ŚRODA

21

Berrington Jones źle spał.

Noc spędził z Pippą Harpenden. Pippa pracowała jako sekretarka na wydziale fizyki i próbowało ją poderwać wielu profesorów, w tym również kilku żonatych, ale Berrington był jedynym, z którym się umawiała. Elegancko się ubrał, zabrał ją do kameralnej restauracji i zamówił wykwintne wina. Siedząc przy stoliku, delektował się spojrzeniami swoich rówieśników, którzy jedli kolację z brzydkimi starymi żonami. A potem przyprowadził Pippę do domu, zapalił świece, włożył jedwabną piżamę i kochał się z nią powoli, aż łapała kurczowo oddech z rozkoszy.

O czwartej rano zbudził się jednak i zaczął myśleć o wszystkim, co mogło pokrzyżować mu szyki. Hank Stone sączył podczas konferencji prasowej zafundowane przez wydawcę tanie wino; niewykluczone, że rozmowa z Berringtonem wyleciała mu po prostu z głowy. A jeśli nawet ją zapamiętał, redaktorzy „New York Timesa” mogli uznać, że sprawa nie kwalifikuje się do druku. Mogli zasięgnąć języka i zorientować się, że Jeannie nie robi nic zdrożnego. Albo po prostu odłożyć wszystko do przyszłego tygodnia, kiedy będzie już za późno.

– Dobrze się czujesz, Berry? – zapytała Pippa, kiedy po raz kolejny przewrócił się z boku na bok.

Pogładził ją po długich blond włosach i Pippa wydała z siebie senne zachęcające odgłosy. Miłość z piękną kobietą stanowiła normalnie pociechę na wszelkie smutki, ale czuł, że tym razem nic mu nie pomoże. Za dużo miał na głowie kłopotów. Kusiło go, żeby porozmawiać o nich z Pippą – była inteligentna i na pewno by go zrozumiała i pocieszyła – ale nie mógł nikomu wyjawiać tego rodzaju sekretów.

Po jakimś czasie wstał i wyszedł pobiegać. Kiedy wrócił, Pippy już nie było. Zostawiła mu owinięty w czarną nylonową pończochę liścik z podziękowaniem.

Kilka minut po ósmej przyszła gosposia i zrobiła mu omlet. Mariannę była chudą, nerwową dziewczyną z francuskiej Martyniki. Mówiła słabo po angielsku i bała się, że odeślą ją z powrotem do domu, co czyniło ją bardzo uległą. Była ładna i Berrington domyślał się, że gdyby kazał jej uklęknąć i obciągnąć sobie członek, uznałaby, że wchodzi to w zakres jej obowiązków. Nigdy tego oczywiście nie zrobił: sypianie ze służbą nie było w jego stylu.

Wziął prysznic, ogolił się i chcąc wzbudzić większy respekt, ubrał się w popielaty garnitur w prążki, białą koszulę i czarny krawat w małe czerwone kropki. Wpiął złote spinki z monogramem, wsunął białą lnianą chusteczkę do kieszonki na piersi i przetarł do połysku czarne półbuty.

A potem pojechał na uczelnię, zaszył się w swoim gabinecie i włączył komputer. Podobnie jak większość akademickich sław, nie zajmował się prawie działalnością dydaktyczną. Tu, na JFU, miał jeden wykład rocznie. Jego rolą było nadzorowanie badań młodszych kolegów i podnoszenie ich prestiżu przez dodawanie swego nazwiska do ich prac. Tego ranka nie był jednak w stanie na niczym się skoncentrować. Czekając na telefon, wyglądał przez okno i obserwował czwórkę młodych ludzi grających ostro w debla na korcie.

Nie musiał długo czekać.

O wpół do dziesiątej zadzwonił do niego rektor uniwersytetu.

– Mamy pewien problem – oznajmił.

Berrington zmarszczył brwi.

– Co się stało, Maurice?

– Właśnie zadzwoniła do mnie jakaś dziwka z „New York Timesa”. Twierdzi, że ktoś na twoim wydziale narusza prywatność badanych. Jakaś doktor Ferrami.

Dzięki Bogu, pomyślał z triumfem Berrington. Hank Stone nie skrewił!

– Obawiałem się czegoś takiego – powiedział starając się, żeby jego głos zabrzmiał odpowiednio poważnie. – Zaraz u ciebie będę. – Odłożył słuchawkę i przez chwilę się zastanawiał. Było zbyt wcześnie, żeby świętować zwycięstwo. Zaczynał dopiero snuć całą intrygę. Musiał teraz spowodować, żeby Maurice i Jeannie zachowywali się dokładnie po jego myśli.

Maurice sprawiał wrażenie zmartwionego. To dobrze. Berrington nie mógł dopuścić, żeby przestał się martwić. Maurice powinien dojść do wniosku, że jeśli Jeannie nie przestanie natychmiast korzystać ze swego programu komputerowego, czeka ich prawdziwa katastrofa. A kiedy postanowi już, że trzeba podjąć zdecydowane działania, Berrington musiał dopilnować, żeby nie zmienił czasami zdania.

Przede wszystkim nie mógł dopuścić do żadnego kompromisu. Wiedział, że Jeannie z natury nie jest zbyt skłonna do ustępstw, jeśli jednak od tego zacznie zależeć cała jej przyszłość, z pewnością spróbuje wszystkiego. Będzie musiał dolewać oliwy do ognia i zagrzewać ją do boju. I robiąc to, przez cały czas udawać, że majak najlepsze intencje. Jeśli wyda się, że próbuje skompromitować Jeannie, Maurice może się zorientować, że coś jest nie tak. Berrington będzie musiał sprawiać wrażenie osoby broniącej Jeannie.

Wyszedł z Wariatkowa i minąwszy Barrymore Theatre i wydział sztuk pięknych, dotarł do Hillside Hall, niegdyś wiejskiego dworku założyciela uczelni, obecnie jej budynku administracyjnego. Gabinet rektora mieścił się we wspanialej bawialni starego domu. Przechodząc przez sekretariat, Berrington skinął łaskawie głową sekretarce doktora Obella.

– Szef czeka na mnie.

Maurice siedział przy wielkim oknie, z którego rozciągał się widok na błonia. Był niskim, barczystym mężczyzną, który wrócił z Wietnamu na wózku inwalidzkim, sparaliżowany od pasa w dół. Berrington miał z nim łatwy kontakt może dlatego, że obaj służyli jakiś czas w wojsku. Obaj lubili także muzykę Mahlera.

Rektor często miał zatroskaną minę. Żeby uniwersytet mógł normalnie funkcjonować, musiał zebrać dziesięć milionów od korporacji i prywatnych sponsorów i jak ognia bał się złej prasy.

Odwrócił fotel i podjechał do biurka.

– Powiedziała, że przygotowują duży materiał na temat etyki naukowej. Nie mogę pozwolić, żeby przytoczyli JFU jako przykład uczelni, w której dochodzi do wypadków jej pogwałcenia. Połowa naszych sponsorów weźmie nogi za pas. Musimy z tym coś zrobić.

– Co to za facetka?

Maurice zajrzał do notesu.

– Naomi Freelander. Szefowa działu etyki. Wiedziałeś, że w gazetach mają teraz dział etyki? Ja nie.

– Nie dziwi mnie, że mają go w „New York Timesie”.

– Co nie przeszkadza, że zachowują się jak gestapowcy. Powiedziała, że artykuł miał się ukazać już wcześniej, ale wczoraj dostali cynk na temat tej twojej Ferrami.

– Zastanawiam się, kto doniósł – powiedział Berrington.

– Zawsze znajdzie się jakaś świnia.

– Chyba masz rację. Maurice westchnął.

– Powiedz, że to nieprawda, Berry. Powiedz, że ona nie narusza dóbr osobistych swoich badanych.

Berrington założył nogę na nogę, udając że jest na luzie, podczas gdy w rzeczywistości był napięty jak struna.

– Nie sądzę, żeby robiła coś złego – odparł. – Przeszukuje bazy danych i odnajduje ludzi, którzy nie wiedzą, że są bliźniakami. W gruncie rzeczy to bardzo sprytne…

– Przegląda dane medyczne ludzi bez ich zgody? Berrington udawał, że odpowiedź nie przychodzi mu łatwo.

– Można tak powiedzieć…

– W takim razie musi przestać to robić.

– Problem polega na tym, że ona naprawdę potrzebuje tych danych.

– Może zaproponujemy jej jakąś rekompensatę?

Berringtonowi nie przyszło do głowy, żeby ją przekupić.

Wątpił, żeby to się udało, ale nie zaszkodziło spróbować.

– Czy ma stały etat?

– Przyjęliśmy ją w tym semestrze, na razie na stanowisko asystenta. Umowę na stały etat podpisze najwcześniej za sześć lat. Ale możemy dać jej podwyżkę. Wiem, że potrzebuje pieniędzy, powiedziała mi.

– Ile teraz zarabia?

– Trzydzieści tysięcy rocznie.

– Ile twoim zdaniem możemy jej zaoferować?

– To musi być poważna suma. Osiem, może dziesięć tysięcy.

– Czy mamy na to fundusze?

Berrington uśmiechnął się.

– Sądzę, że uda mi się przekonać Genetico.

– W takim razie tak właśnie postąpimy. Zadzwoń do niej, Berry. Jeśli jest u siebie, każ jej natychmiast przyjść. Załatwimy to, zanim ponownie zgłosi się do nas policja etyczna.

Berrington wystukał numer gabinetu Jeannie. Poniosła słuchawkę prawie natychmiast.

– Jeannie Ferrami.

– Tu Berrington.

– Dzień dobry – odparła ostrożnie. Czyżby wyczuła, że chciał się z nią przespać w poniedziałek wieczorem? Może zastanawiała się, czy nie chce spróbować ponownie. A może wiedziała już o problemach z „New York Timesem”.

– Czy możemy się zaraz zobaczyć?

– W twoim gabinecie?

– Jestem u doktora Obella w Hillside Hall.

Usłyszał w słuchawce głośne westchnienie.

– Chodzi o tę facetkę, Naomi Freelander?

– Tak.

– Sam wiesz, że to kompletna bzdura.

– Wiem, ale musimy jakoś zareagować.

– Już idę.

Berrington odłożył słuchawkę.

– Zaraz tu będzie – poinformował Maurice'a. – „New York Times” chyba się z nią kontaktował.

Następne kilka minut było najważniejsze. Jeśli Jeannie będzie się umiejętnie bronić, Maurice może zmienić swoją strategię. Berrington musiał wspierać go w jego decyzji, nie okazując zarazem wrogości Jeannie. Była impulsywną, pewną siebie dziewczyną, nie szukającą ugody, zwłaszcza gdy uważała, że ma rację. Najprawdopodobniej nastawi do siebie wrogo Maurice'a bez żadnej pomocy ze strony Berringtona. Na wypadek jednak, gdyby okazała się wyjątkowo słodka i przekonująca, potrzebny był plan awaryjny. Zaświtała mu nagle pewna myśl.

– Czekając na nią, moglibyśmy sporządzić szkic oświadczenia dla prasy – powiedział.

– Świetny pomysł.

Berrington wyciągnął blok i zaczął pisać. To musiało być coś, na co Jeannie w żadnym wypadku się nie zgodzi, coś, co zrani ją do żywego i doprowadzi do pasji. Napisał, że Uniwersytet Jonesa Fallsa przyznaje się do popełnienia błędu. Uczelnia przeprasza wszystkich, których prywatność została naruszona, i oświadcza, że program komputerowy, o którym mowa, został od dzisiaj wycofany z użytku.

Oddał szkic sekretarce Maurice'a i poprosił, żeby go zaraz wydrukowała.

Jeannie pojawiła się, kipiąc z gniewu. Ubrana była w obszerny szmaragdowozielony podkoszulek, obcisłe czarne dżinsy i buty, które zanim ogłoszono ostatnim krzykiem mody, określało się mianem roboczego obuwia. W nosie miała srebrny kolczyk, gęste ciemne włosy związała na karku. Berringtonowi podobał się nawet ten styl, nie sądził jednak, by wywarła dobre wrażenie na rektorze uniwersytetu. Z pewnością widział w niej nieodpowiedzialną młodą asystentkę, która może narazić na kłopoty całą uczelnię.

Obell poprosił ją, żeby usiadła i poinformował o telefonie z gazety. Zachowywał się sztywno. Ten człowiek czuje się dobrze w towarzystwie dojrzałych mężczyzn, pomyślał Berrington; młoda kobieta w obcisłych dżinsach jest dla niego kimś obcym.

– Ta sama facetka zatelefonowała wczoraj do mnie – oznajmiła poirytowanym tonem Jeannie. – To śmieszne.

– Ale ma pani dostęp do danych medycznych – stwierdził Maurice.

– Ja nie przeglądam danych, robi to komputer. Żaden człowiek nie widzi żadnych informacji medycznych. Mój program podaje listę nazwisk i adresów, zgrupowanych w pary.

– Mimo to…

– Nie robimy potem nic, nie zapytawszy wpierw potencjalnego badanego o zgodę. Dopóki nie zgodzą się poddać u nas badaniom, nie mówimy im nawet o tym, że są bliźniakami. Czyją prywatność się tutaj narusza?

– Mówiłem ci, Maurice – wtrącił Berrington udając, że ją popiera. – W „Timesie” źle to zrozumieli.

– Oni patrzą na to z innej strony. A ja muszę myśleć o reputacji uniwersytetu.

– Niech pan mi wierzy, moje badania z pewnością ją podniosą – powiedziała Jeannie. Pochyliła się do przodu i Berrington usłyszał w jej głosie pasję, która ożywiała wszystkich prawdziwych uczonych. – To projekt o kluczowym znaczeniu. Jestem jedyną osobą, która wpadła na pomysł, jak badać genetyczne aspekty przestępczości. Kiedy opublikujemy wyniki, to będzie sensacja.

– Ma rację – wtrącił Berrington. Mówił prawdę. Jej badania były fascynujące. Bolało go serce na myśl, że trzeba je przerwać. Ale nie miał innego wyboru.

Maurice potrząsnął głową.

– Moim zadaniem jest chronić uniwersytet przed skandalem.

– Pańskim zadaniem jest również bronić wolności akademickiej – stwierdziła nieostrożnie Jeannie.

Nie obrała zbyt mądrej taktyki. Kiedyś, w odległej przeszłości, rektorzy wyższych uczelni niewątpliwie walczyli o prawo prowadzenia niezależnych badań naukowych, te czasy jednak dawno minęły. Teraz zajmowali się przede wszystkim zbieraniem funduszy. Wspominając o wolności akademickiej, po prostu obrażała rektora.

Maurice zjeżył się.

– Nie muszę wysłuchiwać od pani wykładu na temat moich obowiązków, młoda damo – oświadczył sztywno.

Ku zadowoleniu Berringtona, Jeannie nie zamierzała rezygnować.

– Czyżby? – zapytała, wyraźnie się rozgrzewając. – Mamy tu do czynienia z bezpośrednim konfliktem. Z jednej strony jest gazeta w oczywisty sposób fałszująca całą sprawę, z drugiej naukowiec, który chce poznać prawdę. Jeśli rektor uniwersytetu ugina się pod tego rodzaju presją, jaka nam jeszcze została nadzieja?

