystkich na ulicach, i horyzont w ogniu, szyby naftowe płonące pod niebem czarnym od popiołu, podczas gdy Don McLean śpiewał Vincent na kasecie w landcruiserze, a irackie czołgi dymiły po obu stronach drogi.


Barles dostrzegł, że drugi czołg pojawił się za zakrętem i zrozumiał, że mostowi została mniej niż minuta. Leżąc na skarpie, spojrzał za siebie, rozglądając się za możliwą drogą ucieczki. Pod ogniem nikt nie biegnie po prostej, ale w myśli rysuje trasę, zanim jeszcze się ruszy: od tego kamienia do drzewa, a potem do parowu, stosując się do starej zasady never in the house: nigdy do domu. Kiedy musisz uciekać, domy są niebezpiecznymi pułapkami: nigdy nie wiesz, co jest w środku, a jeśli w nim zostaniesz, to zawsze kule przechodzą przez ściany, które na koniec pod bombami zawalają się na ciebie. Wchodzisz, myśląc, że jesteś uratowany i już nigdy nie wychodzisz.

Karabin maszynowy kalibru 12,7 mm nadal strzelał z przerwami, a odcinek drogi do Sekssymbola był zbyt odsłonięty, musiał więc go wykluczyć. Może lepiej siedzieć na skarpie, jak to zrobili dwaj Chorwaci, a potem przebiec jak najszybciej w kierunku zagrody, do nissana. Barles zarzucił plecak na ramię, zacisnął zęby, czując nieprzyjemne mrowienie w pachwinach i w brzuchu. Robię się za stary na te rzeczy, pomyślał. Lepiej jest być młodym, wierzyć w dobrych i złych, mieć silne nogi, czuć się zaangażowanym bohaterem, a nie tylko zwykłym świadkiem. Po czterdziestce w tym fachu robisz się przeraźliwie stary.


Pochylił się nad ramieniem Marqueza, żeby sprawdzić poziom naładowania baterii, i wtedy wszystko stało się w jednej chwili. Kilka kuł odbiło się od metalowej płyty na moście i granat wybuchnął pośrodku drogi, za ich plecami. Sekssymbola zabito już chyba po raz trzeci, pomyślał, i wówczas most uniósł się nieco w górę, zadrżał ponad pomarańczowym blaskiem, a Barles nie usłyszał żadnego huku, tylko poczuł uderzenie fali, gorącej i silnej, jakby powietrze było czymś twardym, co walnęło go w pierś, w twarz, w dziurki w nosie i w głowę i wbiło bębenki uszu gdzieś do płuc, a potem nadszedł hałas, krótki i suchy, krak-bang, i rzeka i most ukryły się w dymie, a z nieba zaczęły spadać odłamki. I kiedy spojrzał na Marqueza, zauważył, że z okiem przylepionym do wizjera sukinsyn uśmiechał się od ucha do ucha.


Teraz wszystko latało w powietrzu. Armija, wściekła z powodu mostu, wymiatała po całym brzegu. Barles dostrzegł czterech ostatnich Chorwatów wyskakujących z lasu i pędzących w kierunku gospodarstwa.

– Idziemy? – zapytał Marquez.

– Masz go?

– Mam.

Kule kalibru 12,7 mm tłukły się o asfalt. Barles zsunął się po skarpie, wiedząc, że Marquez filmuje go cały czas od tyłu w czasie ich ucieczki. Kolejny pocisk eksplodował na górze, gdzieś na drodze. Przebiegli jakieś trzydzieści metrów, pod osłoną skarpy, błoto zachlupotało im pod stopami, kiedy przekraczali przydrożny strumyk, zanim wyszli na drogę. Szum strumyka stanowiłby dobre tło dla odgłosu wybuchów, pomyślał Barles, nim wspiął się na asfalt.

Zatrzymał się i wziął podaną mu przez Marqueza kamerę.

– Sfilmowałeś czołgi?

– Były poza kadrem, nie mogłem zmieniać planu.

– Trudno.

Oddał mu kamerę, kiedy już byli z powrotem na górze. Kule tłukły się dalej jak szalone, wystrzeliwane spoza dymu, który już zaczynał rzednąć. Zęby tylko temu kretynowi nie wpadło do głowy znów filmować. Zęby tylko temu kretynowi. Żeby tylko.

Stojąc na środku drogi, jakby stał na środku Grań Via w centrum Madrytu, Marquez zarzucił kamerę na ramię i spokojnie ustawił kolejny plan do ujęcia. Zoom na całość mostu, potem zbliżenie pokrzywionej blachy z tej strony, a potem części uniesionej do góry, jakby to był most zwodzony. Barles dokładnie widział, jak jedna z kuł kalibru 12,7 mm odbija się po ziemi, a potem toczy niemal do stóp kamerzysty.

– Ściemnienie – powiedział Marquez.

Czyli koniec pracy, więc znów rzucili się do ucieczki. Nie jest to proste, kiedy biegniesz przykurczony i strzelają do ciebie; to jest bardzo męczące, a potem masz potworne zakwasy, zwłaszcza jeśli twoje spodnie są uwalane błotem i gliną. Zatrzymali się przy zniszczonej bramie do zagrody, żeby złapać oddech. Zabita krowa ciągle leżała na podwórzu, drzwi były otwarte na oścież, dom robił wrażenie opuszczonego. Mam nadzieję, że ten dureń w końcu uciekł, przeleciało Barlesowi przez myśl. I że Jadranka czeka na nas w nissanie.

