SOBOTA

43

Poleciały do Nowego Jorku samolotem USAir o szóstej czterdzieści.

Jeannie była dobrej myśli. To mogło się okazać końcem koszmaru dla Steve'a. Wieczorem opowiedziała mu o swoim odkryciu przez telefon i był zachwycony. Chciał lecieć z nimi do Nowego Jorku, ale Jeannie wiedziała, że Mish się na to nie zgodzi. Obiecała, że zadzwoni, kiedy tylko się dowie czegoś więcej.

Mish zachowywała postawę życzliwego sceptycyzmu. Trudno jej było uwierzyć w rewelacje Jeannie, ale musiała je sprawdzić.

Dane Jeannie nie zawierały informacji, dlaczego odciski palców Wayne'a znalazły się w kartotece FBI, ale Mish zajrzała do archiwum i opowiedziała Jeannie całą historię, kiedy wystartowały z lotniska Baltimore-Washington. Przed czterema laty zaniepokojeni rodzice pewnej czternastoletniej dziewczyny odnaleźli ją w nowojorskim mieszkaniu Stattnera i oskarżyli go o porwanie. Stattner zaprzeczył wszystkiemu twierdząc, że dziewczyna odwiedziła go z własnej woli. Ona sama oświadczyła, że go kocha. Wayne miał wtedy dopiero dziewiętnaście lat i sprawa nie znalazła swego epilogu w sądzie.

Wynikało z tego, że Stattner lubi dominować nad kobietami, lecz według Jeannie jego zachowanie nie pasowało do psychologicznego profilu gwałciciela. Mish upierała się, że nie ma tutaj ścisłych reguł.

Jeannie nie powiedziała jej nic o mężczyźnie, który zaatakował ją w Filadelfii. Wiedziała, iż Mish nie uwierzy, że to nie był Steve. Będzie go chciała osobiście przesłuchać, a Jeannie wolała mu tego oszczędzić. W konsekwencji nie wspomniała również o mężczyźnie, który dzwonił do niej wczoraj, grożąc śmiercią. Nie powiedziała o tym nikomu, nawet Stevenowi: i bez tego miał dosyć kłopotów.

Szczerze chciała polubić Mish, ale przez cały czas wyczuwała między nimi napięcie. Mish jako policjantka oczekiwała, że ludzie będą robić to, co im każe, a Jeannie nie znosiła takiej postawy. Żeby się jakoś do niej zbliżyć, zapytała Mish, jak została policjantką.

– Byłam kiedyś sekretarką i zatrudnili mnie w FBI – odparła. – Trwało to jakieś dziesięć lat. W końcu doszłam do wniosku, że radzę sobie lepiej niż agent, dla którego pracowałam. Złożyłam podanie, poszłam do akademii i jakiś czas jeździłam w patrolu. Potem zgłosiłam się do pracy w Wydziale Narkotyków. To było niebezpieczne, ale udowodniłam, że jestem twarda.

Jeannie skrzywiła się. Sama paliła od czasu do czasu trawkę i nie lubiła ludzi, którzy chcieli za to wsadzać do więzienia.

– Po jakimś czasie przeniosłam się do wydziału zajmującego się molestowaniem dzieci – kontynuowała Mish. – Nie zagrzałam tam miejsca. Nikomu się to nie udaje. To ważna praca, ale nie można tam zbyt długo wytrzymać. Dostaje się świra. W końcu trafiłam do Wydziału Przestępstw Seksualnych.

– Nie wygląda mi to na coś lepszego.

– Ofiary są przynajmniej dorosłe. Po kilku latach awansowali mnie na sierżanta i postawili na czele wydziału.

– Moim zdaniem gwałtami powinny się zajmować wyłącznie policjantki – stwierdziła Jeannie.

– Nie jestem pewna, czy się z tobą zgadzam.

Jeannie zdziwiła się.

– Nie sądzisz, że ofiarom łatwiej jest rozmawiać z policjantką?

– Być może starszym ofiarom. Kobietom po siedemdziesiątce.

Jeannie przeszedł dreszcz na myśl, że kobiety w tym wieku mogą padać ofiarą gwałtu.

– Szczerze mówiąc – podjęła Mish – większości ofiar jest dokładnie obojętne, komu opowiadają swoją historię.

– Mężczyźni zawsze uważają, że kobiety same się o to prosiły.

– Ale doniesienie o gwałcie trzeba w jakimś momencie zweryfikować, w przeciwnym razie nie może być mowy o uczciwym procesie. A w trakcie takiego przesłuchania kobiety potrafią być bardziej brutalne od mężczyzn.

Jeannie trudno było w to uwierzyć. Zastanawiała się, czy Mish nie broni po prostu swoich kolegów przed osobą z zewnątrz.

Kiedy zabrakło im tematów do rozmowy, Jeannie popadła w zadumę. Zastanawiała się, co przyniesie jej przyszłość. Nie potrafiła się pogodzić z myślą, że przestanie pracować na uczelni. Zawsze wyobrażała sobie, że za kilkadziesiąt lat będzie słynną uczoną, siwowłosą, gderliwą i cenioną na całym świecie za swoje osiągnięcia. „Nie rozumieliśmy źródła zachowań przestępczych – będą się dowiadywać na wykładach studenci – aż do roku 2000, kiedy opublikowana została rewolucyjna książka Jean Ferrami”. Teraz wszystko to wydawało się mało realne. Potrzebowała innego marzenia.

Kilka minut po ósmej wylądowały na lotnisku La Guardia i wsiadły do poobijanej żółtej nowojorskiej taksówki. Samochód miał zużyte resory i trząsł niemiłosiernie, kiedy mijali Queens i Midtown Tunnel w drodze na Manhattan. Jeannie byłoby niewygodnie nawet w cadillacu: za chwilę miała zobaczyć mężczyznę, który zaatakował ją w jej samochodzie, i wydawało jej się, że w żołądku ma kocioł wypełniony stężonym kwasem.

Wayne Stattner mieszkał w budynku przerobionym z dawnej fabryki, na południe od Houston Street. Był słoneczny sobotni ranek i na ulicach widać było już młodych ludzi. Kupowali bajgle na śniadanie, popijali capuccino w kafejkach i przyglądali się wystawom galerii sztuki.