Berrington podziwiał ją. Wyglądała wspaniale z zaczerwienionymi policzkami i roziskrzonymi oczyma, ale kopała swój własny grób. Z każdym słowem coraz bardziej zrażała do siebie Maurice'a.

Jeannie zdała sobie widocznie sprawę, co robi, ponieważ nagle zmieniła taktykę.

– Z drugiej strony nikt z nas nie chce, aby uniwersytet znalazł się pod pręgierzem opinii publicznej – oznajmiła nieco łagodniejszym tonem. – Całkowicie rozumiem pańską troskę, doktorze Obell.

Maurice natychmiast zmiękł, co Berrington przyjął z pewnym smutkiem.

– Rozumiem, że to stawia panią w trudnej sytuacji – stwierdził. – Uniwersytet jest gotów zaproponować pani rekompensatę w formie podwyżki w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów rocznie.

Na twarzy Jeannie odmalowało się zaskoczenie.

– To pozwoli ci zabrać matkę z tego domu opieki, który tak ci się nie podobał – powiedział Berrington.

Jeannie wahała się tylko przez chwile.

– Jestem głęboko wdzięczna – odparła – ale to nie rozwiązuje problemu. W dalszym ciągu muszę mieć moich bliźniaków. W przeciwnym razie nie będę miała czego badać.

Berrington i tak nie sądził, że Jeannie da się przekupić.

– Musi być chyba jakiś inny sposób znalezienia osób, które mogłaby pani badać – mruknął Maurice.

– O to chodzi, że nie. Potrzebuję oddzielnie wychowywanych jednojajowych bliźniąt, z których przynajmniej jedno jest kryminalistą. Nie jest łatwo ich znaleźć. Mój program lokalizuje ludzi, którzy czasem nie wiedzą nawet, że są bliźniakami. Nie ma innej metody, żeby to zrobić.

– Nie wiedziałem o tym – stwierdził Maurice.

Jego ton stawał się niebezpiecznie przyjazny. W tej samej chwili do gabinetu weszła sekretarka i wręczyła mu kartkę. Było to oświadczenie dla prasy, które naszkicował Berrington.

– Jeśli chcemy ukręcić sprawie łeb, będziemy musieli przekazać im dzisiaj coś takiego – powiedział Maurice, podając jej kartkę.

Jeannie szybko ją przeczytała i oczy ponownie pociemniały jej z gniewu.

– Ależ to jest kompletna bzdura! – wybuchła. – Nie popełniono żadnego błędu! Nie naruszono niczyjej prywatności. Nikt nie złożył nawet skargi!

Berrington z trudem krył zadowolenie. Paradoksem było, że ktoś tak impulsywny i zapalczywy, prowadził zarazem tak żmudne i wymagające cierpliwości badania. Widział, jak Jeannie traktuje swoich podopiecznych: żaden nie wyprowadził jej nigdy z równowagi, jeśli nawet w ogóle nie radził sobie z testami. Ich złe zachowanie było dla niej tak samo interesujące jak dobre. Notowała po prostu wszystko, co mówili, i dziękowała im pod koniec za owocną współpracę. Lecz za drzwiami laboratorium wybuchała niczym raca przy najmniejszej prowokacji.

– Doktor Obell uważa, że powinniśmy złożyć zdecydowane oświadczenie – stwierdził, grając rolę zatroskanego mediatora.

– Nie możecie napisać, że mój program komputerowy został wycofany! – odparła. – To jest równoznaczne z zastopowaniem całego projektu!

Twarz Maurice'a stwardniała.

– Nie mogę pozwolić, żeby „New York Times” opublikował artykuł, w którym jest mowa o tym, że nasi naukowcy naruszają czyjąś prywatność – oświadczył. – To kosztowałoby nas miliony wycofanych dotacji.

– Niech pan znajdzie jakieś inne wyjście – poprosiła Jeannie. – Napisze, że badacie sprawę. Że powołaliście specjalny komitet. Możemy, jeśli to konieczne, wprowadzić dodatkowe zabezpieczenia.

O nie, pomyślał Berrington. To brzmiało niepokojąco rozsądnie.

– Mamy oczywiście komisję do spraw etycznych – powiedział, pragnąc zyskać na czasie. – To jedna z podkomisji senatu. – Senat, w którego skład wchodzili wszyscy zatrudnieni na stałe profesorowie, stanowił najwyższą władzę uczelni, ale większość pracy odbywała się w komisjach. – Możesz poinformować, że przekazałaś im sprawę do rozpatrzenia.

– To na nic – stwierdził nagle Maurice. – Wszyscy domyśla się, że gramy na zwłokę.

– Nie widzi pan, że nalegając na natychmiastowe załatwienie tej sprawy, wyklucza pan wszelką rozumną dyskusję? – zaprotestowała Jeannie.

Berrington doszedł do wniosku, że to dobry moment na zamknięcie spotkania. Oboje okopali się na swoich pozycjach. Powinien przerwać spór, zanim ponownie pomyślą o kompromisie.

– Masz rację, Jeannie – stwierdził. – ~ Chciałbym coś zaproponować… oczywiście jeśli nie masz nic przeciwko, Maurice.

– Proszę cię bardzo.

– Mamy tutaj do czynienia z dwoma różnymi problemami. Pierwszy polega na tym, jak zapewnić kontynuację badań Jeannie, nie wywołując jednocześnie skandalu, który mógłby zagrozić całej uczelni. To musimy rozstrzygnąć ja i Jeannie i porozmawiamy o tym później. Drugi problem wiąże się ze sposobem, w jaki wydział i uniwersytet przedstawią sprawę na zewnątrz. Tę kwestię powinniśmy przedyskutować ty i ja, Maurice.

Obellowi najwyraźniej kamień spadł z serca.

– Bardzo rozsądna propozycja – stwierdził.

– Dziękuję, że tak szybko się zjawiłaś, Jeannie – powiedział Berrington.

Zorientowała się, że została odprawiona. Na jej twarzy odbiła się konsternacja. Wiedziała, że ją wymanewrowali, ale nie mogła się zorientować jak bardzo.

– Zadzwonisz do mnie? – zapytała Berringtona.

– Oczywiście.

– Dobrze.

Przez chwilę się wahała, a potem wyszła. Trudna kobieta – oznajmił Maurice. Berrington pochylił się do przodu, złożył razem ręce i spuścił pokornie oczy.

– Jest w tym trochę mojej winy, Maurice. – Rektor potrząsnął głową, ale Berrington ciągnął dalej. – To ja zatrudniłem Jeannie Ferrami. Nie miałem pojęcia, że obierze taką metodologię, ale ponoszę oczywiście za to odpowiedzialność i muszę pomóc ci z tego wybrnąć.

– Co proponujesz?

– Nie mogę cię prosić, żebyś wycofał to oświadczenie. Nie mam prawa. Zdaję sobie sprawę, że nie wolno ci poświęcać dobrego imienia uniwersytetu dla dobra jednego programu badawczego.

Maurice wahał się. Berrington obawiał się przez chwilę, że się domyśli, iż padł ofiarą manipulacji. Jeśli nawet zaświtała mu taka myśl, szybko ją odrzucił.

– Doceniam to, Berry. Ale co zrobisz z Jeannie? – zapytał.

Berrington odetchnął z ulgą. Chyba mu się udało.

– Zostaw to mnie – odparł.

22

Steve zasnął w środę nad ranem.

W więzieniu panował spokój, Prosiak pochrapywał cicho, a on nie spał już od czterdziestu dwóch godzin. Starał się czuwać, powtarzając w myśli mowę, którą miał zamiar wygłosić w trakcie rozprawy wstępnej, co chwila jednak zapadał w sen na jawie, w którym słyszał głos sędziego: „Wyznaczam kaucję, ten człowiek jest wolny” i wychodził z sądu na zalaną słońcem ulicę. Siedząc na podłodze z plecami opartymi o ścianę, kilka razy budził się z drzemki, w końcu jednak natura wzięła górę nad siłą woli.

Z głębokiego snu obudziło go bolesne kopnięcie w żebra. Jęknął i otworzył oczy. Kopnął go Prosiak, który pochylał się nad nim z oczyma rozszerzonymi szaleństwem.

– Ukradłeś moją działkę, skurwysynu! Gdzieś ją schował, gadaj? Oddawaj, bo zrobię z ciebie miazgę!

Steve zareagował, w ogóle nie myśląc. Skoczył niczym sprężyna z podłogi, wyprostował sztywno rękę i wbił dwa palce w oczy Prosiaka. Napastnik wrzasnął z bólu i cofnął się. Steve szedł za nim, chcąc przeszyć palcami jego mózg aż do końca czaszki. Gdzieś daleko słyszał bluzgający przekleństwami głos, który przypominał do złudzenia jego własny.

Prosiak dał jeszcze jeden krok do tyłu i usiadł na sedesie, zakrywając twarz rękoma.

Steve złapał go oburącz za kark, pociągnął do przodu i kopnął kolanem w twarz. Z ust Prosiaka trysnęła krew. Steve chwycił go za koszulę i ściągnął z sedesu na podłogę. Miał zamiar go skopać, kiedy zaczęła mu wracać jasność umysłu. Patrząc na krwawiącego, leżącego na podłodze mężczyznę, zawahał się i czerwona mgiełka furii zaczęła się przerzedzać.

– Och, nie – jęknął. – Co ja zrobiłem?

Drzwi celi otworzyły się i do środka wpadli z podniesionymi pałkami dwaj gliniarze. Steve podniósł w górę ręce.

– Uspokój się! – wrzasnął jeden z nich.

– Jestem już spokojny – odparł.

Gliniarze zakuli go w kajdanki i wyprowadzili z celi. Jeden z nich uderzył go mocno w żołądek. Steve zgiął się wpół, łapiąc kurczowo oddech.

– To na wypadek, gdybyś chciał jeszcze rozrabiać – oświadczył gliniarz.

Steve usłyszał trzaśniecie zamykanych drzwi.

– Potrzebujesz pomocy medycznej, Prosiak? Bo znam jednego konowała przy East Baltimore Street – zapytał jak zwykle rozbawiony strażnik Spike, rechocząc z własnego dowcipu.

Steve wyprostował się, dochodząc do siebie po uderzeniu. Wciąż go bolało, ale mógł już normalnie oddychać. Spojrzał przez kraty na Prosiaka, który siedział na pryczy, masując oczy.

– Pierdolę cię, zasrańcu – mruknął przez krwawiące wargi do Spike'a.

Steve odetchnął z ulgą: jego przeciwnik nie odniósł żadnych poważnych obrażeń.

– I tak mieliśmy cię już stąd zabrać, panie student – oświadczył Spike. – Ci dżentelmeni przyszli zaprowadzić cię do sądu. – Zerknął na trzymaną w ręku kartkę. – Zobaczmy, kto ma jeszcze stanąć przed Sądem Okręgu Północnego? Pan Robert Sandilands, znany jako Niuch…

Wyprowadził trzech innych mężczyzn z cel i skuł ich razem ze Steve'em. Gliniarze zabrali ich do garażu i wsadzili do autobusu.

Steve miał nadzieję, że nigdy tu nie wróci.

Na dworze było wciąż ciemno. Domyśla! się, że musi być koło szóstej. Sądy nie rozpoczynały pracy przed dziewiątą rano, powinni się zatem przygotować na długie czekanie. Przez piętnaście albo dwadzieścia minut jechali przez miasto, a potem skręcili do garażu mieszczącego się w budynku sądu. Wysiedli z autobusu i zeszli do piwnicy.

Wolną przestrzeń w środku otaczało osiem ogrodzonych boksów. Wyposażenie każdego składało się z ławki i toalety, były jednak większe od cel na komendzie i wszyscy czterej więźniowie zamknięci zostali w boksie, w którym siedziało już sześciu mężczyzn. Strażnicy, którymi dowodziła ubrana w mundur sierżanta wysoka czarna kobieta o wrednym wyrazie twarzy, rozkuli ich i rzucili łańcuchy i kajdanki na stojący pośrodku stół.

W ciągu następnej godziny przybyło ponad trzydziestu nowych więźniów. Umieszczano ich po dwunastu w jednym boksie. Kiedy wprowadzono niewielką grupę kobiet, rozległy się krzyki i gwizdy. Ulokowano je w boksie po przeciwnej stronie.

Przez kilka następnych godzin nic się nie działo. Przyniesiono śniadanie, ale Steve po raz kolejny zrezygnował z posiłku: nie potrafił przyzwyczaić się do jedzenia w toalecie. Niektórzy więźniowie głośno rozmawiali, inni milczeli, siedząc z ponurymi minami. Wielu było na kacu. Wymiana zdań między więźniami i strażnikami nie była tak wulgarna jak na komendzie i Steve zastanawiał się, czy to z powodu obecności kobiety.

Więzienia w ogóle nie przypominały tego, co pokazywali w telewizji. Na filmach i w programach telewizyjnych wyglądały jak podrzędne hotele: nigdy nie pokazywano pozbawionych desek klozetów, lania, które spuszczano niesfornym, i psychicznego pastwienia się nad więźniami.

Ten dzień mógł być jego ostatnim dniem w więzieniu. Gdyby wierzył w Boga, modliłby się o to z całego serca.

Dopiero koło południa zaczęli zabierać pierwszych więźniów z boksów.

Steve znalazł się w drugiej grupie. Ponownie założono im kajdanki i skuto razem dziesięciu mężczyzn.

Sala rozpraw przypominała kaplicę metodystów. Do czarnej linii na wysokości pasa ściany pomalowane były na zielono, wyżej na kremowo. Na wysłanej zielonym dywanem podłodze stało niczym w kościele dziewięć ławek z jasnego drewna.

W tylnym rzędzie Steve zobaczył swoich rodziców.

Otworzył usta ze zdumienia.

Tato ubrany był w mundur pułkownika; czapkę trzymał pod pachą. Siedział sztywno wyprostowany, jakby stał na baczność. Miał bladą cerę, niebieskie oczy, ciemne włosy i cień zarostu na wygolonych policzkach. Zacisnął usta i wpatrywał się sztywno w jeden punkt, starając się stłumić emocje. Mama siedziała obok niego, mała i pulchna, ze spuchniętą od płaczu okrągłą ładną twarzą.

Steve miał ochotę zapaść się pod ziemię. Wróciłby chętnie do celi Prosiaka, żeby uciec przed tą chwilą. Stanął w miejscu, wstrzymując całą grupę więźniów, i wpatrywał się w niemej udręce w rodziców. W końcu pchnięty do przodu przez jednego ze strażników zatoczył się i usiadł na pierwszej ławce.

Przed sędziowskim stołem siedziała odwrócona twarzą do więźniów niewysoka urzędniczka. Przy drzwiach stał strażnik. Oprócz nich jedynym obecnym na sali przedstawicielem władzy był mniej więcej czterdziestoletni czarny mężczyzna w okularach, ubrany w marynarkę, krawat i niebieskie dżinsy. Zapytał o nazwiska więźniów i sprawdził je na swojej liście.

Steve obejrzał się przez ramię. Na ławkach dla publiczności nie było nikogo prócz jego rodziców. Dziękował losowi, że w przeciwieństwie do innych ma kogoś, kto się o niego troszczy.

