PONIEDZIAŁEK

5

– Spotkałaś kiedyś faceta, za którego chciałabyś wyjść za mąż? – zapytała Lisa.

Siedziały przy stole w jej mieszkaniu, popijając rozpuszczalną kawę. Wszystko było tu ładne, podobnie jak Lisa: kwiaty na obrazkach, porcelanowe bibeloty i pluszowy miś w muszce w czerwone grochy.

Lisa miała zamiar wziąć dzień wolny, ale Jeannie ubrała się do pracy w granatową spódniczkę i białą bawełnianą bluzkę. Czekał ją ważny dzień i była cała spięta. Do laboratorium przychodził pierwszy z badanych. Czy będzie pasował do jej teorii, czy też ją podważy? Pod koniec dnia okaże się, czy miała rację, czy też powinna zrewidować swoje koncepcje.

Mimo to nie zamierzała wychodzić wcześniej, niż to było absolutnie konieczne. Lisa była jeszcze bardzo roztrzęsiona. Jeannie zdawała sobie sprawę, że najlepiej byłoby posiedzieć z nią i pogadać o mężczyznach i seksie, jak to zawsze robiły: pomóc jej wrócić do normalności. Chętnie zostałaby z nią aż do południa, ale nie mogła. Naprawdę żałowała, że Lisa nie będzie jej mogła pomóc w laboratorium, ale to było wykluczone.

– Tak, raz – stwierdziła, odpowiadając na pytanie. – Znałam takiego faceta, za którego chciałam wyjść. Nazywał się Will Tempie. Był antropologiem. Wciąż jest.

Stanął jej teraz przed oczyma, wysoki mężczyzna z jasną bródką, ubrany w niebieskie dżinsy i sweter, dźwigający swój dziesięciobiegowy rower korytarzami uniwersytetu.

– Mówiłaś o nim już wcześniej – powiedziała Lisa. – Jaki był?

– Wspaniały. – Jeannie westchnęła. – Rozśmieszał mnie, opiekował się mną, kiedy byłam chora, prasował własne koszule i miał członek wielki jak koń.

Lisa nie uśmiechnęła się.

– Dlaczego nie jesteście razem?

Jeannie była we frywolnym nastroju, ale wspomnienie tego, co się stało, sprawiło jej ból.

– Zostawił mnie dla Georginy Tinkerton Ross. Z tych pittsburskich Tinkertonów Rossów – dodała, jakby to coś wyjaśniało.

– Jaka była?

Jeannie nie miała najmniejszej ochoty opowiadać, jaka była Georgina, ale wiedziała, że robiąc to, odwraca uwagę Lisy od tego, co stało się wczoraj.

– Idealna – powiedziała i natychmiast nie spodobał jej się gorzki sarkazm, który usłyszała w swoim głosie. – Truskawkowe włosy, figura jak klepsydra i upodobanie do kaszmirowych swetrów i butów z krokodylej skóry. Ptasi móżdżek, ale za to cholernie duży fundusz powierniczy.

– Kiedy to się stało?

– Will i ja mieszkaliśmy razem przez rok. Robiłam wtedy doktorat. – To był najszczęśliwszy okres w jej życiu. – Wyprowadził się, kiedy pisałam artykuł na temat dziedziczenia skłonności przestępczych. – Wybrałeś najlepszy moment, Will. Żałuję, że nie mogę nienawidzić cię jeszcze bardziej. – A potem Berrington zaoferował mi etat na Uniwersytecie Jonesa Fallsa i przyjechałam tutaj.

– Mężczyźni to dranie.

– Tak naprawdę Will nie jest draniem. To wspaniały facet. Zakochał się w kimś innym, to wszystko. Myślę, że poważnie się pomylił, dokonując tego wyboru. Ale nie byliśmy przecież małżeństwem. Nie złamał żadnych obietnic. Nie był nawet niewierny, z wyjątkiem tego jednego albo dwóch razów, zanim mi powiedział. – Jeannie uświadomiła sobie, że powtarza prawie słowo w słowo to, co mówił Will, próbując się przed nią tłumaczyć. – Nie wiem, może jednak był draniem.

– Może powinniśmy wrócić do czasów wiktoriańskich, kiedy mężczyzna, który pocałował kobietę, uważał się za zaręczonego. Dziewczyny wiedziały przynajmniej, na czym stoją.

W tym momencie perspektywy nawiązania przez Lisę bliższej znajomości z mężczyzną wydawały się dość nikłe, ale Jeannie nie powiedziała tego na głos.

– A ty? – zapytała. – Znalazłaś kiedyś kogoś, za kogo chciałabyś wyjść za mąż?

– Nie. Nigdy.

– Obie mamy wysokie wymagania. Nie martw się, kiedy pojawi się Ten Właściwy, od razu go poznasz.

Nagle, ku ich zaskoczeniu, zadzwonił domofon. Lisa podskoczyła w górę i uderzyła kolanem w stolik. Porcelanowy wazonik spadł na podłogę, tłukąc się na kawałki.

– Niech to diabli – mruknęła.

Wciąż była napięta jak struna.

– Posprzątam okruchy – powiedziała kojącym tonem Jeannie. – Zobacz, kto dzwoni.

Lisa podniosła słuchawkę domofonu. Przez jej twarz przebiegł cień i przez chwilę przyglądała się postaci na ekranie.

– Chyba tak – stwierdziła, naciskając guzik, który otwierał drzwi budynku.

– Kto to? – zapytała Jeannie.

– Detektyw z Wydziału Przestępstw Seksualnych.

Jeannie obawiała się już wcześniej, że policja przyśle kogoś, kto będzie chciał namówić Lisę do współpracy. Była zdecydowana do tego nie dopuścić. Kolejne natrętne pytania mogły tylko zaszkodzić przyjaciółce.

– Dlaczego nie powiedziałaś mu, żeby się odpierdolił?

– Może dlatego, że to czarna kobieta.

– Serio?

Lisa pokiwała głową.

Sprytne zagranie, pomyślała Jeannie, zgarniając na dłoń okruchy porcelany. Gliniarze domyślali się, że ona i Lisa są do nich wrogo nastawione. Gdyby wysłali białego detektywa, mógł nie przestąpić progu budynku. Wyznaczyli więc do sprawy czarną funkcjonariuszkę wiedząc, że dwie białe dziewczyny z klasy średniej będą starały się być wobec niej ujmująco grzeczne. Jeśli facetka spróbuje wywierać jakąś presję, i tak ją wyrzucę, pomyślała Jeannie.

Policjantka była zażywną kobietą z walizeczką w ręku i kolorową jedwabną chustką na szyi. Miała na sobie elegancką kremową bluzkę.

– Jestem sierżant Michelle Delaware – przedstawiła się. – Mówią na mnie Mish.

Jeannie zastanawiała się, co jest w walizeczce. Detektywi noszą na ogół broń, nie papiery.

– Doktor Jean Ferrami – powiedziała. Kiedy zanosiło się na awanturę, zawsze przedstawiała się z tytułem. – A to jest Lisa Hoxton.

– Przede wszystkim chcę powiedzieć, że bardzo nam przykro z powodu tego, co wydarzyło się wczoraj, pani Hoxton – zaczęła policjantka. – Mój wydział ma do czynienia średnio z jednym gwałtem dziennie i każdy z nich jest straszliwą tragedią i powoduje głęboki uraz u ofiary. Wiem, że pani cierpi, i rozumiem to.

No no, pomyślała Jeannie, brzmi to zupełnie inaczej niż wczoraj.

– Staram się o tym zapomnieć – powiedziała pewnym głosem Lisa, ale zdradziły ją napływające do oczu łzy.

– Czy mogę usiąść?

– Oczywiście.

Policjantka usiadła przy kuchennym stole.

Jeannie uważnie jej się przyjrzała.

Pani podejście różni się od tego, jakie zaprezentował wczoraj ten policjant – stwierdziła.

Mish kiwnęła głową.

– Przepraszam również za to, jak potraktował panią posterunkowy McHenty. Podobnie jak wszyscy funkcjonariusze, przeszedł szkolenie, jak postępować z ofiarami gwałtu, najwyraźniej jednak zapomniał wszystkiego, czego się nauczył. Wstyd mi za całą naszą komendę.

– Czułam się tak, jakby ktoś mnie ponownie gwałcił – powiedziała przez łzy Lisa.

– To się już więcej nie zdarzy – stwierdziła Mish i w jej głosie zabrzmiał gniew. – To jest powód, dla którego tak wiele spraw o gwałt ląduje w szufladzie z napisem „Umorzone”. Dzieje się tak nie dlatego, że kobiety składają kłamliwe zeznania, lecz dlatego, że wymiar sprawiedliwości traktuje je tak brutalnie, iż wycofują skargę.

– Wierzę pani – mruknęła Jeannie. Wiedziała, że musi być ostrożna; Mish mogła przemawiać jak siostra, ale była przede wszystkim policjantką.

Mish wyjęła z torebki wizytówkę.

– To jest numer ośrodka dla ofiar gwałtu i maltretowanych dzieci – powiedziała. – Wcześniej czy później każda ofiara potrzebuje pomocy.

W tej chwili pragnę jedynie zapomnieć – stwierdziła Lisa, ale wzięła wizytówkę.

Mish pokiwała głową.

– Niech pani posłucha i schowa tę kartkę do szuflady. Pani uczucia będą przechodzić przez różne fazy i po jakimś czasie może pani dojrzeć do tego, żeby skorzystać z porady.

– Dobrze.

Jeannie uznała, że Mish zasłużyła sobie na trochę grzeczniejsze traktowanie.

– Napije się pani kawy? – zapytała.

– Z miłą chęcią.

– Zrobię świeżej – powiedziała Jeannie, po czym wstała i nalała wody do ekspresu.

– Pracujecie panie razem? – zapytała Mish.

– Tak – odparła Jeannie. – Badamy bliźniaki.

– Bliźniaki?

– Odnotowujemy podobieństwa i różnice i próbujemy stwierdzić, w jakim stopniu zależą one od genów, a w jakim od sposobu, w jaki je wychowywano.

– Jaka jest twoja rola w tym wszystkim, Liso?

– Odnajduję bliźnięta, które powinno się poddać badaniom.

– W jaki sposób?

– Zaczynam od rejestrów, które w większości stanów są jawne. Bliźnięta stanowią średnio jeden procent urodzeń, trafiamy więc na nie w co setnym sprawdzanym świadectwie. W dokumencie jest data i miejsce urodzenia. Robimy jego kopię i zaczynamy poszukiwania.

– Jak to wygląda?

– Mamy na CD-romie wszystkie amerykańskie książki telefoniczne. Korzystamy również z rejestrów praw jazdy i agencji kredytowych.

– Zawsze odnajdujecie bliźniaki?

– Skądże. Nasza skuteczność zależy od ich wieku. Udaje nam się zlokalizować dziewięćdziesiąt procent dziesięciolatków, ale tylko pięćdziesiąt procent osiemdziesięciolatków. Jeśli chodzi o starszych ludzi, istnieje większe prawdopodobieństwo, że zmienili miejsce zamieszkania lub nazwisko, albo zmarli.

Mish spojrzała na Jeannie.

– A potem pani ich bada.

– Specjalizuję się w identycznych bliźniakach, które były oddzielnie wychowywane. O wiele trudniej je zlokalizować powiedziała Jeannie. Nalała kawy Mish i postawiła na stole dzbanek. Jeśli ta policjantka miała zamiar wziąć w obroty Lisę, najwyraźniej jej się nie spieszyło.

Mish wypiła łyk kawy.

– Czy w szpitalu brała pani jakieś leki? – zapytała Lisę.

– Nie, nie byłam tam długo.

– Powinni zaproponować pani tabletkę, którą zażywa się po stosunku. Nie chce pani chyba zajść w ciążę.

Lisa zadrżała.

– Oczywiście, że nie. Zastanawiam się, co mam z tym zrobić.

– Niech pani idzie do swojego lekarza. Powinien pani dać tę tabletkę, chyba że ma obiekcje natury religijnej. Niektórzy katoliccy lekarze mają z tym problemy. W takim wypadku ośrodek poleci pani innego lekarza.

– Jak dobrze jest porozmawiać z kimś, kto się na tym wszystkim zna – stwierdziła Lisa.

– Pożar nie był przypadkowy – kontynuowała Mish. – Rozmawiałam z komendantem straży. Ktoś rozpalił ogień w magazynku po drugiej stronie korytarza i odkręcił przewody wentylacyjne, żeby dym dostał się do szatni. Tak naprawdę gwałcicieli nie interesuje seks; najbardziej podnieca ich strach. Dlatego myślę, że pożar stanowił część fantazji tego drania.

Jeannie nie wzięła tego wcześniej pod uwagę.

– Myślałam, że to po prostu cwaniak, który wykorzystał pożar.

Mish pokręciła głową.

– Gwałty, w których sprawca wykorzystuje sytuację, zdarzają się podczas randki, kiedy facet widzi, że dziewczyna jest zbyt naćpana lub pijana, żeby się bronić. Ale mężczyźni, którzy gwałcą nieznajome, są inni. To organizatorzy. Wyobrażają sobie całe wydarzenie, a potem planują, jak je zrealizować. Mogą być bardzo sprytni. To sprawia, że są jeszcze bardziej niebezpieczni.

Jeannie poczuła, jak ogarnia ją gniew.

– O mało nie zginęłam w tym cholernym pożarze – stwierdziła.

– Czy nie mylę się, sądząc, że nie widziała pani tego mężczyzny nigdy przedtem? – zapytała Mish, zwracając się do Lisy. – Był zupełnie obcy?

– Wydaje mi się, że widziałam go godzinę wcześniej. Kiedy byłam na treningu z drużyną hokeja na trawie, zwolnił koło nas samochód i kierowca zaczął się nam przypatrywać. Mam wrażenie, że to był on.

– Co to za samochód?

– Stary, jestem tego pewna. Biały, przerdzewiały. Chyba datsun.

Jeannie myślała, że Mish zapisze to w notesie, ale ona nie przerywała rozmowy.

– Odnoszę wrażenie, że mamy do czynienia z inteligentnym i bezwzględnym zboczeńcem, który zrobi wszystko, aby urzeczywistnić swoje fantazje – powiedziała.

– Powinno się go zamknąć do końca życia – stwierdziła z goryczą Jeannie.

Mish postanowiła wyciągnąć swoją atutową kartę.

– Ale nie zamkniemy go – odparła. – Jest wolny. I zrobi to ponownie.

– Skąd pani to może wiedzieć? – zapytała ze sceptycyzmem Jeannie.

– Większość gwałcicieli to recydywiści. Jedynym wyjątkiem jest facet, który wykorzystuje dziewczynę podczas randki; ktoś taki może to zrobić tylko raz w życiu. Ale mężczyźni, którzy gwałcą nieznajome, robią to wielokrotnie… aż do momentu kiedy uda się ich aresztować. – Mish spojrzała Lisie prosto w oczy. – Za siedem do dziesięciu dni mężczyzna, który panią zgwałcił, podda tym samym torturom inną kobietę… chyba że go wpierw złapiemy.

– O mój Boże – westchnęła Lisa.

Jeannie domyślała się, do czego zmierza Mish. Tak jak przewidywała, policjantka próbowała namówić Lisę, żeby ta pomogła jej w identyfikacji przestępcy. W dalszym ciągu gotowa była interweniować, gdyby Mish wywierała nacisk na Lisę, ale nie mogła nie zgodzić się z tym, co policjantka teraz mówiła.

– Potrzebna nam jest próbka jego DNA – powiedziała Mish.

Lisa skrzywiła się z niesmakiem.

– Ma pani na myśli jego spermę.

– Tak.

Lisa potrząsnęła głową.

– Wzięłam prysznic, wykąpałam się i jeszcze raz wzięłam prysznic. Mam nadzieję, że nic z niego we mnie nie pozostało.

Mish nie dawała za wygraną.

– Ślady spermy pozostają w ciele kobiety przez czterdzieści osiem do siedemdziesięciu dwu godzin po stosunku. Musimy zrobić wymaz z pochwy, wyczesanie włosów łonowych i badanie krwi.

– Doktor, z którym miałyśmy do czynienia w Santa Teresa, był prawdziwym dupkiem – stwierdziła Jeannie.

Mish pokiwała głową.

– Lekarze nie lubią zajmować się ofiarami gwałtu. Potem muszą zeznawać w sądzie i tracą czas i pieniądze. Przede wszystkim jednak nie powinna pani jechać do Santa Teresa. To jeden z wielu błędów, które popełnił McHenty. W tym mieście ośrodki badające urazy o podłożu seksualnym działają w trzech szpitalach. Santa Teresa do nich nie należy.

– Gdzie pani chce, żebym pojechała? – zapytała Lisa.

– W szpitalu Mercy istnieje specjalny zespół dochodzeniowy do spraw urazów o podłożu seksualnym.

Jeannie pokiwała głową. Mercy był dużym śródmiejskim szpitalem.

– Zajmie się tam panią pielęgniarka zespołu. Została specjalnie wyszkolona, czego nie można powiedzieć o lekarzu, którego widziała pani wczoraj i który najprawdopodobniej i tak nie zrobiłby tego, jak trzeba.

Mish nie darzyła najwyraźniej lekarzy wielkim szacunkiem.

Otworzyła swoją walizeczkę i zaciekawiona Jeannie pochyliła się do przodu. W środku był laptop. Mish podniosła górną część i włączyła go.

– Mam tutaj pogram, który nazywa się E-FIT. Electronic Facial Identification Technique, czyli Elektroniczna Technika Identyfikacji Twarzy. Lubimy skróty – stwierdziła, uśmiechając się półgębkiem. – Właściwie opracował go pewien detektyw ze Scotland Yardu. Program umożliwia sporządzenie portretu pamięciowego bez udziału rysownika.

Lisa spojrzała na Jeannie.

– Jak myślisz?

– Nie pozwól, żeby cię do czegokolwiek zmuszano – powiedziała Jeannie. – Pomyśl o sobie. Masz prawo odmówić. Rób to, co uważasz za słuszne.

Mish spiorunowała ją wzrokiem.

– Nikt nie wywiera na panią presji – zapewniła Lisę. – Jeśli chce pani, żebym wyszła, nie ma sprawy. Ja do niczego pani nie zmuszam, ja proszę. Chcę złapać tego gwałciciela i potrzebuję pani pomocy. Bez pani nie mam żadnej szansy.

Jeannie spojrzała na nią z podziwem. Mish kontrolowała przebieg całej rozmowy, od momentu gdy weszła do mieszkania, nie uciekała się jednak przy tym do manipulacji ani do nacisku. Wiedziała, o czym mówi, i wiedziała, czego chce.

– Sama nie wiem – mruknęła Lisa.

– Może rzuci pani po prostu okiem na ten program – zaproponowała Mish. – Jeśli to panią zdenerwuje, przerwiemy. Jeśli nie, będę miała przynajmniej portret mężczyzny, którego szukam. Potem, kiedy skończymy, zdecyduje pani, czy chce jechać do Mercy.

– Dobrze – odparła po krótkim wahaniu Lisa.

– Pamiętaj, że jeśli się źle poczujesz, możesz w każdej chwili przerwać – przypomniała jej Jeannie.

– Na początek postaramy się ustalić podstawowe cechy twarzy. Portret nie będzie go zbytnio przypominał, ale posłuży nam jako podstawa. Potem dopracujemy szczegóły. Chcę, żeby przypomniała pani sobie twarz sprawcy i powiedziała mi, jakie są jej najważniejsze cechy. Proszę się nie spieszyć.

Lisa zamknęła oczy.

– Jest białym mężczyzną mniej więcej w moim wieku – stwierdziła. – Ma krótkie włosy, nieokreślonego koloru. Oczy jasne, chyba niebieskie. Prosty nos…

Mish używała myszy. Jeannie stanęła z tyłu, żeby widzieć ekran. Program pracował pod Windowsami. W prawym górnym rogu widniała twarz podzielona na osiem części. Kiedy Lisa wymieniała kolejne cechy, Mish podświetlała fragment twarzy, otwierała menu i wybierała z niego odpowiednie opcje: krótkie włosy, jasne oczy, prosty nos.