Przed domem czekał na nich w brązowym fordzie escorcie, z rozbitymi tylnymi drzwiami, detektyw z pierwszego komisariatu. Uścisnął im ręce i przedstawił się z chmurną miną jako Herb Reitz. Jeannie domyśliła się, że opieka nad detektywami spoza miasta stanowi przykry obowiązek.

– Dziękujemy, że pofatygował się pan tu w sobotę, żeby nam pomóc – oznajmiła Mish, posyłając mu ciepły kokieteryjny uśmiech.

Facet trochę zmiękł.

– Nie ma sprawy – odparł.

– Gdyby potrzebował pan kiedyś pomocy w Filadelfii, proszę się ze mną osobiście skontaktować.

– Nie omieszkam.

Chodźcie już, na litość boską, miała ochotę powiedzieć Jeannie.

Weszli do budynku i wjechali wolną windą na najwyższe piętro.

– Po jednym mieszkaniu na każdym piętrze – stwierdził Herb. – To musi być jakiś dziany facet. O co jest podejrzany?

– O gwałt – odparła Mish.

Winda zatrzymała się. Zaraz za drzwiami windy znajdowały się kolejne drzwi i nie mogli z niej wyjść, dopóki nie otworzył im właściciel mieszkania. Mish nacisnęła dzwonek. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Herb przytrzymywał drzwi windy. Jeannie modliła się, żeby Wayne nie wyjechał na weekend – nie zniosłaby rozczarowania. Mish nacisnęła ponownie dzwonek i tym razem nie zdjęła z niego palca.

W końcu za drzwiami odezwał się głos.

– Kto tam, do kurwy nędzy?

To był on. Jeannie przeszedł lodowaty dreszcz.

– Policja, do kurwy nędzy – odpowiedział Herb. – Otwieraj drzwi.

Ton głosu zmienił się.

– Proszę przysunąć legitymację do szybki w drzwiach.

Herb przytknął swoją odznakę do szyby.

– W porządku, zaraz otwieram.

Teraz go zobaczę, pomyślała Jeannie.

Drzwi otworzył im potargany bosy mężczyzna w spłowiałym czarnym płaszczu kąpielowym.

Jeannie wlepiła w niego zdezorientowany wzrok.

Stał przed nią sobowtór Steve'a… ale miał czarne włosy.

– Wayne Stattner? – zapytał Herb.

– Tak.

Musiał je ufarbować, pomyślała. Musiał je ufarbować wczoraj albo w czwartek wieczorem.

– Detektyw Herb Reitz z pierwszego komisariatu.

– Zawsze chętnie współpracuję z policją – oświadczył Wayne, zerkając na Mish i Jeannie. Po jego twarzy nie sposób było poznać, czy rozpoznał Jeannie. – Proszę, wejdźcie do środka.

W pozbawionym okien, pomalowanym na czarno hallu znajdowało się troje czerwonych drzwi. W kącie stał ludzki szkielet podobny do tych, jakich używa się w szkołach medycznych, tyle że ten zakneblowany był czerwoną szarfą i miał na kościanych nadgarstkach policyjne kajdanki.

Wayne wprowadził ich przez jedne z czerwonych drzwi do dużego wysokiego pomieszczenia. Okna zasłonięte były tu czarnymi aksamitnymi kotarami, a całe wnętrze oświetlone niskimi lampami. Na jednej ze ścian wisiała wielka nazistowska flaga. W stojaku na parasole stała oświetlona reflektorkiem kolekcja bieży. Na malarskiej sztaludze spoczywał duży olejny obraz przedstawiający ukrzyżowanie; przyglądając mu się bliżej, Jeannie zobaczyła, że na krzyżu nie wisi Chrystus, lecz naga zmysłowa kobieta z długimi blond włosami. Przeszedł ją dreszcz obrzydzenia.

Znajdowali się w domu sadysty: było to tak oczywiste, jakby zawiesił na drzwiach stosowną tabliczkę.

Herb rozglądał się zdumiony dookoła.

– Z czego pan się utrzymuje, panie Stattner?

– Jestem właścicielem dwóch nocnych klubów w Nowym Jorku. Szczerze mówiąc, dlatego właśnie chcę dobrze żyć z policją. Ze względu na swoje interesy muszę być czysty jak łza.

Herb strzelił palcami.

– Oczywiście, Wayne Stattner. Czytałem o panu w magazynie „New York”. Młodzi milionerzy z Manhattanu. Powinienem rozpoznać nazwisko.

– Może usiądziecie?

Jeannie ruszyła w stronę wysokiego fotela, po chwili zorientowała się jednak, że to krzesło elektryczne, jakiego używa się podczas egzekucji.

– To sierżant Michelle Delaware z policji Baltimore – przedstawił swoją koleżankę Herb.

– Z Baltimore? – powtórzył ze zdziwieniem Wayne. Jeannie szukała na jego twarzy oznak strachu, ale wydawał się dobrym aktorem. – Popełniają tam jakieś zbrodnie? – zapytał z przekąsem.

– Ufarbował pan włosy, prawda? – zapytała.

Mish posłała jej zniecierpliwione spojrzenie: Jeannie miała obserwować, a nie przesłuchiwać podejrzanego.

Pytanie jednak wcale nie wytrąciło go z równowagi.

– Bardzo pani spostrzegawcza.

Miałam rację, pomyślała z triumfem Jeannie. To on. Spojrzała na jego ręce i przypomniała sobie, jak darł na niej ubranie. Doigrałeś się, ty sukinsynu.

– Kiedy pan je ufarbował? – zapytała.

– Kiedy miałem piętnaście lat.

Kłamca.

– Czarny kolor był modny, odkąd pamiętam.

Miałeś jasne włosy we czwartek, kiedy wpychałeś te swoje wielkie łapska pod moją spódnice, i przedtem, w niedzielę, kiedy zgwałciłeś moją przyjaciółkę Lisę w kotłowni pod salą gimnastyczną.

Ale dlaczego kłamał? Czy wiedział, że mają podejrzanego blondyna?

– O co tutaj chodzi? – zapytał. – Czy kolor moich włosów jest kluczem do rozwiązania zagadki? Uwielbiam tajemnicze historie.

– Nie zajmiemy panu dużo czasu – oznajmiła Mish. – Chcemy wiedzieć, gdzie pan był w ostatnią niedzielę o ósmej wieczór.

Jeannie zastanawiała się, czy Wayne ma jakieś alibi. Zawsze mógł powiedzieć, że grał w karty z jakimiś typkami z półświatka, a potem zapłacić im, żeby to potwierdzili, bądź też oświadczyć, że był w łóżku z prostytutką, która złoży fałszywe zeznanie za działkę cracka.