Jego ojciec wstał i ruszył do przodu.

– Słucham pana? – zagadnął go facet w niebieskich dżinsach.

– Jestem ojcem Stevena Logana, chciałbym z nim porozmawiać – odparł władczym tonem ojciec. – Czy mogę wiedzieć, kim pan jest?

– Nazywam się David Purdy, jestem śledczym przedprocesowym. To ja dzwoniłem do pana dziś rano.

A więc w ten sposób się dowiedzieli. Powinien się był tego domyślić. Komisarz Williams uprzedziła go, że śledczy sprawdzi podane przez niego informacje. Najprostszym sposobem był telefon do rodziców. Steve skrzywił się, wyobrażając sobie ich rozmowę. Co powiedział śledczy? Chciałbym sprawdzić adres Stevena Logana, który przebywa w areszcie w Baltimore, oskarżony o gwałt. Czy pani jest jego matką?

Tato podał rękę facetowi.

– Miło mi pana poznać, panie Purdy – powiedział, ale Steve widział, że chętnie utopiłby go w łyżce wody.

– Proszę bardzo, może pan porozmawiać ze swoim synem.

Tato ukłonił się sztywno, po czym siadł w drugim rzędzie tuż za nim. Położył dłoń na jego ramieniu i lekko je uścisnął. Steve'owi stanęły w oczach łzy.

– Ja tego nie zrobiłem, tato – powiedział.

– Wiem, Steve – odparł ojciec.

Jego prosta wiara coś w nim odblokowała i zaczął płakać. A kiedy już zaczął, nie potrafił skończyć. Głód i brak snu odebrały mu siły. Dały o sobie znać napięcie i męka ostatnich dwóch dni i łzy leciały mu z oczu ciurkiem, a on przełykał tylko ślinę i wycierał twarz skutymi rękoma.

– Chcieliśmy wynająć ci adwokata – powiedział tato – ale nie mieliśmy czasu. Ledwie udało nam się tu zdążyć.

Steve pokiwał głową. Będzie swoim własnym adwokatem, jeśli tylko zdoła się opanować.

Strażniczka wprowadziła na salę dwie dziewczyny. Nie miały na rękach kajdanek. Usiadły na ławce i zaczęły chichotać. Nie mogły mieć więcej niż osiemnaście lat.

– Jak to się w ogóle, do diabła, stało? – zapytał ojciec.

Starając się odpowiedzieć na pytanie, Steve powoli przestał płakać.

– Wyglądam chyba jak facet, który to zrobił – wyjąkał, a potem jeszcze raz pociągnął nosem i przełknął ślinę. – Ofiara wybrała mnie podczas konfrontacji. Byłem w tym czasie niedaleko miejsca zdarzenia. Powiedziałem o tym policji. Oczyści mnie badanie DNA, ale to trwa trzy dni. Mam nadzieję, że zwolnią mnie dzisiaj za kaucją.

– Powiedz sędziemu, że tu jesteśmy – doradził tato. – To powinno pomóc.

Steve czuł się jak pocieszane przez ojca małe dziecko. Obudziło się w nim słodkogorzkie wspomnienie dnia, gdy dostał w prezencie swój pierwszy rower. To musiały być jego piąte urodziny. Rowerek miał parę dodatkowych kół przy tylnej osi, aby zabezpieczać go przed upadkiem. Za ich domem był duży ogród, dwa schodki prowadziły z niego na leżące niżej patio. „Jedź po trawniku i trzymaj się z daleka od schodów”, powiedział tato, ale oczywiście pierwszą rzeczą, której spróbował Steve, był zjazd po schodach. Rozbił rower i siebie i oczekiwał, że ojciec będzie na niego wściekły za to, że nie usłuchał prostego polecenia. Ale on podniósł go, obmył delikatnie skaleczenia, naprawił rower i chociaż Steve przez cały czas spodziewał się awantury, ta nigdy nie nastąpiła. Tato nigdy nie powiedział: A nie mówiłem! Bez względu na to, co się działo, rodzice Steve'a zawsze byli po jego stronie.

Na salę weszła sędzina.

Była atrakcyjną mniej więcej pięćdziesięcioletnią białą kobietą, bardzo drobną i elegancką. Miała na sobie czarną togę i niosła w ręku puszkę Diet Coke, którą postawiła na stole.

Steve próbował wyczytać coś z jej twarzy. Czy była okrutna, czy łagodna? W dobrym czy złym humorze? Czy była życzliwą, tolerancyjną kobietą o dobrym sercu, czy też obsesyjną pedantką, pragnącą skrycie wysłać ich wszystkich na krzesło elektryczne? Obserwował jej niebieskie oczy, ostry nos, przetykane nitkami siwizny włosy. Czy ma męża z wielkim brzuchem, dorosłego syna, o którego się martwi, i ukochanego wnuczka, z którym bawi się razem na dywanie? Czy też mieszka sama w drogim mieszkaniu, wypełnionym nowoczesnymi meblami o ostrych kantach? Pamiętał z wykładów, jakie względy bierze się teoretycznie pod uwagę przy wyznaczeniu bądź też odmowie wyznaczenia kaucji, teraz jednak wydawało się to zupełnie bez znaczenia. Wszystko zależało od charakteru tej kobiety.

– Dzień dobry – powiedziała, przyglądając się więźniom. – W trakcie tego posiedzenia podejmę decyzję o wyznaczeniu kaucji. – Miała niski czysty głos i wyraźną dykcję. Wszystko wydawało się w niej dokładne i uporządkowane – wszystko z wyjątkiem tej puszki coli, jedynej rzeczy, która dawała Steve'owi nadzieję.

– Czy wszyscy otrzymali listę zarzutów? – Uzyskawszy odpowiedź twierdzącą, sędzina przeczytała z kartki prawa, jakie im przysługują, i co muszą zrobić, aby przydzielono im adwokata. – Kiedy wymienię nazwisko, proszę podnieść prawą rękę – nakazała. – Ian Thompson.

Jeden z więźniów podniósł rękę. Sędzina odczytała ciążące na nim zarzuty i poinformowała o wymiarze kary grożącej za to, o co się go obwinia, Ian Thompson, jak się okazało, włamał się do trzech domów w zamożnej dzielnicy Roland Park. Młody Latynos z ręką na temblaku nie wydawał się zbytnio zainteresowany swoim losem i wyraźnie nudziła go cała procedura.

Sędzina zaczęła mu tłumaczyć, że ma prawo do rozprawy wstępnej i procesu przed ławą przysięgłych. Steve słuchał niecierpliwie, czekając, czy facet zostanie zwolniony za kaucją.

Po chwili zabrał głos śledczy przedprocesowy. Mówiąc bardzo szybko, oznajmił, że podejrzany od roku mieszka pod tym samym adresem, ma żonę i dzieci, ale nigdzie nie pracuje. Jest także uzależniony od heroiny i ma kryminalną przeszłość. Steve nie wypuściłby takiego człowieka na ulicę.

Sędzina zwolniła go jednak, wyznaczając kaucję w wysokości dwudziestu pięciu tysięcy dolarów. Steve poczuł, jak w serce wstępuje mu otucha. Wiedział, że podejrzany musi normalnie wyłożyć tylko dziesięć procent kaucji, Thompson powinien więc wyjść na wolność, jeśli uda mu się zebrać dwa i pół tysiąca dolarów. Nie było to zbyt dużo.

Następna była jedna z dziewcząt. Wdała się w bójkę z inną kobietą i oskarżono ją o napaść. Śledczy poinformował sędzinę, że podsądna mieszka z rodzicami i pracuje w kasie pobliskiego supermarketu. Było jasne, że nie stanowi dużego zagrożenia i sędzina zwolniła ją za osobistym poręczeniem, co oznaczało, że dziewczyna nie musiała wpłacać żadnych pieniędzy.

To była kolejna łagodna decyzja i nadzieje Steve'a wzrosły jeszcze bardziej.

Podsądnej zakazano zbliżać się do miejsca zamieszkania kobiety, z którą się biła. Ta decyzja przypomniała Steve'owi, że sąd może wyznaczyć kaucję pod pewnymi warunkami. Zastanawiał się, czy nie powinien z własnej inicjatywy obiecać, że nie będzie zbliżał się do Lisy Hoxton. Nie miał pojęcia, jak wygląda i gdzie mieszka, ale był gotów przyrzec wszystko, byle tylko wyrwać się z aresztu.

Następnym podsądnym był biały mężczyzna w średnim wieku, który obnażył się, pokazując kobietom genitalia, w dziale higieny osobistej drugstore'u Rite-Aid. W przeszłości popełnił szereg podobnych wykroczeń. Mieszkał samotnie, ale od pięciu lat nie zmieniał adresu. Ku zaskoczeniu i przerażeniu Steve'a nie został zwolniony za kaucją. Facet był chudy i mały: sprawiał wrażenie nieszkodliwego szajbusa. Ale może sędzina, jako kobieta, była szczególnie uczulona na przestępstwa seksualne.

– Steven Charles Logan – przeczytała z kartki jego nazwisko.

Steve podniósł rękę. Błagam, niech mnie pani stąd wypuści.

– Jest pan oskarżony o gwałt pierwszego stopnia, za co grozi panu wyrok dożywotniego więzienia.

Steve usłyszał za plecami głośne westchnienie matki.

Sędzina odczytała inne zarzuty, zapoznając jednocześnie z rodzajem kary za poszczególne czyny, a potem zaś zabrał głos śledczy. Podał wiek, adres i zajęcie Steve'a i poinformował, że nie był karany oraz nie jest uzależniony od narkotyków. W porównaniu z innymi sprawiał wrażenie wzorowego obywatela. Sędzina musiała chyba wziąć to pod uwagę.

– Czy mogę coś powiedzieć, Wysoki Sądzie? – zapytał Steve, kiedy Purdy skończył mówić.

– Tak, ale proszę pamiętać, że wszystko, co powie pan na temat tego przestępstwa, może zostać użyte przeciwko panu.

Steve wstał z ławki.

– Jestem niewinny, ale przypominam zdaje się z wyglądu gwałciciela, zatem gdybym został zwolniony za kaucją, obiecuję, że nie będę zbliżać się do ofiary, jeśli Wysoki Sąd uzna to za konieczny warunek zwolnienia.

– Z całą pewnością uznam to za konieczny warunek.

Chciał błagać ją o wolność, ale wszystkie mowy, które układał w celi, wyleciały mu z głowy i kompletnie nie wiedział, co powiedzieć.

Jego ojciec podniósł się z ławki.

– Wysoki Sądzie, jestem ojcem Steve'a. Pułkownik Charles Logan. Z przyjemnością odpowiem na wszystkie pytania Wysokiego Sądu.

Sędzina zmierzyła go lodowatym spojrzeniem.

– To nie będzie konieczne.

Steve zastanawiał się, dlaczego potraktowała ojca tak ostro. Może chciała, żeby zrozumiał, że nie robi na niej wrażenia jego wojskowy stopień. W moim sądzie, dawała do zrozumienia, wszyscy są równi, bez względu na to, jak godni szacunku mogliby się wydawać.

Tato usiadł z powrotem w ławce.

Sędzina spojrzała na Steve'a.

– Czy znał pan tę kobietę, zanim doszło do popełnienia zarzucanego panu czynu, panie Logan?

– Nigdy się nie spotkaliśmy – odparł Steve.

– Czy przedtem ją pan widział?

Domyślił się, że sędzina chce wiedzieć, czy przed zaatakowaniem Lisy Hoxton przez jakiś czas ją śledził.

– Nie mogę powiedzieć – odparł. – Nie wiem, jak wygląda.

Sędzina najwyraźniej analizowała jego odpowiedź. Steve miał wrażenie, że wisi na barierce, trzymając się jej ostatkiem sił. Uratować go mogło jej jedno słowo. Odmawiając mu, ta kobieta strąci go w przepaść.

– Wyznaczam kaucję w wysokości dwustu tysięcy dolarów – oświadczyła w końcu.

Steve poczuł, jak zalewa go olbrzymia fala wdzięczności i ulgi.

– Dzięki ci Boże – szepnął.

– Nie będzie pan się zbliżał do Lisy Hoxton ani do domu numer tysiąc trzysta dwadzieścia jeden przy Vine Avenue.

Tato ponownie uścisnął jego ramię. Steve podniósł skute kajdankami ręce i dotknął jego kościstych palców.

Wiedział, że minie jeszcze godzina albo dwie, zanim go uwolnią; ale teraz, kiedy zagwarantowano mu wolność, niewiele się tym przejmował. Zje sześć Big Maców i prześpi cały dzień. Chciał wziąć ciepłą kąpiel, ubrać się w czyste ciuchy i założyć z powrotem swój zegarek. Chciał znaleźć się w towarzystwie ludzi, którzy nie powtarzają w każdym zdaniu „kurwa”.

A najbardziej ze wszystkiego, z czego zdał sobie sprawę z pewnym zdziwieniem, chciał zadzwonić do Jeannie Ferrami.

23

Wracając do swego gabinetu Jeannie przygryzała wargę z wściekłości. Maurice Obeli był tchórzem. Agresywna dziennikarka wysunęła kilka gołosłownych oskarżeń, to wszystko, i facet natychmiast się ugiął. A Berrington okazał się zbyt słaby, by jej skutecznie bronić.

Komputerowy program wertujący dane był jej największym sukcesem. Zaczęła nad nim pracować, kiedy zdała sobie sprawę, że studia nad przestępczością nie posuną się daleko bez nowego narzędzia odnajdującego osoby, które mogła poddać badaniom. Nie licząc tenisowych mistrzostw, było to jej jedyne naprawdę wielkie osiągnięcie. Jeśli obdarzona była w ogóle jakimś intelektualnym talentem, to właśnie do rozwiązywania tego rodzaju logicznych łamigłówek. Chociaż studiowała psychologię irracjonalnych i nieprzewidywalnych istot ludzkich, robiła to manipulując danymi setek i tysięcy osobników: praca miała charakter statystyczny i matematyczny. Czuła, że jeśli jej program komputerowy okaże się do niczego, ona sama też nie jest chyba nic warta. Może się poddać i zostać stewardesą, jak Penny Watermeadow.

Z zaskoczeniem zobaczyła czekającą przed drzwiami Annette Bigelow. Annette była słuchaczką studium podyplomowego, a Jeannie opiekowała się nią w ramach swoich obowiązków dydaktycznych. Teraz przypomniała sobie, że w zeszłym tygodniu Annette przedstawiła konspekt swojej pracy rocznej i umówiły się na dzisiaj rano, żeby o nim podyskutować. W pierwszej chwili chciała odwołać spotkanie: miała na głowie ważniejsze sprawy. Ale potem ujrzała zapał na twarzy dziewczyny i przypomniała sobie, jak ważne były dla niej takie konsultacje, kiedy była studentką.

– Przepraszam, że kazałam ci czekać – powiedziała, uśmiechając się z przymusem. – Przejdźmy od razu do rzeczy.

Na szczęście przeczytała uważnie jej propozycję i zrobiła notatki. Annette chciała przejrzeć zgromadzone już dane bliźniaków i poszukać w nich korelacji w dziedzinie opinii politycznych i postaw moralnych. Pomysł wydawał się interesujący, a cały konspekt był pod względem naukowym bez zarzutu. Jeannie zaproponowała kilka małych poprawek i zaaprobowała jej projekt.