– Przy odrobinie szczęścia dotrzemy na czas, jeszcze na emisję – powiedział Marquez.

Barlesowi wystarczyłoby, żeby dotarli do samochodu, ale tego nie powiedział. Dalej posuwali się wzdłuż ogrodzenia gospodarstwa, w parowie, słysząc wybuchy pocisków z moździerza po drugiej stronie. Za zakrętem natknęli się na czterech Chorwatów, którzy uciekli z lasu. Siedzieli oparci plecami o ścianę, pod jej osłoną palili papierosy, nie decydując się na przebiegnięcie ostatniego odcinka do zakrętu. Tam właśnie celował moździerz.

– Nie iść – poradził jeden z nich. – Dużo bum-bum.

Był to rosły Chorwat, z posiwiałymi wąsami. Wszyscy wydawali się bardzo zmęczeni. Ten, który się odezwał, popatrzył z ciekawością na kamerę, a potem zamachał rękami, naśladując eksplozję.

– Dużo bum-bum – powtórzył i wskazał na jednego ze swych towarzyszy, młodego chłopaka z głową ogoloną aż po czubek, który zrobił gest opuszczania dźwigni.

– Oto i artysta – powiedział Barles. A Marquez zarzucił na ramię kamerę, żeby sfilmować chorwackiego sapera, który teraz ułożył palce w kształt litery V jak victoria.

– Victorię mam w dupie – powiedział Marquez, po czym wyłączył kamerę i zapalił papierosa.

– Idziemy – powiedział Barles.

Spojrzeli na odcinek drogi, który musieli przebiec bez żadnej osłony, zanim schronią się za zakrętem przy nissanie. Trzydzieści metrów, pod przerywanym ostrzałem moździerza. Całe szczęście, że pociski karabinu maszynowego tutaj nie dolatywały.

– Ty zostań – nalegał Chorwat. – Dużo niebezpiecznie.

Barles patrzył na zegarek. Piętnaście minut drogi do Cerno Polje i niemal godzina do miejsca emisji, jeśli wszystko dobrze pójdzie. Peyrot zarezerwuje im miejsce w układzie satelity i jeśli przekażą wszystko tak jak mają, zdążą na wiadomości. Jeśli uda im się wydrzeć parę minut, a Franz albo Salem będą wolni, można by zmontować materiał z tekstem, który przygotuje się w samochodzie, kiedy Marquez będzie prowadził. Zaczął wymyślać komentarz pod obraz wylatującego w powietrze mostu: Tego ranka muzułmańska ofensywa w centralnej Bośni… Z pewnością Miguel Angel Sacaluga, wicedyrektor programów informacyjnych, powie Matiasowi Pratsowi i Anie Blanco, żeby tak zaczęli wiadomość. To znaczy, że trzeba powiedzieć coś konkretniejszego, coś o moście: Ten most został wysadzony w powietrze dziś rano, aby zatrzymać muzułmańską ofensywę… Coś w tym stylu. Albo lepiej: Wycofując się, Chorwaci wysadzają w powietrze mosty. Barles wyjął z kieszeni notes i zapisał to zdanie. Kiedy podniósł wzrok, zauważył, że Marquez mu się przygląda.

– Dolara, że dotrzemy – powiedział kamerzysta.

– Na transmisję?

– Do nissana!

Barles roześmiał się. Lubił tego nieogolonego mrukliwego faceta, zakochującego się w mostach, które filmował, podczas gdy wylatywały w powietrze.

– Niech będzie ten dolar. – Pocisk wystrzelony z moździerza eksplodował dokładnie na zakręcie, i wszyscy padli do parowu. Barles mierzył czas do następnego wybuchu i zobaczył, że Marquez, wpatrzony w zegarek, robi to samo. "Wybuchy następują co czterdzieści pięć sekund, mniej więcej. Z kamerą i plecakiem na ramieniu trzeba liczyć jakieś dwadzieścia do trzydziestu sekund, żeby dotrzeć do bezpiecznego celu.

– Jak to widzisz? – zapytał Marqueza.

– Musielibyśmy mieć pecha.

Poczekali na kolejny wybuch pocisku. Czterdzieści dwie sekundy. To życie nie było takie złe, pomyślał Barles. Jak to szło? “Widziałem rzeczy, których wy nie zobaczycie nigdy… Widziałem statki płonące za Orionem i zachód słońca nad Tannhauserem…". Muszę zmienić baterię w magnetofonie, przypomniał sobie. I w hotelu trzeba będzie uprać dwie brudne koszule. Spojrzał na Marqueza, zastanawiając się, o czym też może myśleć, kiedy przygotowuje się do biegu pod ostrzałem. Może przypominał sobie twarze córek albo żałował, że nie przeleciał tych dziewczyn, na które miał ochotę. Może myślał o tych dwustu pięćdziesięciu tysiącach peset, które zarabiał na miesiąc, a może nie myślał o niczym.

Eksplodował kolejny pocisk: czterdzieści dziewięć sekund. W powietrzu jeszcze latały ostatnie odłamki, kiedy Barles położył rękę na ramieniu Marqueza.

– Tam się widzimy – powiedział

– Tam, znaczy gdzie?

– Nie wiem. Tam.

Marquez zarechotał tym swoim śmiechem brzmiącym jak stara kołatka. Szybko wstali i rzucili się biegiem przez drogę.

Sarajewo, sierpień 1993

Mostar, luty 1994

Загрузка...