Wayne zaskoczył ją.

– Proszę bardzo – odparł. – Byłem w Kalifornii.

– Czy ktoś może to potwierdzić?

Wayne roześmiał się.

– Jakieś sto milionów ludzi.

Jeannie ogarnęły złe przeczucia. Facet nie mógł mieć autentycznego alibi. To on był gwałcicielem.

– Co to znaczy? – zapytała Mish.

– Byłem na bankiecie z okazji wręczania nagród Emmy.

Jeannie przypomniała sobie, że odwiedzając Lisę w szpitalu, widziała w telewizji migawki z bankietu. Jak Wayne zdołał wziąć udział w ceremonii? W ciągu kilkunastu minut, które zajęła jej jazda do szpitala, mógł co najwyżej dojechać na lotnisko.

– Nie dostałem oczywiście żadnej nagrody – wyjaśnił. – Nie pracuję w tej branży. Uhonorowano Saline Jones, moją starą przyjaciółkę.

Mówiąc to, zerknął na obraz i Jeannie uświadomiła sobie, że namalowana na nim kobieta przypomina aktorkę, która grała Babę, córkę gderliwego Bryana, w rozgrywającym się w restauracji komediowym serialu Gdzie kucharek sześć. Musiała pozować malarzowi.

– Dostała nagrodę dla najlepszej aktorki komediowej i ucałowałem ją w oba policzki, kiedy schodziła ze sceny, trzymając w ręku statuetkę. To był cudowny moment i natychmiast uwieczniły go i posłały w świat kamery telewizyjne. Mam to na wideo. Zdjęcie opublikował także w tym tygodniu magazyn „People” – dodał Wayne, pokazując leżące na dywanie czasopismo.

Jeannie wzięła je do ręki czując, jak zamiera jej serce. Na fotografii widać było ubranego w smoking, niewiarygodnie przystojnego Wayne'a, całującego Saline Jones, która trzymała w ręku statuetkę Emmy.

Miał czarne włosy.

„Właściciel nowojorskich nocnych klubów, Wayne Stattner, gratuluje w sobotni wieczór swojej starej przyjaciółce, Salinie Jones, nagrody za rolę w serialu Gdzie kucharek sześć” brzmiał podpis.

Trudno było sobie wyobrazić bardziej żelazne alibi.

Jak to możliwe?

– Nie będziemy panu zabierać więcej czasu, panie Stattner – powiedziała Mish.

– O co byłem podejrzany?

– Prowadzimy śledztwo w sprawie gwałtu, którego dokonano w niedzielę wieczór w Baltimore.

– To nie ja.

Mish zerknęła na ukrzyżowanie i Wayne pobiegł za jej wzrokiem.

– Wszystkie moje ofiary oddają mi się z własnej woli – oznajmił, rzucając jej długie sugestywne spojrzenie.

Mish zaczerwieniła się i odwróciła wzrok.

Jeannie była załamana. Wszystkie jej nadzieje legły w gruzach, ale umysł wciąż szukał gorączkowo jakiegoś rozwiązania.

– Czy mogę pana o coś spytać? – zwróciła się do Wayne'a, kiedy wstały.

– Jasne – odparł uprzejmym tonem.

– Czy ma pan jakieś rodzeństwo?

– Jestem jedynakiem.

– W czasie gdy się pan urodził, pański ojciec służył w wojsku, prawda?

– Tak, był instruktorem pilotażu w Fort Bragg. Skąd pani o tym wie?

– Czy pańska matka miała może problemy z zajściem w ciążę?

– Dziwne pytanie jak na policjantkę.

– Doktor Ferrami pracuje na Uniwersytecie Jonesa Fallsa – wyjaśniła Mish. – Jej badania wiążą się ściśle ze sprawą, którą prowadzę.

– Czy pańska matka wspominała kiedyś o tym, że przeszła kurację hormonalną? – zapytała Jeannie.

– Nie, nigdy o tym nie słyszałem.

– Czy mogę ją o to zapytać?

– Matka nie żyje.

– Bardzo mi przykro. A pański ojciec?

Wayne wzruszył ramionami.

– Może pani do niego zadzwonić.

– Bardzo bym chciała.

– Mieszka w Miami. Dam pani numer.

Jeannie wręczyła mu długopis. Wayne nagryzmolił numer na okładce czasopisma i oddarł róg.

Mish i Jeannie podeszły do drzwi.

– Dziękujemy panu za współpracę, panie Stattner – powiedziała Mish.

– Zawsze do usług.

– Wierzysz w jego alibi? – zapytała ponuro Jeannie, kiedy zjeżdżały windą.

– Sprawdzę je – odparła Mish – ale wydaje się solidne.

Jeannie potrząsnęła głową.

– Nie wierzę, że jest niewinny.

– Jest winny jak wszyscy diabli, kochanie, ale nie tego gwałtu.

44

Steve siedział w wielkiej kuchni w domu swoich rodziców w Georgetown obserwując, jak matka robi mielone kotlety, i czekając na telefon od Jeannie. Zastanawiał się, czy Wayne Stattner okaże się jego sobowtórem. Zastanawiał się, czy Jeannie i sierżant Delaware odnajdą go pod jego nowojorskim adresem. Zastanawiał się, czy Wayne przyzna się do zgwałcenia Lisy Hoxton.

Mama kroiła cebulę. Była zdumiona i oszołomiona, gdy po raz pierwszy powiedział, co zrobiono jej w klinice Aventine w grudniu 1972 roku. Nie uwierzyła mu wtedy do końca, lecz dla dobra sprawy nie podważała całej historii, kiedy rozmawiali z adwokatem. W piątek wieczorem Steve siadł razem z rodzicami i opowiedział im ich dziwną historię. Mama zdenerwowała się wtedy; myśl, że lekarze eksperymentowali z pacjentkami bez ich zgody, doprowadziła ją do białej gorączki. W swoich felietonach stale pisała o prawie kobiet do decydowania o tym, co dzieje się z ich ciałami.