– Podbródek raczej kwadratowy – kontynuowała Lisa. – Nie ma brody ani wąsów. Jak mi idzie?

Mish kliknęła myszą i na ekranie ukazał się cały portret: twarz białego trzydziestoletniego mężczyzny o regularnych rysach. Tak mogły wyglądać twarze tysiąca ludzi. Policjantka odwróciła komputer, żeby Lisa mogła zobaczyć efekt swojej pracy.

– Teraz będziemy stopniowo zmieniać szczegóły. Najpierw pokażę pani tę twarz z różnymi czołami i liniami włosów. Proszę mówić tylko „tak”, „nie” albo „być może”. Gotowa?

– Jasne.

Mish kliknęła myszą. Twarz na ekranie zmieniła się i nagle na czole ukazały się zakola.

– Nie – powiedziała Lisa.

Mish kliknęła ponownie. Tym razem nad czołem pokazała się równo przycięta grzywka w stylu Beatlesów.

– Nie.

Po następnym kliknięciu włosy układały się falami.

– Coś w tym rodzaju – stwierdziła Lisa. – Ale wydaje mi się, że miał przedziałek.

Teraz włosy były kędzierzawe.

– Tak jest lepiej niż poprzednio. Ale włosy są za ciemne.

– Po sprawdzeniu wszystkich wariantów – oznajmiła Mish – wrócimy do tych, które wydały się pani najbardziej trafione, i wybierzemy najlepsze. A kiedy będziemy miały całą twarz, będziemy mogły użyć retuszu: rozjaśnić trochę albo przyciemnić włosy, przesunąć przedziałek, odmłodzić lub dodać lat całej twarzy.

Jeannie była zafascynowana, ale mogło to potrwać godzinę, może dwie, a ona musiała iść do pracy.

– Muszę już lecieć – powiedziała. – Dobrze się czujesz, Liso?

– Dobrze – odparła Lisa i Jeannie widziała, że mówi prawdę. Może będzie dla niej lepiej, jeśli zaangażuje się w ściganie tego faceta. Zerknęła na Mish i zobaczyła błysk triumfu w jej oczach. Czy na pewno miałam rację, zastanawiała się, traktując ją wrogo i starając się chronić Lisę? Mish potrafiła zdobyć sympatię swojego rozmówcy. Znała wszystkie właściwe słowa. Mimo to najważniejsze było dla niej ujęcie gwałciciela, a nie udzielenie pomocy Lisie. Lisa w dalszym ciągu potrzebowała prawdziwej przyjaciółki, kogoś, kto miałby na uwadze głównie jej dobro.

– Zadzwonię do ciebie – obiecała.

Lisa uściskała ją.

– Nie wiem, jak ci się odwdzięczę za to, że ze mną zostałaś – stwierdziła.

– Miło było panią poznać – oświadczyła Mish, wyciągając rękę.

Jeannie uścisnęła ją.

– Życzę powodzenia. Mam nadzieję, że go złapiecie.

– Ja też – odparła Mish.

6

Steve zaparkował samochód na dużym studenckim parkingu w południowo-zachodniej części stuakrowego kampusu. Dochodziła dziesiąta i wszędzie widać było ubranych w letnie stroje studentów, podążających na pierwszy tego dnia wykład. Idąc alejką, wypatrywał wczorajszej tenisistki. Szansę na to, że ją zobaczy, były nikłe, ale mimo to wodził wzrokiem za każdą wysoką ciemnowłosą kobietą, sprawdzając, czy nie ma kolczyka w nosie.

Wydział psychologii mieścił się w nowoczesnym trzypiętrowym budynku wzniesionym z tej samej czerwonej cegły, co inne gmachy utrzymane w bardziej tradycyjnym stylu. Steve podał swoje nazwisko w hallu i skierowano go do laboratorium.

W ciągu kilku następnych godzin przeszedł więcej badań, niż wydawało mu się to w ogóle możliwe. Zważono go, zmierzono i pobrano odciski palców. Pracownicy naukowi, laborantki i studenci sfotografowali jego uszy, zbadali siłę uścisku i ocenili wrażliwość emocjonalną, pokazując mu zdjęcia ofiar pożaru i okaleczonych ciał. Zadawano mu pytania dotyczące jego zainteresowań i poglądów religijnych, jego dziewczyn i aspiracji zawodowych. Musiał powiedzieć, czy potrafi naprawić dzwonek przy drzwiach, czy uważa się za człowieka wykształconego, czy uderzyłby swoje dziecko i czy pewnego rodzaju muzyka nasuwa mu na myśl obrazy lub zmieniające się kolory. Na razie nikt jednak nie wyjawił mu, dlaczego stał się obiektem badań.

Nie był sam. W laboratorium były również dwie małe dziewczynki i facet w kowbojskich butach, dżinsach i kraciastej koszuli. W południe wszyscy zebrali się w sali klubowej z sofami i telewizorem i zjedli na lunch pizzę. Dopiero wtedy Steve zorientował się, że mężczyzn w kowbojskich butach jest dwóch: byli bliźniakami ubranymi tak samo.

Przedstawił się i dowiedział, że kowboje nazywają się Benny i Arnold, a małe dziewczynki Sue i Elizabeth.

– Zawsze ubieracie się tak samo? – zapytał mężczyzn, kiedy jedli.

Spojrzeli jeden na drugiego, a potem Benny odpowiedział:

– Nie wiem. Dopiero się spotkaliśmy.

– Jesteście bliźniakami i dopiero się spotkaliście?

– Po urodzeniu zostaliśmy obaj zaadoptowani. Przez dwie różne rodziny.

– I przypadkowo ubraliście się tak samo?

– Na to wygląda.

– Poza tym obaj jesteśmy stolarzami – dodał Arnold. – Obaj palimy papierosy marki Camel Lights i obaj mamy dwójkę dzieci, chłopaka i dziewczynkę.

– Obie dziewczynki mają na imię Caroline – powiedział Benny – ale mój chłopak nazywa się John, a jego Richard.

– Chciałem, żeby nazywał się John – wyjaśnił Arnold – ale żona uparła się przy Richardzie.

– Niesamowite – zdziwił się Steve. – Nie można przecież odziedziczyć upodobania do cameli.

– Kto to może wiedzieć.

– A gdzie jest twój bliźniak? – zapytała Steve'a jedna z dziewczynek, Elizabeth.

– Nie mam bliźniaka – odparł. – To tym się tutaj zajmują? Badaniem bliźniaków?

– Tak – poinformowała go Elizabeth. – Sue i ja jesteśmy dwujajowe.

Steve podniósł brew. Mała nie wyglądała na więcej niż jedenaście lat.

– Nie jestem pewien, czy wiem, co to znaczy – powiedział.

– Nie jesteśmy identyczne. Rozwinęłyśmy się z dwu odrębnych jaj. Dlatego różnimy się wyglądem. Benny i Arnold są jednojajowi – dodała, wskazując kowbojów. – Mają takie samo DNA. Dlatego są do siebie tacy podobni.

– Widzę, że świetnie się w tym orientujesz – stwierdził Steve. – Jestem pod wrażeniem.

– Byłyśmy tu już przedtem – wyjaśniła.

Drzwi za Steve'em się otworzyły i Elizabeth podniosła wzrok.

– Dzień dobry, doktor Ferrami – powiedziała. Steve odwrócił się i zobaczył wczorajszą tenisistkę.

Jej muskularne ciało okrywał sięgający kolan biały laboratoryjny fartuch, ale podchodząc do nich, poruszała się jak sportsmenka. Na jej twarzy wciąż malowało się skupienie i koncentracja, które tak urzekły go na korcie. Gapił się na nią, nie mogąc uwierzyć we własne szczęście.

Doktor Ferrami pozdrowiła dziewczynki i przedstawiła się pozostałym. Kiedy podawała rękę Steve'owi, w jej oczach ukazało się zaskoczenie.

– A więc to pan jest Steve Logan – powiedziała.

– Świetnie gra pani w tenisa – odparł.

– Wczoraj przegrałam – stwierdziła siadając. Gęste ciemne włosy spadały jej luźno na ramiona i w bezlitosnym świetle jarzeniówek Steve dostrzegł, że ma już kilka siwych. Zamiast srebrnego kolczyka w nosie miała dzisiaj prosty złoty sztyfcik. Była umalowana i maskara pod oczyma sprawiała, że jej spojrzenie wydawało się jeszcze bardziej hipnotyczne.

Podziękowała wszystkim za to, że poświęcają swój cenny czas dla dobra nauki, zapytała, czy smakowała im pizza, i po kilku dalszych uprzejmościach odesłała dziewczynki i kowbojów na popołudniową serię badań.

A potem usiadła obok Steve'a, który nie potrafił się oprzeć wrażeniu, że jest z jakiegoś powodu zakłopotana. Wyglądało to prawie tak, jakby miała mu do przekazania złą wiadomość.

– Na pewno zastanawia się pan, o co tutaj chodzi – powiedziała.

– Myślałem, że wybrano mnie, ponieważ zawsze tak dobrze radziłem sobie w szkole.

– Nie – odparła. – To prawda, osiąga pan bardzo wysokie wyniki we wszystkich testach na inteligencję. W gruncie rzeczy szkolne oceny nie oddają w pełni pańskich zdolności. Pański iloraz inteligencji wykracza poza skalę. Był pan prawdopodobnie najlepszy w klasie, nie przykładając się przy tym szczególnie do nauki. Mam rację?

– Tak. Ale nie dlatego tutaj się znalazłem?

– Nie. Celem naszych badań jest określenie, w jakim stopniu charakter człowieka jest zdeterminowany jego genetycznym dziedzictwem. Czy to DNA decyduje, że jesteśmy inteligentni, agresywni, romantyczni, wysportowani? Czy też ważniejsze jest wychowanie? – W miarę jak zagłębiała się w temat, znikało jej początkowe zakłopotanie. – A jeśli wpływ mają oba czynniki, jak na siebie oddziaływają?

– To stara kontrowersja – stwierdził Steve. Uczęszczał na zajęcia z filozofii i od dawna fascynował go ten dylemat. – Czy jestem taki, jaki jestem, dlatego że taki się urodziłem? Czy też stanowię produkt wychowania i społeczeństwa, w którym dorastałem? Natura czy środowisko? – dodał, przypominając sobie antynomię, która wyrażała w skrótowej formie cały spór.

Doktor Ferrami pokiwała głową i jej długie włosy zafalowały ciężko niczym ocean. Steve zastanawiał się, jakie są w dotyku.

– Staramy się odpowiedzieć na to pytanie w ściśle naukowy sposób – podjęła. – Otóż identyczne bliźniaki mają takie same geny; dokładnie takie same. Bliźnięta dwujajowe mają inne geny, ale wychowywane są na ogół w tym samym środowisku. Badamy jedne i drugie, a potem porównujemy je z bliźniakami, które wychowywano oddzielnie, i oceniamy, jak bardzo są do siebie podobne.

Steve zastanawiał się, co to ma z nim wspólnego. Zastanawiał się, także, ile lat może mieć Jeannie. Kiedy patrzył, jak biegała wczoraj po korcie z włosami schowanymi pod czapką, uznał, że jest w jego wieku; teraz widział, że zbliża się do trzydziestki. Nie zmieniło to uczuć, jakie do niej żywił, nigdy dotąd nie zafascynowała go jednak tak dojrzała kobieta.

– Gdyby środowisko miało większy wpływ – kontynuowała – bliźniaki wychowywane razem byłyby bardzo podobne, a te wychowywane oddzielnie zupełnie inne, bez względu na to, czy są jedno – czy dwujajowe. Jest jednak odwrotnie. Jedno-jajowe bliźnięta są identyczne niezależnie od tego, kto je wychował. Wychowywane oddzielnie jednojajowe są do siebie bardziej podobne niż wychowywane razem dwujajowe.

– Tak jak Benny i Arnold?

– Właśnie. Widzi pan, jacy są do siebie podobni, mimo że dorastali w innych rodzinach. To typowe. Zbadaliśmy na naszym wydziale ponad sto par wychowywanych oddzielnie jednojajowych bliźniąt. Z tych dwustu osób, dwie były poetami z dorobkiem publikacyjnym i stanowiły parę bliźniaków. Dwie inne były zawodowo związane z domowymi zwierzętami: treser psów oraz hodowca… i również okazały się bliźniakami. Mieliśmy dwóch muzyków: nauczyciela gry na fortepianie i gitarzystę… oni też byli bliźniakami. To tylko najbardziej wymowne przykłady. Jak miał pan się okazję przekonać dziś rano, mierzymy w sposób naukowy różne komponenty osobowości, iloraz inteligencji oraz wymiary ciała. Wyniki wykazują, że bliźnięta jednojajowe mają prawie identyczne dane bez względu na to, jak zostały wychowane.

– Podczas gdy Sue i Elizabeth dość znacznie różnią się od siebie.

– Racja. Mimo że miały tych samych rodziców, dorastały w tym samym domu, chodziły do tej samej szkoły, podobnie się odżywiały i tak dalej. Zgaduję, że Sue milczała przez cały lunch, ale Elizabeth opowiedziała panu całe swoje życie.

– Dokładnie rzecz biorąc, wytłumaczyła mi, co znaczy słowo „dwujajowe”.

Doktor Ferrami roześmiała się, pokazując białe zęby i kawałek różowego języka i to, że zdołał ją rozśmieszyć, sprawiło Steve'owi niezmierną radość.

– Jeszcze jednak nie wyjaśniła mi pani, dlaczego się tu znalazłem – powiedział.

Na jej twarzy znowu ukazało się zakłopotanie.

– To trochę trudne – stwierdziła. – Coś takiego nigdy mi się jeszcze nie przydarzyło.

Nagle zrozumiał. To było oczywiste, ale tak zaskakujące, że wpadł na to dopiero teraz.

– Uważa pani, że mam bliźniaka, o którym nic nie wiem? – zapytał z niedowierzaniem.

– Nie potrafię przygotować pana stopniowo na tę wiadomość – odparła z wyraźnym smutkiem. – To prawda, tak uważamy.

– Rany boskie. – Poczuł zawrót głowy; ciężko było przyjąć to do wiadomości.

– Naprawdę bardzo mi przykro.

– Nie ma pani chyba za co przepraszać.

– Owszem, mam. Normalnie ludzie wiedzą, że są bliźniakami, zanim do nas przyjdą. Ostatnio jednak wprowadziłam nowy system pozyskiwania osób, które możemy poddać badaniom, i pan jest pierwszy. Właściwie to, że nie wie pan o istnieniu brata bliźniaka, potwierdza w istotny sposób trafność mojej metody. Nie przewidziałam tylko, że ludzie mogą doznać szoku, kiedy przekażemy im tę wiadomość.

– Zawsze chciałem mieć brata – szepnął Steve. Był jedynakiem i urodził się, kiedy rodzice zbliżali się do czterdziestki. – To brat, prawda?

– Tak. Jesteście identyczni.

– Identyczny brat bliźniak – wymamrotał Steve. – Ale jak to się stało, że nic o tym nie wiem?

Jeannie nie wiedziała, gdzie ma podziać oczy.

– Niech pani zaczeka, sam zgadnę – powiedział. – Mogłem zostać adoptowany.

Jeannie pokiwała głową.

Ta możliwość jeszcze bardziej nim wstrząsnęła: mogło się okazać, że mama i tato nie są jego rodzicami.

– Albo adoptowano mojego brata. Tak.

– A może adoptowano nas obu, tak jak Benny'ego i Arnolda.

– Może adoptowano was obu – powtórzyła z powagą, wpatrując się w niego uważnie swoimi ciemnymi oczyma. Mimo osłupienia, w które wpadł, nie mógł nie spostrzec, że jest urocza. Chciał, żeby patrzyła tak na niego przez całą wieczność.

– Z mojego doświadczenia wynika – powiedziała – iż jeśli nawet badana osoba nie wie, że ma bliźniaka, zdaje sobie sprawę, że została adoptowana. Mimo to powinnam się była domyślić, iż w pana sytuacji będzie inaczej.

– Nie mogę uwierzyć, że mama i tato ukrywali przede mną fakt adopcji – stwierdził z bólem Steve. – To zupełnie nie w ich stylu.

– Proszę opowiedzieć mi coś o swoich rodzicach.

Wiedział, że Jeannie wyciąga go na zwierzenia, by szybciej doszedł do siebie, ale wcale mu to nie przeszkadzało. Zebrał powoli myśli.

– Mama jest kimś wyjątkowym. Na pewno pani o niej słyszała, nazywa się Lorraine Logan.

– Autorka rubryki dla samotnych serc?

– Zgadza się. Jej teksty ukazują się w czterystu gazetach, napisała sześć książek o kobiecym zdrowiu. Jest bogata i sławna i zasłużyła sobie na to.

– Dlaczego pan tak uważa?

– Naprawdę obchodzą ją ludzie, którzy do niej piszą. Odpowiada na tysiące listów. Wie pani, jej respondenci chcą, żeby dokonała cudu: zlikwidowała nie chciane ciąże, zniechęciła ich dzieci do narkotyków, zmieniła damskich bokserów w miłych i pomocnych mężów. Mama zawsze daje im wszystkie potrzebne informacje i powtarza, że to do nich należy decyzja o tym, co mają robić, i że powinni zaufać swoim uczuciom i nie ulegać naciskowi innych. To dobra filozofia.

– A ojciec?

– Tato sprawia wrażenie całkiem zwyczajnego faceta. Jest pułkownikiem i pracuje w Pentagonie. Zajmuje się kontaktami z prasą, pisze przemówienia dla generałów, tego rodzaju rzeczy.

– Lubi dyscyplinę?

Steve uśmiechnął się.

– Ma silnie rozwinięte poczucie obowiązku. Ale nie jest gwałtownym człowiekiem. Widział różne rzeczy w Azji, zanim się urodziłem, ale nigdy o nich nie opowiadał.

– Czy trzeba było pana trzymać krótko?

Steve roześmiał się.

– Przez całą szkołę byłem najbardziej niesfornym uczniem. Wiecznie wpadałem w kłopoty.

– Z jakiego powodu?

– Nie przestrzegałem regulaminu. Biegałem po korytarzu. Nosiłem czerwone skarpetki. Żułem gumę w klasie. Kiedy miałem trzynaście lat, całowałem Wendy Prasker za regałem szkolnej biblioteki.

– Dlaczego?

– Bo była taka ładna.

Jeannie ponownie się roześmiała.

– Pytałam, dlaczego nie przestrzegał pan regulaminu?

– Nie potrafiłem po prostu być posłuszny – odparł, potrząsając głową. – Przepisy wydawały mi się głupie, nudziły mnie. Chcieli wywalić mnie ze szkoły, ale zawsze miałem dobre stopnie i byłem kapitanem jakiejś drużyny: futbolu, koszykówki, baseballu, lekkiej atletyki. Nie bardzo rozumiem sam siebie. Czy jestem szurnięty?

– Każdy jest na swój sposób szurnięty.

– Chyba tak. Dlaczego nosi pani kolczyk w nosie?

Podniosła ciemne brwi, jakby chciała powiedzieć: „To ja zadaję tutaj pytania”, lecz nie uchyliła się od odpowiedzi.

– W wieku czternastu lat zostałam punkową: zielone włosy, podarte pończochy i tak dalej. Przekłuty nos stanowił część tego wszystkiego.

– Ale gdyby pani nie wkładała potem kolczyka, otwór dawno by zarósł.

– Wiem. Zachowałam go, ponieważ uważam, że życie bez odrobiny szaleństwa jest śmiertelnie nudne.

Steve uśmiechnął się. Mój Boże, podoba mi się ta kobieta, pomyślał, jeśli nawet jest dla mnie za stara. A potem przypomniał sobie, czego się od niej przed chwilą dowiedział.