Kiedy Annette wychodziła, do gabinetu wsadził głowę Ted Ransome.

– Wyglądasz, jakbyś miała zamiar uciąć komuś jaja – stwierdził.

– Ale nie tobie – uśmiechnęła się. – Wejdź, zrobię ci kawy.

Jeannie lubiła go najbardziej ze wszystkich kolegów z wydziału. Zajmował się psychologią percepcji, szczęśliwie się ożenił i miał dwójkę dzieci. Wiedziała, że mu się podoba, ale nie będzie próbował jej podrywać. Istniejące między nimi przyjemne seksualne napięcie nigdy nie miało się przerodzić w coś poważniejszego.

Włączyła stojący na biurku ekspres do kawy i opowiedziała mu o „New York Timesie” i reakcji rektora.

– Interesuje mnie tylko jedno – stwierdziła na koniec. – Kto dał cynk do „Timesa”?

– Chyba Sophie – odparł Ted.

Sophie Chappie była jedyną oprócz Jeannie kobietą wśród pracowników naukowych wydziału. Chociaż zbliżała się do pięćdziesiątki i miała tytuł profesora, traktowała Jeannie jak swego rodzaju rywalkę i zachowywała się zazdrośnie od początku semestru; sarkała na wszystko, poczynając od jej minispódniczek, aż po sposób, w jaki parkowała samochód.

– Zrobiłaby coś takiego? – zapytała Jeannie.

– Z przyjemnością.

– Chyba masz rację. – Nigdy nie przestała jej zdumiewać małoduszność wybitnych naukowców. Widziała kiedyś otoczonego szacunkiem matematyka, który spoliczkował jednego z najbardziej genialnych amerykańskich fizyków, bo ten wepchnął się przed nim do kolejki w kafeterii. – Może powinnam ją zapytać?

Ted uniósł brwi.

– Wszystkiemu zaprzeczy.

– Poznam to po jej spojrzeniu.

– Wybuchnie afera.

– Już wybuchła.

Zadzwonił telefon. Jeannie podniosła słuchawkę, wskazując dłonią Tedowi, żeby nalał sobie kawy.

– Słucham.

– Mówi Naomi Freelander.

Jeannie zawahała się.

– Nie jestem pewna, czy powinnam z panią rozmawiać.

– Podobno przestała już pani korzystać z archiwów medycznych w swoich badaniach.

– Nie.

– Co to znaczy „nie”?

– Znaczy, że nie przestałam. Pani telefon wywołał pewną dyskusję, ale nie podjęto żadnych decyzji.

– Mam przed sobą faks z rektoratu. Uniwersytet przeprasza w nim wszystkich, których prywatność została naruszona, i zapewnia, że program został wycofany.

Jeannie zatkało ze zdumienia.

– Wysłali pani taką informację?

– Nie wiedziała pani o tym?

– Widziałam brudnopis, ale nie zgodziłam się z jego treścią.

– Wygląda na to, że zrobili to, nic pani nie mówiąc.

– Nie mogą.

– Jak to?

– Mam kontrakt, który określa wyraźnie moje prawa i obowiązki. Nie mogą robić, co im się żywnie podoba.

– Chce pani powiedzieć, że będzie pani nadal korzystała ze swojego programu, sprzeciwiając się decyzji zwierzchników?

– To nie ma nic wspólnego ze sprzeciwem. Nie mają po prostu prawa mi rozkazywać. – Jeannie spostrzegła, że Ted daje jej rozpaczliwe znaki ręką. Miał rację: w ten sposób nie rozmawia się z prasą. – Niech pani posłucha – powiedziała, zmieniając taktykę. – Sama pani stwierdziła, że w tym przypadku można mówić wyłącznie o potencjalnym naruszeniu dóbr osobistych.

– Tak…

– I nie udało się pani znaleźć nikogo, kto chciałby złożyć skargę w związku z moim programem badań. Mimo to bez żadnych skrupułów chce pani spowodować ich przerwanie.

– Ja nie osądzam, ja informuję.

– Wie pani przynajmniej, nad czym pracuję? Staram się odkryć, co sprawia, że ludzie stają się kryminalistami. Jestem pierwszą osobą, która opracowała naprawdę obiecującą metodę zbadania tego problemu. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, moje odkrycia sprawią, że Ameryka stanie się miejscem, w którym lepiej się będzie żyło pani wnukom.

– Ja nie mam wnuków.

– To ma być odpowiedź?

– Nie muszę się przed panią tłumaczyć…

– Może i nie, ale czy nie powinna pani raczej poszukać przypadku naruszenia czyjejś prywatności, przypadku, który naprawdę kogoś obchodzi? Czy nie wyszłoby to także na dobre pani artykułowi?

– Pozwoli pani, że ja to ocenię.

Jeannie westchnęła. Zrobiła, co mogła. Zgrzytając zębami, starała się zakończyć rozmowę przyjaznym akcentem.

– Cóż, w takim razie życzę powodzenia.

– Dziękuję za współpracę, doktor Ferrami.

– Do widzenia – pożegnała ją chłodno Jeannie. – Ty dziwko – dodała, odkładając słuchawkę.

Ted podał jej kubek kawy.

– Rozumiem, że ogłosili wycofanie z użytku twojego programu.

– Nie mogę tego pojąć. Berrington powiedział, że porozmawiamy jeszcze na ten temat.

– Nie znasz Berry'ego tak dobrze jak ja. – Ted ściszył głos. – Możesz mi wierzyć, to wąż. Nie ufałbym mu nawet przez chwilę.

– Może to jakieś nieporozumienie – czepiała się nadziei Jeannie. – Może sekretarka doktora Obella wysiała faks przez pomyłkę.

– Może – mruknął Ted. – Ale ja stawiałbym na teorię węża.

– Myślisz, że powinnam zadzwonić do „Timesa” i powiedzieć, że telefon odebrał ktoś inny?

Ted roześmiał się.

– Myślę, że powinnaś pójść do Berry'ego i zapytać, czy miał zamiar wysłać oświadczenie przed rozmową z tobą.

– Dobry pomysł. – Jeannie dopiła kawę i wstała.

Ted podszedł do drzwi.

– Powodzenia. Trzymam za ciebie kciuki.

– Dziękuję. – Zastanawiała się, czy nie pocałować go w policzek, ale potem się rozmyśliła.

Drzwi do gabinetu Berringtona piętro wyżej były zamknięte. Jeannie zajrzała do sekretariatu.

– Cześć, Julie, wiesz może, gdzie jest Berry?

– Wyszedł już do domu, ale prosił mnie, żebym umówiła cię z nim na jutro.

Niech to diabli. Sukinsyn unikał jej. Teoria Teda była słuszna.

– O której?

– Wpół do dziesiątej?

– W porządku.

Zeszła z powrotem na swoje piętro i zajrzała do laboratorium. Lisa stała przy stole, sprawdzając stężenie DNA Stevena i Dennisa. Zmieszała dwa mikrolitry z każdej próbki z dwoma mililitrami fluorescencyjnego barwnika. W zetknięciu z DNA barwnik świecił i można było określić ilość kwasu dezoksyrybonukleinowego na podstawie stopnia jasności, mierzonego przez specjalny fluorymetr DNA w nanogramach DNA na mikrolitr próbki.

– Jak się czujesz? – zapytała Jeannie.

– Dobrze.

Jeannie uważnie jej się przyjrzała. Lisa była wciąż w fazie zaprzeczenia, to nie ulegało wątpliwości. Pochylona nad probówkami, sprawiała wrażenie spokojnej, ale wewnątrz wyczuwało się napięcie.

– Rozmawiałaś już ze swoją mamą? – Rodzice Lisy mieszkali w Nowym Jorku.

– Nie chcę jej martwić.

– Po to właśnie jest matka. Zadzwoń do niej.

– Może dziś w nocy.

Jeannie opowiedziała jej o dziennikarce z „New York Timesa”. Lisa zmieszała tymczasem próbki DNA z enzymem zwanym endonukleazą restrykcji. Endonukleaza niszczyła obce DNA, które dostało się do wnętrza organizmu, tnąc długą cząsteczkę kwasu na tysiące krótszych fragmentów. O przydatności endonukleazy w inżynierii genetycznej decydowało to, że przecinała DNA zawsze w tym samym punkcie. Dzięki temu można było porównać fragmenty dwóch próbek krwi. Jeśli do siebie pasowały, krew pochodziła od tego samego osobnika albo od dwu jednojajowych bliźniąt. Jeśli były różne, musiały pochodzić od dwu innych osób.

Przypominało to wycinanie mierzącego cal kawałka taśmy z nagrania opery. W obu przypadkach sprawdzamy fragment wycięty pięć minut od startu: jeśli za każdym razem słyszymy duet, który śpiewa Se a caso Madama, oznacza to, że oba pochodzą z Wesela Figara. Aby zabezpieczyć się przed możliwością, że dwie zupełnie różne opery mają tę samą sekwencję nut dokładnie w tym samym momencie, konieczne było porównanie nie jednego, lecz paru fragmentów.

Proces fragmentacji trwał kilka godzin i nie można go było przyspieszyć; jeśli DNA nie zostało do końca pocięte, wyniki nadawały się do kosza.

Opowieść o „Timesie” wstrząsnęła Lisa, ale nie współczuła jej tak bardzo, jak tego oczekiwała Jeannie. Przed trzema dniami sama doznała silnego urazu i w porównaniu z nim problem Jeannie nie wydawał się może aż tak tragiczny.

– Co zamierzasz badać, jeśli będziesz musiała przerwać ten program? – zapytała.

– Nie mam pojęcia – odparła Jeannie. – Nie wyobrażam sobie przerwania tych badań.

Zdała sobie sprawę, że Lisa nie rozumie po prostu pasji poznawczej, która ożywia naukowca. Dla niej jako laborantki jeden program był tak samo dobry jak inny.

Wróciła do swojego gabinetu i zadzwoniła do domu opieki Bella Vista. Własne problemy sprawiły, że zapomniała porozmawiać z matką.

– Czy mogę mówić z panią Ferrami? – zapytała.

– Jedzą teraz lunch – padła natychmiastowa odpowiedź.

Jeannie zawahała się.

– Czy mogłaby pani przekazać, że dzwoniła jej córka Jeannie i że zadzwonię później?

– Dobrze.

Jeannie miała wrażenie, że kobieta wcale tego nie zapisała.

– Imię pisze się J-E-A-N-N-I-E. Jestem jej córką – dodała.

– Tak, dobrze.

– Dziękuję bardzo.

– Nie ma za co.

Jeannie odłożyła słuchawkę. Musiała wydostać mamę z tego miejsca. W dalszym ciągu nie poczyniła jednak żadnych kroków, by zacząć dawać korepetycje.

Zerknęła na zegarek; minęło dopiero południe. Wzięła do ręki mysz i spojrzała na ekran komputera, ale teraz, kiedy w każdej chwili mogli przerwać jej badania, dalsza praca wydawała się bezsensowna. Wściekła i bezradna postanowiła wrócić do domu.

Wyłączyła komputer, zamknęła gabinet i wyszła z budynku. Wciąż miała jeszcze swój samochód. Wsiadła do mercedesa i z zadowoleniem pogładziła wyślizganą od dotyku dłoni kierownicę.

Próbowała dodać sobie jakoś otuchy. W domu czekał na nią ojciec, to było coś nowego. Powinna spędzić z nim trochę czasu, nacieszyć się rzadkim przywilejem. Mogli pojechać do portu i pospacerować razem wzdłuż nabrzeży. Mogła fundnąć mu nową kurtkę Brook Brothers. Nie miała pieniędzy, ale kupi na kredyt. Do diabła, życie jest krótkie.

Parkując przed domem, poczuła się trochę lepiej.

Wróciłam, tato! – zawołała, wbiegając po schodach.

Stając na progu salonu wyczuła, że coś jest nie w porządku. Po chwili spostrzegła, że zniknął telewizor. Może tato zabrał go do drugiego pokoju, żeby pooglądać program w łóżku. Zajrzała do sypialni: nie było go tam.

– Och nie – jęknęła, wracając do salonu. Nie było również jej magnetowidu. – Tato, nie mogłeś tego zrobić! – Z półki zniknęła wieża stereo, z biurka komputer. – Nie. Nie mogę w to uwierzyć! – Pobiegła z powrotem do sypialni i otworzyła szkatułkę z biżuterią. Nie było w niej kolczyka z jednokaratowym brylantem, który dał jej w prezencie Will Tempie.

Zadzwonił telefon i Jeannie odebrała go zupełnie machinalnie.

Tu Steve Logan – odezwał się głos w słuchawce. – Co słychać?

– To najgorszy dzień w moim życiu – odparła i zaczęła płakać.

24

Steve Logan odłożył słuchawkę.

Wcześniej wziął prysznic, ogolił się, włożył czyste ubranie i zjadł kopiasty talerz przyrządzonej przez matkę lazanii. Opowiedział rodzicom o wszystkim, co przeszedł, chwila po chwili. Był przekonany, że oskarżenie zostanie wycofane zaraz po otrzymaniu wyników DNA, oni jednak nalegali, aby zapewnił sobie pomoc prawną, i nazajutrz z samego rana miał zobaczyć się z adwokatem. Całą drogę z Baltimore do Waszyngtonu przedrzemał na tylnym siedzeniu należącego do ojca lincolna i chociaż trudno było uznać, że odespał w ten sposób półtorej bezsennej nocy, czuł się doskonale.

I chciał się zobaczyć z Jeannie.

Miał ochotę na spotkanie, zanim do niej zadzwonił. Teraz, kiedy dowiedział się, w jakich znalazła się tarapatach, pragnął tego jeszcze bardziej. Chciał wziąć ją w ramiona i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze.

Czuł również, że musi być jakiś związek między jej i jego problemami. Wszystko zaczęło się psuć od chwili, gdy przedstawiła go swojemu szefowi i Berrington zrobił wielkie oczy.

Chciał się dowiedzieć czegoś więcej o tajemnicy swojego pochodzenia. Na razie nie mówił nic rodzicom. To było zbyt dziwaczne i niepokojące. Ale musiał porozmawiać o tym z Jeannie.

Podniósł słuchawkę, żeby znowu do niej zadzwonić, ale potem zmienił zdanie. Jeannie odpowie pewnie, że nie chce się z nim spotkać. Ludzie w depresji reagują na ogół w ten sposób, jeśli nawet potrzebne jest im czyjeś ramię, na którym mogliby się wypłakać. Może powinien zapukać po prostu do jej drzwi i powiedzieć: Cześć, spróbujmy sobie jakoś wzajemnie pomóc.

Zajrzał do kuchni. Mama szorowała drucianą szczotką półmisek po lazanii. Tato wyskoczył na godzinę do biura. Steve zaczął wkładać naczynia do zmywarki.

– Może ci się to wydać trochę dziwne, ale… – zaczął.

– …ale jedziesz zobaczyć się z dziewczyną.

– Skąd wiesz? – zapytał z uśmiechem.

– Jestem twoją matką, a to znaczy, że mam szósty zmysł. Jak się nazywa?