Co dziwne, tato przyjął to spokojnie. Steve spodziewał się, że jako mężczyzna zareaguje mocniej na zawarty w całej historii motyw podrzutka. Ale tato był aż do bólu racjonalny. Prześledził tok myślenia Jeannie, wykluczył wszystkie inne próby wyjaśnienia sprawy i w końcu przyznał jej rację. Chłodna reakcja była jednak zgodna z kodeksem taty. Nie oznaczała wcale, że jest spokojny w środku. W tej chwili podlewał z pogodną miną kwiaty w ogródku, ale być może wszystko w nim się gotowało.

Mama zaczęła smażyć cebulę i Steve poczuł, jak płynie mu ślinka.

– Kotlety mielone z tłuczonymi ziemniakami i keczupem – powiedział. – Najwspanialsze danie na ziemi.

– Kiedy miałeś pięć lat, chciałeś, żebym robiła je codziennie – stwierdziła z uśmiechem.

– W tej małej kuchence w Hoover Tower?

– Pamiętasz to?

– Mgliście. Pamiętam przeprowadzkę i to, jak dziwnie mieszkało się w domu zamiast w mieszkaniu.

– Wtedy mniej więcej zaczęły napływać pieniądze z mojej pierwszej książki Co robić, kiedy nie możesz zajść w ciążę? – Mama westchnęła. – Jeśli wyjdzie na jaw, jak naprawdę zaszłam w ciążę, ta książka okaże się stekiem bzdur.

– Mam nadzieję, że ludzie, którzy ją kupili, nie zażądają zwrotu pieniędzy.

Mama położyła kotlety i cebulę na patelni i wytarła ręce.

– Myślałam o tym przez całą noc i wiesz co? Cieszę się, że mi to zrobili.

– Dlaczego? Wczoraj byłaś wściekła.

– I jestem wściekła, bo posłużyli się mną jak doświadczalnym królikiem. Ale zdałam sobie sprawę z jednej prostej rzeczy: gdyby nie przeprowadzili na mnie tego eksperymentu, nie miałabym ciebie. I to jedno tylko się liczy.

– Nie przejmujesz się tym, że nie jestem naprawdę twoim dzieckiem?

Objęła go ramieniem.

– Jesteś mój, Steve. Nic nie jest w stanie tego zmienić.

Zadzwonił telefon i Steve podniósł natychmiast słuchawkę.

– Halo?

– Tu Jeannie.

– Jak wam poszło? Czy go odnaleźliście?

– Tak i jest twoim sobowtórem, tyle że ufarbował włosy na czarno.

– Mój Boże… więc jest nas trzech.

– Tak. Matka Wayne'a nie żyje, ale rozmawiałam przed chwilą z jego ojcem, na Florydzie. Potwierdził, że jego żona przechodziła kurację w klinice Aventine.

Wiadomości były dobre, ale w głosie Jeannie słychać było rozczarowanie.

– Nie cieszysz się tak, jak powinnaś.

– Wayne ma alibi na niedzielę.

– Cholera. – Ponownie upadł na duchu. – Jak to możliwe? Co to za alibi?

– Żelazne. Był na rozdaniu nagród Emmy w Los Angeles. Zrobili mu zdjęcia.

– Pracuje w branży filmowej?

– Jest właścicielem nocnych klubów. Dosyć znanym. Steve zrozumiał, dlaczego wydawała się taka przybita. Odnalezienie Wayne'a to majstersztyk, ale nie posunęło ich ani o cal do przodu. Był w równym stopniu przygnębiony jak zaintrygowany.

– W takim razie kto zgwałcił Lisę?

– Pamiętasz, co powiedział Sherlock Holmes? Jeśli wyeliminujesz to, co niemożliwe, prawdą musi być to, co pozostało, bez względu na to, jak bardzo wydaje się niemożliwe. A może to był Hercule Poirot?

Serce zamarło mu w piersi. Jeannie nie doszła chyba do wniosku, że to on zgwałcił Lisę.

– Więc jaka jest prawda?

– Jest was czterech.

– Czworaczki? Jeannie, przecież to czyste wariactwo.

– Nie czworaczki. Nie wierzę, żeby embrion podzielił się przypadkowo. To musiało być świadome działanie, część eksperymentu.

– Czy to możliwe?

– Dzisiaj tak. Słyszałeś o klonowaniu. W latach siedemdziesiątych to była tylko teoria. Ale Genetico wyprzedziło najwyraźniej innych i na tym polu: być może dlatego, że pracowali w tajemnicy i mogli eksperymentować na ludziach.

– Dajesz mi do zrozumienia, że jestem klonem.

– Musisz być. Przykro mi, Steve. Wciąż jestem dla ciebie zwiastunem złych wieści. To dobrze, że masz takich rodziców, jakich masz.

– Jaki on jest, Wayne?

– Okropny. Ma obraz, na którym Salina Jones wisi naga na krzyżu. Nie mogłam się doczekać, żeby stamtąd wyjść.

Steve milczał. Jeden z moich klonów jest mordercą, drugi sadystą, hipotetyczny trzeci gwałcicielem. Kim jestem w takim razie ja sam?

– Hipoteza, że jesteście klonami, wyjaśnia również wasze odmienne daty urodzenia – dodała Jeannie. – Embriony były trzymane w laboratorium i w różnych momentach umieszczane w macicach kobiet.

Dlaczego to musiało się przytrafić właśnie mnie? Dlaczego nie mogę być taki jak inni?

– Mój samolot zaraz startuje, muszę kończyć.

– Chcę się z tobą zobaczyć. Przyjadę do Baltimore.

– Dobrze. Cześć. Steve odłożył słuchawkę.

– Zrozumiałaś wszystko – powiedział do matki.

– Owszem. Jest podobny do ciebie, ale ma alibi, w związku z czym ona myśli, że musi was być czterech i jesteście klonami.

– Skoro jesteśmy klonami, muszę być taki sam jak oni.

– Nie. Jesteś inny, ponieważ jesteś mój.

– Ale ja nie jestem twój. – Zobaczył na jej twarzy skurcz bólu, on sam również cierpiał. – Jestem dzieckiem dwojga zupełnie obcych ludzi wybranych przez naukowców zatrudnionych w Genetico. To są moi przodkowie.

– Musisz być inny, bo inaczej się zachowujesz.

– Lecz o czym to świadczy? O tym, że mam inną naturę? Czy może raczej o tym, że nauczyłem się ją skrywać niczym udomowione zwierzę. Czy to ty uczyniłaś mnie tym, kim jestem? Czy może raczej Genetico?

– Nie wiem, synu – odparła mama. – Po prostu nie wiem.