– Skąd pani jest taka pewna, że mam brata bliźniaka?

– Opracowałam program komputerowy, który wertuje archiwa medyczne i inne bazy danych w poszukiwaniu par. Jednojajowe bliźnięta mają takie same fale mózgowe, takie same elektrokardiogramy, takie same linie papilarne i zęby. Przeczesałam dane firmy ubezpieczeniowej, zawierające zdjęcia zębów i znalazłam mężczyznę, którego wymiary uzębienia są dokładnie takie same jak pańskie.

– Nie brzmi to zbyt przekonująco.

– Może i nie, chociaż nawet plomby ma w tych samych miejscach co pan.

– Co to za facet?

– Nazywa się Dennis Pinker.

– Gdzie teraz przebywa?

– W Richmond w stanie Wirginia.

– Widziała się z nim pani?

– Jutro jadę do Richmond, żeby się z nim spotkać. Poddam go tym samym badaniom i pobiorę próbkę krwi, żebyśmy mogli porównać jego DNA z pańskim. Wtedy będziemy wiedzieli na pewno.

Steve zmarszczył brwi.

– Czy w ramach genetyki jest jakaś dziedzina, którą się pani szczególnie interesuje?

Tak. Specjalizuję się w problemach przestępczości. Interesuje mnie, czy jest dziedziczna. Steve pokiwał głową.

– Rozumiem. Co on takiego przeskrobał?

– Słucham?

– Co takiego zrobił Dennis Pinker?

– Nie wiem, o co panu chodzi.

– Jedzie pani do niego zamiast poprosić go tutaj, więc domyślam się, że nie przebywa na wolności.

Jeannie zaczerwieniła się lekko, jakby złapał ją na oszustwie. Z zarumienionymi policzkami wyglądała jeszcze seksowniej.

Tak, ma pan rację.

– Za co go wsadzili?

– Za morderstwo – odparła po krótkim wahaniu.

– Jezu! – Odwrócił od niej wzrok, próbując to jakoś przyswoić. – Nie tylko mam identycznego brata bliźniaka, ale jest w dodatku mordercą. Jezu Chryste!

– Przykro mi. Źle to rozegrałam. Jest pan pierwszą osobą z tej grupy badanych.

– Rany boskie. Przyjechałem tutaj, mając nadzieję, że lepiej się poznam, lecz dowiedziałem się chyba więcej, niż chciałem. – Jeannie nie wiedziała i nie miała prawa się dowiedzieć, że o mało nie zabił Tipa Hendricksa.

– Jest pan dla mnie bardzo ważny.

– Jak to?

– Chodzi generalnie o to, czy skłonności przestępcze są dziedziczne. Opublikowałam artykuł, w którym twierdzę, że pewien typ osobowości, na który składa się impulsywność, śmiałość, agresywność i hiperaktywność, jest co prawda dziedziczny, ale to, czy obdarzony tymi cechami człowiek zostanie, czy też nie zostanie przestępcą, zależy od tego, jak postępują z nim rodzice. Żeby udowodnić moją teorię, muszę znaleźć parę identycznych bliźniaków, z których jeden jest kryminalistą, a drugi przestrzegającym prawa obywatelem. Pan i Dennis jesteście moją pierwszą parą: on siedzi za kratkami, a pan, proszę mi wybaczyć, jest żywym wcieleniem amerykańskiego ideału. Jeśli chce pan znać prawdę, jestem tak podniecona, że ledwie mogę usiedzieć na miejscu.

Kiedy usłyszał, że jest tak podniecona, iż nie może usiedzieć na miejscu, jemu też zabiło szybciej serce. Odwrócił od niej wzrok z obawy, że zdradzi się ze swoimi uczuciami. To, co mu przekazała, było jednak boleśnie niepokojące. Miał takie samo DNA jak morderca. Kim w takim razie był?

Drzwi za Steve'em otworzyły się i Jeannie podniosła wzrok.

– Cześć, Berry – powiedziała. – Steve, chciałabym ci przedstawić profesora Berringtona Jonesa, szefa zespołu badającego bliźnięta.

Profesor był niskim, dobiegającym sześćdziesiątki mężczyzną o srebrzystych włosach. Miał na sobie elegancki drogi garnitur z szarego irlandzkiego tweedu i czerwoną muszkę w białe grochy i wyglądał, jakby właśnie wyszedł od krawca. Steve oglądał go kilka razy w telewizji, powtarzającego, że Ameryka schodzi na psy. Jego poglądy wcale mu się nie podobały, ale ponieważ był dobrze wychowany, wstał z krzesła i podał mu rękę.

Berrington Jones zastygł w bezruchu, jakby zobaczył ducha.

– Wielki Boże! – jęknął i pobladła mu twarz.

– Berry! Co się stało? – zapytała doktor Ferrami.

– Czy zrobiłem coś złego? – zdziwił się Steve.

Profesor w ogóle się nie odzywał. Opanował się dopiero po dłuższej chwili.

– Przepraszam, to nic takiego – stwierdził, lecz wciąż sprawiał wrażenie głęboko wstrząśniętego. – Chodzi o to, że nagle coś sobie uświadomiłem… coś, o czym zapomniałem… a co może mieć fatalne następstwa. Wybaczcie państwo. – Zawrócił do drzwi, wciąż mrucząc: – Jeszcze raz przepraszam, wybaczcie.

Kiedy wyszedł, Steve spojrzał na doktor Ferrami.

Jeannie wzruszyła ramionami i rozłożyła bezradnym ruchem ręce.

– Nie mam najmniejszego pojęcia, co mu się stało – powiedziała.

7

Berrington siedział przy swoim biurku, z trudem oddychając.

Zajmował duży narożny gabinet, ale jego wnętrze było prawdziwie spartańskie: plastikowe płytki podłogowe, białe ściany, praktyczne szafki, tanie półki na książki. Uczeni nie powinni opływać w zbytki. Na ekranie jego komputera widać było obracający się powoli łańcuch DNA, skręcony w słynny kształt podwójnej spirali. Nad biurkiem wisiały fotografie przedstawiające go razem z Geraldem Riviera, Newtem Gingrichem i Rushem Limbaughem. Z okna widać było budynek sali gimnastycznej, zamknięty po wczorajszym pożarze. Na korcie po drugiej stronie alejki dwaj chłopcy grali w tenisa mimo upału.

Berrington pomasował oczy.

– Niech to wszyscy diabli – zaklął soczyście.

To on namówił Jean Ferrami, żeby się tutaj przeniosła. Jej artykuł na temat przestępczości otwierał nowe horyzonty poznawcze, skupiając uwagę na kryminogennych komponentach charakteru. Dla Genetico była to kwestia o pierwszorzędnym znaczeniu. Berrington chciał, żeby Ferrami kontynuowała badania pod jego egidą. Przekonał władze uniwersytetu, żeby dały jej etat i załatwił w Genetico fundusze na badania.

Z jego pomocą mogła dokonać wielkich rzeczy, a to, że przyjechała z prowincjonalnej uczelni, budziło jeszcze większy podziw dla jej osiągnięć. Pierwsze cztery tygodnie pobytu doktor Ferrami na uczelni potwierdziły jego przewidywania. Zabrała się szybko do roboty i badania ruszyły pełną parą. Większość ludzi polubiła ją, chociaż potrafiła być niesympatyczna: laborantka z końskim ogonem, której wydawało się, że będzie mogła dalej zbijać bąki, już na drugi dzień została przywołana ostro do porządku.

Sam Berrington był nią kompletnie oczarowany. Jeannie fascynowała go zarówno pod względem fizycznym, jak i intelektualnym. Był rozdarty między ojcowską potrzebą otoczenia ją opieką i silnym pragnieniem nawiązania romansu.

A teraz coś takiego!

Uspokoiwszy oddech, podniósł telefon i zadzwonił do Prestona Barcka. Był jego najstarszym przyjacielem: poznali się na Massachusetts Institute of Technology w latach sześćdziesiątych, kiedy Berrington robił doktorat z psychologii, a Preston był wybitnym młodym embriologiem. Ze swymi krótko obciętymi włosami i w tweedowych garniturach obaj uważani byli w tamtej rozpasanej epoce za dziwaków. Wkrótce odkryli, że mają podobne poglądy na wiele rzeczy: nowoczesny jazz był pomyłką, marihuana pierwszym krokiem na drodze do heroiny, a Barry Goldwater jedynym uczciwym politykiem w Ameryce. Ich przyjaźń okazała się trwalsza od małżeństw, które obaj zawarli. Berrington nie zastanawiał się już, czy lubi Prestona. Preston po prostu istniał, podobnie jak Kanada.

W tym momencie powinien być w głównej siedzibie Genetico, mieszczącej się w kompleksie niskich eleganckich budynków tuż obok pola golfowego w hrabstwie Baltimore, na północ od miasta. Sekretarka poinformowała go, że szef ma ważne spotkanie, ale Berrington kazał jej się połączyć.

– Cześć, Berry. Co się dzieje?

– Kogo masz u siebie?

– Lee Ho, głównego księgowego Landsmanna. Dopracowujemy ostatnie szczegóły oświadczenia Genetico.

– Wywal go.

Głos Prestona przycichł nieco, kiedy odsunął od ust słuchawkę.

– Przepraszam cię, Lee, to zajmie małą chwilę. Dołączę do ciebie później. – Po krótkiej chwili Preston przemówił z powrotem do słuchawki. Tym razem w jego głosie słychać było irytację. – Właśnie wyrzuciłem stąd faceta, który jest prawą ręką Michaela Madigana. Madigan jest dyrektorem generalnym Landsmanna, na wypadek gdybyś zapomniał. Jeśli tak ci strasznie zależy na tej transakcji, nie powinniśmy…

Berrington nie miał cierpliwości go słuchać.

– Jest tutaj Steven Logan – oznajmił.

W słuchawce zapadła na chwilę cisza.

– Na uniwersytecie?

– Tutaj, na wydziale psychologii.

Preston momentalnie zapomniał o Lee Ho.

– Jezu Chryste, jakim cudem?

– Jest poddawany badaniom.

Głos Prestona podniósł się o oktawę.

– Jak to się mogło zdarzyć?

– Nie wiem. Wpadłem na niego pięć minut temu. Możesz sobie wyobrazić moje zdumienie.

– Od razu go poznałeś?

– Oczywiście, że go poznałem.

– Dlaczego poddają go badaniom?

– W ramach naszych studiów nad bliźniakami.

– Nad bliźniakami?! – wrzasnął Preston. – Nad bliźniakami? Kim jest ten drugi?

– Jeszcze nie wiem. Słuchaj, coś takiego musiało się zdarzyć wcześniej czy później.

– Ale dlaczego akurat teraz? Będziemy musieli się wycofać z pertraktacji z Landsmannem.

– Wybij to sobie z głowy! Nie pozwolę ci, by stało się to pretekstem do zerwania umowy, Preston. – Berrington zaczynał żałować, że w ogóle do niego zadzwonił. Musiał jednak podzielić się z kimś szokującą wiadomością. Poza tym Preston był dobrym strategiem. – Musimy opanować w jakiś sposób sytuację.

– Kto go ściągnął na uniwerek?

– Doktor Ferrami.

– Ten, który napisał ten przełomowy artykuł na temat przestępczości?

– Zgadza się, tyle że to nie facet, ale kobieta. Tak się składa, że bardzo atrakcyjna…

– Nie obchodzi mnie, czy jest podobna do pieprzonej Sharon Stone…

– Domyślam, że to ona ściągnęła Stevena na wydział. Był u niej, kiedy zajrzałem do jej gabinetu. Sprawdzę to.

– To jest klucz do sprawy, Berry. – Preston powoli się uspokajał i koncentrował teraz na rozwiązaniu sprawy, a nie na samym problemie. – Dowiedz się, jak go odnalazła. Będziemy mogli wtedy ocenić, w jakim znajdujemy się niebezpieczeństwie.

– Zaraz ją do siebie wezwę.

– Zadzwoń, kiedy z nią skończysz, dobrze?

– Jasne.

Berrington odłożył słuchawkę, nie wezwał jednak Jeannie natychmiast. Zamiast tego odchylił się do tyłu na krześle i próbował zebrać myśli.

Na biurku stała stara czarno-biała fotografia jego ojca we wspaniałym białym mundurze i czapce porucznika marynarki wojennej. Berrington miał pięć lat, kiedy Wasp poszedł na dno. Jak każdy mały chłopak w Ameryce nienawidził Japończyków i bawiąc się zabijał ich całymi dziesiątkami we własnej wyobraźni. A jego tato był niezwyciężonym bohaterem, wysokim i przystojnym, dzielnym, silnym i bitnym. Wciąż pamiętał ten niepohamowany gniew, który ogarnął go na wieść o tym, że Japończycy zabili tatę. Modlił się wtedy do Boga, żeby wojna trwała dostatecznie długo i mógł dorosnąć, zaciągnąć się do marynarki i samemu zabić miliony żółtków.

Nigdy nikogo nie zabił. Ale nigdy nie zatrudnił żadnego Japończyka i nigdy nie przyjął do szkoły japońskiego studenta.

Wielu mężczyzn, postawionych przed jakimś problemem, zadaje sobie pytanie, jak postąpiłby w tej sytuacji ich ojciec. To przywilej, którego nigdy nie dostąpisz, powiedzieli mu przyjaciele. Był zbyt młody, żeby znać swojego ojca. Nie miał pojęcia, jak postąpiłby porucznik Jones w kryzysowej sytuacji. Tak naprawdę nie miał normalnego ojca, lecz herosa.

Zapyta doktor Ferrami o metody rekrutacji. A potem zaprosi ją na kolację.

Wybrał wewnętrzny numer Jeannie. Zgłosiła się po pierwszym dzwonku.

– Jeannie? To ja, Berry – odezwał się cichym tonem, który jego była żona, Vivvie, nazywała kosmatym.

– Co się, u licha, stało? – Ferrami w charakterystyczny dla siebie sposób nie bawiła się w dyplomację.

– Czy mógłbym z tobą chwilę porozmawiać?

– Jasne.

– Możesz wpaść do mojego gabinetu?

– Zaraz tam będę.

Czekając na nią, zastanawiał się leniwie, z iloma kobietami przespał się w życiu. Policzenie ich wszystkich po kolei zajęłoby za dużo czasu, ale mógł podejść do problemu naukowo. Miał więcej niż jedną, z pewnością więcej niż dziesięć. Czy było ich więcej niż sto? To dawałoby dwie i pół rocznie od czasu, kiedy skończył dziewiętnaście lat; średnia była na pewno wyższa. Tysiąc? Dwadzieścia pięć rocznie, nowa kobieta co dwa tygodnie przez bite czterdzieści lat? Nie, tak dobrze mu nie szło. W ciągu dziesięciu lat małżeństwa z Vivvie Ellington pozwolił sobie najwyżej na dwadzieścia skoków w bok. Nadrobił to po rozwodzie. Wynik sytuował się zatem gdzieś między setką a tysiącem. Na razie nie miał jednak zamiaru zaciągać Jeannie do łóżka. Miał zamiar dowiedzieć się, w jaki sposób skontaktowała się ze Steve'em Loganem.

Jeannie zapukała do drzwi i weszła do środka. Biały laboratoryjny fartuch włożony miała na bluzkę i spódniczkę. Berrington lubił, kiedy młode kobiety nosiły fartuch jak sukienkę, mając pod spodem tylko bieliznę. Uważał, że to seksowne.

– Dobrze, że wpadłaś – powiedział. Podstawił jej krzesło, a potem przesunął swoje zza biurka, żeby nic ich nie dzieliło. Przede wszystkim musiał wyjaśnić jej w jakiś wiarygodny sposób swoje zachowanie w trakcie spotkania ze Stevenem Loganem. Żałował, że nie poświęcił na to chwili czasu, zamiast liczyć swoje miłosne podboje.

Usiadł i posłał jej swój najbardziej rozbrajający uśmiech.

– Przepraszam cię za swoje dziwaczne zachowanie. Ściągałem po prostu pewne dane z uniwersytetu w Sydney w Australii – powiedział, pokazując stojący na biurku komputer – i w momencie, kiedy przedstawiłaś mi tego młodego człowieka, uświadomiłem sobie, że nie wyłączyłem komputera i zapomniałem zwolnić linię. Zrobiło mi się po prostu głupio i zachowałem się jak prostak.

Wyjaśnienie nie było zbyt przekonujące, ale Jeannie przyjęła je chyba do wiadomości.

– Spadł mi kamień z serca – oznajmiła szczerze. – Myślałam, że cię w jakiś sposób uraziłam.

Jak na razie nieźle.

– Chciałem porozmawiać na temat twojej pracy – podjął gładko. – Nie ukrywam, że wspaniale wystartowałaś. Jesteś tutaj dopiero cztery tygodnie, a badania są w pełnym toku. Moje gratulacje.

Jeannie pokiwała głową.

– Zanim przeszłam tu oficjalnie na etat, prowadziłam latem długie rozmowy z Herbem i Frankiem – stwierdziła. Herb Dickson był dziekanem wydziału, a Frank Demidenko kierownikiem katedry. – Dopracowaliśmy wcześniej wszystkie szczegóły.

– Powiedz coś więcej. Czy wyłoniły się jakieś problemy? Coś, w czym mógłbym pomóc?

– Największym moim problemem jest rekrutacja – przyznała. – Ponieważ nasi badani są ochotnikami, większość z nich, podobnie jak Steve Logan, to przedstawiciele klasy średniej, którzy wierzą, że porządny obywatel ma obowiązek wspierać badania naukowe. Alfonsi i handlarze narkotyków nie podzielają raczej tego zdania.

– O czym zapominają oczywiście wspomnieć nasi liberałowie.

– Z drugiej strony, nie sposób dowiedzieć się wiele na temat agresji i przestępczości, kiedy studiuje się praworządne amerykańskie rodziny. Rozwiązanie problemu rekrutacji było więc kluczową sprawą dla moich badań.

– I rozwiązałaś go?

– Tak mi się wydaje. Uświadomiłam sobie, że informacje medyczne na temat milionów Amerykanów opierają się dzisiaj na wielkich bankach danych, gromadzonych przez firmy ubezpieczeniowe i agencje rządowe. Są tam między innymi dane, które pozwalają rozstrzygnąć, czy bliźnięta są jedno – czy dwu-jajowe: fale mózgowe, elektrokardiogramy i tak dalej. Gdybyśmy zdołali na przykład odszukać parę identycznych elektrokardiogramów, byłby to świetny sposób identyfikacji bliźniaków. A gdyby bank danych był dość duży, mogłoby się okazać, że niektóre z nich były wychowywane oddzielnie. Mało tego: niektórzy mogliby nawet nie wiedzieć, że są bliźniakami.

To genialny pomysł – stwierdził Berrington. – Prosty, ale oryginalny. – Naprawdę tak uważał. Wychowywane oddzielnie bliźnięta jednojajowe były bardzo ważne dla badań genetycznych i naukowcy chwytali się różnych sposobów, żeby je odszukać. Do tej pory jedyną metodą była rekrutacja poprzez środki przekazu: bliźniaki czytały artykuły na temat prowadzonych badań i zgadzały się wziąć w nich udział. Uzyskany w ten sposób materiał obejmował jednak w przeważającej części, jak słusznie zauważyła Jeannie, cieszącą się poważaniem klasę średnią, co wypaczało wyniki i stanowiło zasadniczy problem w studiach nad przestępczością.

Dla niego osobiście była to jednak katastrofa. Patrząc Jeannie prosto w oczy, Berrington starał się ukryć zdenerwowanie. Sytuacja była gorsza, niż sądził. Nie dalej jak wczoraj Preston Barek powiedział: „Wszyscy wiemy, że ta firma ma pewne sekrety”. Jim Proust odparł, że nikt ich nie odkryje. Nie wziął pod uwagę Jeannie Ferrami.