– Jeannie Ferrami. Doktor Ferrami.

– Przedstawiasz mi ją, jakbym była żydowską matką. Ma mi imponować to, że jest lekarką?

– Jest naukowcem, nie lekarką.

– Jak wygląda?

– Bardzo atrakcyjna: wysoka, wysportowana… niesamowicie dobrze gra w tenisa… ma długie ciemne włosy, ciemne oczy i delikatne srebrne kółko w nosie. Jest przebojowa: mówi, co chce, nie owija niczego w bawełnę, ale często się również śmieje. Kilka razy ją rozśmieszyłem, ale chodzi głównie o to… – szukał właściwego słowa – że czuje się jej obecność. Kiedy jest przy tobie, nie możesz po prostu odwrócić od niej wzroku.

Matka przez chwilę bacznie mu się przyglądała.

– Rany boskie… naprawdę się zadurzyłeś.

– No, niekoniecznie… Chociaż właściwie masz rację. Szaleję za nią.

– Czy ona czuje to samo?

– Jeszcze nie.

Matka czule się do niego uśmiechnęła.

– Jedź, zobacz się z nią. Mam nadzieję, że na ciebie zasługuje.

Pocałował ją.

– Jak to się stało, że jesteś taka dobra? – zapytał.

– Praktyka – odparła.

Samochód Steve'a stał zaparkowany przed domem; matka zabrała go z kampusu Jonesa Fallsa i przyprowadziła do Waszyngtonu. Teraz wyjechał nim na drogę międzystanową 95 i ruszył z powrotem do Baltimore.

Jeannie potrzebowała czyjejś troskliwej opieki. Opowiedziała mu przez telefon, jak wystawił ją do wiatru rektor uniwersytetu i obrabował własny ojciec. Ktoś musiał podnieść ją na duchu, a to było coś, do czego świetnie się nadawał.

Jadąc wyobrażał sobie Jeannie. Siedziała przy nim na kanapie, śmiała się i mówiła: „Cieszę się, że przyjechałeś, przy tobie czuję się o niebo lepiej… A może się po prostu rozbierzemy i wskoczymy do łóżka?”

Zatrzymał się na parkingu w pobliżu Mount Washington i kupił pizzę z owocami morza, butelkę chardonnay za dziesięć dolarów, czekoladowo-orzechowe lody Ben amp; Jerry i dziesięć żółtych goździków. Na pierwszej stronie „Wall Street Journal” zobaczył duży artykuł dotyczący Genetico i uprzytomnił sobie, że ta właśnie firma finansuje badania Jeannie. Wyglądało na to, że mają zamiar przejąć duży niemiecki konglomerat, Landsmann. Nie zastanawiając się długo, kupił gazetę.

Jego przyjemne fantazje psuła obawa, że Jeannie mogła gdzieś wyjść. Mogła też siedzieć w domu i nie chcieć otworzyć drzwi. Albo mieć gości.

Z zadowoleniem zobaczył stojącego przed domem czerwonego mercedesa 280C. A potem uświadomił sobie, że mogła wyjść gdzieś pieszo, zamówić taksówkę lub pojechać ze znajomymi.

Przy domofonie nie miała kamery. Steve nacisnął guzik i wlepił wzrok w głośnik czekając, aż się odezwie. Nic takiego się nie stało. Nacisnął ponownie. Coś zatrzeszczało w głośniku. Zabiło mu szybciej serce.

– Kto tam? – odezwał się poirytowany głos.

– To ja, Steve Logan. Przyjechałem cię pocieszyć.

– Nie mam dzisiaj ochoty przyjmować gości, Steve – odparła po kilku chwilach.

– Pozwól mi przynajmniej dać ci te kwiaty.

Jeannie nie odpowiadała. Boi się, pomyślał, i ogarnęło go gorzkie rozczarowanie. Powiedziała, że wierzy w jego niewinność, ale zrobiła to, kiedy siedział za kratkami. Teraz, gdy stał na jej progu i była sama, nie była już taka pewna.

– Nie zmieniłaś chyba zdania na mój temat? – zapytał. – Wciąż wierzysz, że jestem niewinny? Jeśli nie, po prostu sobie pójdę.

Zadźwięczał brzęczyk i drzwi się otworzyły.

Ta kobieta nie potrafi cofnąć się przed wyzwaniem, pomyślał.

Wszedł do małego hallu, w którym znajdowało się dwoje drzwi. Jedne z nich były otwarte i prowadziły na górę. U szczytu schodów stała Jeannie ubrana w jasnozielony podkoszulek.

– Chyba powinnam cię wpuścić – powiedziała.

Nie było to najcieplejsze powitanie, ale Steve uśmiechnął się i wszedł po schodach, niosąc w papierowej torbie swoje prezenty. Zaprosiła go do małego salonu z wnęką kuchenną. Zauważył, że lubi czerń i biel urozmaicone plamami jaskrawych kolorów. Miała obitą czarnym materiałem kanapę z pomarańczowymi poduszkami, niebieski zegar na pomalowanej na biało ścianie, żółte klosze, biały blat kuchenny i czerwone kubki.

– Posłuchaj – oznajmił, kładąc torbę na blacie. – Musisz coś zjeść, żeby się lepiej poczuć. – Wyjął pizzę. – I napić się wina, żeby się odprężyć. Potem, jeśli będziesz miała ochotę na coś specjalnego, możesz zjeść te lody, prosto z kartonu, nie wykładaj ich nawet na talerzyk. A kiedy już wszystko zjesz i wypijesz, nadal będziesz miała te kwiaty. Rozumiesz?

Spojrzała na niego, jakby był z Marsa.

– A swoją drogą – dodał – pomyślałem sobie, że potrzebujesz kogoś, kto przyjedzie tutaj i powie ci, że jesteś naprawdę wyjątkową, wspaniałą osobą.

W oczach stanęły jej łzy.

– Chrzań się! – mruknęła. – Ja nigdy nie płaczę.

Położył ręce na ramionach Jeannie. Po raz pierwszy jej dotykał. Nieśmiało przyciągnął ją do siebie. Nie opierała się. Nie mogąc uwierzyć we własne szczęście, objął ją. Była prawie tak samo wysoka jak on. Oparła głowę na jego ramieniu i jej ciałem wstrząsnął szloch. Pogładził ją po włosach. Były miękkie i ciężkie. Męskość stwardniała mu niczym wąż strażacki i trochę się od niej odsunął, mając nadzieję, że tego nie zauważy.

– Wszystko będzie dobrze – powiedział. – Poradzisz sobie.

Tuliła się do niego przez długą cudowną chwilę. Czuł ciepło jej ciała i wdychał jej zapach. Miał wielką ochotę ją pocałować, ale bał się, że jeśli będzie się zbytnio spieszył, Jeannie odrzuci jego zaloty. A potem chwila minęła i Jeannie odsunęła się.

Wytarła nos o skraj podkoszulka i przez chwilę mignął mu przed oczyma jej płaski opalony brzuch.

– Dziękuję – powiedziała. – Potrzebowałam ramienia, na którym mogłabym się wypłakać.

Trochę zraził go jej rzeczowy ton. Dla niego była to ważna uczuciowo chwila; dla niej okazja, żeby wyładować emocje.

– Oferuję pełny zakres usług – oświadczył kpiącym tonem, ale zaraz potem pożałował, że się w ogóle odezwał.

Jeannie otworzyła szafkę i wyjęła talerzyki.

– Czuję się o wiele lepiej – stwierdziła. – Zabierajmy się do jedzenia.

Steve przycupnął na stołku przy blacie, a ona pokroiła pizzę i odkorkowała wino. Obserwował z przyjemnością, jak porusza się po kuchni, zamykając biodrem szufladę, zerkając na kieliszek, żeby sprawdzić, czy jest czysty, wyjmując długimi wprawnymi palcami korkociąg. Przypomniał sobie pierwszą dziewczynę, w której się zakochał. Nazywała się Bonnie i miała siedem lat, tyle samo co on. Wpatrując się w jej truskawkowe włosy i zielone oczy, nie mógł uwierzyć, że stał się cud i ktoś tak doskonały pojawił się na boisku szkoły podstawowej Spillar Road. Przez jakiś czas podejrzewał nawet, że jest autentycznym aniołem.

Nie uważał Jeannie za anioła, ale był w niej jakiś fizyczny urok, który odurzał go tak samo jak wówczas.

– Jesteś zdrowy jak byk – stwierdziła. – Kiedy cię ostatnim razem widziałam, wyglądałeś okropnie. Minęły dopiero dwadzieścia cztery godziny, a ty jesteś w zupełnie dobrej formie.

– Wyszedłem z tego bez większych obrażeń. Boli mnie głowa w miejscu, w którym detektyw Allaston rąbnął nią o ścianę, i mam wielki siniak na żebrach, tam, gdzie kopnął mnie o piątej rano Prosiak Butcher, ale szybko wrócę do zdrowia, jeśli nie zamkną mnie z powrotem.

Pozbył się szybko tej myśli. Już tam nie wróci; wyniki testu DNA wyeliminują go z grona podejrzanych.

Spojrzał na jej książki. Na półce stało dużo literatury faktu, biografie Darwina, Einsteina i Francisa Bacona, kilka powieści kobiecych autorek, których nie czytał, Eriki Jong i Joyce Carol Oates; pięć albo sześć książek Edith Wharton; trochę współczesnej klasyki.

– Masz moją ulubioną powieść! – zawołał.

– Daj mi zgadnąć: Zabić drozda Lee Harpera.

Steve był zdumiony.

– Skąd wiedziałaś?

– Daj spokój. Bohater jest adwokatem, który pokonuje społeczne przesądy, broniąc niewinnego człowieka. Czy nie o tym właśnie marzysz? Nie wybrałbyś chyba Miejsca dla kobiet.

Steve potrząsnął z rezygnacją głową.

Tak dużo o mnie wiesz. To denerwujące.

– A jaka jest twoim zdaniem moja ulubiona książka?

– To ma być test?

– Żebyś wiedział.

– No… może Middlemarch George Eliot.

– Dlaczego?

– Bohaterką jest silna, niezależna kobieta.

– Ale niczego w życiu nie robi! Zresztą książka, o której myślę, nie jest powieścią. Zgaduj jeszcze raz.

– Nie jest powieścią… – powtórzył kręcąc głową. A potem nagle doznał olśnienia – Wiem. Historia genialnego, eleganckiego pod względem naukowym odkrycia, które miało zasadnicze znaczenie dla ludzkości. To musi być Podwójna spirala.

– Znakomicie!

Zaczęli jeść. Pizza była wciąż ciepła. Jeannie przez kilka minut pogrążyła się w zadumie.

– Naprawdę dałam dzisiaj plamę – stwierdziła w końcu. – Teraz to widzę. Powinnam potraktować spokojnie cały kryzys. Powinnam powtarzać: Oczywiście, jak najbardziej, możemy o tym podyskutować, nie podejmujmy pochopnych decyzji. Zamiast tego nie zastosowałam się do decyzji uczelni, a potem pogorszyłam dodatkowo sytuację, mówiąc o tym prasie.

– Zrobiłaś na mnie wrażenie bezkompromisowej.

– Jest pewna różnica między bezkompromisowością i głupotą – odparła, kiwając głową.

Pokazał jej artykuł w „Wall Street Journal”.

– To może tłumaczyć, dlaczego na twoim wydziale tak boją się złej prasy. Waszych sponsorów ma przejąć wielka korporacja.

Jeannie spojrzała na pierwszy akapit.

– Sto osiemdziesiąt milionów dolarów, no, no. – Przez jakiś czas czytała, jedząc pizzę. Skończywszy artykuł, potrząsnęła głową. – Twoja teoria jest interesująca, ale nie sądzę, żebyś miał rację.

– Dlaczego?

– Przeciwko mnie występuje Maurice Obeli, nie Berrington. Chociaż mówią, że Berrington jest chytry jak wąż. Nie jestem zresztą aż tak ważna. Pieniądze na mój projekt stanowią mały fragment funduszy, które Genetico przeznacza rokrocznie na badania. Nawet gdybym naprawdę naruszała cudzą prywatność, nie miałoby to wpływu na wielomilionowy kontrakt.

Steve wytarł palce w papierową serwetkę i wziął do ręki oprawioną w ramki fotografię kobiety z dzieckiem. Kobieta miała proste ciemne włosy i przypominała trochę z wyglądu Jeannie.

– To twoja siostra? – domyślił się.

– Tak, Patty. Ma teraz trójkę dzieci: same chłopaki.

– Ja nie mam żadnego rodzeństwa – powiedział, a potem przypomniał sobie, czego się od niej dowiedział. – Jeśli nie liczyć Dennisa Pinkera – dodał. Jeannie zmieniła się na twarzy. – Patrzysz na mnie jak na eksponat – mruknął.

– Przepraszam. Masz ochotę na lody?

– Jasne.

Postawiła pojemnik na stole i wyjęła dwie łyżeczki. To mu się spodobało. Jedzenie z tego samego naczynia było pierwszym krokiem do pocałunku. Jadła ze smakiem. Zastanawiał się, czy z takim samym entuzjazmem uprawia miłość.

– Tak się cieszę, że we mnie wierzysz. Na pewno nie można tego powiedzieć o gliniarzach – oznajmił, połykając lody.

– Jeśli okażesz się gwałcicielem, cała moja teoria niewarta jest funta kłaków.

– Mimo to niewiele kobiet wpuściłoby mnie dzisiaj do mieszkania. Zwłaszcza gdyby wiedziały, że mam takie same geny jak Dennis Pinker.

– Wahałam się – odparła. – Ale ty udowodniłeś, że podjęłam właściwą decyzję.

– W jaki sposób?

Pokazała ręką resztki kolacji.

– Jeśli Dennisowi Pinkerowi podoba się jakaś kobieta, wyciąga nóż i każe jej ściągnąć majtki. Ty przynosisz pizzę.

Steve roześmiał się.

– Brzmi to może śmiesznie – powiedziała – ale to zasadnicza różnica.

– Jest coś, co powinnaś o mnie wiedzieć – stwierdził. – Pewien sekret.

Jeannie odłożyła łyżeczkę.

– Co takiego?

– O mało kiedyś kogoś nie zabiłem.

– Jak to?

Opowiedział jej o bójce z Tipem Hendricksem.

– Dlatego tak się przejmuję tymi komplikacjami z moim pochodzeniem. Nie masz pojęcia, jak mnie to poruszyło, kiedy dowiedziałem się, że mama i tato mogą nie być moimi rodzicami. Co zrobię, jeśli mój prawdziwy ojciec okaże się zabójcą?

Jeannie potrząsnęła głową.

– Uczestniczyłeś w szkolnej bójce, która wymknęła się spod kontroli. To jeszcze nie czyni z ciebie psychopaty. Co się stało z tym drugim chłopakiem? Z Tipem?

– Kilka lat później zabił go ktoś inny. Handlował już wtedy narkotykami. Wdał się w kłótnię ze swoim dostawcą i facet strzelił mu w głowę.

– W takim razie to on był psychopatą – stwierdziła. – Często kończą w ten sposób. Nie potrafią ustrzec się kłopotów. Duży silny dzieciak taki jak ty może czasem wejść w konflikt z prawem. Ale jakoś się pozbierałeś i prowadzisz dalej normalne życie. Podczas gdy Dennis będzie wychodził i wracał za kratki, aż ktoś go w końcu zabije.