45

Jeannie wzięła prysznic i umyła włosy, a potem umalowała starannie oczy. Postanowiła, że nie będzie używać szminki ani różu. Włożyła purpurowy sweter z dekoltem i szare obcisłe legginsy na gołe ciało. W przekłuty nos wsadziła swój ulubiony kolczyk: mały szafir osadzony w srebrze. W lustrze wyglądała jak symbol seksu.

– Wybierasz się do kościoła, panienko? – zapytała, puszczając oko do swojego odbicia.

Ojciec znowu ją opuścił. Wolał mieszkać u Pattty, gdzie dotrzymywało mu towarzystwa trzech wnuków. Patty zabrała go do siebie, kiedy Jeannie była w Nowym Jorku.

Czekając na Steve'a, nie miała nic do roboty. Starała się nie myśleć o dzisiejszym rozczarowaniu: nie było sensu się dalej zadręczać. Ściskało ją w żołądku: przez cały dzień piła tylko kawę. Zastanawiała się, czy zjeść coś teraz, czy może poczekać na niego. Przypomniała sobie, jak zjadł na śniadanie osiem bułek z cynamonem, i nie mogła powstrzymać uśmiechu. To było zaledwie wczoraj, ale zdawało jej się, że minął cały tydzień.

Nagle uprzytomniła sobie, że ma pustą lodówkę. Co będzie, jeśli Steve przyjedzie głodny, a ona nie będzie miała go czym nakarmić? Włożyła szybko na gołe nogi martensy, wybiegła na dwór, podjechała do 7-Eleven na rogu Falls Road i 36th Street i kupiła jajka, kanadyjski bekon, mleko, bochenek siedmioziarnistego chleba, sałatę, piwo Dos Equis, czekoladowo-orzechowe lody Ben amp; Jerry i cztery opakowania bułek z cynamonem.

Stojąc przy kasie, zdała sobie sprawę, że mógł przyjechać, kiedy jej nie było. Mógł nawet wrócić do Waszyngtonu! Wybiegła ze sklepu z pełnymi siatkami i popędziła jak szalona z powrotem, wyobrażając sobie, że Steve czeka niecierpliwie na progu.

Przed domem nie było nikogo i nigdzie nie zobaczyła jego starego datsuna. Weszła na górę i schowała jedzenie do lodówki. Wyjęła jajka z kartonu, rozpakowała piwo, napełniła ekspres i znowu nie miała nic do roboty.

Uświadomiła sobie, że zachowuje się zupełnie nietypowo. Nigdy nie troszczyła się o to, że mężczyzna może być głodny. Normalnie, nawet z Willem Templem, było dla niej oczywiste, że jeśli zgłodniał, przygotuje sobie coś do jedzenia, jeśli lodówka jest pusta, pójdzie do sklepu, a jeśli sklep jest zamknięty, pojedzie na stację benzynową. Teraz zmieniała się w kapłankę domowego ogniska. Chociaż znała Steve'a dopiero od paru dni, wywarł na nią większy wpływ niż inni mężczyźni…

Odgłos dzwonka zabrzmiał niczym eksplozja.

Jeannie zerwała się z kanapy z bijącym mocno sercem.

– Tak? – powiedziała do domofonu.

– Jeannie? To ja, Steve.

Nacisnęła guzik otwierający drzwi i przez kilka chwil stała bez ruchu, czując się bardzo głupio. Zachowywała się jak nastolatka. Patrzyła, jak Steve wchodzi po schodach, ubrany w szary podkoszulek i luźne niebieskie dżinsy. Na jego twarzy widać było ból i rozczarowanie ostatnich dwudziestu czterech godzin. Objęła go ramionami i przytuliła do siebie. Jego silne ciało wydawało się spięte i znużone.

Weszli razem do salonu. Steve usiadł na sofie, a ona włączyła ekspres. Czuła się z nim bardzo blisko związana. Nie robili zwyczajnych rzeczy: nie chodzili do restauracji albo do kina, tak jak działo się to w przypadku wcześniejszych znajomości Jeannie. Zamiast tego wspierali się w walce, rozwiązywali razem zagadki i cierpieli prześladowania ze strony działających z ukrycia wrogów. To szybko scementowało ich przyjaźń.

– Chcesz kawy?

Potrząsnął głową.

– Wolałbym potrzymać się za ręce.

Usiadła obok niego na kanapie i wzięła go za rękę. Pochylił się ku niej, a ona pocałowała go w usta. Był to ich pierwszy prawdziwy pocałunek. Jeannie ścisnęła mocno jego dłoń i rozchyliła wargi. Smak jego ust przypominał drzewny dym. Przez chwilę usiłowała sobie przypomnieć, czy na pewno myła zęby, i jej pasja osłabła; a potem przypomniała sobie, że owszem, myła, i ponownie oddała mu się bez żadnych zastrzeżeń. Steve dotykał jej piersi przez miękką wełnę swetra; miał zaskakująco delikatne ręce. Jeannie robiła to samo, masując jego pierś otwartymi dłońmi.

Wszystko potoczyło się bardzo szybko.

Steve odsunął się i popatrzył na nią, jakby chciał, żeby jej rysy na zawsze wryły mu się w pamięć. Opuszkami palców dotykał delikatnie jej brwi, jej kości policzkowych, nosa i warg, kręcąc przy tym lekko głową, jakby nie potrafił uwierzyć w to, co widzi.

W jego spojrzeniu ujrzała głębokie pragnienie. Ten mężczyzna pożądał jej z całego serca. To ją podnieciło. Namiętność porwała ją niczym nagły wiatr z południa, gorący i burzowy. Między nogami czuła miękkość, której nie zaznała od półtora roku. Chciała wszystkiego od razu: jego ciała na swoim ciele, jego języka w swoich ustach, jego rąk dotykających ją wszędzie.

Przyciągnęła go do siebie i ponownie pocałowała, tym razem otwierając szeroko usta. Odchyliła się do tyłu i przez dłuższą chwilę Steve leżał na niej miażdżąc jej piersi swoim ciężarem. W końcu odsunęła go zdyszana.

– Chodźmy do sypialni – szepnęła.

Wyślizgnęła się spod niego i ruszyła przodem, ściągając sweter i rzucając go na podłogę. Steve wszedł za nią do sypialni i zamknął drzwi piętą. Widząc, że Jeannie się rozbiera, ściągnął z siebie jednym szybkim ruchem podkoszulek.