– Odnalezienie identycznych elementów w banku danych nie jest takie łatwe, jak się wydaje – stwierdził Berrington, czepiając się nadziei.

– To prawda. Obrazy graficzne zajmują wiele megabajtów. Przeszukanie takich danych jest z pewnością trudniejsze niż sprawdzenie Spellcheckiem pracy doktorskiej.

– Przypuszczam, że to dość poważny problem dla programisty. I co zrobiłaś?

– Napisałam swój własny program.

Berrington nie krył zdumienia.

– Własny program?

– Jasne. Zrobiłam, jak wiesz, dyplom z informatyki na Princeton. Kiedy byłam w Minnesocie, pracowałam z moją profesor nad neurosieciowym systemem rozpoznawania obrazów.

„Czy ta kobieta jest aż tak sprytna?”

– Na czym to polega?

– Używa się fuzzy logic, żeby przyspieszyć porównywanie obrazów. Pary, których szukamy, są podobne, ale nie do końca identyczne. Zdjęcia identycznych zębów, zrobione przez różnych techników przy użyciu różnej aparatury nie są zupełnie takie same. Ale ludzkie oko widzi, że są takie same. I kiedy te zdjęcia się zeskanuje, zdygitalizuje i zmagazynuje w formie elektronicznej, wyposażony w fuzzy logic komputer może rozpoznać w nich parę.

– Wyobrażam sobie, że twój komputer jest wielkości Empire State Building.

– Opracowałam metodę skrócenia procesu porównywania przez sprawdzanie wyłącznie małego fragmentu przetworzonego cyfrowo obrazu. Pomyśl tylko: żeby poznać przyjaciela, nie potrzebujesz przyglądać się całej postaci… wystarczy ci jego twarz. Samochodowi entuzjaści potrafią zidentyfikować najbardziej znane marki na podstawie fotografii przedniej lampy. Moja siostra rozpoznaje wszystkie przeboje Madonny po wysłuchaniu dziesięciu sekund nagrania.

– Ale to stwarza możliwość błędu. Jeannie wzruszyła ramionami.

– To prawda, nie przeglądając całości obrazu, ryzykujemy pominięcie pewnych par. Z drugiej strony, cały proces udaje się jednak w radykalny sposób przyspieszyć, a margines błędu jest bardzo niewielki. To kwestia statystyki i rachunku prawdopodobieństwa.

Mógł się tego spodziewać: wszyscy psychologowie studiują statystykę.

– Ale jak ten sam software może skanować rentgeny, elektrokardiogramy i linie papilarne?

– Program rozpoznaje obraz w formie elektronicznej. Nie obchodzi go konkretny graficzny kształt.

– I wszystko to działa?

– Na to wygląda. Pozwolono mi wypróbować program na banku danych stomatologicznych, należącym do dużej firmy ubezpieczeń medycznych. Uzyskałam kilkaset par. Lecz interesują mnie oczywiście tylko bliźniaki wychowywane osobno.

– Jak ich wyłuskujesz?

– Wyeliminowałam wszystkie pary o tych samych nazwiskach i wszystkie zamężne kobiety, ponieważ większość z nich przybiera nazwisko męża. Zostały mi bliźniaki, które bez widocznego powodu noszą różne nazwiska.

Genialne, pomyślał Berrington. Nie wiedział, czy podziwiać Jeannie, czy bać się tego, co jeszcze uda jej się odkryć.

– Ile par ci zostało? – zapytał.

Trzy. Trochę mnie to rozczarowało. Spodziewałam się więcej. Jeden z bliźniaków zmienił nazwisko na arabskie, bo nawrócił się na islam. Druga para zniknęła bez śladu. Na szczęście trzecia para stanowi dokładny przykład tego, czego szukam: Steven Logan jest praworządnym obywatelem, a Dennis Pinker mordercą.

Berrington dobrze o tym wiedział. Przed kilkunastoma miesiącami Dennis Pinker wyłączył późnym wieczorem prąd w kinie w czasie seansu, a następnie korzystając z paniki dobrał się do kilku kobiet. Jedna z dziewcząt próbowała się najwyraźniej bronić i Dennis zabił ją.

A więc Jeannie odnalazła Dennisa. Chryste, ona jest naprawdę niebezpieczna. Może wszystko zniszczyć: przejęcie firmy, karierę polityczną Jima, Genetico, nawet reputację naukową Berringtona. Strach sprawił, że ogarnął go gniew; jak to możliwe, żeby wszystko, nad czym pracował, zostało narażone na szwank przez jego własną protegowaną? Nie potrafił jednak tego w żaden sposób przewidzieć.

To, że znalazła się na Uniwersytecie Jonesa Fallsa, stanowiło zresztą szczęście w nieszczęściu: dzięki temu dowiedział się w ogóle, co im grozi. Nie miał jednak pojęcia, jak pokrzyżować jej szyki. Gdyby tylko jej archiwum mogło spłonąć w pożarze, a ona sama zginąć w wypadku. Ale to były tylko fantazje.

Może zdoła podważyć jej wiarę w skuteczność programu?

– Czy Steven Logan wie, że został adoptowany? – zapytał.

– Nie. – Na twarzy Jeannie ukazało się zakłopotanie. – Wiemy, że rodzice często ukrywają przed dziećmi fakt adopcji, ale on uważa, że jego matka powiedziałaby mu prawdę. Istnieje jednak wiele innych wytłumaczeń. Przypuśćmy, że z jakiegoś powodu nie mogli adoptować dziecka normalnymi kanałami i kupili je. Wtedy mogliby go okłamywać.

– Albo twój program nie jest taki niezawodny – mruknął Berrington. – Z faktu, że dwaj chłopcy mają identyczne zęby, nie wynika jeszcze, że są bliźniakami.

– Nie sądzę, żeby mój program miał jakieś wady – odparła z werwą Jeannie. – Niepokoi mnie jednak to, iż będę musiała mówić dziesiątkom ludzi, że być może zostali zaadoptowani. Nie jestem nawet pewna, czy mam prawo ingerować w ten sposób w ich życie. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę z wagi tego problemu.

Berrington spojrzał na zegarek.

– Nie mam w tej chwili czasu, ale chętnie porozmawiałbym z tobą dłużej na ten temat. Czy masz wolny wieczór?

– Dzisiaj?

– Tak.

Widział, że się waha. Jedli już raz wspólnie kolację na Międzynarodowym Kongresie Studiów nad Bliźniakami, gdzie się poznali. Po jej przyjeździe na JFU zaprosił ją raz na drinka do mieszczącego się na terenie uczelni klubu pracowników naukowych. Którejś soboty spotkali się przypadkowo podczas zakupów w Charles Village i Berrington oprowadził ją po baltimorskim muzeum sztuki. Nie była w nim zakochana, w żadnym wypadku, ale widział, że dobrze się czuje w jego towarzystwie. Poza tym był jej mentorem; niełatwo było mu odmówić.

– Jasne – odparła.

– Może pójdziemy do Hamptons, w Harbour Court Hotel? Moim zdaniem to najlepsza restauracja w mieście. – W każdym razie najmodniejsza.

– Doskonale – powiedziała wstając z krzesła.

– Podjadę po ciebie o ósmej?

– Dobrze.

Kiedy się od niego odwracała, Berrington wyobraził sobie nagle jej nagie gładkie plecy, nagi tyłek i długie aż do samej ziemi nogi. Przez chwilę zaschło mu w gardle z pożądania. A potem zamknęły się za nią drzwi.

Potrząsnął głową, żeby pozbyć się lubieżnych fantazji, i zadzwonił ponownie do Prestona.

– Jest gorzej, niż myślałem – oznajmił bez zbędnych wstępów. – Napisała program komputerowy, który przeczesuje banki danych i szuka pasujących do siebie par. Przy pierwszym podejściu odnalazła Stevena i Dennisa.

– Cholera.

– Musimy powiedzieć Jimowi.

– Powinniśmy się wszyscy trzej spotkać i zastanowić, co robić dalej. Może dziś wieczorem?

– Dzisiaj zabieram Jeannie na kolację.

– Myślisz, że to rozwiąże sytuację?

– W każdym razie nie pogorszy jej.

– Wciąż boję się, że w rezultacie będziemy musieli się wycofać z transakcji z Landsmannem.

– Nie zgadzam się. Jest sprytna jak mało kto, ale jednej dziewczynie nie uda się odkryć w ciągu tygodnia całej historii – odparł Berrington, lecz potem, kiedy odłożył słuchawkę, pomyślał, że nie powinien być tego taki pewien.

8

Słuchający wykładu studenci wiercili się w ławkach i widać było, że trudno jest im się skupić. Jeannie też czuła się podenerwowana. Powodem był pożar i gwałt. Ich przytulny akademicki świat legł w gruzach. Wszyscy wracali pamięcią do tego, co się wydarzyło.

– Zaobserwowane różnice w poziomie inteligencji istot ludzkich można wyjaśnić trzema rodzajami czynników – mówiła. – Po pierwsze odmiennymi genami. Po drugie odmiennym środowiskiem. Po trzecie błędem pomiaru. – Przerwała na chwilę. Wszyscy notowali pilnie w zeszytach.

Zauważyła już wcześniej ten mechanizm. Za każdym razem, gdy podawała jakąś informację w punktach, natychmiast ją zapisywali. Gdyby powiedziała po prostu „odmienne geny, odmienne środowisko, błąd pomiaru”, większość nic by nie zanotowała. Od czasu kiedy zaobserwowała ten syndrom, starała się zawrzeć jak najwięcej treści wykładu w formie punktów.

Była dobrą nauczycielką – trochę ku własnemu zaskoczeniu. Nie uważała na ogół swoich studentów za zbyt zdolnych. Była niecierpliwa, czasami nawet opryskliwa, tak jak tego ranka z sierżant Delaware. Ale miała dar klarownego i precyzyjnego przekazywania wiedzy i uwielbiała wyjaśniać różne rzeczy. Nic nie mogło się równać z nagłym błyskiem zrozumienia w oczach studenta.

– Możemy przedstawić to w formie równania… – powiedziała, po czym odwróciła się i zapisała je kredą na tablicy.

Vt = Vg + Ve = Vm

– …gdzie Vt oznacza łączną wariancję, Vg komponent genetyczny, Ve komponent środowiskowy, a Vm błąd pomiaru. – Wszyscy zapisali równanie. – Ten sam wzór można zastosować do każdej wymiernej różnicy dzielącej istoty ludzkie, poczynając od wagi i wzrostu aż do skłonności do wiary w Boga. Czy ktoś dostrzega, na czym polega niedoskonałość tego równania? – Nikt się nie odezwał, dała więc pewną wskazówkę. – Suma może być większa od składników. Ale dlaczego?

Odpowiedział jej jeden z młodych mężczyzn. Głos zabierali na ogół mężczyźni; kobiety były irytująco nieśmiałe.

– Ponieważ geny i środowisko oddziaływają na siebie wzajemnie, zwielokrotniając efekt?

– Zgadza się. Geny kierują nas ku pewnym środowiskowym doświadczeniom i odsuwają od innych. Niemowlęta o różnych temperamentach traktowane są w różny sposób przez rodziców. Aktywne dzieci mają inne doświadczenia niż te spokojniejsze, nawet w tym samym domu. Niesforne nastolatki zażywają więcej narkotyków niż członkowie chóru chłopięcego w tym samym miasteczku. Po prawej stronie równania musimy zatem umieścić wartość Cge, oznaczającą kowariancję genów i środowiska. – Zapisała to na tablicy i zerknęła na swój wojskowy szwajcarski zegarek. – Czy macie jakieś pytania?

Dla odmiany tym razem odezwała się kobieta, Donna-Marie Dickson, inteligentna, lecz nieśmiała pielęgniarka, która po trzydziestce wróciła na studia.

– A co z Osmondami? – zapytała.

Rozległy się głośne śmiechy.

– Wyjaśnij, co masz na myśli Donna-Marie – poprosiła Jeannie. – Niektórzy ze studentów są zbyt młodzi, żeby pamiętać Osmondów.

– To był taki zespół muzyczny w latach siedemdziesiątych. Składał się z braci i sióstr. Cała rodzina była muzykalna. Ale nie mieli tych samych genów, nie byli bliźniakami. Wydaje się, że to otoczenie wpłynęło na to, że zostali muzykami. To samo mamy w przypadku Jackson Five. – Inni studenci, w większości młodsi, ponownie wybuchnęli śmiechem i Donna-Marie uśmiechnęła się z zażenowaniem. – Zdradziłam chyba swój wiek – dodała.

– Pani Dickson zwróciła uwagę na bardzo ważną sprawę i dziwię się, że nikt inny o tym nie pomyślał. – W rzeczywistości Jeannie wcale to nie zdziwiło, ale chciała dodać odwagi Donnie-Marie. – Charyzmatyczni i oddani rodzice mogą spowodować, że wszystkie ich dzieci poświęcą się pewnej idei niezależnie od tego, jakie mają geny. Podobnie jak rodzice maltretujący dzieci mogą wychować całą rodzinę na schizofreników. Ale to są skrajne przypadki. Niedożywione dziecko będzie niskiego wzrostu, mimo że jego rodzice i dziadkowie byli wysocy. Przekarmione dziecko będzie tłuste, jeśli nawet miało szczupłych przodków. Tak czy owak, najnowsze badania wydają się coraz wyraźniej wskazywać, że to raczej dziedzictwo genetyczne, a nie środowisko lub styl wychowania determinuje charakter dziecka. – Przerwała na chwilę. – Jeśli nie ma więcej pytań, proszę do przyszłego poniedziałku przeczytać artykuł Boucharda i innych w „Science” z dwunastego października tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku.

Studenci zaczęli pakować książki. Jeannie została jeszcze kilka chwil, żeby dać szansę osobom, które były zbyt nieśmiałe, aby zadać jej pytanie podczas wykładu. Introwertycy często zostawali wielkimi uczonymi.

Do biurka podeszła Donna-Marie. Miała okrągłą twarz i jasne kręcone włosy. Jeannie pomyślała, że musi być dobrą pielęgniarką, spokojną i skuteczną.

– Tak mi przykro z powodu biednej Lisy – powiedziała Donna-Marie. – To straszne, co się stało.

– A policja jeszcze pogorszyła sprawę – odparła Jeannie. – Gliniarz, który odwiózł ją do szpitala, był wyjątkowym idiotą, naprawdę.

– To fatalnie. Ale może złapią faceta, który to zrobił. Na całym kampusie rozdają ulotki z jego podobizną.

– Doskonale. – Podobizna, o której mówiła Donna-Marie, musiała zostać sporządzona na programie komputerowym Mish Delaware. – Kiedy od niej rano wyszłam, pracowała nad tym portretem z policjantką.

– Jak ona się czuje?

– Jest jakby odrętwiała… lecz także trochę roztrzęsiona.

Donna-Marie pokiwała głową.

– Zgwałcone kobiety przechodzą różne fazy, widziałam to już przedtem. Pierwsza faza to zaprzeczenie. Chcą zostawić to za sobą, mówią, i żyć dalej, tak jak żyły. Ale nigdy nie okazuje się to takie łatwe.

– Może powinna z tobą porozmawiać. Świadomość tego, z czym trzeba się liczyć, chyba by jej pomogła.

– Kiedy tylko zechce – odparła Donna-Marie.

Jeannie ruszyła przez kampus w stronę Wariatkowa. Wciąż było gorąco. Uświadomiła sobie, że rozgląda się uważnie dookoła – niczym nerwowy kowboj z westernu – jakby spodziewała się, że w każdej chwili zza rogu może wyskoczyć i zaatakować ją jakiś napastnik. Uniwersytet Jonesa Fallsa stanowił do tej pory staroświecką oazę spokoju, położoną pośrodku pustyni współczesnej amerykańskiej metropolii. Ze swoimi sklepami i bankami, boiskami sportowymi i parkometrami, barami, biurowcami i akademikami rzeczywiście przypominał małe miasteczko. Z pięciu tysięcy uczących się i pracujących tu osób, połowa mieszkała na terenie uczelni. Ale teraz uniwersytet przestał być bezpieczny. Ten facet nie miał prawa tego zrobić, pomyślała z goryczą Jeannie; nie miał prawa spowodować, że boję się przebywać we własnym miejscu pracy. Może przestępstwo zawsze ma taki efekt: sprawia, że solidny grunt zaczyna się nagle chwiać pod nogami.

Wchodząc do swojego gabinetu zaczęła myśleć o Berringtonie Jonesie. Był atrakcyjnym mężczyzną, bardzo miłym wobec kobiet. Wspominała z przyjemnością każdą spędzoną z nim chwilę. Miała wobec niego dług wdzięczności: to on w końcu załatwił jej tę pracę.

A jednak był trochę zbyt ugrzeczniony. Podejrzewała, że może manipulować kobietami. Zawsze nasuwał jej na myśl dowcip o mężczyźnie, który mówi do kobiety: Opowiedz mi coś o sobie. Jaka jest na przykład twoja opinia na mój temat?

Pod pewnymi względami wcale nie przypominał uczonego. Ale Jeannie zauważyła już, że ludzie sytuujący się na samym szczycie uniwersyteckiej hierarchii odbiegają znacznie od stereotypu roztargnionego profesora. Berrington wyglądał i zachowywał się jak człowiek władzy. Od kilkunastu lat nie miał już na swoim koncie dużych naukowych sukcesów, ale to było normalne; genialnych osiągnięć, takich jak na przykład odkrycie podwójnej spirali DNA, dokonywali na ogół ludzie poniżej trzydziestego piątego roku życia. Starzejąc się, naukowcy dzielili się swoim doświadczeniem i intuicją z młodszymi, świeższymi umysłami. Chociaż wykładał na trzech uczelniach i organizował dotacje z Genetico, Berrington dobrze wywiązywał się z tej roli. Nie cieszył się jednak takim szacunkiem, jakim mógłby się cieszyć, innym naukowcom nie podobało się bowiem jego zaangażowanie w politykę. Ceniąc jego dokonania naukowe, Jeannie z pewnością nie podzielała jego poglądów politycznych.

Z początku uwierzyła bezkrytycznie w historyjkę o ściąganiu danych z Australii; po namyśle jednak nie była już taka pewna. Patrząc na Stevena Logana, Berry zobaczył upiora, a nie zawyżony rachunek telefoniczny.

Wiele rodzin miało swoje sekrety. Zamężna kobieta mogła mieć kochanka i tylko ona wiedziała, kto jest prawdziwym ojcem dziecka. Młoda dziewczyna mogła urodzić dziecko, oddać je matce i przy zgodzie dochowującej sekretu rodziny udawać, że jest jego starszą siostrą. Dzieci bywały adoptowane przez sąsiadów, krewnych i przyjaciół, którzy ukrywali prawdę. Lorraine Logan nie była kobietą, która trzymałaby w tajemnicy fakt zwykłej adopcji, mogła mieć jednak dziesiątki innych powodów, żeby nie powiedzieć prawdy Stevenowi. Ale co miał z tym wspólnego Berrington? Czy był prawdziwym ojcem Stevena? Jeannie uśmiechnęła się na tę myśl. Berry był przystojny, lecz o co najmniej sześć cali niższy od Stevena. Chociaż wszystko było możliwe, takie wytłumaczenie wydawało się mało prawdopodobne.

To, że w całej sprawie tkwi jakaś zagadka, nie dawało jej spokoju. Pod każdym innym względem odnalezienie Stevena Logana stanowiło wielki sukces. Był praworządnym obywatelem, a jego bliźniak zatwardziałym przestępcą. Fakt, że go odszukała, świadczył o skuteczności programu komputerowego i potwierdzał jej teorię na temat przestępczości. Zanim będzie można mówić o przekonujących dowodach, musiała oczywiście znaleźć setki podobnych do Steve'a i Dennisa par bliźniaków, nie mogła jednak zacząć lepiej swojego programu badań.