– Ile masz lat, Jeannie?

– Nie podoba ci się, że nazwałam cię dużym silnym dzieciakiem?

– Mam dwadzieścia dwa lata.

– Ja mam dwadzieścia dziewięć. To duża różnica.

– Czy robię na tobie wrażenie dzieciaka?

– Nie wiem. Trzydziestoletni facet nie przyjechałby tu prawdopodobnie z Waszyngtonu, żeby przywieźć mi pizzę. Działasz pod wpływem impulsu.

– Żałujesz, że to zrobiłem?

– Nie. – Dotknęła jego ręki. – Naprawdę się cieszę.

Ciągle nie wiedział, w jakim z nią stoi miejscu. Przypomniał sobie, jak płakała na jego ramieniu. Dzieciak nie bardzo się do tego nadaje.

– Kiedy dowiesz się czegoś więcej o moich genach? – zapytał.

Jeannie spojrzała na zegarek.

– Elektroforeza już się chyba skończyła. Jutro rano Lisa naświetli film.

– Chcesz powiedzieć, że wyniki są gotowe?

– Chyba tak.

– Czy nie moglibyśmy ich obejrzeć? Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć, czy mam takie samo DNA jak Dennis Pinker.

– Czemu nie – odparła. – Ja też jestem dosyć ciekawa.

– W takim razie na co jeszcze czekamy?

25

Berrington Jones miał plastikową kartę, która otwierała wszystkie drzwi w Wariatkowie.

Nikt o tym nie miał pojęcia. Nawet inni profesorowie sądzili naiwnie, że ich gabinety należą tylko do nich. Wiedzieli oczywiście, że specjalne klucze mają ekipy porządkowe i ochrona, nie przyszło im jednak do głowy, że nietrudno jest zdobyć klucz, który dostaje każda sprzątaczka.

Mimo to Berrington nigdy jeszcze nie użył swojej karty. Grzebanie w cudzych rzeczach było poniżej jego godności – nie w jego stylu. Pete Watlingson trzymał prawdopodobnie w szufladzie fotografie nagich chłopców, Ted Ransome na pewno schował gdzieś trochę marihuany, a Sophie Chappie wibrator na długie, samotne popołudnia, ale Berrington nie chciał o tym nic wiedzieć. Uniwersalny klucz zachował na czarną godzinę.

To była właśnie czarna godzina.

Uczelnia zabroniła Jeannie używać jej programu komputerowego wertującego dane i ogłosiła wszem wobec, że badania przerwano, ale skąd miał wiedzieć, że tak jest rzeczywiście? Nie mógł zobaczyć informacji, które płynęły po łączach między terminalami. Przez cały dzień nie dawała mu spokoju myśl, że Jeannie zabrała się za kolejną bazę danych. I nie potrafił przewidzieć, co mogła tam znaleźć.

Wrócił więc do swojego gabinetu i siedział przy biurku, obserwując cienie kładące się na wzniesionych z czerwonej cegły uniwersyteckich budynkach, stukając plastikową kartą w komputerową mysz i szykując się do zrobienia czegoś, przed czym ostrzegał go cały jego zdrowy rozsądek.

Szacunek, którym się cieszył, miał nieocenioną wartość. Wcześnie go zdobył. Będąc najmniejszym chłopcem w klasie, bez ojca, który mógłby go nauczyć, jak bronić się przed łobuzami, z matką, która za bardzo się martwiła, jak związać koniec z końcem, żeby troszczyć się o jego szczęście, powoli wytworzył wokół siebie aurę powściągliwej wyższości, która go chroniła. Na Harvardzie obserwował ukradkiem kolegę pochodzącego ze starej bogatej rodziny – studiował detale jego skórzanych pasków i Imanych chusteczek, tweedowych garniturów i kaszmirowych szali; notował w pamięci, jak rozkłada serwetkę i odsuwa krzesła paniom; podziwiał mieszaninę luzu i respektu, z jaką traktował profesorów, a także powierzchowny wdzięk i wewnętrzny chłód w stosunkach z plebejuszami. W czasie kiedy zaczynał pisać swoją pracę magisterską, Berrington uchodził powszechnie za wysoko urodzonego.

Niełatwo było zejść z wysokiego piedestału. Inni profesorowie zrzucali marynarki, wbiegali na boisko i grali w futbol razem z grupą młodzieży – Berrington tego nie potrafił. Studenci nigdy nie opowiadali mu dowcipów ani nie zapraszali na swoje przyjęcia – ale nigdy też nie pozwalali sobie na żadną poufałość, nie rozmawiali na jego wykładach ani nie kwestionowali jego ocen.

W pewnym sensie całe jego życie od chwili założenia Genetico było maskowaniem się, ale czynił to z hartem ducha i w eleganckim stylu. Nie sposób było jednak wkraść się w eleganckim stylu do czyjegoś pokoju i myszkować w jego rzeczach.

Zerknął na zegarek. Laboratorium powinno być już zamknięte. Większość jego kolegów pojechała do swoich podmiejskich domów albo poszła do baru. Ten moment był tak samo dobry jak każdy inny. Praktycznie nigdy nie można było mieć pewności, że budynek jest pusty: naukowcy pracowali, kiedy chcieli. Jeśli ktoś go zobaczy, będzie robić dobrą minę do złej gry.

Wyszedł ze swojego gabinetu, zszedł po schodach i ruszył do drzwi Jeannie. Na korytarzu nie było nikogo. Wsunął swoją kartę w otwór i drzwi się otworzyły.

Gabinet Jeannie był najmniejszy w całym budynku. Poprzednio służył jako magazyn, ale Sophie Chappie uparła się, żeby przekazać go Jeannie pod pozorem, że większe pomieszczenie potrzebne jest do składowania paczek z kwestionariuszami.

Jeannie ożywiła wąską klitkę dwoma pomalowanymi na czerwony kolor drewnianymi krzesłami, palmą w doniczce i utrzymaną w jaskrawożółtych i pomarańczowych barwach reprodukcją walki byków Picassa.

Berrington wziął do ręki stojącą na biurku czarno-białą fotografię w ramkach. Widać było na niej młodą kobietę o zdecydowanym wyrazie twarzy i przystojnego mężczyznę z bokobrodami i w szerokim krawacie. Domyślił się, że to rodzice Jeannie w latach siedemdziesiątych. Oprócz tego na biurku nie było niczego. Porządna dziewczyna.

Usiadł, włączył komputer i czekając, aż się załaduje, sprawdził szuflady. W najwyższej były długopisy i papier do pisania. W kolejnej znalazł paczkę tamponów i parę rajstop w nienaruszonym opakowaniu. Nienawidził rajstop. Zachował młodzieńcze wspomnienia kobiecych pasów i pończoch ze szwami. Rajstopy były niezdrowe podobnie jak nylonowe męskie szorty. Kiedy prezydent Proust mianuje go naczelnym lekarzem kraju, każe umieścić ostrzeżenia na wszystkich opakowaniach rajstop. W następnej szufladzie znalazł lusterko i szczotkę z tkwiącymi w niej kilkoma długimi ciemnymi włosami; w ostatniej kieszonkowy słownik i książkę zatytułowaną Tysiąc akrów. Jak na razie żadnych sekretów.

Na ekranie pojawiło się jej menu. Podjechał w górę myszą i wybrał kalendarz. Jej terminarz był łatwy do przewidzenia: wykłady i zajęcia ze studentami, praca w laboratorium, tenis, spotkania ze znajomymi, kino. W sobotę wybierała się do Oriole Park w Camden Yards, żeby obejrzeć mecz baseballu; w niedzielę rano zaprosili ją na drugie śniadanie Ransome'owie; w poniedziałek miała oddać do warsztatu samochód. Nie było wpisu, który mówiłby na przykład: Sprawdzić kartotekę medyczną w Acme Insurances. Tak samo banalna był jej lista spraw do załatwienia: kupić witaminy, zadzwonić do Ghity, prezent urodzinowy dla Lisy, sprawdzić modem.

Opuścił kalendarz i zaczął przeglądać jej pliki. Miała mnóstwo statystyki na arkuszach kalkulacyjnych. Mniej było dokumentów w edytorze tekstów: trochę korespondencji, wzory kwestionariuszy, szkic artykułu. Używając opcji Search przeczesał cały jej Word Perfect, szukając słów „baza danych”. Pojawiły się kilka razy w artykule, a także w trzech listach, z żadnej wzmianki nie wywnioskował jednak, że Jeannie zamierza ponownie użyć swojego programu komputerowego.

– No dalej – mruknął pod nosem – przecież coś musi tu być, na litość boską.

Jeannie miała szafkę na akta, ale niewiele w niej przechowywała: urzędowała tu dopiero od paru tygodni. Po kilku latach będą w niej leżeć sterty wypełnionych kwestionariuszy – podstawa badań psychologicznych. Teraz w jednym segregatorze miała kilka zaadresowanych do niej listów, w drugim komunikaty wydziałowe, w trzecim fotokopie artykułów.

W szafce znalazł jedynie oprawioną w ramki, odwróconą do góry nogami fotografię Jeannie i wysokiego brodacza na rowerach przy brzegu jeziora. Niechcący trafił na ślad romansu, który już się zakończył.

Coraz bardziej go to niepokoiło. To był pokój zorganizowanej osoby, która planuje wszystko z wyprzedzeniem. Jeannie przechowywała przychodzące do niej listy i kopie wszystkiego, co wysyłała. Gdzieś tutaj powinien być dowód na to, co zamierza robić dalej. Nie miała powodu trzymać tego w tajemnicy: aż do dzisiaj nic nie wskazywało na to, że ma się czego wstydzić. Musiała planować przeszukanie kolejnej bazy danych. Brak jakichkolwiek śladów mógł oznaczać, że załatwiła wszystko osobiście lub przez telefon, być może z kimś, z kim się blisko przyjaźniła. Jeśli tak właśnie było, nie uda mu się tutaj niczego znaleźć.

Usłyszał kroki na korytarzu i znieruchomiał. Rozległ się odgłos wsuwanej w czytnik karty. Berrington popatrzył bezradnie na drzwi. Nie mógł nic zrobić; przyłapano go na gorącym uczynku, gdy siedział przy jej biurku, z włączonym komputerem. Nie mógł udawać, że trafił tutaj przez przypadek.

Drzwi się otworzyły. Spodziewał się Jeannie, zamiast niej ujrzał natomiast pracownika ochrony.

Mężczyzna znał go.

– Dobry wieczór, panie profesorze – powiedział. – Zobaczyłem światło i przyszedłem sprawdzić. Doktor Ferrami zostawia na ogół drzwi otwarte, kiedy tu pracuje.

Berrington starał się nie zaczerwienić.

– W porządku – odparł. Nigdy nie przepraszaj, nigdy niczego nie wyjaśniaj. – Na pewno zamknę drzwi, kiedy skończę.

To świetnie – odparł strażnik, ale nie odchodził, najwyraźniej czekając na wyjaśnienie.

Berrington zacisnął usta.

– Cóż, dobranoc, profesorze – mruknął wreszcie mężczyzna.

– Dobranoc.

Strażnik odszedł.

Berrington odetchnął z ulgą. Kłopot został zażegnany.

Sprawdził, czy ma włączony modem, uruchomił America OnLine i wszedł do jej skrzynki pocztowej. Terminal zaprogramowano na automatyczne podanie hasła. W skrzynce były trzy wiadomości. Pierwsza dotyczyła podwyżki cen za używanie Internetu. Druga, nadana z Uniwersytetu Minnesota, brzmiała:


Będę w Baltimore w piątek i chciałbym umówić się z tobą na drinka i pogadać o starych czasach. Całuję, Will.


Berrington zastanawiał się, czy to Will jest tym brodaczem na rowerze. Skasował wiadomość i zabrał się za trzeci list. Czytając go poczuł, jak szybciej bije mu serce.


Ucieszysz się, kiedy ci powiem, że dziś w nocy przelecę twoim programem naszą kartotekę odcisków palców. Zadzwoń, Ghita.


Wiadomość wysłano z FBI.

– Kurwa mać – szepnął Berrington. – To nas wykończy.

26

Berrington bał się mówić przez telefon o Jeannie i kartotece FBI. Różne agencje wywiadu monitorowały teraz tak wiele rozmów. W dzisiejszych czasach inwigilację prowadziły komputery zaprogramowane na brzmienie konkretnych słów i wyrażeń. Jeśli ktoś powiedział „pluton”, „heroina” lub „zabić prezydenta”, komputer nagrywał rozmowę i zawiadamiał kogoś z obsługi. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował Berrington, był jakiś agent, zastanawiający się, dlaczego senatora Prousta tak bardzo interesuje kartoteka odcisków palców FBI.

Dlatego wsiadł do swojego srebrzystego lincolna town cara i pojechał do Waszyngtonu, wielokrotnie łamiąc po drodze limit prędkości. W gruncie rzeczy nie lubił żadnych zakazów. Zdawał sobie sprawę, że jest niekonsekwentny. Nienawidził pacyfistów, narkomanów, homoseksualistów, feministek, muzyków rockowych i wszelkiej maści nonkonformistów, którzy podważali amerykańskie tradycje. Jednocześnie jednak oburzał się na każdego, kto mówił mu, gdzie powinien zaparkować samochód, ile ma płacić swoim pracownikom i gdzie umieścić gaśnice w laboratorium.

Jadąc zastanawiał się, ile są warte kontakty Jima Prousta w świecie wywiadu. Czy jego kumple byli po prostu starymi weteranami, wspominającymi przy piwie, jak szantażowali antywojennych działaczy i przygotowywali zamachy na południowoamerykańskich prezydentów? Czy też mieli jeszcze coś do powiedzenia? Czy pomagali sobie wzajemnie, podobnie jak członkowie mafii, a dług wdzięczności był dla nich niemal religijnym zobowiązaniem? Od odejścia Jima Prousta z CIA minęło dużo czasu: on sam nie mógł tego dobrze wiedzieć.

Było późno, ale Jim czekał na niego w swoim gabinecie na Kapitolu.

– Co takiego się, do diabła, stało, że nie mogłeś mi o tym powiedzieć przez telefon? – zapytał.

– Ferrami ma zamiar sprawdzić swoim programem kartotekę odcisków palców FBI.

Jim zbladł.

– Uda jej się?

– Jeśli udało się z danymi stomatologicznymi, dlaczego miałoby się nie udać z odciskami palców?

– Chryste Panie – jęknął Jim.

– Ile mają tam zarejestrowanych odcisków?

– Z tego co pamiętam, więcej niż dwadzieścia milionów. Wszyscy nie mogą być chyba kryminalistami. Czy mamy aż tylu kryminalistów w Ameryce?

– Nie wiem, może mają tam również odciski nieboszczyków. Skup się, Jim, na litość boską. Czy możesz temu zapobiec?

– Z kim kontaktowała się w Biurze?