Wszyscy to robią, pomyślała; wszyscy zamykają drzwi piętą.

Steve zdjął buty, rozpiął pasek i ściągnął dżinsy. Miał piękne ciało: szerokie ramiona, muskularną klatkę piersiową i wąskie biodra w białych szortach.

Ale którym z nich był?

Kiedy do niej podszedł, dała dwa kroki do tyłu.

„Może cię znowu odwiedzić”, powiedział facet, który do niej dzwonił.

Steve zmarszczył brwi.

– Co się stało?

Poczuła nagle, że się boi.

– Nie możemy tego zrobić – szepnęła.

Steve wziął głęboki oddech i wypuścił z płuc powietrze.

– Nie mów – mruknął, odwracając wzrok. – Nie mów.

Skrzyżowała ręce na piersiach.

– Nie wiem, kim jesteś.

Nagle zrozumiał.

– O mój Boże. – Usiadł tyłem do niej na łóżku i opuścił ramiona. Lecz jego przygnębienie mogło być udawane. – Myślisz, że jestem tym facetem, którego spotkałaś w Filadelfii.

– Myślałam, że to Steve.

– Ale dlaczego miałby się pode mnie podszywać?

– To nieważne.

– Nie robiłby tego w nadziei, że mu się uda cię przelecieć. Mój sobowtór ma szczególne podejście do kobiet. Gdyby chciał się z tobą przespać, przytknąłby ci nóż do twarzy, podarł pończochy albo podpalił dom.

– Miałam telefon – powiedziała drżącym głosem Jeannie. – Anonimowy. „Chłopak, którego spotkałaś w Filadelfii, miał cię zabić – informował facet. – Poniosło go i schrzanił robotę. Ale może cię znowu odwiedzić”. Dlatego musisz teraz wyjść.,

Podniosła z podłogi sweter i szybko go włożyła, ale nie poczuła się przez to ani trochę bardziej bezpieczna.

W jego spojrzeniu widać było współczucie.

– Biedactwo – powiedział. – Nieźle cię nastraszyli. Przykro mi.

Wstał i zaczął wciągać dżinsy.

Nagle poczuła, że na pewno się myli. Klon z Filadelfii, gwałciciel, nigdy nie zacząłby się ubierać w takiej sytuacji. Rzuciłby ją na łóżko, zdarł ubranie i próbował wziąć siłą. Ten chłopak był inny. To był Steve. Poczuła prawie nieodparte pragnienie, żeby rzucić mu się w ramiona i pokochać.

– Steve…

– To ja – odparł z uśmiechem.

A może dlatego właśnie udawał? Może w momencie kiedy zyska jej zaufanie i znajdą się oboje nadzy w łóżku, zmieni się i okaże swoją prawdziwą naturę, naturę człowieka, który lubi oglądać kobietę zastraszoną i cierpiącą? Zadrżała z lęku.

To nie miało sensu.

– Lepiej, żebyś poszedł – szepnęła, unikając jego oczu.

– Możesz mnie przepytać – oznajmił.

– Dobrze. Kiedy po raz pierwszy spotkałam Steve'a?

– Na korcie tenisowym.

Odpowiedź była prawidłowa.

– Ale tego dnia na uniwersytecie był zarówno Steve, jak i gwałciciel.

– Zapytaj o coś innego.

– Ile bułek z cynamonem zjadł Steve w piątek rano?

Uśmiechnął się.

– Przyznaję ze wstydem, że osiem.

Jeannie potrząsnęła z rozpaczą głową.

– To mieszkanie może być na podsłuchu. Przeszukali mój gabinet i przeczytali moją elektroniczną pocztę, więc równie dobrze mogą nas teraz podsłuchiwać. To nic nie da. Nie znam tak dobrze Stevena Logana, a to, co o nim wiem, inni też mogą wiedzieć.

– Chyba masz rację – odparł.

Włożył z powrotem podkoszulek, a potem usiadł na łóżku i wsunął buty. Jeannie przeszła do salonu, nie chcąc stać w sypialni i patrzeć, jak się ubiera. Czy popełniała straszliwy błąd? Czy też było to najmądrzejsze posunięcie, jakie zrobiła w swoim życiu? Czuła dotkliwy ból między nogami: tak bardzo chciała się z nim kochać. A jednak myśl, że mogłaby się znaleźć w łóżku z kimś pokroju Wayne'a Stattnera, przyprawiała ją o dreszcz zgrozy.

Steve wszedł ubrany do salonu. Spojrzała mu w oczy, szukając czegoś, co rozwiałoby jej wątpliwości, ale nie znalazła niczego. Nie wiem, kim jesteś, po prostu nie wiem!

Czytał w jej myślach.

– To nie ma sensu – stwierdził. – Trzeba mieć do siebie zaufanie. Jeśli go zabraknie, to klops. Co za niefart – mruknął, dając wyraz gnębiącemu go rozżaleniu. – Co za cholerny niefart!

Ten wybuch gniewu przestraszył ją. Była silna, ale on był od niej silniejszy. Chciała, żeby jak najszybciej wyszedł z mieszkania.

Steve wyczuł jej strach.

– Dobrze, już mnie nie ma – powiedział, ruszając do drzwi. – Zdajesz sobie chyba sprawę, że on by nie wyszedł?

Kiwnęła głową.

– Lecz dopóki naprawdę nie wyjdę, nie możesz być pewna – dodał, śledząc tok jej myśli. – I nic nie pomoże, jeśli wyjdę i zaraz wrócę. Żebyś upewniła się, że to ja, muszę naprawdę odejść.

– Tak.

Była teraz całkowicie przekonana, że to Steve, ale wiedziała również, że jej wątpliwości wrócą, jeśli naprawdę stąd nie wyjdzie.

– Potrzebny jest nam jakiś tajny szyfr, żebyś wiedziała, że to ja.

– Dobrze.

– Wymyślę coś.

– Dobrze.

– Do widzenia. Nie będę próbował cię pocałować. – Zszedł po schodach. – Zadzwoń do mnie! – zawołał.

Stała jak wryta w miejscu aż do momentu, kiedy usłyszała trzaśniecie frontowych drzwi.

Przygryzła wargę. Chciało jej się płakać. Podeszła do kuchennego blatu i nalała sobie kawy. Podniosła kubek do ust, ale nagle wyślizgnął jej się z palców i rozbił się na kawałki na podłodze.