Jutro spotka się z Dennisem. Jeśli okaże się czarnowłosym karłem, będzie to znaczyło, że popełniła jakiś błąd. Ale jeśli się nie myli, Dennis Pinker będzie sobowtórem Stevena Logana.

Wiadomość, że Logan nie miał pojęcia, iż mógł zostać adoptowany, bardzo ją poruszyła. Wiedziała, że musi znaleźć jakiś sposób, żeby uniknąć tego rodzaju wstrząsów. W przyszłości skontaktuje się najpierw z rodzicami, sprawdzi, ile powiedzieli swoim dzieciom i dopiero wtedy zwróci się do bliźniaków. Spowolni to trochę tempo pracy, ale nie było innego wyjścia: nie mogła pełnić roli osoby, która ujawnia rodzinne sekrety.

Problem był do rozwiązania, nie mogła się jednak pozbyć niepokoju, który zbudziły w niej sceptyczne pytania Berringtona i niedowierzanie Stevena Logana. Z pewnymi obawami myślała o następnym etapie pracy. Miała zamiar użyć swojego programu do przeszukania kartoteki linii papilarnych FBI.

Było to dla niej idealne źródło. Wśród figurujących w kartotece dwudziestu dwu milionów ludzi wielu było podejrzanych o popełnienie przestępstwa albo skazanych na jakąś karę. Jeśli jej program jest rzeczywiście skuteczny, powinna uzyskać w ten sposób setki par bliźniaków, w tym również kilka takich, które wychowywano oddzielnie. Mogło to oznaczać pokaźny krok naprzód. Najpierw jednak musiała otrzymać zgodę Biura.

Jej najlepsza szkolna przyjaciółka, genialna matematyczka hinduskiego pochodzenia, Ghita Sumra, zajmowała teraz wysokie stanowisko w dziale informatycznym FBI. Pracowała w Waszyngtonie, ale mieszkała tutaj, w Baltimore. Ghita zgodziła się już poprosić swoich zwierzchników, żeby pomogli Jeannie. Obiecała, że decyzja zapadnie pod koniec tygodnia, lecz Jeannie chciała ją trochę ponaglić. Wybrała jej numer.

Ghita urodziła się w Waszyngtonie, ale w jej głosie słychać było miękkie zaokrąglone samogłoski indyjskiego subkontynentu.

– Cześć, Jeannie, jak ci się udał weekend? – zapytała.

– Fatalnie. Mojej mamie pomieszało się w końcu w głowie i musiałam ją umieścić w domu opieki.

– Przykro mi to słyszeć. Co takiego zrobiła?

– Zapomniała, że jest środek nocy i wstała z łóżka, zapomniała się ubrać i wyszła kupić karton mleka, a potem zapomniała, gdzie mieszka.

– I co się stało?

– Znalazła ją policja. Na szczęście miała w torebce mój przekaz i udało im się mnie zlokalizować.

– Jak się teraz czujesz?

To było kobiece pytanie. Mężczyźni – Jack Budgen, Berrington Jones – pytali, co ma zamiar zrobić. Kobieta pytała, jak się czuje.

– Źle – odparła. – Jeśli muszę się już teraz zająć własną matką, kto zajmie się mną? Rozumiesz?

– Co to za dom opieki?

– Tani. Tylko na taki starcza jej ubezpieczenie. Wyciągnę ją stamtąd, kiedy tylko uzbieram forsę na coś lepszego. W słuchawce zapadła cisza i Jeannie uświadomiła sobie, że Ghita obawia się prośby o pożyczkę. – Mam zamiar dawać korepetycje w weekendy – dodała szybko. – Czy rozmawiałaś już z szefem o mojej propozycji?

– Wyobraź sobie, że rozmawiałam.

Jeannie wstrzymała oddech.

– Wszyscy bardzo się tutaj zainteresowali twoim programem – stwierdziła Ghita.

To nie była ani odpowiedź twierdząca, ani odmowna.

– Nie macie własnych programów przeszukujących?

– Mamy, ale twoja maszynka jest o wiele szybsza od wszystkiego, czym dysponujemy. Mówi się o wykupieniu od ciebie licencji.

– No, no. Może nie będę jednak musiała udzielać korepetycji.

Ghita roześmiała się.

– Zanim otworzysz szampana, musimy upewnić się, czy program rzeczywiście działa.

– Jak długo to potrwa?

– Uruchomimy go w nocy, żeby nie przeszkadzać normalnym użytkownikom bazy danych. Muszę poczekać na jakąś spokojną noc. Powinniśmy to zrobić w tym albo przyszłym tygodniu.

– Nie da się szybciej?

– Tak ci się pali?

Rzeczywiście się paliło, ale Jeannie nie chciała opowiadać Ghicie o swoich obawach.

– Jestem po prostu niecierpliwa.

– Zrobię to jak najszybciej, nie martw się. Czy możesz przekazać mi program przez modem?

– Jasne. Ale czy nie sądzisz, że powinnam tam być, kiedy go uruchomisz?

– Nie, nie sądzę.

Jeannie poznała po głosie Ghity, że się uśmiecha.

– Oczywiście, na pewno znasz się na tych rzeczach lepiej ode mnie.

– Oto adres, na który możesz to wysłać. – Ghita podała jej adres poczty elektronicznej. – Rezultaty prześlę ci tą samą drogą.

– Dzięki. Słuchaj, Ghita?

– No?

– Czy będę potrzebowała doradcy podatkowego?

– Idź się powieś. – Ghita roześmiała się i odłożyła słuchawkę.

Jeannie włączyła myszą America OnLine i weszła do Internetu. Kiedy jej program wgrywał się na dysk FBI, rozległo się pukanie do drzwi i do gabinetu wszedł Steven Logan.

Zmierzyła go uważnym spojrzeniem. To, czego się dziś dowiedział, wywarło na nim silne wrażenie i widać to było po jego twarzy; był jednak młody i silny, więc wstrząs nie spowodował jakiegoś większego urazu. Miał bardzo stabilną psychikę. Gdyby reprezentował typ kryminalisty – jak jego brat Dennis – z pewnością wdałby się do tej pory z kimś w bójkę.

– Co słychać? – zapytała.

– Już po wszystkim – odparł, zamykając za sobą drzwi piętą. – Zaliczyłem wszystkie testy, poddałem się wszystkim badaniom i wypełniłem wszystkie kwestionariusze, które zdołał wymyślić rodzaj ludzki.

– W takim razie może pan wracać do domu.

– Wpadłem na pomysł, żeby zostać wieczorem w Baltimore. Szczerze mówiąc, zastanawiałem się, czy nie zjadłaby pani ze mną kolacji.

Zaskoczył ją.

– Po co? – zapytała niezbyt uprzejmie.

Trochę go to zdeprymowało.

– No… na przykład chciałbym się dowiedzieć czegoś więcej o pani badaniach.

– Ach tak… Niestety, jestem już dzisiaj umówiona na kolację.

Sprawiał wrażenie bardzo rozczarowanego.

– Uważa pani, że jestem za młody?

– Na co?

– Żeby wybrać się z panią na randkę.

W końcu to do niej dotarło.

– Nie wiedziałam, że zaprasza mnie pan na randkę.

– Trochę mało pani domyślna – stwierdził z zażenowaniem.

– Przepraszam. – To prawda, była mało domyślna. Podrywał ją już wcześniej na korcie tenisowym. Ale przez cały dzień myślała o nim wyłącznie jako o osobie poddawanej badaniom. Teraz jednak, kiedy się nad tym zastanowiła, rzeczywiście wydał się jej za młody. Miał dwadzieścia dwa lata i dopiero studiował; ona miała siedem lat więcej.

– Ile lat ma facet, który panią zaprosił?

– Pięćdziesiąt dziewięć albo sześćdziesiąt. Coś koło tego.

– Lubi pani starych.

Jeannie zrobiło się przykro, że go rozczarowała. Coś jestem mu winna, pomyślała, po tym wszystkim, co przeze mnie przeszedł. Jej komputer wydał podobny do dzwonka dźwięk zawiadamiając, że skończył wgrywać program.

– Mam teraz chwilę czasu – powiedziała. – Może wstąpi pan ze mną na drinka do klubu pracowników naukowych?

Steven natychmiast się rozchmurzył.

– Jasne, bardzo chętnie. Czy jestem odpowiednio ubrany?

Miał na sobie spodnie khaki i błękitną płócienną koszulę.

– Lepiej niż większość przesiadujących tam profesorów – stwierdziła z uśmiechem. Wyszła z Internetu i wyłączyła komputer.

– Dzwoniłem do mamy – oznajmił Steven. – Opowiedziałem jej o pani teorii.

– Była wściekła?

– Śmiała się. Oświadczyła, że mnie nie adoptowała i że nie miałem brata bliźniaka, którego adoptowałby ktoś inny.

– To dziwne. – Jeannie odetchnęła z ulgą słysząc, że rodzina Loganów przyjęła to tak spokojnie. Z drugiej strony, ich sceptycyzm sprawił, że zaczęła wątpić w to, czy Steven i Dennis są rzeczywiście bliźniakami.

– Nie wiem, czy zdaje pan sobie sprawę… – zaczęła i umilkła. Usłyszał od niej tego dnia już dosyć wstrząsających rzeczy. Zdecydowała się jednak brnąć dalej. – Istnieje jeszcze jedno wytłumaczenie przypuszczenia, że Dennis i pan jesteście bliźniakami.

– Wiem, o czym pani myśli – odparł. – Dzieci zamienione w szpitalu.

Był bardzo bystry. Już wcześniej w ciągu dnia zauważyła, jak szybko kojarzy fakty.

– Zgadza się – powiedziała. – Matka numer jeden ma jednojajowe bliźnięta, matki numer dwa i trzy mają chłopców. Bliźniaki trafiają do matek numer dwa i trzy, a ich niemowlęta do matki numer jeden. Kiedy dzieci dorastają, matka numer jeden dochodzi do wniosku, że ma dwujajowe bliźnięta, które nie są do siebie zbyt podobne.

I jeśli matka numer dwa i matka numer trzy się nie znają, nikt nie zwróci uwagi na uderzające podobieństwo ich dzieci.

– To stary motyw eksploatowany przez autorów romansów – przyznała. – Ale nie można tego wykluczyć.

– Czy są jakieś książki na temat bliźniaków? – zapytał. – Chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej.

– Mam tutaj jedną… – Jeannie spojrzała na półkę. – Nie, obawiam się, że zabrałam ją do domu.

– Gdzie pani mieszka?

– Niedaleko.

– Mogłaby pani zaprosić mnie na tego drinka do domu.

Zawahała się. To jest ten normalny bliźniak, tłumaczyła sobie, nie psychopata.

– Po dzisiejszym dniu wie pani o mnie tyle rzeczy – stwierdził. – Ja też chciałbym się o pani czegoś dowiedzieć. Zobaczyć, gdzie pani mieszka.

Jeannie wzruszyła ramionami.

– Jasne, czemu nie. Chodźmy.

Była piąta po południu i kiedy wyszli na dwór, zaczęło się w końcu trochę ochładzać. Steve gwizdnął na widok mercedesa.

– Niezły wózek!

– Mam go od ośmiu lat – stwierdziła. – Uwielbiam go.

– Mój samochód jest na parkingu. Podjadę z tyłu i błysnę światłami – powiedział i odszedł.

Jeannie wsiadła do mercedesa i włączyła silnik. Po minucie zobaczyła w tylnym lusterku zapalone światła i ruszyła z miejsca.

Wyjeżdżając z terenu uczelni spostrzegła, że za wozem Steve'a rusza policyjny samochód. Zerknęła na szybkościomierz i zwolniła do trzydziestu mil.

Wyglądało na to, że Steven Logan się w niej zadurzył. Chociaż nie odwzajemniała jego uczuć, była zadowolona. Pochlebiało jej, że zdobyła serce młodego przystojnego chłopaka.

Steve siedział jej na ogonie przez całą drogę. Zatrzymała się przed swoim domem, a on zaparkował zaraz za nią.

Podobnie jak przy wielu innych baltimorskich uliczkach, stojące szeregowo domy miały od frontu długą wspólną werandę, na której przed wprowadzeniem klimatyzacji przesiadywali, szukając ochłody, mieszkańcy. Jeannie wbiegła po schodkach na werandę, stanęła przy swoich drzwiach i wyjęła klucze.

Z samochodu policyjnego wyskoczyli nagle dwaj uzbrojeni gliniarze i zajęli pozycje strzeleckie, trzymając broń w wyciągniętych sztywno rękach i celując prosto w Jeannie i Steve'a.

Serce stanęło Jeannie w piersi.

– Co jest, kurwa… – powiedział Steve.

– Nie ruszać się! Policja! – wrzasnął jeden z mężczyzn.

Jeannie i Steve podnieśli oboje ręce w górę.

Policjantom jednak to nie wystarczyło.

– Na ziemię, skurwielu – ryknął jeden z nich. – Twarzą w dół, ręce do tyłu!

Jeannie i Steve położyli się oboje na ziemi.

Policjanci podeszli do nich ostrożnie, jakby byli zegarowymi bombami.

– Czy mogliby panowie wyjaśnić, o co chodzi? – powiedziała Jeannie.

– Pani może wstać – stwierdził jeden.

– Wielkie dzięki – odparła, podnosząc się na nogi. Serce biło jej szybko, ale wyglądało na to, że gliniarze popełnili jakiś głupi błąd. – Teraz, kiedy przestraszyliście mnie już na śmierć, może powiecie mi łaskawie, co się dzieje?

Żaden z nich nie uznał za stosowne odpowiedzieć. Wciąż trzymali na muszce Steve'a. Jeden z nich ukląkł obok niego i założył mu szybkim wprawnym ruchem kajdanki.

– Jesteś aresztowany, skurwysynu – oznajmił.

– Nie jestem małym dzieckiem, ale czy te przekleństwa są naprawdę konieczne? – zapytała Jeannie. Nikt nie zwracał na nią uwagi. – Co on takiego zrobił? – spróbowała ponownie.

Za wozem patrolowym zatrzymał się z piskiem opon jasnoniebieski dodge colt i wysiadły z niego dwie osoby. Jedną z nich była Mish Delaware z Wydziału Przestępstw Seksualnych. Miała na sobie tę samą bluzkę i spódnicę, co rano, ale teraz włożyła dodatkowo płócienny żakiet, który tylko częściowo zakrywał broń na biodrze.

– Szybko pani tu dotarła – powiedział jeden z gliniarzy.

– Byłam w sąsiedztwie – odparła Mish, spoglądając na leżącego na ziemi Steve'a. – Podnieście go.

Posterunkowy złapał Steve'a pod łokieć i pomógł mu wstać.

– To on – stwierdziła Mish. – Facet, który zgwałcił Lisę Hoxton.

– Steven? – szepnęła z niedowierzaniem Jeannie. Jezu, a ja miałam go zaprosić do swojego mieszkania.

– Zgwałcił? – zdziwił się Steven.

– Posterunkowy zauważył, jak jego samochód wyjeżdża z terenu uczelni – wyjaśniła Mish.

Jeannie po raz pierwszy przyjrzała się uważniej samochodowi Steve'a, żółtemu, mniej więcej piętnastoletniemu datsunowi. Lisie wydawało się, że widziała gwałciciela w starym białym datsunie.

Pierwszy szok minął i próbowała zebrać myśli. Podejrzewała go policja; to jeszcze nie oznaczało, że jest winny. Jakie mieli dowody?

– Jeśli macie zamiar aresztować każdego faceta, który jeździ zardzewiałym datsunem… – zaczęła.

Mish wręczyła jej kartkę papieru. Była to ulotka ze sporządzonym przez komputer czarno-białym portretem pamięciowym mężczyzny. Jeannie przyjrzała mu się. Przypominał trochę Stevena.

– To może być on, a może nie – powiedziała.

– Co pani tu z nim robi?

– Poddawaliśmy go testom w laboratorium. Nie mogę uwierzyć, że to ten facet! – Badania wykazały, że Steven odziedziczył zalążki przestępczej osobowości… ale wykazały również, że ich w sobie nie rozwinął.

– Czy może pan powiedzieć, co robił pan wczoraj między godziną siódmą a ósmą wieczorem? – zapytała Mish.

– Byłem na Uniwersytecie Jonesa Fallsa – odparł Steve.

– Po co pan tam pojechał?

– Bez specjalnego powodu. Miałem się gdzieś wybrać z moim kuzynem Rickym, ale odwołał spotkanie. Pojechałem, żeby zobaczyć, gdzie będę musiał się zgłosić dziś rano. Nie miałem nic innego do roboty.

Nawet dla Jeannie nie zabrzmiało to zbyt przekonująco. Może Steve jest jednak gwałcicielem, pomyślała skonsternowana. Jeśli tak, cała jej teoria nie warta była funta kłaków.

– Co pan tam dokładnie robił?

– Przez jakiś czas oglądałem mecz tenisa. Potem poszedłem do baru w Charles Village i spędziłem tam kilka godzin. Przegapiłem wielki pożar.

– Czy ktoś może to potwierdzić?

– Rozmawiałem przez chwilę z doktor Ferrami, chociaż wtedy nie wiedziałem jeszcze, że to ona.

Mish posłała jej pytające spojrzenie. Jeannie zobaczyła w jej oczach nieprzyjazny błysk i przypomniała sobie, jak starły się rano, kiedy Mish próbowała namówić Lisę do współpracy.

To było po meczu, na kilka minut przed wybuchem pożaru – mruknęła.

– Nie może więc nam pani powiedzieć, gdzie był w czasie, kiedy dokonano gwałtu.

– Nie, ale powiem pani co innego. Przez cały dzień poddawałam tego człowieka testom i wiem, że nie ma psychologicznego profilu gwałciciela.

Na twarzy Mish odbiło się powątpiewanie.

– To jeszcze nie dowód – stwierdziła.

Jeannie wciąż trzymała w ręku portret pamięciowy.

– Podobnie jak i to – oświadczyła, zgniatając go i rzucając na ziemię.

Mish dała głową znak gliniarzom.

– Idziemy.

– Chwileczkę – odezwał się wyraźnym spokojnym głosem Steve.

Policjanci puścili go.

– Nie obchodzą mnie ci faceci, Jeannie, ale chcę ci powiedzieć, że nie zrobiłem tego i nigdy czegoś takiego bym nie zrobił.

Wierzyła mu. Zastanawiała się dlaczego. Ponieważ jego niewinność świadczyłaby o słuszności jej teorii? Nie: dysponowała wynikami testów, które wykazały czarno na białym, że Logan nie ma żadnej z cech, którymi charakteryzują się przestępcy. Było jednak coś jeszcze: jej intuicja. Czuła się przy nim bezpieczna. Nie wysyłał żadnych złych sygnałów. Słuchał, kiedy do niego mówiła, nie starał się jej do niczego zmusić, nie dotknął jej w niewłaściwy sposób, nie okazał gniewu ani wrogości. Lubił kobiety i szanował ją. Nie był gwałcicielem.

– Chcesz, żebym do kogoś zadzwoniła? – zapytała. – Może do twoich rodziców?

– Nie – odparł zdecydowanym tonem, – Będą się niepotrzebnie martwili. A to wyjaśni się w ciągu paru godzin. Potem im powiem.

– Nie spodziewają się ciebie dziś wieczór w domu?

– Powiedziałem, że mogę zatrzymać się jeszcze jeden dzień u Ricky'ego.

– Na pewno nie chcesz? – zapytała z powątpiewaniem.

– Na pewno.

– Chodźmy już – rzuciła niecierpliwie Mish.

– Po co ten pośpiech? – zdziwiła się Jeannie. – Chce pani aresztować kolejne niewinne osoby? Mish spiorunowała ją wzrokiem.

– Ma pani jeszcze coś do powiedzenia?

– Co go czeka?

– Stanie w szeregu. Lisa Hoxton przyjrzy mu się i powie nam, czy to on jest sprawcą. O ile oczywiście nie ma pani nic przeciwko, doktor Ferrami – dodała kpiącym tonem Mish.