Berrington wręczył mu wydruk elektronicznej poczty Jeannie i rozejrzał się dookoła. Ściany swojego gabinetu Jim obwiesił fotografiami przedstawiającymi go w towarzystwie wszystkich amerykańskich prezydentów po Kennedym. Był tam umundurowany kapitan Proust, salutujący Lyndonowi Johnsonowi; major Proust, wciąż z bujną blond czupryną, podający rękę Dickowi Nixonowi; pułkownik Proust, łypiący groźnie okiem na Jimmy'ego Cartera; generał Proust, śmiejący się do rozpuku z jakiegoś dowcipu wraz z Ronaldem Reaganem; Proust w garniturze, teraz jako zastępca dyrektora CIA, zatopiony w rozmowie z nachmurzonym George'em Bushem; i senator Proust, łysy i w okularach, grożący palcem Billowi Clintonowi. Na zdjęciach widać było również, jak tańczy z Margaret Thatcher, gra w golfa z Bobem Dole'em i jedzie konno z Rossem Perotem. Berrington miał kilka podobnych zdjęć, ale Jim zebrał ich całą galerię. Komu starał się zaimponować? Przyglądając się sobie w towarzystwie możnych tego świata, upewniał się chyba, że sam też coś znaczy.

– Nigdy nie słyszałem o kimś, kto nazywa się Ghita Sumra – mruknął Jim. – Nie może zajmować wysokiego stanowiska.

– Kogo znasz w FBI? – zapytał niecierpliwie Berrington.

– Spotkałeś kiedyś Creanesów, Davida i Hilary?

Berrington potrząsnął głową.

– On jest asystentem dyrektora, ona byłą alkoholiczką. Oboje mają koło pięćdziesiątki. Dziesięć lat temu, kiedy kierowałem CIA, David pracował dla mnie w dziale dyplomatycznym. Miał na oku zagraniczne ambasady i ich rezydentury. Lubiłem go. Któregoś popołudnia Hilary popiła ostro, wyjechała na miasto swoją hondą civic i zabiła sześcioletnią czarną dziewczynkę na Beulah Road w Springfield. Uciekła z miejsca wypadku, zatrzymała się w centrum handlowym i zadzwoniła do Dave'a w Langley. Przyjechał tam swoim thunderbirdem, zabrał ją do domu, a potem zgłosił, że honda została skradziona.

– Ale coś poszło nie tak.

– Świadek wypadku był pewien, że samochód prowadziła biała kobieta w średnim wieku, a uparty gliniarz wiedział, że niewiele kobiet w średnim wieku kradnie samochody. Świadek rozpoznał Hilary, a ona załamała się i przyznała do winy.

– I co się stało?

– Poszedłem do prokuratora okręgowego. Chciał ich wsadzić oboje za kratki. Powiedziałem mu, że to sprawa o kluczowym znaczeniu dla bezpieczeństwa kraju, i przekonałem, żeby wycofał oskarżenie. Hilary zapisała się do Anonimowych Alkoholików i od tego czasu nie wzięła do ust kropli wódki.

– A Dave przeszedł do Biura i dobrze tam się urządził.

– I jest mi winien uprzejmość.

– Czy uda mu się powstrzymać tę Ghitę?

– Jest jednym z dziewięciu asystentów zastępcy dyrektora. Nie ma pod sobą sekcji odcisków palców, ale dużo od niego zależy.

– Czy może to zrobić?

– Nie wiem! Zapytam. Jeśli to w ogóle możliwe, zrobi to dla mnie.

– Dobrze, Jim – mruknął Berrington. – Weź do ręki ten cholerny telefon i zapytaj go.

27

Jeannie zapaliła światło w laboratorium i Steve wszedł za nią do środka.

– Język genetyki ma cztery litery – powiedziała. – A, C, G i T.

– Dlaczego akurat te cztery?

– Adenina, cytozyna, guanina i tymina. To cztery związki chemiczne, które łączą się z długim centralnym łańcuchem cząsteczki DNA. Tworzą słowa i zdania, na przykład: „umieść pięć palców na końcu każdej stopy”.

– Ale przecież wszystkie ludzkie DNA muszą zawierać polecenie: „umieść pięć palców na końcu każdej stopy”.

– Racja. Twoje DNA jest bardzo podobne do mojego i wszystkich innych ludzi na świecie. Mamy wiele wspólnego ze zwierzętami, ponieważ składają się z takich samych protein jak my.

– Więc jak odróżnić moje DNA od DNA Dennisa?

– Między słowami są fragmenty, które nic nie znaczą, stanowią po prostu bełkot. To coś w rodzaju przerw między wyrazami. Noszą nazwę oligonukleotydów, ale wszyscy nazywają je oligami. W przerwie między wyrazami „pięć” i „palców” może znajdować się oligo, które składa się z powtórzonej wiele razy sekwencji TATAGAGACCC.

– Każdy ma TATAGAGACCC?

– Tak, ale różnimy się liczbą powtórzeń. Między wyrazami „pięć” i „palców” ty możesz mieć trzydzieści jeden TATAGAGACCC, a ja na przykład dwieście osiemdziesiąt siedem. To, ile ich masz, jest nieistotne, ponieważ oligo nic nie znaczy.

– Jak porównujecie moje oliga z oligami Dennisa?

Pokazała mu prostokątną płytkę wielkości książki.

– Pokrywamy tę płytkę żelem, robimy w nim rowki i wpuszczamy do nich pobrane od ciebie i Dennisa próbki DNA. Następnie wkładamy płytkę tutaj. – Na stole stał mały szklany zbiornik. – Przez kilka godzin puszczamy przez nią prąd elektryczny. To powoduje, że fragmenty DNA przesuwają się w żelu. Ale małe fragmenty poruszają się szybciej niż duże. Dlatego twój fragment, który ma trzydzieści jeden sekwencji, znajdzie się na górze prędzej niż mój, który ma dwieście osiemdziesiąt siedem.

– Skąd wiecie, jak szybko się poruszają?

– Używamy odczynników nazywanych sondami, które łączą się z konkretnymi oligami. Przypuśćmy, że mamy sondę, która łączy się z TATAGAGACCC. – Pokazała mu materiał podobny do ściereczki. – Bierzemy nylonową tkaninę, nasączoną roztworem sondy i kładziemy ją na żelu, tak żeby pokryła fragmenty DNA. Sonda jest fluoryzująca i zostawia ślad na błonie fotograficznej. – Spojrzała do drugiego zbiornika. – Widzę, że Lisa umieściła już nylon na błonie. – Przyjrzała mu się uważnie. – Rysunek chyba się utworzył. Musimy tylko utrwalić film.

Steve usiłował dojrzeć widniejący na filmie obraz. Jeannie zanurzyła go w naczyniu z jakimś odczynnikiem, a potem zmyła pod kranem. Na tym negatywie zapisana była jego historia, widział jednak tylko podobny do drabiny wzór. Na koniec Jeannie osuszyła film i umieściła na podświetlonej szybie.

Steve bacznie mu się przyjrzał. Przez cały negatyw biegły podobne do szarych kolein grube na ćwierć cala proste linie, ponumerowane od jednego do osiemnastu. Na liniach widać było wyraźne czarne kreseczki.

– Czarne kreski pokazują, jak daleko zawędrowały twoje fragmenty – powiedziała Jeannie.

– Ale na każdej linii są dwie kreseczki.

– To dlatego, że masz dwa łańcuchy DNA, jeden po twoim ojcu, drugi po matce.

– Oczywiście. Podwójna spirala.

– Zgadza się. A twoi rodzice mają odmienne oliga. Jeannie zajrzała do swoich notatek i podniosła po chwili wzrok. – Czy jesteś na to gotów: niezależnie od wyniku?

– Jasne.

– W porządku. – Ponownie sprawdziła coś w notatkach. – Twoja krew jest na trzeciej linii.

W połowie błony znajdowały się oddalone od siebie mniej więcej o cal dwie kreseczki.

– Linia czwarta jest kontrolna. To prawdopodobnie krew moja albo Lisy. Kreseczki powinny znajdować się zupełnie gdzie indziej.

– Zgadza się.

Dwie kreseczki leżały bardzo blisko siebie na samym dole, tuż przy numeracji.

– Na linii piątej mamy Dennisa Pinkera. Czy kreseczki są w tym samym miejscu co u ciebie?

– W tym samym – odpowiedział Steve. – Idealnie pasują.

Jeannie spojrzała mu prosto w oczy.

– Jesteście bliźniakami, Steve – stwierdziła.

Nie chciał w to uwierzyć.

– Czy jest jakaś możliwość błędu?

– Jasne – odparła. – Szansa na to, że dwaj nie spokrewnieni osobnicy mają taki sam fragment matczynego i ojcowskiego DNA, jest jak jeden do stu. Sprawdzamy normalnie cztery fragmenty, używając różnych oligów i różnych sond. To ogranicza prawdopodobieństwo błędu do jednej stumiłionowej. Lisa przeprowadzi trzy dodatkowe badania: każde zajmie mniej więcej pół dnia. Ale ja wiem już, jaki będzie ich wynik. Ty też, prawda?

– Chyba tak. – Steve westchnął. – Chyba powinienem w to uwierzyć. Skąd się, u diabła, wziąłem?

Jeannie najwyraźniej się nad czymś zastanawiała.

– Coś, co powiedziałeś, zwróciło moją uwagę. „Nie mam żadnego rodzeństwa”. Z tego, co mówiłeś o swoich rodzicach, sądzę, że są ludźmi, którzy chętnie widzieliby w domu trójkę albo czwórkę dzieci.

– Masz rację – odparł Steve. – Lecz mama miała kłopoty z zajściem w ciążę. Kiedy mnie poczęli, miała trzydzieści trzy lata i od dziesięciu lat była z tatą. Napisała o tym książkę: Co robić, kiedy nie możesz zajść w ciąże? To był jej pierwszy bestseller. Za zarobione pieniądze kupiła letni domek w Wirginii.

– Charlotte Pinker miała trzydzieści dziewięć lat, kiedy urodził się Pinker. Założę się, że ona też miała kłopoty z zajściem w ciążę. Ciekawe, czy to może mieć jakieś znaczenie.

– Jakim cudem?

– Nie wiem. Czy twoja matka była jakoś specjalnie leczona?

– Nigdy nie czytałem tej książki. Czy mam do niej zadzwonić?

– A mógłbyś?

– Czas już chyba zdradzić im ten sekret.

– Skorzystaj z telefonu Lisy.

Steve wystukał numer swojego domu. Odebrała mama.

– Cześć, mamo.

– Czy cieszyła się, że przyjechałeś?

– Z początku nie. Ale jestem z nią.

– Więc chyba cię nie nienawidzi.

Steve spojrzał na Jeannie.

– Nie nienawidzi mnie, ale uważa, że jestem za młody.

– Czy słucha tego?

– Tak i wprawiłem ją chyba w zakłopotanie, co nie jest takie złe. Jesteśmy w laboratorium, mamo, i mamy tu pewną zagadkę. Moje DNA jest chyba takie samo jak DNA innego badanego, któremu pobrała krew, faceta o nazwisku Dennis Pinker.

– Nie może być takie samo… musielibyście być jednojajowymi bliźniętami.

– A to byłoby możliwe tylko, gdybym został adoptowany.

– Nie zostałeś adoptowany, Steve, jeśli o to chcesz zapytać. I nie jesteś jednym z bliźniaków. Bóg wie, czy dałabym sobie radę z jeszcze jednym takim jak ty gagatkiem.

– Czy przed moim urodzeniem leczyłaś się na bezpłodność?

– Owszem, leczyłam się. Doktor polecił mi pewną klinikę w Filadelfii, w której leczyło się poprzednio kilka żon oficerów. Nazywała się Aventine. Poddano mnie tam kuracji hormonalnej.

Steve powtórzył nazwę kliniki Jeannie, która zapisała ją na kartce.

– Kuracja odniosła skutek – kontynuowała mama i dzięki temu ty, owoc tych wszystkich starań, sterczysz teraz w Baltimore i zawracasz głowę starszej od siebie o sześć lat pięknej kobiecie, zamiast siedzieć w Waszyngtonie i opiekować się siwowłosą matką.

Steve roześmiał się.

– Dziękuję, mamo.

– Steve?

– Tak?

– Nie wracaj zbyt późno. Jutro rano musisz się spotkać z adwokatem. Postaraj się wyjaśnić to nieporozumienie, zanim zaczniesz się martwić o swoje DNA.

– Niedługo wrócę. Cześć. – Steve odłożył słuchawkę.

– Teraz zadzwonię do Charlotte Pinker – oznajmiła Jeannie. – Mam nadzieję, że jeszcze nie śpi. – Przerzuciła kilka kartek rolodexu Lisy, po czym podniosła słuchawkę i wystukała numer. – Dobry wieczór pani – odezwała się po chwili – tu doktor Ferrami z Uniwersytetu Jonesa Fallsa. U mnie wszystko w porządku, a u pani? Mam nadzieję, że nie pogniewa się pani, jeśli zadam jeszcze jedno pytanie. Naprawdę to bardzo miło z pani strony. Tak… Czy przed zajściem w ciążę z Dennisem, leczyła się pani na bezpłodność? – Jeannie przez dłuższą chwilę milczała, a potem jej twarz rozjaśniło podniecenie. – W Filadelfii? Tak, słyszałam. Kuracja hormonalna? To bardzo interesujące, bardzo mi pani pomogła. Jeszcze raz dziękuję. Do widzenia. – Odłożyła słuchawkę. – Bingo – stwierdziła. – Charlotte leczyła się w tej samej klinice.

– To fantastyczne – ucieszył się Steve. – Ale co to może znaczyć?

– Nie mam pojęcia – odparła, po czym podniosła ponownie słuchawkę i wystukała czterysta jedenaście. – Jaki jest numer informacji telefonicznej Filadelfii? Dziękuję. – Wystukała kolejny numer. – Klinika Aventine – powiedziała i spojrzała na Steve'a. – Mogli ją zamknąć przed wielu laty.

Obserwował ją kompletnie zahipnotyzowany. Z twarzą, na której płonął entuzjazm, wyglądała porywająco. Żałował, że nie może jej bardziej pomóc.

Nagle złapała ołówek i zapisała numer.

– Dziękuję – powiedziała i odłożyła słuchawkę. – Wciąż istnieje! – poinformowała go.

Steve poczuł, że szybciej bije mu serce. Być może uda się rozwiązać zagadkę jego genów.

– Archiwa – olśniło go. W klinice muszą mieć archiwum. Tam możemy się dowiedzieć prawdy.

– Muszę tam pojechać – stwierdziła Jeannie. Przez chwilę intensywnie się zastanawiała. – Mam upoważnienie podpisane przez Charlotte Pinker… prosimy o nie każdego, kto udziela nam wywiadu. To daje mi prawo wglądu do wszystkich jej danych medycznych. Czy mógłbyś poprosić swoją matkę, żeby napisała takie samo upoważnienie i przesłała mi faksem na uniwerek?

– Jasne.

Jeannie wystukała pospiesznie kolejny numer.

– Dobry wieczór, czy to klinika Aventine? Czy mogę mówić z kierownikiem nocnego dyżuru? Dziękuję.

Czekając, stukała niecierpliwie ołówkiem w blat biurka. Steve nie mógł od niej oderwać oczu. Jeśli o niego chodziło, mogło to trwać całą noc.