– Kurwa mać – mruknęła.

Ugięły się pod nią nogi i usiadła ciężko na kanapie. Jeszcze przed chwilą miała poczucie straszliwego zagrożenia. Teraz wiedziała, że było wyimaginowane, lecz mimo to cieszyła się, że minęło. Ciało nabrzmiało jej od nie spełnionej żądzy. Dotknęła się w kroczu: jej legginsy były wilgotne.

– Już niedługo – szepnęła. – Już niedługo. – Pomyślała, jak będzie wyglądało ich następne spotkanie, jak obejmie go, pocałuje i przeprosi, i jak czule on jej przebaczy. I wyobrażając sobie to wszystko, dotknęła się palcami i po kilku chwilach przeszedł ją dreszcz rozkoszy.

A potem trochę się zdrzemnęła.

46

Najbardziej bolało Berringtona upokorzenie.

Wciąż był górą w pojedynku z Jeannie Ferrami, ale nie dawało mu to żadnej satysfakcji. Przez nią zachowywał się jak drobny złodziejaszek. Najpierw doniósł na nią do prasy, potem zakradł się do jej gabinetu i przeszukiwał szuflady, teraz obserwował z ukrycia jej dom. Wszystko to robił ze strachu. Cały jego świat wydawał się walić w gruzy. Był w rozpaczy.

Nigdy nie spodziewał się, że na kilka tygodni przed swoimi sześćdziesiątymi urodzinami będzie siedział w zaparkowanym przy chodniku samochodzie i gapił się w czyjeś drzwi niczym jakiś parszywy prywatny detektyw. Co pomyślałaby jego matka, osiemdziesięcioczteroletnia elegancka staruszka, która żyła w małym miasteczku w Maine, pisała dowcipne listy do miejscowej gazety i trzymała się kurczowo funkcji głównej aranżerki kwiatów w kościele episkopalnym. Zadrżałaby ze wstydu, gdyby ktoś powiedział jej, jak nisko upadł jej syn.

Niech Bóg broni, żeby zobaczył go tu ktoś znajomy. Starał się nie przyglądać przechodniom. Jego samochód rzucał się niestety w oczy. Zawsze wyobrażał sobie, że jest dyskretnie elegancki, ale przy tej ulicy stało niewiele srebrzystych lincolnów town carów; lokalnymi faworytami były stare japońskie sedany i pieczołowicie konserwowane pontiaki firebirdy. Sam Berrington ze swoją siwą grzywą również nie był osobą, która zlewałaby się z otoczeniem. Przez jakiś czas trzymał dla kamuflażu na kierownicy otwarty plan miasta, ale ludzie byli tu nastawieni życzliwie i musiał go odłożyć, kiedy dwie osoby zapukały w szybę, oferując pomoc. Pocieszał się myślą, że w okolicy, gdzie płaci się tak niskie czynsze, nie może mieszkać nikt ważny.

Nie miał pojęcia, co zamierza zrobić Jeannie. Funkcjonariuszom FBI nie udało się odnaleźć listy w jej mieszkaniu. Berrington bał się, że zdołała dotrzeć do kolejnego klona. Jeśli tak, katastrofa wisiała w powietrzu. Berringtona, Jima i Prestona czekała publiczna kompromitacja i bankructwo.

To Jim zaproponował, żeby Berrington obserwował Jeannie.

„Musimy wiedzieć, co ona szykuje; kto do niej przychodzi i kto wychodzi” – powiedział i Berrington przyznał mu niechętnie rację. Pojawił się na jej ulicy dość wcześnie i nic się nie działo aż do południa, kiedy odwiozła ją do domu czarna kobieta, w której rozpoznał policjantkę prowadzącą śledztwo w sprawie gwałtu. Rozmawiał z nią krótko w poniedziałek i uznał, że jest atrakcyjna. Zapamiętał, że ma stopień sierżanta i nazywa się Delaware.

Zadzwonił do Prousta z automatu w McDonaldzie na rogu i ten obiecał, że poprosi swego przyjaciela, aby dowiedział się, komu złożyły wizytę. „Sierżant Delaware skontaktowała się dzisiaj z podejrzanym, którego inwigilujemy – oznajmił prawdopodobnie ich człowiek w FBI – i chociaż ze względów bezpieczeństwa nie mogę zdradzić nic więcej, chcielibyśmy wiedzieć, co dokładnie robiła dziś rano i jaką sprawę prowadzi”.

Godzinę później Jeannie wybiegła w pośpiechu, aż do bólu seksowna w purpurowym swetrze i obcisłych legginsach. Berrington nie ruszył za jej samochodem; nie potrafił się po prostu zmusić do czegoś tak niskiego. Jeannie wróciła po kilku minutach, dźwigając kilka papierowych toreb ze sklepu. Następnie przyjechał do niej jeden z klonów, najprawdopodobniej Steve Logan.

Nie zabawił długo. Na jego miejscu, pomyślał Berrington, zostałbym tutaj przez całą noc i większą część niedzieli.

Po raz setny z rzędu zerknął na zegar w samochodzie i zadecydował, że zadzwoni znowu do Jima. Mógł już się czegoś dowiedzieć w FBI.

Wysiadł z samochodu i ruszył w stronę skrzyżowania. Zapach frytek pobudził jego apetyt, ale nie lubił jeść hamburgerów ze styropianowego pudełka. Zamówił filiżankę czarnej kawy i podszedł do automatu.

– Pojechały do Nowego Jorku – poinformował go Jim.

Berrington właśnie tego się obawiał.

– Do Wayne'a Stattnera? – zapytał.

– Zgadza się.

– Niech to szlag. Czego chciały?

– Pytały, co robił w ostatnią niedzielę i tak dalej. Był na rozdaniu nagród Emmy. Zamieścili jego zdjęcie w „People”. Koniec sprawy.

– Czy wiadomo, jaki może być następny ruch Jeannie?

– Nie. A co u ciebie?

– Nic specjalnego. Widzę stąd jej drzwi. Zrobiła zakupy, odwiedził ją Steve Logan, nic poza tym. Może skończyły im się pomysły

– A może nie. Wiadomo tylko, że twój pomysł z wywaleniem jej z roboty spalił na panewce.

– W porządku, Jim, nie zaczynaj znowu. Poczekaj… właśnie wychodzi.

Jeannie przebrała się: miała teraz na sobie białe dżinsy i niebieską bluzkę bez rękawów, w której widać było jej silne ramiona.