– Nie, to mi odpowiada – odparła Jeannie.

9

Zawieźli Steve'a na komendę jasnoniebieskim dodge'em coltem. Policjantka prowadziła, a jej kolega, zwalisty wąsacz, siedział obok, ledwo mieszcząc się w ciasnym samochodzie. Nikt się nie odzywał.

Steve kipiał z wściekłości. Dlaczego tłukł się w tym niewygodnym dodge'u, skuty kajdankami, podczas gdy powinien siedzieć w mieszkaniu Jeannie Ferrami, trzymając w dłoni chłodnego drinka? Powinni to po prostu jak najszybciej wyjaśnić.

Komenda policji mieściła się w gmachu z różowego granitu w zakazanej dzielnicy Baltimore, nie opodal barów topless i klubów porno. Wjechali na rampę i zaparkowali w wewnętrznym garażu. Dookoła stało pełno policyjnych radiowozów i tanich cywilnych kompaktów w rodzaju colta.

Zawieźli Steve'a na górę windą, zaprowadzili do pozbawionego okien pokoju z pomalowanymi na żółto ścianami, zdjęli mu kajdanki i zostawili samego. Zgadywał, że zamknęli drzwi na klucz: nawet tego nie sprawdził.

W pokoju był stół i dwa twarde plastikowe krzesła. Na stole stała popielniczka, a w niej dwa niedopałki z filtrem, jeden ze śladami szminki. W drzwiach tkwiła tafla nieprzezroczystego szkła: Steve nie widział przez nią, co było na zewnątrz, ale domyślał się, że oni mogą zajrzeć do środka.

Patrząc na popielniczkę, poczuł, że ma ochotę zapalić. Mógłby przynajmniej czymś zająć ręce. Zamiast tego zaczął chodzić w tę i z powrotem po pokoju.

Powtarzał sobie, że tak naprawdę nic nie może mu grozić. Zdążył zerknąć na ulotkę i choć portret pamięciowy z grubsza go przypominał, przedstawiał przecież kogoś innego. To, że był podobny do gwałciciela, nie ulegało kwestii, ale kiedy stanie w szeregu z kilkoma innymi wysokimi blondynami, ofiara na pewno go nie wybierze. Biedaczka chyba dobrze przyjrzała się draniowi, który to zrobił: jego twarz wryła się jej w pamięć. Nie popełni błędu.

Gliniarze nie mieli prawa kazać mu tak długo czekać. W porządku, musieli wyeliminować go z kręgu podejrzanych, ale to nie powinno trwać całą noc. Był przecież porządnym obywatelem.

Spróbował spojrzeć na to z jaśniejszej strony. Miał okazję przyjrzeć się z bliska działaniu amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości. Będzie swoim własnym adwokatem; przynajmniej czegoś się nauczy. Broniąc w przyszłości oskarżonego o jakąś zbrodnię klienta, będzie wiedział, co przechodzi człowiek zatrzymany przez policję.

Był już raz na komendzie, ale wtedy chodziło o zupełnie coś innego. Miał tylko szesnaście lat. Pojechał na policję razem z jednym z nauczycieli. Natychmiast przyznał się do przestępstwa i opowiedział policji szczerze o wszystkim, co się wydarzyło. Widzieli jego obrażenia; nie ulegało kwestii, że bójka była zażarta z obu stron. Rodzice przyjechali i zabrali go do domu.

To był najbardziej haniebny moment w jego życiu. Kiedy mama i tato weszli do pokoju, w którym siedział, Steve miał ochotę umrzeć. Tato sprawiał wrażenie zawstydzonego, jakby ktoś go dotkliwie upokorzył. Na twarzy mamy widniał głęboki smutek; oboje wydawali się zdezorientowani i zranieni. Steve robił wówczas wszystko, żeby powstrzymać napływające do oczu łzy; i wciąż ściskało go w gardle, kiedy to sobie przypominał.

Tym razem było inaczej. Tym razem był niewinny.

Do środka weszła policjantka z tekturową teczką w ręku. Zdjęła żakiet, ale wciąż miała pistolet w kaburze przy pasie. Była atrakcyjną, mniej więcej czterdziestoletnią czarną kobietą, z niewielką nadwagą i miną, która świadczyła, że ona jest tu szefem.

Steve spojrzał na nią z ulgą.

– Dzięki Bogu – mruknął.

– Za co pan dziękuje?

– Że coś się dzieje. Nie chcę spędzić tutaj całej cholernej nocy.

– Czy może pan usiąść?

Steve usiadł.

– Jestem sierżant Michelle Delaware. – Policjantka wyjęła z teczki pojedynczą kartkę i położyła ją na stole. – Jak brzmi pana pełne nazwisko i adres?

Steve powiedział jej, a ona wpisała dane do formularza.

– Wiek?

– Dwadzieścia dwa lata.

– Wykształcenie?

– Mam dyplom ukończenia college'u.

Zanotowała to i podsunęła mu formularz. Na górze widniał nagłówek:


POLICJA MIEJSKA BALTIMORE, MARYLAND

INFORMACJA O PRAWACH PRZYSŁUGUJĄCYCH PODEJRZANEMU

Formularz numer 69


– Proszę przeczytać pięć zdań zawartych w formularzu, po czym wpisać swoje inicjały w rubryce na końcu każdego zdania – powiedziała Delaware i podała mu długopis.

Steve przeczytał formularz i zaczął wpisywać inicjały.

– Musi pan przeczytać to na głos – oznajmiła.

– Żeby wiedziała pani, że nie jestem analfabetą? – zapytał po krótkim namyśle.

– Nie. Żeby nie mógł pan później udawać, że jest analfabetą, i nie utrzymywał, że nie poinformowano pana o jego prawach.

Tego rodzaju rzeczy nie uczyli na wydziale prawa.

– Niniejszym informuje się – przeczytał – że po pierwsze, podejrzany ma prawo zachować absolutne milczenie. – Wpisał SL na końcu tej linijki i czytał dalej, umieszczając inicjały na końcu każdego zdania. – Po drugie, wszystko, co powie albo napisze, może zostać wykorzystane przeciwko niemu w trakcie śledztwa. Po trzecie, ma prawo rozmawiać z adwokatem w każdym momencie przed przesłuchaniem, podczas przesłuchania i po jego zakończeniu. Po czwarte, jeśli chce mieć adwokata, lecz nie stać go na jego wynajęcie, nie zostanie poddany przesłuchaniu, a sąd wyznaczy obrońcę z urzędu. Po piąte, jeśli się zgodzi na przesłuchanie, w każdym momencie może zażądać adwokata i nie będą mu zadawane dalsze pytania.

Teraz niech pan podpisze się pełnym nazwiskiem. – Delaware pokazała mu odpowiednie rubryki. – Tutaj i tutaj.

Pierwsza rubryka umieszczona była pod zdaniem:

PRZECZYTAŁEM POWYŻSZĄ INFORMACJĘ O PRZYSŁUGUJĄCYCH MI PRAWACH I W PEŁNI JĄ ZROZUMIAŁEM

…Podpis

Steve podpisał.

– I pod spodem – dodała.

Zgadzam się odpowiadać na pytania i zgadzam się, żeby w tym momencie w przesłuchaniu nie uczestniczył adwokat. Moja decyzja, aby odpowiadać na pytania bez obecności adwokata, jest całkowicie dobrowolna.

…Podpis


– Jak, do diabła, zmuszacie ludzi, którzy są winni, żeby to podpisali? – zapytał, składając kolejny podpis.

Delaware nie odpowiedziała. Wpisała na formularzu swoje własne nazwisko, po czym schowała go do teczki i zmierzyła Steve'a przeciągłym spojrzeniem.

– Wpadłeś w kłopoty – oznajmiła. – Ale wyglądasz na porządnego faceta. Może powiesz mi po prostu, co się stało?

– Nie mogę – odparł. – Nie było mnie tam. Domyślam się, że jestem podobny do tego świra, który to zrobił.

Delaware odchyliła się do tyłu, założyła nogę na nogę i przyjaźnie się do niego uśmiechnęła.

– Znam mężczyzn – oświadczyła konfidencjonalnym tonem. – Mają swoje potrzeby.

Gdybym nie wiedział, o co jej chodzi, pomyślał Steve, mógłbym sądzić, że się do mnie podwala.

– Powiem ci, jaka jest moja opinia – kontynuowała. – Jesteś atrakcyjnym chłopakiem i ta mała się w tobie zabujała.

– Nigdy nie spotkałem tej kobiety, pani sierżant.

Ignorując to, pochyliła się do przodu i położyła rękę na jego dłoni.

– Moim zdaniem cię sprowokowała.

Steve przyjrzał się jej ręce. Miała ładne paznokcie, zadbane, nie za długie i pociągnięte bezbarwnym lakierem. Ale dłoń była pomarszczona; Delaware musiała mieć więcej niż czterdzieści, może nawet czterdzieści pięć lat.

– Sama się o to prosiła, więc dlaczego miałbyś jej żałować. Mam rację? – zapytała konspiracyjnym szeptem, jakby chciała dać do zrozumienia, że to zostanie między nimi.

– Skąd pani to przyszło do głowy? – odparł poirytowany Steve.

– Wiem, jakie są dziewczyny. Zachęcała cię, a potem w ostatniej chwili zmieniła zdanie. Ale było już za późno. Mężczyzna nie może ot, tak po prostu się zatrzymać, w każdym razie nie prawdziwy mężczyzna.

– Rozumiem, do czego pani zmierza – stwierdził. – Podejrzany się zgadza, żywiąc nadzieję, że zrobi na pani lepsze wrażenie; w istocie jednak przyznaje, że miał stosunek i wtedy połowę roboty ma pani z głowy.

Sierżant Delaware odchyliła się do tyłu ze znudzonym wyrazem twarzy i Steve domyślił się, że jego przypuszczenia były słuszne.

– Dobrze, cwaniaku, chodź ze mną – powiedziała wstając.

– Gdzie idziemy?

– Do celi.

– Chwileczkę. Kiedy będzie konfrontacja?

– Kiedy tylko skontaktujemy się z ofiarą i sprowadzimy ją tutaj.

– Nie możecie trzymać mnie w nieskończoność bez dopełnienia formalności prawnych.

– Możemy trzymać cię przez dwadzieścia cztery godziny bez żadnych formalności, więc przymknij się i chodź.

Zjechała razem z nim windą i zaprowadziła do pomalowanego na brązowy kolor pomieszczenia. Ostrzeżenie na ścianie przypominało funkcjonariuszom, żeby podczas przeszukania trzymali podejrzanych w kajdankach. Za wysokim biurkiem stał czarny, dobiegający pięćdziesiątki mężczyzna.

– Cześć, Spike – pozdrowiła go sierżant Delaware. – Mam dla ciebie cwanego studenta.

Strażnik wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Jeśli jest taki sprytny, jakim cudem tu trafił?

Oboje się roześmieli. Steve zakonotował sobie w pamięci, żeby w przyszłości nigdy nie zdradzać policjantom, że rozszyfrował ich grę. Taką już miał wadę; w podobny sposób zrażał do siebie nauczycieli. Nikt nie lubi mądrali.

Spike był mały i kościsty, z siwą czupryną i niewielkim wąsikiem. Wydawał się skłonny do żartów, ale miał chłodne spojrzenie.

– Chcesz wejść do środka, Mish? – zapytał, otwierając stalowe drzwi. – Skoro tak, muszę cię prosić o zdanie broni.

– Nie, na razie z nim skończyłam. Konfrontacja odbędzie się później – stwierdziła, po czym odwróciła się i odeszła.

– Tędy, chłopcze – powiedział Spike.

Steve przeszedł przez drzwi.

Ściany i podłoga aresztu pomalowane były na ten sam błotnisty kolor. Steve zgadywał, że zjechali na pierwsze piętro, ale nigdzie nie widać było okien. Miał wrażenie, że znalazł się w głębokiej podziemnej pieczarze i wydostanie się z powrotem na powierzchnię zajmie mu dużo czasu.

W małym przedsionku stało biurko i aparat fotograficzny na trójnogu. Spike wyjął z przegródki kolejny formularz. Czytając go do góry nogami, Steve rozszyfrował nagłówek:


POLICJA MIEJSKA BALTIMORE, MARYLAND

KARTA WIĘŹNIA


Formularz 92/12


Spike zdjął obsadkę z wiecznego pióra i zaczął wypełniać rubryki. Kiedy skończył, wskazał Steve'owi kąt pokoju.

– Stań tam.

Steve stanął naprzeciwko aparatu i gliniarz nacisnął migawkę. Błysnęło światło.

– Obróć się na bok.

Kolejny błysk.

Następnie Spike wyjął kwadratową kartę z nagłówkiem wpisanym różowymi literami:


FEDERALNE BIURO ŚLEDCZE.

DEPARTAMENT SPRAWIEDLIWOŚCI USA

WASHINGTON, DC


Zaczął przykładać palce Steve'a do nasączonej tuszem gąbki i odciskać je kolejno w kwadracikach oznaczonych napisami l.P.KCIUK, 2.P.WSKAZUJĄCY itd. Steve zauważył, że Spike, choć niewielkiego wzrostu, ma duże dłonie z wystającymi żyłami.

– W miejskim więzieniu przy Greenmount Avenue mamy nowe Centralne Biuro Rejestracji – powiedział Spike. – Jest tam komputer, który pobiera odciski palców bez tuszu. Przypomina wielką fotokopiarkę; przyciska się po prostu ręce do szybki i gotowe. Ale tu wciąż posługujemy się starą brudną metodą.

Steve zdał sobie sprawę, że chociaż nie popełnił żadnej zbrodni, zaczyna go ogarniać wstyd. Częściowo wpływało na to przygnębiające otoczenie, ale głównie poczucie bezsilności. Od momentu gdy gliniarze wyskoczyli z samochodu przy domu Jeannie, przesuwano go z miejsca na miejsce niczym przedmiot, nie pytając w ogóle o zdanie. Bardzo szybko pozbawiało to człowieka poczucia własnej godności.

Kiedy pobieranie odcisków palców dobiegło końca, Spike pozwolił mu umyć ręce.

– A teraz pokażę panu jego apartament – oświadczył jowialnym tonem.

Poprowadził Steve'a korytarzem z celami po lewej i prawej stronie. Każda z nich była kwadratowa. Od korytarza nie dzieliła ich ściana, lecz kraty i każdy cal kwadratowy był widoczny z zewnątrz. Steve zauważył, że w każdej celi znajduje się przymocowana do ściany metalowa prycza, stalowy sedes i umywalka. Ściany i prycze pomalowane były na jasnobrązowy kolor i pokryte graffiti. Sedesy nie miały pokryw. W trzech albo czterech celach siedzieli na pryczach mężczyźni, reszta była pusta.

– Poniedziałek to spokojny dzień w naszym Holiday Inn – zażartował Spike.

Steve nie zdołałby się roześmiać, gdyby nawet od tego zależało jego życie.

Spike zatrzymał się przed pustą celą. Kiedy otwierał kluczem drzwi, Steve zerknął do środka. Nie było mowy o żadnej prywatności. Zdał sobie sprawę, że gdyby chciał skorzystać z toalety, musiałby to zrobić na oczach każdego – mężczyzny lub kobiety – kto przechodziłby akurat korytarzem. W jakiś sposób było to bardziej upokarzające od całej reszty.

Spike otworzył drzwi i dał mu znak, żeby wszedł do środka. Drzwi zatrzasnęły się i Spike zamknął je na klucz.

Steve usiadł na pryczy.

– Jezu Chryste wszechmogący, co za miejsce – jęknął.

– Jeszcze się do niego przyzwyczaisz – stwierdził wesoło Spike i odszedł.

Chwilę później wrócił, trzymając w ręku styropianową tackę.

– Została mi jedna kolacja – powiedział. – Pieczony kurczak. Chcesz?

Steve spojrzał na tackę, a potem na otwarty sedes i potrząsnął głową.

– Dziękuję bardzo – odparł – ale chyba nie jestem głodny.

10

Berrington zamówił szampana.

Po wszystkim, co spotkało ją tego dnia, Jeannie wolałaby może pięćdziesiątkę stolicznej z lodem, jednak picie wysokoprocentowego alkoholu nie było najlepszą metodą zdobycia sobie szacunku pracodawcy i postanowiła zadowolić się bąbelkami.

Szampan oznaczał romans. Kiedy spotykali się poprzednio na gruncie towarzyskim, był bardziej czarujący niż uwodzicielski. Czy miał zamiar się teraz do niej przystawiać? Poczuła się nieswojo. Nigdy jeszcze nie spotkała mężczyzny, który przyjąłby z wdziękiem danego mu kosza. A ten mężczyzna był jej szefem.

Nie powiedziała mu również nic o Stevenie. Chciała to zrobić kilka razy podczas kolacji, ale coś ją powstrzymywało. Gdyby, wbrew jej opinii, Steve okazał się przestępcą, jej teoria stanęłaby pod dużym znakiem zapytania. Nie chciała jednak uprzedzać faktów. Zanim nie udowodnią mu winy, nie będzie dmuchać na zimne. Była zresztą przekonana, że jego aresztowanie okaże się koszmarną pomyłką.

Rozmawiała przez telefon z Lisa. „Aresztowali Brada Pitta!” – powiedziała. Lisa była przerażona, że facet spędził cały dzień na wydziale i że Jeannie o mało nie zaprosiła go do swojego mieszkania. Jeannie wyjaśniła, że nie jest wcale pewna, czy to Steve dopuścił się gwałtu. Później zdała sobie sprawę, że chyba nie powinna tego mówić; ktoś mógłby to uznać za próbę wywarcia wpływu na poszkodowaną. W gruncie rzeczy nie miało to przecież większego znaczenia. Lisa przyjrzy się stojącym w szeregu mężczyznom i albo rozpozna tego, który ją zgwałcił, albo nie. W takiej sytuacji nie popełnia się błędu.

Jeannie rozmawiała również ze swoją matką. Patty była u niej w dzień ze swoimi trzema synami i mama opowiadała z ożywieniem o tym, jak chłopcy biegali po korytarzach domu opieki. Na szczęście zapomniała chyba, że przeniosła się do Bella Vista nie dalej jak wczoraj. Rozmawiała z Jeannie tak, jakby przebywała tam od kilku lat i miała pretensję, że częściej jej nie odwiedza. Po tym telefonie Jeannie przestała się tak bardzo obawiać o mamę.

– Jak ci smakował okoń? – zapytał Berrington, przerywając tok jej myśli.

– Wyborny. Bardzo delikatny.

Wygładził brwi opuszką wskazującego palca prawej ręki i ten gest wydał jej się z jakiegoś powodu bardzo próżny.

– Teraz zadam ci pewne pytanie i musisz na nie szczerze odpowiedzieć – uśmiechnął się, żeby nie brała go zbyt poważnie.

– W porządku.

– Smakuje ci deser?

– Tak. Czy wyglądam na kobietę, która udawałaby, że coś jej smakuje, podczas gdy jest wprost przeciwnie?

Berrington potrząsnął głową.

– Przypuszczam, że mało jest spraw, w których udajesz.

– Być może za mało. Mówią, że jestem pozbawiona taktu.

– Twoja najgorsza wada?

– Na pewno wiodłoby mi się lepiej, gdybym się nad tym zastanowiła. A jaka jest twoja najgorsza wada?

To, że się zakochuję – odparł bez namysłu Berrington. To ma być wada?

– Jest wadą, jeśli zdarza się to zbyt często.

– Albo z więcej niż jedną osobą jednocześnie.

– Może powinienem napisać do Lorraine Logan i zapytać ją o radę.

Jeannie roześmiała się, ale nie chciała, żeby rozmowa zeszła na Stevena.

– Jaki jest twój ulubiony malarz? – zapytała.

– Spróbuj zgadnąć.

Berrington była hurapatriotą, więc uznała, że musi być sentymentalny.