– Dobry wieczór, panie Ringwood, mówi doktor Ferrami z wydziału psychologii Uniwersytetu Jonesa Fallsa. Dwie badane przeze mnie osoby były leczone w pańskiej klinice przed dwudziestu trzema laty i bardzo by mi pomogło, gdybym mogła przejrzeć ich dokumentację. Mam ich pisemne upoważnienia i mogę je panu przefaksować… To bardzo miło z pana strony… Czy jutro nie będzie zbyt wcześnie? Powiedzmy o drugiej. Będę panu bardzo zobowiązana. Oczywiście. Dziękuję. Do widzenia.

– Klinika ginekologiczna… – odezwał się Steve. – Czy w tym artykule w „Wall Street Journal” nie pisali przypadkiem, że Genetico ma kilka klinik zajmujących się leczeniem bezpłodności?

Jeannie wpatrywała się w niego z otwartymi ustami.

– O mój Boże – szepnęła. – Oczywiście, że je mają.

– Ciekawe, czy istnieje tutaj jakiś związek?

– Mogę się o to założyć.

– A jeśli istnieje…

– Jeśli istnieje, Berrington Jones może wiedzieć o tobie i Dennisie o wiele więcej, niż po sobie pokazuje.

28

To był cholerny dzień, ale skończył się całkiem nieźle, pomyślał Berrington, wychodząc spod prysznica.

Przyjrzał się sobie w lustrze. Jak na pięćdziesiąt dziewięć lat był we wspaniałej formie: szczupły, wyprostowany, lekko opalony, z prawie płaskim brzuchem i ciemnymi włosami łonowymi, które farbował, żeby nie wstydzić się irytującej siwizny. Było dla niego bardzo ważne, by móc się rozebrać w obecności kobiety, nie gasząc przy tym światła.

Rano łudził się, że Jeannie Ferrami nie sprawi już im kłopotu, ale ona okazała się twardsza, niż się spodziewał. W przyszłości już jej nie zlekceważy.

W drodze powrotnej z Waszyngtonu wstąpił do Prestona Barcka, żeby podzielić się z nim najnowszymi wiadomościami. Preston był jak zwykle nastawiony bardziej pesymistycznie, niż wynikało to z sytuacji. Pod wpływem jego narzekań Berrington wracał do siebie w paskudnym nastroju. Ale kiedy wchodził do domu, zadzwonił telefon i Jim poinformował go zaimprowizowanym szyfrem, że David Creane spowoduje zerwanie współpracy Jeannie z FBI. Obiecał, że jeszcze tego wieczoru zatelefonuje gdzie trzeba.

Berrington wytarł się ręcznikiem i włożył niebieską bawełnianą piżamę i szlafrok w białoniebieskie pasy. Gosposia Mariannę miała wolny wieczór, ale w lodówce zostawiła mu potrawkę: zgodnie z tym, co napisała swoim dziecinnym starannym charakterem pisma, kurczaka po prowansalsku. Włożył go do piekarnika i nalał sobie szklaneczkę whisky Springbank. Kiedy umoczył w niej wargi, zadzwonił telefon.

To była jego eks-żona, Vivvie.

– W „Wall Street Journal” piszą, że będziesz bogaty – powiedziała.

Wyobraził ją sobie: szczupłą sześćdziesięcioletnią blondynkę, siedzącą na tarasie swego kalifornijskiego domu i patrzącą, jak słońce zachodzi nad Pacyfikiem.

– Rozumiem, że chcesz teraz do mnie wrócić.

– Myślałam o tym, Berry. Zastanawiałam się nad tym bardzo poważnie przez co najmniej dziesięć sekund. A potem zdałam sobie sprawę, że nie warto tego robić nawet za sto osiemdziesiąt milionów.

To go rozbawiło.

– Poważnie, Berry, bardzo się cieszę.

Wiedział, że jest szczera. Miała mnóstwo własnych pieniędzy. Po rozwodzie założyła biuro nieruchomości w Santa Barbara i dobrze jej się wiodło.

– Dziękuję.

– Co zrobisz z pieniędzmi? Zostawisz je naszemu dziecku?

Ich syn studiował ekonomię.

– Nie będzie ich potrzebował, zrobi fortunę jako dyplomowany księgowy. Może dam trochę pieniędzy Jimowi Proustowi. Ma zamiar wystartować w wyborach prezydenckich.

– Co dostaniesz w zamian? Chcesz zostać ambasadorem Stanów Zjednoczonych w Paryżu?

– Nie. Wystarczy mi funkcja naczelnego lekarza kraju.,

– Do diabła, Berry, widzę, że nie żartujesz. Nie powinieneś chyba mówić o tym przez telefon.

– To prawda.

– Muszę już kończyć, dzwoni właśnie do drzwi mój przyjaciel. Do widzenia, świat się zmienia. – Była to ich stara rodzinna rymowanka.

– W okamgnieniu, po zmartwieniu – odparł i odłożył słuchawkę.

Trochę przygnębiło go, że Vivvie wybiera się na randkę z przyjacielem – nie miał pojęcia, kto mógł nim być – podczas gdy jego czeka samotny wieczór ze szklaneczką whisky. Jeśli nie liczyć śmierci ojca, odejście Vivvie było najsmutniejszym wydarzeniem w jego życiu. Wcale jej o to nie winił: bez przerwy ją zdradzał. Ale w swoim czasie ją kochał i wciąż za nią tęsknił, trzynaście lat po rozwodzie. Fakt, że to była jego wina, jeszcze bardziej go zasmucał. Żarciki, jakie wymienili przez telefon, przypomniały mu, jak mile spędzali ze sobą czas, kiedyś dawno temu.

Włączył telewizor i czekając, aż zagrzeje się potrawka, zaczął oglądać Prime Time Live. Kuchnię wypełnił zapach ziół używanych przez Mariannę. Była wspaniałą kucharką. Może dlatego, że Martynika była kiedyś francuską kolonią.

Kiedy wyjmował potrawkę z piekarnika, ponownie zabrzęczał telefon. Tym razem dzwonił Preston Barek. Był wstrząśnięty.

– Telefonował do mnie przed chwilą Dick Minsky z Filadelfii – oznajmił. – Jeannie Ferrami umówiła się jutro na spotkanie w klinice Aventine.

Berrington usiadł ciężko na krześle.

– Chryste Panie – jęknął. – Jak, do diabła, tam trafiła?

– Nie wiem. Dicka nie było, telefon odebrał kierownik nocnego dyżuru. Powiedziała podobno, że kilka badanych przez nią osób leczyło się przed wielu laty w klinice i chce sprawdzić ich dokumentację. Prześle faksem upoważnienia i będzie tam o drugiej po południu. Na szczęście Dick zadzwonił w jakiejś innej sprawie i kierownik napomknął o jej telefonie.

Dick Minsky był jednym z pierwszych ludzi, których zatrudniła Genetico jeszcze w latach siedemdziesiątych. Pracował wtedy jako goniec; teraz pełnił funkcję dyrektora generalnego wszystkich klinik. Nigdy nie należał do wewnętrznego kręgu – jego członkami mogli być tylko Jim, Preston i Berrington – ale wiedział, że w przeszłości firmy kryją się sekrety. Był wzorem dyskrecji.

– Co kazałeś zrobić Dickowi?

– Oczywiście odwołać spotkanie. A jeśli mimo to się pojawi, wyrzucić ją na zbity pysk. Powiedzieć, że nie może obejrzeć dokumentacji.

Berrington potrząsnął głową.

– To może nie wystarczyć.

– Dlaczego?

– Jeszcze bardziej ją to zaintryguje. Spróbuje dobrać się do danych w jakiś inny sposób.

– W jaki?

Berrington westchnął. Prestonowi czasami kompletnie brakowało wyobraźni.

– Na jej miejscu zadzwoniłbym do Landsmanna, poprosiłbym do telefonu asystenta Michaela Madigana i powiedział mu, żeby przed sfinalizowaniem transakcji obejrzał dokumentację kliniki Aventine sprzed dwudziestu trzech lat. Facet zacząłby wtedy zadawać pytania, nieprawdaż?

– No dobrze, więc co proponujesz? – zapytał z irytacją Preston.

– Moim zdaniem powinniśmy zniszczyć wszystkie karty chorobowe z lat siedemdziesiątych.

W słuchawce zapadła cisza.

– Ależ, Berry, ta dokumentacja jest unikatowa. Pod względem naukowym po prostu bezcenna…

– Myślisz, że o tym nie wiem? – warknął Berrington.

– Musi być jakiś inny sposób.

Berrington westchnął. Bolał nad tym tak samo jak Preston. Marzył o dniu, kiedy ktoś napisze o ich pionierskich eksperymentach i świat dowie się o ich odwadze i naukowym geniuszu. Robiło mu się słabo na myśl o tym, że zniszczą tę historyczną dokumentację w tak wstydliwy i niegodny sposób. Ale nie sposób było tego uniknąć.

– Istnienie tych danych stanowi dla nas zagrożenie. Trzeba je zlikwidować. I lepiej to zrobić od razu.

– Co powiemy personelowi?

– Nie wiem, do diabła. Wymyśl coś, na litość boską. Nowa strategia przechowywania dokumentów. Nie dbam o to, co im powiesz, jeśli tylko zaczną je ciąć z samego rana.

– Chyba masz rację. W porządku, zaraz przedzwonię do Dicka. Zatelefonujesz do Jima i powiesz mu, co się zdarzyło?

– Jasne.

– Cześć.

Berrington wystukał domowy numer Jima Prousta. Telefon odebrała jego żona, złośliwa jędza o niemiłym głosie.

– Leżę już w łóżku, Berry, co się znowu, do cholery, dzieje? – zapytał Jim, kiedy przekazała mu słuchawkę.

Wszyscy trzej tracili już do siebie cierpliwość.

Berrington opowiedział mu, czego dowiedział się od Prestona i jakie podjęli w tej sprawie kroki.

– Dobre posunięcie – stwierdził Jim. – Ale to nie wystarczy. Ta Ferrami może nas zażyć z innej niańki.

Berrington poczuł, jak ogarnia go irytacja. Jima nie sposób było zadowolić. Bez względu na to, co się proponowało, zawsze opowiadał się za bardziej zdecydowaną akcją, surowszymi środkami. Po chwili jednak powściągnął gniew. Uświadomił sobie, że tym razem Jim ma rację. Jeannie okazała się prawdziwym gończym psem, uparcie idącym za tropem. Jedno niepowodzenie z pewnością jej nie powstrzyma.

– Zgadzam się – powiedział. – Słyszałem poza tym, że wypuścili z więzienia Steve'a Logana. Jeannie nie jest więc zupełnie sama. Musimy z nią coś zrobić.

– Trzeba ją postraszyć.

– Jim, na litość boską…

– Wiem, że się przed tym wzdragasz, Berry, ale trzeba to zrobić.

– Nawet się nie waż.

– Słuchaj…

– Mam lepszy pomysł, Jim, jeśli chcesz mnie wysłuchać.

– Dobrze, słucham.

– Mam zamiar ją wywalić.

Jim przez chwilę się nad tym zastanawiał.

– No nie wiem. Myślisz, że to załatwi sprawę?

– Jasne. Posłuchaj: ona wyobraża sobie, że trafiła na biologiczną anomalię. To rzecz, na której młody naukowiec może zrobić karierę. Nie ma pojęcia, co się za tym wszystkim kryje: uważa, że uniwersytet boi się po prostu złej prasy. Jeśli straci etat, nie będzie miała środków, a także motywacji, żeby dalej prowadzić poszukiwania. Za dużo czasu zajmie jej poza tym znalezienie nowej pracy. Przypadkowo wiem, że potrzebuje pieniędzy.

– Może masz rację.

Szybka zgoda Jima wzbudziła podejrzenie Berringtona.

– Nie zamierzasz chyba robić niczego na własną rękę? – powiedział.

– Na pewno uda ci się ją wywalić? – zapytał Jim, nie odpowiadając na jego pytanie.

– Jasne.

– W poniedziałek mówiłeś, że to uniwersytet, a nie pierdolona armia.

– To prawda, nie możesz tutaj wrzeszczeć na ludzi i oczekiwać, że zrobią, co im każesz. Ale żyję w świecie akademickim przez ostatnie czterdzieści lat i wiem, jak działa ta maszyneria. Kiedy to naprawdę konieczne, uwolnienie się od asystentki jest dla mnie dziecinnie łatwe.

– W porządku.

Berrington nie pozbył się do końca swoich podejrzeń.

– Na pewno się ze mną zgadzasz, Jim?

– Oczywiście.

– Cieszę się. Śpij dobrze. Dobranoc.

Berrington odłożył słuchawkę. Jego potrawka była zimna. Wyrzucił ją do śmieci i położył się do łóżka.

Przez dłuższy czas nie mógł zasnąć. Rozmyślał o Jeannie Ferrami. O drugiej w nocy wstał, zażył dalmane i dopiero wtedy zapadł w sen.

29

Noc w Filadelfii była gorąca. W czynszowej kamienicy pootwierano wszystkie drzwi i okna: żadne z mieszkań nie miało klimatyzacji. Do apartamentu 5A na najwyższym piętrze docierały odgłosy ulicy: klaksony, śmiech, strzępy muzyki. Na tanim sosnowym biurku, podrapanym i poznaczonym starymi śladami po papierosach, zadzwonił telefon.

Mężczyzna podniósł słuchawkę.

– Tu Jim – odezwał się głos, krótki jak szczeknięcie.

– Cześć, wujku Jimie, co słychać?

– Martwię się o ciebie.

– A to dlaczego?

– Wiem, co wydarzyło się w niedzielę wieczór.

Mężczyzna zawahał się nie wiedząc, co odpowiedzieć.

– Kogoś za to aresztowali – stwierdził w końcu.

– Ale jego dziewczyna wierzy, że jest niewinny.

– Tak?

– Ona przyjeżdża jutro do Filadelfii.

– Po co?

– Nie jestem pewien. Ale myślę, że jest niebezpieczna.

– Cholera.

– Może będziesz chciał coś z nią zrobić?

– Na przykład co?

– Zostawiam to tobie.

– Jak ją znajdę?

– Wiesz, gdzie jest klinika Aventine? To niedaleko ciebie.

– Jasne, na Chestnut, codziennie ją mijam.

– Będzie tam o drugiej po południu.

– Jak ją poznam?

– Wysoka, ciemne włosy, kolczyk w nosie, koło trzydziestki.

– Tak może wyglądać dużo kobiet.

– Przyjedzie tam prawdopodobnie starym czerwonym mercedesem.

– To trochę zawęża krąg.

– A teraz uważaj: ten drugi facet wyszedł za kaucją.

Mężczyzna zmarszczył brwi.

– I co z tego?

– Więc jeśli spotka ją wypadek po tym, jak widziano ją z tobą…

– Kapuję. Będą myśleli, że to on.

– Nigdy nie trzeba było ci dwa razy powtarzać, drogi chłopcze.

Mężczyzna roześmiał się.

– A tobie zawsze chodziły po głowie brzydkie myśli, wujku.

– Jeszcze jedno.

– Słucham.

– Ona jest piękna. Więc baw się dobrze.

– Do widzenia, wujku Jimie. I dziękuję.

Загрузка...