– Norman Rockwell?

– Na pewno nie! – Wydawał się autentycznie zgorszony. – Ten wulgarny ilustrator? Nie, gdyby stać mnie było na własną kolekcję, kupowałbym amerykańskich impresjonistów. Zimowe pejzaże Johna Henry'ego. Chciałbym mieć na własność Biały most. A ty?

– Teraz ty musisz zgadnąć.

Przez chwilę się zastanawiał.

– Joan Miro.

– Dlaczego?

– Pomyślałem, że lubisz śmiałe zestawienia kolorów. Pokiwała głową.

– Jesteś spostrzegawczy. Ale nie udało ci się zgadnąć. Miro jest zbyt bałaganiarski. Wolę Mondriana.

– No tak, oczywiście. Proste linie.

– Dokładnie. Jesteś w tym dobry.

Wzruszył ramionami i uświadomiła sobie, że bawił się w podobne zgadywanki z wieloma kobietami.

Zanurzyła łyżeczkę w mangowym sorbecie. Z pewnością nie była to służbowa kolacja. Wkrótce będzie musiała podjąć decyzję, jak mają wyglądać jej stosunki z Berringtonem.

Od półtora roku nie całowała się z mężczyzną. Odkąd odszedł od niej Will Tempie, nie miała żadnych randek. Nie czekała na jego powrót: już go nie kochała. Ale była ostrożna.

Z drugiej strony czuła, że oszaleje, prowadząc życie zakonnicy. Brakowała jej kogoś owłosionego w łóżku; brakowało męskich zapachów – smaru do rowerów, przepoconych męskich szortów i whisky, ale przede wszystkim brakowało jej seksu. Kiedy radykalne feministki oznajmiały, że penis jest wrogiem kobiety, Jeannie miała ochotę odrzec: Mów za siebie, siostro.

Spojrzała na Berringtona, który delikatnie kosztował karmelizowanego jabłka. Lubiła tego faceta mimo jego wstecznych poglądów. Był bystry – jej partnerzy musieli być inteligentni – i potrafił wygrywać. Szanowała go za dorobek naukowy. Szczupły i wysportowany, był prawdopodobnie bardzo doświadczonym kochankiem i miał ładne niebieskie oczy.

Mimo to był za stary. Lubiła dojrzałych mężczyzn, ale nie aż tak dojrzałych.

Jak mogła dać mu kosza, nie narażając przy tym na szwank swojej kariery? Najlepiej było udawać, że traktuje jego zainteresowanie jako rodzaj ojcowskiej opieki. W ten sposób nie musiałaby stawiać sprawy na ostrzu noża.

Pociągnęła łyk szampana. Kelner dolewał jej stale do kieliszka i nie pamiętała dobrze, ile wypiła, ale cieszyła się, że nie musi prowadzić.

Zamówili kawę. Jeannie poprosiła o podwójne espresso, żeby trochę otrzeźwieć. Kiedy Berrington zapłacił rachunek, zjechali windą na parking i wsiedli do jego srebrzystego lincolna town cara.

Berrington minął port i skręcił na Jones Falls Expressway.

– To jest miejskie więzienie – powiedział, wskazując zajmujący całą przecznicę budynek podobny do fortecy. – Trzymają tam mierzwę tej ziemi.

Być może siedzi tam w tej chwili Steve, pomyślała Jeannie.

Jak w ogóle mogła brać pod uwagę noc z Berringtonem? Nie czuła do niego najmniejszego afektu. Wstydziła się, że mogła o tym pomyśleć.

– Dziękuję ci za uroczy wieczór, Berry – odezwała się zdecydowanym tonem, kiedy zatrzymał się przed jej domem. Zastanawiała się, czy poda jej dłoń, czy spróbuje pocałować. Jeśli będzie chciał dać jej całusa, podsunie mu policzek.

Nie zrobił jednak ani jednego, ani drugiego.

– Mój domowy telefon jest zepsuty, a muszę jeszcze dzisiaj do kogoś zadzwonić – powiedział. – Czy mógłbym skorzystać z twojego aparatu?

Nie mogła mu przecież odrzec: Nie, zadzwoń z budki. Wyglądało na to, że będzie musiała stawić czoło upartym zalotom.

– Oczywiście – odparła, tłumiąc westchnienie. – Wejdź na górę. – Zastanawiała się, czy będzie musiała mu zaproponować kawę.

Wysiadła z samochodu i wbiegła pierwsza na werandę. W hallu było dwoje drzwi. Jedne prowadziły do mieszkania na parterze, które zajmował emerytowany czarny doker, pan Oliver, drugie na pierwsze piętro, do jej apartamentu.

Jeannie stanęła jak wryta w miejscu. Jej drzwi były otwarte.

Zaczęła wchodzić po schodach. Na górze paliło się światło. To było podejrzane: wyszła, zanim zapadł zmrok.

Z klatki schodowej wchodziło się bezpośrednio do salonu. Jeannie weszła do środka i krzyknęła zaskoczona.

Obok lodówki stał z butelką wódki w ręku brudny, nie ogolony, lekko pijany mężczyzna.

– Co się stało? – odezwał się z tyłu Berrington.

– Potrzebujesz tutaj lepszych zamków, Jeannie – oświadczył intruz. – Udało mi się je sforsować w dziesięć sekund.

– Co to za facet, do diabła? – zagrzmiał Berrington.

– Kiedy wyszedłeś z więzienia, tato? – zapytała drżącym głosem Jeannie.

11

Pomieszczenie, w którym miała się odbyć konfrontacja, znajdowało się na tym samym piętrze co areszt.

W przedsionku stało sześciu innych mężczyzn o podobnej do Steve'a budowie ciała i w podobnym wieku. Nie odzywali się do niego i unikali jego wzroku. Traktowali go jak przestępcę. Miał ochotę zawołać: Hej, chłopcy, jestem po waszej stronie, nikogo nie zgwałciłem, jestem niewinny.

Musieli wszyscy zdjąć zegarki i biżuterię i włożyć białe papierowe fartuchy na ubrania. Kiedy to robili, do pokoju zajrzał młody facet w garniturze.

– Który z panów jest podejrzany? – zapytał.

– Ja – odparł Steve.

– Nazywani się Lew Tanner, jestem publicznym obrońcą. Mam obowiązek dopilnować, żeby konfrontacja odbyła się we właściwy sposób. Chce pan o coś zapytać?

– Ile będę musiał czekać, żeby potem stąd wyjść?

– Zakładając, że nie zostanie pan wskazany, dwie godziny.

– Dwie godziny! – powtórzył z oburzeniem Steve. – Czy będę musiał wracać do tej pieprzonej celi?

– Obawiam się, że tak.

– Jezu Chryste.

– Poproszę, żeby załatwili formalności najszybciej, jak to możliwe – stwierdził Tanner. – Coś jeszcze?

– Nie, dziękuję.

– W porządku – odparł i wyszedł.

Strażnik wprowadził siedmiu mężczyzn na scenę. Na ekranie za ich plecami widniały poziome linie określające wzrost oraz numery miejsc, od jednego do dziesięciu. W oczy świeciły im silne lampy, a scenę oddzielała od reszty pomieszczenia potężna szyba. Mężczyźni mogli jedynie słyszeć, co się za nią dzieje.

Przez chwilę dobiegały ich tylko rozlegające się co jakiś czas ciche głosy i skrzypienie butów. A potem Steve usłyszał łatwe do rozpoznania kobiece kroki. Po sekundzie odezwał się męski głos, brzmiący tak, jakby facet czytał z kartki albo powtarzał wyuczoną formułkę.

– Stoi przed panią siedmiu mężczyzn. Będą pani znani tylko z numeru. Jeśli któryś z nich dopuścił się przestępstwa wobec pani, względnie w pani obecności, proszę, aby wymieniła pani jego numer i tylko numer. Jeśli chce pani, aby któryś z nich się odezwał, proszę podać konkretne słowa, które ma powtórzyć. Jeśli chce pani, żeby się odwrócił albo stanął bokiem, zrobią to wszyscy naraz. Czy rozpoznaje pani wśród stojących tutaj osób mężczyznę, który dopuścił się przestępstwa wobec pani, względnie w pani obecności?

Zapadła cisza. Chociaż Steve był pewien, że nie zostanie wskazany, nerwy miał napięte jak struny od gitary.

– Miał na głowie czapkę – odezwał się cichy kobiecy głos.

Po jego brzmieniu Steve domyślił się, że ofiara jest wykształcona i mniej więcej w jego wieku.

– Mamy na składzie czapki – powiedział mężczyzna. – Chce pani, żeby je włożyli?

– To była czapka baseballowa.

Steve usłyszał w jej głosie napięcie i podenerwowanie, ale również determinację. Nie było tam ani cienia fałszu. Robiła na nim wrażenie kobiety, która powie prawdę nawet w stanie silnego stresu. Poczuł się trochę pewniej.

– Dave, zobacz, czy mamy w szafce czapki baseballowe. Przez kilka chwil nic się nie działo. Steve zgrzytał niecierpliwie zębami.

– Jezu, nie wiedziałem, ile tu mamy skarbów – mruknął Dave. – Okulary, wąsy.

– Nie gadaj tyle – przerwał mu pierwszy mężczyzna. – To oficjalna procedura.

W końcu na scenę wszedł z boku policjant i wręczył wszystkim czapki baseballowe. Włożyli je na głowy i policjant wyszedł.

Po drugiej stronie szyby rozległ się kobiecy płacz. Męski głos powtórzył pytanie, które zadał wcześniej:

– Czy rozpoznaje pani wśród nich mężczyznę, który dopuścił się przestępstwa wobec pani, względnie w pani obecności? Jeśli tak, proszę, aby wymieniła pani jego numer i tylko numer.

– Numer cztery – stwierdziła załamującym się głosem kobieta.

Steve obejrzał się.

Na ekranie za jego plecami widniała duża czwórka.

– Nie! – zawołał. – To niemożliwe! To nie byłem ja!

– Numer cztery, czy słyszałeś? – zapytał męski głos.

– Oczywiście, że słyszałem, ale ja tego nie zrobiłem!

Inni uczestniczący w konfrontacji mężczyźni schodzili już ze sceny.

– Na litość boską! – Steve rozłożył błagalnie ręce, wpatrując się w nieprzezroczystą szybę. – Jak mogła mnie pani wskazać? Nie wiem nawet, jak pani wygląda.

– Niech pani nic nie mówi – odezwał się męski głos. – Dziękujemy bardzo za współpracę. Tędy do wyjścia, proszę.

To jakaś straszna pomyłka, nie rozumiecie tego?! – wrzasnął Steve.

Na scenie pojawił się strażnik Spike.

– Skończone, synu, możemy iść – oświadczył.

Steve zmierzył go wzrokiem. Miał ochotę wbić temu kurduplowi zęby do gardła.

Spike zauważył to spojrzenie i stwardniał mu wzrok.

– Tylko bez numerów – oznajmił. – Nie masz stąd gdzie uciec.

Jego palce zacisnęły się pod łokciem Steve'a niczym stalowe imadło. Nie było sensu protestować.

Steve poczuł się tak, jakby ktoś zdzielił go z tyłu pałką. To wszystko działo się zbyt szybko. Opadły mu ramiona i czuł, jak ogarnia go bezsilna furia.

– Jak to się mogło stać? – jęknął. – Jak to się mogło stać?

12

– Tato? – powtórzył Berrington.

Jeannie miała ochotę odgryźć sobie język. To była najgłupsza rzecz, jaką mogła powiedzieć: „Kiedy wyszedłeś z więzienia, tato?” Nie dalej jak przed kilkoma minutami Berrington określił ludzi siedzących za kratkami jako mierzwę tej ziemi.

Była zdruzgotana. Nie dosyć, że Berrington dowiedział się, że jej ojciec jest profesjonalnym włamywaczem, to jeszcze osobiście go spotkał. Twarz taty była pokiereszowana po jakimś upadku i pokrywał ją kilkudniowy zarost. Miał brudne ubranie i śmierdział jak cap. Było jej tak wstyd, że nie miała odwagi spojrzeć Berringtonowi w oczy.

Dawniej, wiele lat temu, wcale się go nie wstydziła. Wprost przeciwnie: ojcowie koleżanek wydawali się przy nim nudni i nieciekawi. Był przystojny, uwielbiał zabawę i pojawiał się w domu w nowym garniturze, z kieszeniami pełnymi pieniędzmi. Zabierał je do kina, fundował nowe stroje i lodowe puchary, a mama kupowała sobie elegancką wieczorową suknię i rozpoczynała dietę. Jednak po pewnym czasie ojciec z powrotem znikał i mniej więcej w wieku dziewięciu lat Jeannie dowiedziała się dlaczego. Powiedziała jej o tym Tammy Fontaine. Nigdy nie zapomniała tej rozmowy.

– Masz okropną sukienkę – stwierdziła Tammy.

– Masz okropny nos – odparła bez zastanowienia Jeannie i inne dziewczynki wybuchnęły śmiechem.

– Twoja mama kupuje ci stroje, które są naprawdę paskudne.

– A twoja mama jest gruba.

– Twój tato siedzi w ciupie.

– Nie siedzi.

– Siedzi.

– Nie siedzi.

– Słyszałam, jak mój tato mówił to mojej mamie. Czytał gazetę. „Widzę, że stary Pete Ferrami trafił z powrotem za kratki”, powiedział.

– Kłamczucha, kłamczucha – zawołała Jeannie, ale w głębi serca wiedziała, że Tammy mówi prawdę. To wyjaśniało wszystko: nagłe bogactwo, równie nagłe rozstania i długą nieobecność.

Jeannie nigdy już nie wdawała się w szkolne kłótnie. Każdy mógł zamknąć jej usta, napomykając o ojcu. W wieku dziewięciu lat wydawało jej się to trwałym kalectwem. Kiedy tylko komuś zginęło coś w szatni, miała wrażenie, że wszyscy patrzą się podejrzliwie w jej stronę. Nigdy nie pozbyła się poczucia winy. Jeśli jakaś kobieta zajrzała przy niej do torebki i stwierdziła: „Do licha, wydawało mi się, że mam dziesięć dolców”, Jeannie oblewała się rumieńcem. Stała się obsesyjnie uczciwa: szła z powrotem całą milę, żeby oddać tani długopis, bojąc się, że jeśli go zatrzyma, pomyślą, że jest złodziejką jak ojciec.

A teraz ten sam ojciec stał przed jej szefem, brudny, nie ogolony i prawdopodobnie bez grosza przy duszy.

To jest profesor Berrington – powiedziała. – Berry, poznaj mojego ojca, Pete'a Ferrami.

Berrington podał łaskawie rękę tacie.

– Miło pana poznać, panie Ferrami – oznajmił. – Pana córka to wyjątkowa kobieta.

– Święta prawda – odparł z uśmiechem zadowolenia tato.

– Cóż, Berry, znasz teraz rodzinną tajemnicę – stwierdziła z rezygnacją. – Tato wylądował po raz trzeci za kratkami w dniu, kiedy ukończyłam z wyróżnieniem Princeton. Spędził w więzieniu ostatnie osiem lat.

– Mogłem dostać piętnaście – wyjaśnił z dumą tato. – Mieliśmy przy sobie broń.

– Dziękuję, że o tym wspomniałeś, tato. Z pewnością wywrze to wielkie wrażenie na moim szefie.

Ojciec przybrał zbolałą, zakłopotaną minę i chociaż była wściekła, zrobiło jej się go żal. Jego słabość bolała ją tak samo jak całą rodzinę. Pete Ferrami był jedną z pomyłek natury. Fenomenalny system, który reprodukował ludzką rasę – niebywale skomplikowany mechanizm DNA, który badała – zaprogramowany był tak, by uczynić każdego osobnika trochę innym. Przypominało to fotokopiarkę z wbudowaną tendencją do popełniania błędów. Czasami wyniki były wspaniałe: Einstein, Louis Armstrong, Andrew Carnegie. Czasami otrzymywało się Pete'a Ferrami.

Musiała się pozbyć szybko Berringtona.

– Jeśli chcesz zadzwonić, Berry, możesz skorzystać z aparatu w sypialni.

– To może poczekać – mruknął.

Dzięki Bogu i za to.

– Cóż, w takim razie dziękuję ci za wspaniały wieczór – powiedziała, podając mu rękę.

– Cała przyjemność po mojej stronie.

Uścisnął niezgrabnie jej dłoń i wyszedł.

Jeannie odwróciła się do ojca.

– Co się stało?

– Skrócili mi wyrok za dobre zachowanie. Jestem wolny. I naturalnie pierwsze kroki po wyjściu z paki skierowałem do mojej córuchny.

– Zaraz po tym, jak wytrzeźwiałeś po trzydniowej balandze.

Bezczelność, z jaką ją okłamywał, była obraźliwa. Czuła, jak wzbiera w niej stary gniew. Dlaczego nie mogła mieć ojca takiego jak inni ludzie?

– Nie bądź taka zła – powiedział.

Irytacja ustąpiła miejsca smutkowi. Nigdy nie miała prawdziwego ojca i nigdy już nie będzie go mieć.

– Daj mi tę butelkę – mruknęła. – Zrobię kawę.

Oddał jej niechętnie wódkę, którą włożyła z powrotem do zamrażarki. Nalała wody do ekspresu i włączyła go.

– Postarzałaś się – stwierdził. – Widzę, że masz siwe włosy.

– Jesteś naprawdę bardzo miły.

Wyjęła z szafki kubki, mleko i cukier.

– Twoja matka też wcześnie osiwiała.

– Zawsze wydawało mi się, że to z twojego powodu.

– Byłem w jej mieszkaniu – odparł z lekką pretensją w głosie. – Już tam nie mieszka.

– Jest teraz w Bella Vista.

To samo powiedziała mi jej sąsiadka, pani Mendoza. Dała mi twój adres. Nie podoba mi się, że twoja matka jest w takim miejscu.

– Więc ją stamtąd zabierz! – zawołała. – Wciąż jest twoją żoną. Znajdź sobie jakąś pracę, wynajmij przyzwoite mieszkanie i zacznij się nią opiekować.

– Wiesz, że nie potrafię tego zrobić. Nigdy nie potrafiłem.

– Więc nie miej pretensji, że ja tego nie robię.

– Ja wcale nie mam do ciebie pretensji, kochanie – stwierdził niemal płaczliwie. – Powiedziałem tylko, że nie podoba mi się, iż twoja matka jest w przytułku, to wszystko.

– Mnie i Patty też się to nie podoba. Próbujemy zebrać trochę grosza, żeby ją stamtąd zabrać. – Jeannie poczuła, jak ściska ją za gardło żal, i z trudem powstrzymała łzy. – Do diabła, tato, jest nam dość ciężko i bez twojego narzekania.

– Już dobrze, już dobrze – odparł.

Jeannie przełknęła ślinę. Nie mogę pozwolić, żeby tak mnie wyprowadzał z równowagi, pomyślała.

– Co zamierzasz teraz robić? – zapytała, zmieniając temat. – Masz jakieś plany?

– Chcę się trochę rozejrzeć.

Miał na myśli, że musi poszukać miejsca, które nadaje się na skok. Jeannie nie odpowiedziała. Był złodziejem i nie mogła tego zmienić.

Ojciec odchrząknął.

– Może dałabyś mi kilka dolców na dobry początek – poprosił.

To znowu ją rozwścieczyło.

Powiem ci, co mam zamiar zrobić – oznajmiła lodowatym tonem. – Pozwolę ci wziąć prysznic i ogolić się i wrzucę twoje ciuchy do pralki. Jeśli będziesz się trzymał z daleka od tej butelki, zrobię ci jajecznicę na grzance. Możesz pożyczyć ode mnie piżamę i przespać się na kanapie. Ale nie dam ci ani grosza. Staram się rozpaczliwie znaleźć jakieś pieniądze, żeby móc przenieść mamę tam, gdzie traktowaliby ją jak ludzką istotę, i nie mam ani jednego dolara na zbyciu.

– Dobrze, złotko – odparł, przybierając pozę męczennika. – Rozumiem.

Przyjrzała mu się. Teraz, kiedy opadła w niej fala wstydu, gniewu i żalu, zostało wyłącznie współczucie. Pragnęła z całego serca, żeby mógł wziąć się w garść, pomieszkać w jednym miejscu dłużej niż kilka tygodni, dostać normalną pracę, żeby mógł być kochającym, wspierającym ją, solidnym rodzicem. Chciała mieć ojca, który byłby ojcem. I wiedziała, że jej pragnienie nigdy, ale to nigdy się nie spełni. Zarezerwowane dla ojca miejsce w jej sercu na zawsze miało pozostać puste.

Zabrzęczał telefon.

– Halo? – powiedziała, podnosząc słuchawkę.

Dzwoniła Lisa, wydawała się zdenerwowana.

To był on, Jeannie – oznajmiła.

– Kto? Co?

– Ten facet, którego z tobą aresztowali. Wskazałam go podczas konfrontacji. To on mnie zgwałcił. Steven Logan.

– On jest tym gwałcicielem? Jesteś pewna?

– Nie mam żadnych wątpliwości. O Boże, kiedy zobaczyłam znowu jego twarz, to było straszne. Z początku nic nie mówiłam, bo wyglądał inaczej bez czapki. Ale potem policjant kazał włożyć wszystkim czapki baseballowe i poznałam go.

– Lisa, to nie może być on.

– Jak to?

– Wyniki badań wcale na to nie wskazują. I spędziłam z nim trochę czasu. Czuję to.

– Ale ja go rozpoznałam. – W głosie Lisy zabrzmiała irytacja.

– Jestem zdumiona. Nie potrafię tego zrozumieć.

– To psuje twoją teorię. Chciałaś, żeby jeden bliźniak był dobry, a drugi zły.

Tak. Ale jeden wyjątek nie obala całej teorii.

– Przykro mi, jeśli to stawia pod znakiem zapytania twój projekt.

To nie jest powód, dla którego twierdzę, że to nie on. – Jeannie westchnęła. – A może masz rację. Sama już nie wiem. Gdzie jesteś?

– W domu.

– Dobrze się czujesz?

Tak, teraz, kiedy zamknęli go w pudle, czuję się o wiele lepiej.

– Wydawał się taki miły.

– Tacy są najgorsi, powiedziała Mish. Ci, którzy sprawiają wrażenie zupełnie normalnych, są najsprytniejsi i najbardziej bezwzględni. Lubią zadawać cierpienie.

– Mój Boże…

– Idę do łóżka. Jestem wykończona. Chciałam ci tylko powiedzieć. Jak ci się udał wieczór?

Tak sobie. Opowiem ci jutro.

– Chcę jechać z tobą do Richmond.

Jeannie miała zamiar zabrać Lisę, żeby pomogła jej przeprowadzić wywiad z Dennisem Pinkerem.

– Czujesz się na siłach?

– Tak, naprawdę chcę prowadzić dalej normalne życie. Nie jestem chora, nie muszę się kurować.

– Dennis Pinker jest prawdopodobnie sobowtórem Steve'a Logana.

– Wiem. Jakoś to zniosę.

– Skoro jesteś taka pewna…

– Zadzwonię do ciebie rano.

– Dobrze. Dobranoc.

Jeannie usiadła ciężko na kanapie. Czy ujmująca powierzchowność Stevena była tylko maską? Jeśli to prawda, nie znam się zbyt dobrze na ludziach, pomyślała. I jestem być może marnym naukowcem. Możliwe, że wszystkie jednojajowe bliźnięta okażą się kryminalistami. Westchnęła.

Jej własny kryminalny przodek usiadł obok niej.

– Ten profesor wydawał się całkiem miły, ale jest chyba starszy ode mnie! – stwierdził. – Masz z nim romans, czy co?

Jeannie zmarszczyła nos.

– Łazienka jest tam, tato – powiedziała.

13

Steve wrócił do pokoju z żółtymi ścianami. W popielniczce wciąż leżały te same dwa niedopałki. Pokój się nie zmienił, ale on tak. Trzy godziny wcześniej był porządnym obywatelem, którego największą zbrodnią była jazda z szybkością sześćdziesięciu mil tam, gdzie obowiązywał limit pięćdziesięciu pięciu. Teraz był gwałcicielem, aresztowanym, rozpoznanym i oskarżonym. Znalazł się w trybach machiny sprawiedliwości. Był przestępcą. Bez względu na to, jak często powtarzał sobie, że jest niewinny, nie mógł wyzbyć się poczucia bezwartościowości i hańby.

Wcześniej przesłuchiwała go kobieta, sierżant Delaware. Teraz pojawił się mężczyzna, również z niebieską teczką w ręku. Był tego samego wzrostu co Steve, ale znacznie szerszy w barach i cięższy, z krótko przyciętymi szpakowatymi włosami i krzaczastymi wąsami. Usiadł, wyciągnął paczkę marlboro, wyjął z niej bez słowa papierosa, zapalił go, rzucił zapałkę do popielniczki i dopiero wtedy otworzył teczkę. W środku leżał kolejny formularz. Ten nosił nagłówek:


SĄD OKRĘGOWY STANU MARYLAND

DLA…(miasto / hrabstwo)


Górna połowa podzielona była na dwie kolumny zatytułowane: SKARŻĄCY i PODEJRZANY. Trochę niżej znajdowała się rubryka ZARZUTY. Detektyw zaczął wypełniać formularz, wciąż nic nie mówiąc. Po napisaniu kilku słów uniósł górną białą kartkę i sprawdził po kolei cztery dołączone kopie: zieloną, żółtą, różową i brązową.

Czytając do góry nogami, Steve zobaczył, że ofiara nazywa się Lisa Margaret Hoxton.

– Jak ona wygląda? – zapytał.

Detektyw podniósł wzrok.

– Stul dziób – powiedział, po czym zaciągnął się papierosem i zaczął pisać dalej.

Steve'owi zapłonęły policzki. Facet obrażał go, a on nie mógł na to nic poradzić. Było to kolejne stadium upokarzania go, wbijania do głowy, że nic nie znaczy i jest kompletnie bezbronny. Ty sukinsynu, pomyślał, chciałbym spotkać cię poza tym budynkiem, kiedy nie będziesz miał przy sobie tej cholernej spluwy.

Detektyw wypełniał część dotyczącą zarzutów. W pierwszej rubryce wpisał niedzielną datę oraz miejsce popełnienia przestępstwa: „sala gimnastyczna Uniwersytetu Jonesa Fallsa w Baltimore, stan Maryland”. Pod spodem zanotował: „Gwałt pierwszego stopnia”. W następnej rubryce ponownie wpisał datę i miejsce oraz „Napaść z zamiarem gwałtu”.

Wyjął dodatkową kartkę i dopisał dwa dodatkowe zarzuty: Pobicie i sodomia.

– Sodomia? – zdziwił się Steve.

– Stul dziób.

Steve miał ochotę strzelić go w mordę. To jest celowe, tłumaczył sobie. Facet chce mnie sprowokować. Jeśli go uderzę, będzie miał pretekst, żeby zawołać trzech innych gliniarzy i wdeptać mnie w podłogę. Nie rób tego, opanuj się.

Skończywszy pisać, detektyw obrócił oba formularze i przesunął je przez stół do Steve'a.

– Wpadłeś po uszy w gówno, Steve. Pobiłeś, zgwałciłeś i odbyłeś stosunek analny z dziewczyną.

– Nie zrobiłem tego.

– Stul dziób.

Steve przygryzł wargę i nic nie odpowiedział.

– Jesteś szmatą. Jesteś śmieciem. Przyzwoici ludzie nie powinni przebywać z tobą w tym samym pokoju. Pobiłeś, zgwałciłeś i zrypałeś od tyłu dziewczynę. Robisz to od pewnego czasu. Jesteś chytry, planujesz wszystko z góry i do tej pory uchodziło ci na sucho. Ale tym razem cię złapaliśmy. Ofiara rozpoznała cię. Inni świadkowie widzieli cię niedaleko miejsca popełnienia przestępstwa. Za godzinę albo dwie, kiedy sierżant Delaware uzyska od dyżurnego komisarza sądowego nakaz przeszukania albo zatrzymania, zabierzemy cię do szpitala Mercy, zrobimy badanie krwi, wyczeszemy włosy łonowe i udowodnimy, że twoje DNA pasuje jak ulał do tego, które znaleźliśmy w pochwie ofiary.

– Jak długo to potrwa? Badanie DNA?

– Stul dziób. Mamy cię w garści. Wiesz, co cię czeka?

Steve milczał.

– Za gwałt pierwszego stopnia dostaje się dożywocie. Pójdziesz do paki i wiesz, co cię tam czeka? Posmakujesz na własnej skórze tego, co robiłeś innym. Taki przystojny chłoptaś jak ty? Nie ma problemu. Dadzą ci wycisk, zgwałcą, przelecą od tyłu. Dowiesz się, co czuła Lisa. Tyle że w twoim wypadku będzie to trwało przez długie lata.

Gliniarz przerwał i poczęstował go papierosem.

Zaskoczony Steve pokręcił głową.

– Tak a propos, nazywam się Brian Allaston. – Gliniarz zapalił papierosa. – Naprawdę nie wiem, dlaczego ci to mówię, ale jest pewien sposób, żebyś polepszył swoją sytuację.

Steve zastygł w bezruchu. Jakiej sztuczki spróbują teraz?

Detektyw Allaston wstał, obszedł dookoła stół i usiadł na jego skraju, opierając jedną stopę o podłogę, bardzo blisko Steve'a.

– Pozwól, że ci to wyjaśnię – oznajmił pojednawczo, pochylając się do przodu. – Gwałt to stosunek vaginalny, odbyty przy użyciu siły albo przy groźbie jej użycia, wbrew woli albo bez zgody kobiety. Żeby uznać stosunek za gwałt pierwszego stopnia, muszą zaistnieć dodatkowe okoliczności, takie jak: porwanie, obrażenia ciała lub udział więcej niż jednej osoby. Kara za gwałt drugiego stopnia jest niższa. Jeśli zdołasz mnie przekonać, że to, co zrobiłeś, to tylko gwałt drugiego stopnia, wyświadczysz sobie dużą przysługę.

Steve milczał.

– Chcesz mi powiedzieć, jak to było?

Steve w końcu przemówił.

– Stul dziób – powiedział.

Allaston zareagował bardzo szybko. Zeskoczył ze stołu, złapał go za koszulę, podniósł z krzesła i rąbnął nim o ścianę. Głowa Steve'a odbiła się z głuchym bolesnym odgłosem od betonu.

Steve stężał cały, zaciskając dłonie w pięści. Nie rób tego, powtarzał sobie, opanuj się. Nie było to takie łatwe. Detektyw Allaston był gruby i bez kondycji i Steve wiedział, że może go znokautować w parę sekund. Ale musiał się kontrolować. Mógł liczyć wyłącznie na własną niewinność. Jeśli pobije gliniarza, będzie winien bez względu na to, jak nikczemnie został sprowokowany. Wtedy nic mu już nie pomoże. Jedyną rzeczą, która podtrzymywała go w tej chwili na duchu, było słuszne oburzenie. Dlatego stał w miejscu, zaciskając zęby, podczas gdy Allaston odciągnął go od ściany i rąbnął o nią po raz drugi, trzeci i czwarty.

– Nigdy tak do mnie nie mów, śmieciu – warknął.

Steve poczuł, jak opuszcza go gniew. Allaston nie robił mu nic złego. Zdał sobie sprawę, że to teatr. Facet grał swoją rolę, w dodatku niezbyt dobrze. On był złym gliniarzem, to Mish jest dobra. Za chwilę wejdzie tutaj, zaproponuje mu kawę i odegra rolę jego przyjaciółki. W gruncie rzeczy będzie jednak miała dokładnie ten sam cel co Allaston: zmusić go, żeby przyznał się do zgwałcenia kobiety, której nie widział nigdy w życiu i która nazywała się Lisa Margaret Hoxton.

– Niech pan sobie daruje ten cyrk – powiedział. – Wiem, że jest pan pieprzonym twardzielem, któremu włosy wyrastają z nozdrzy, a pan wie, że gdybyśmy spotkali się gdzie indziej i nie miałby pan przy pasie tej spluwy, skopałbym panu dupę, więc przestańmy robić z siebie pajaców.

Allaston zrobił zdziwioną minę. Myślał pewnie, że Steve będzie zbyt przerażony, żeby się odezwać. Puścił jego koszulę i podszedł do drzwi.

– Mówili mi, że strugasz cwaniaka – stwierdził. – Więc posłuchaj, co zrobię, żeby nauczyć cię moresu. Wrócisz teraz na jakiś czas do aresztu, ale tym razem będziesz miał towarzystwo. Mamy na dole czterdzieści jeden cel, lecz wszystkie są z różnych powodów nieczynne, będziemy więc musieli trzymać cię razem z facetem, który nazywa się Rupert Butcher. Mówią na niego Prosiak. Uważasz się za wielkiego sukinsyna, ale on jest jeszcze większy. Przez trzy ostatnie dni szprycował się crackiem, więc trochę boli go głowa. Zeszłej nocy, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy ty podkładałeś ogień na uniwerku i posuwałeś swoim brudnym kutasem biedną Lisę Hoxton, Prosiak Butcher zadźgał na śmierć widłami swojego kochanka. Na pewno przypadniecie sobie do gustu. Idziemy.

Steve'a ogarnął lęk. Cała odwaga wyciekła z niego, jakby ktoś wyciągnął korek z butelki. Czuł się bezbronny i pokonany. Do tej pory Allaston upokarzał go, ale nie próbował zastraszyć. Teraz sytuacja się zmieniła. Nie wiadomo, czym mogła się zakończyć noc z psychopatą. Ten Butcher popełnił już jedno morderstwo. Jeśli umiał racjonalnie myśleć, wiedział, że niewiele straci, popełniając następne.

– Niech pan poczeka – powiedział drżącym głosem.

Allaston powoli się odwrócił.

– Tak?

– Jeśli się przyznam, dostanę własną celę?

Gliniarz odetchnął z ulgą.

– Jasne – odparł. W jego głosie zabrzmiała nagle przyjazna nuta.

Ta zmiana tonu rozwścieczyła Steve'a.

– Ale jeśli tego nie zrobię, zamorduje mnie Prosiak Butcher.

Allaston rozłożył bezradnie ręce.

Steve poczuł, jak jego strach zamienia się w nienawiść.

– W takim razie, detektywie – powiedział – pierdolę pana.

Na twarzy Allastona po raz kolejny ukazało się zaskoczenie.

– Ty sukinsynu – mruknął. – Zobaczymy, czy będziesz takim chojrakiem za parę godzin. Ruszaj.

Zaprowadził Steve'a do windy i zjechał z nim do aresztu. Na dole wciąż dyżurował Spike.

– Umieść tego drania razem z Prosiakiem – nakazał Allaston.

Spike uniósł brwi.

– Aż tak źle?

– Tak. A propos… Steve ma koszmary.

– Naprawdę?

– Gdybyś usłyszał, że krzyczy, nie przejmuj się, to tylko zły sen.

– Kapuję – odparł Spike.

Allaston zostawił ich i Spike zaprowadził Steve'a do celi.

Prosiak leżał na pryczy. Nie był wyższy od Steve'a, lecz o wiele cięższy. Wyglądał jak kulturysta, którego wyciągnięto z wraku samochodu: pokrwawiony podkoszulek opinał napięte mięśnie. Leżał na plecach, z głową odwróconą do ściany i nogami zwisającymi z pryczy. Kiedy Spike wpuścił Steve'a do środka, otworzył oczy.

Drzwi zatrzasnęły się i Spike przekręcił klucz w zamku.

Prosiak zmierzył wzrokiem Steve'a.

Steve odwzajemnił mu się tym samym. – Słodkich snów – powiedział Spike.

Prosiak zamknął oczy.

Steve siadł na podłodze, oparł się plecami o ścianę i wbił wzrok w swojego sublokatora.

14

Berrington Jones jechał powoli do domu. Czuł jednocześnie ulgę i rozczarowanie. Niczym odchudzający się łakomczuch, który walcząc z pokusą podchodzi do lodziarni i widzi nagle, że jest zamknięta, wiedział, że los uchronił go przed czymś, czego w żadnym wypadku nie powinien robić.

Z drugiej strony w ogóle nie udało mu się rozwiązać problemu, który stwarzały badania Jeannie. Może zamiast zabawiać ją rozmową więcej czasu powinien poświęcić na zadanie jej kilku pytań. Zatopiony w rozmyślaniach zaparkował przed domem i wszedł do środka.

Wewnątrz panowała cisza: gosposia, Mariannę, musiała pójść do łóżka. Berrington zajrzał do gabinetu i sprawdził automatyczną sekretarkę. Nagrała się jedna wiadomość:

„Profesorze, tu sierżant Michelle Delaware z Wydziału Przestępstw Seksualnych. Dziękuję bardzo za pomoc, której nam pan dzisiaj udzielił. – Berrington wzruszył ramionami. Potwierdził tylko, że Lisa pracuje na wydziale psychologii. – Ponieważ jest pan zwierzchnikiem Lisy Hoxton – mówiła dalej policjantka – i gwałtu dokonano na uczelni, uznałam, że powinnam pana zawiadomić, iż dziś wieczorem aresztowaliśmy mężczyznę, którego podejrzewamy o popełnienie tego przestępstwa. Tak się składa, że był dzisiaj badany w pańskim laboratorium. Nazywa się Steven Logan”.

– Jezu Chryste – jęknął Berrington.

„Ofiara rozpoznała go podczas konfrontacji, sądzę więc, że badanie DNA potwierdzi jego winę. Proszę przekazać tę wiadomość wszystkim, którzy pana zdaniem powinni ją poznać. Dziękuję”.

– Nie! – krzyknął Berrington i usiadł ciężko na krześle. – Nie – powtórzył ciszej.

A potem zaczął płakać.

Po chwili, wciąż płacząc, wstał z krzesła i zamknął drzwi gabinetu, bojąc się, że wejdzie do niego gosposia. Następnie usiadł z powrotem za biurkiem, schował głowę w dłoniach i przez jakiś czas w ogóle się nie poruszał.

Kiedy się w końcu uspokoił, podniósł słuchawkę i wybrał numer: który znał na pamięć.

– Żeby tylko nie odpowiedział automat, Boże – powiedział na głos, słuchając powtarzającego się sygnału.

– Halo? – rozległ się młody męski głos.

– To ja.

– Cześć, jak się masz?

– Jestem załamany.

– Och.

W głosie młodego mężczyzny zabrzmiało poczucie winy. Jeśli Berrington miał jeszcze jakieś wątpliwości, pozbył się ich w tej chwili.

– Wiesz, w jakiej dzwonię sprawie?

– Nie mam pojęcia.

– Nie próbuj ze mną tych sztuczek. Mówię o niedzielnym wieczorze.

Młody mężczyzna westchnął.

– Tak?

– Ty cholerny głupcze. Byłeś na uniwersytecie. Zobaczyłeś ją i… – Berrington zdał sobie sprawę, że nie powinien zbyt wiele mówić przez telefon. – Znowu to zrobiłeś.

– Przepraszam…

– Przepraszasz!

– Jak się dowiedziałeś?

– Z początku wcale cię nie podejrzewałem… Myślałem, że wyjechałeś z miasta. Ale potem aresztowali kogoś, kto wygląda dokładnie jak ty.

– Rany. To znaczy, że jestem…

– Jesteś bezpieczny.

To wspaniale. Słuchaj…

– Co?

– Chyba nic nie powiesz? Policji ani nikomu.

– Nie, nie powiem nikomu – odparł z ciężkim sercem Berrington. – Możesz na mnie polegać.

Загрузка...