– Idź za nią – powiedział Jim.

– Niech to diabli. Wsiada do samochodu.

– Musimy wiedzieć, dokąd ona jedzie, Berry.

– Nie jestem gliniarzem, do jasnej cholery!

Mała dziewczynka szła ze swoją matką do damskiej toalety.

– Ten pan krzyczy, mamusiu – powiedziała.

– Cicho, kochanie – odparła matka.

– Odjeżdża – stwierdził Berrington, ściszając głos.

– Biegnij do samochodu!

– Pierdolę to, Jim!

– Jedź za nią! – wrzasnął Jim i odłożył słuchawkę.

Czerwony mercedes Jeannie przejechał obok i skręcił w Falls Road.

Berrington pobiegł do swojego samochodu.

47

Jeannie przyglądała się ojcu Steve'a. Charles Logan miał ciemne włosy, cień zarostu na twarzy, powściągliwy styl bycia i nieskazitelne maniery. Chociaż była sobota i pracował przed chwilą w ogrodzie, ubrany był w elegancko uprasowane ciemne spodnie i koszulę z krótkim rękawem. W ogóle nie przypominał swojego syna. Jedyną cechą, którą mógł od niego przejąć Steve, było upodobanie do tradycyjnych strojów. Studenci Jeannie paradowali na ogół w podartych dżinsach i czarnej skórze, ale Steve wolał khaki i koszule z przypinanym kołnierzykiem.

Nie wrócił jeszcze do domu i Charles domyślał się, że odwiedził po drodze bibliotekę, żeby przeczytać coś na temat procesów o gwałt. Matka Steve'a na chwilę się położyła. Charles zrobił świeżą lemoniadę i wyszedł razem z Jeannie na patio ich domu w Georgetown.

Jeannie obudziła się z drzemki ze wspaniałym pomysłem. Wiedziała, jak znaleźć czwartego klona. Żeby to zrobić, potrzebowała pomocy Charlesa, nie była jednak pewna, czy zgodzi się wykonać to, o co miała zamiar go prosić.

Charles podał jej wysoką chłodną szklankę, a potem wziął sobie taką samą i usiadł w ogrodowym fotelu.

– Czy mogę zwracać się do pani po imieniu? – zapytał.

– Bardzo proszę.

– Mam nadzieję, że odwzajemnisz mi się tym samym.

– Oczywiście.

Przez chwilę popijali w milczeniu lemoniadę.

– O co w tym wszystkim chodzi, Jeannie? – zapytał w końcu.

– Myślę, że to był eksperyment – odparła, odstawiając szklankę. – Przed założeniem Genetico Berrington i Proust służyli obaj w wojsku. Podejrzewam, że firma była pierwotnie przykrywką dla ściśle wojskowych badań.

– Byłem żołnierzem przez całe swoje dorosłe życie i jestem gotów uwierzyć we wszystkie niesamowite rzeczy, które opowiadają o armii. Ale dlaczego zainteresowały ich problemy kobiecej płodności?

– Zastanów się. Steve i jego sobowtóry to wysocy, silni i przystojni mężczyźni. Są również bardzo bystrzy, chociaż skłonność do gwałtownych zachowań przeszkadza im w osiągnięciu życiowych sukcesów. Zarówno Steve, jak i Dennis mają bardzo wysoki iloraz inteligencji i podejrzewam, że to samo można powiedzieć o dwóch pozostałych. Wayne został milionerem w wieku dwudziestu dwóch lat, a czwarty klon jest wystarczająco sprytny, żeby nie dać się złapać.

– Jaki z tego wyciągasz wniosek?

– Nie wiem. Zastanawiam się, czy w armii nie chcieli czasami wyhodować idealnego żołnierza.

Było to tylko luźne przypuszczenie i rzuciła je lekkim tonem, ale Charles przyjął je bardzo poważnie.

– O mój Boże – szepnął z przejętą miną. – Wydaje mi się, że coś o tym słyszałem.

– To znaczy o czym?

– W latach siedemdziesiątych w siłach zbrojnych krążyły plotki, że Rosjanie mają jakiś niezwykły program. Produkują idealnych żołnierzy, mówiono, idealnych sportowców, idealnych szachistów. Niektórzy uważali, że powinniśmy pójść w ich ślady. Inni twierdzili, że już to robimy.

– Więc to prawda! – Jeannie zaczynała w końcu rozumieć. – Wybrali zdrowych, agresywnych, inteligentnych, jasnowłosych rodziców, skłonili ich do oddania jaja i spermy, i połączyli je, tworząc embrion. Najbardziej jednak interesowała ich możliwość powielania idealnych żołnierzy. Najważniejsza część eksperymentu polegała zatem na podzieleniu embrionu i umieszczeniu wielu embrionów w macicach wielu matek. I to im się udało. – Jeannie zmarszczyła czoło. – Zastanawiam się, co stało się potem.

– Mogę ci powiedzieć – stwierdził Charles. – Watergate. Zrezygnowano wtedy z tych wszystkich zwariowanych pomysłów.

– Ale Genetico zalegalizowało swoją działalność podobnie jak mafia. A ponieważ naprawdę odkryli, jak produkować dzieci z probówki, firma była dochodowa. To pozwalało im finansować badania w dziedzinie inżynierii genetycznej. Przypuszczam, że mój własny projekt stanowi fragment ich wielkiego planu.

– Jakiego planu?

– Wyhodowania idealnych Amerykanów: inteligentnych, agresywnych i jasnowłosych. – Jeannie wzruszyła ramionami. – To stara idea, ale teraz, w dobie rozwiniętej genetyki, można ją urzeczywistnić.

– Więc dlaczego sprzedają firmę? To nie ma sensu.

– Wprost przeciwnie. Kiedy złożono im ofertę kupna, zobaczyli w tym możliwość rozwinięcia skrzydeł. Pieniądze pozwolą sfinansować kampanię prezydencką Prousta. Po opanowaniu Białego Domu mogą prowadzić wszelkie badania… i zrealizować swoje marzenia.

Charles pokiwał głową.

– W dzisiejszym „Washington Post” jest artykuł na temat poglądów Prousta. Nie sądzę, żebym chciał żyć w rządzonym przez niego świecie. Jeśli będziemy wszyscy posłusznymi agresywnymi żołnierzami, kto będzie pisał wiersze, grał bluesa i brał udział w antywojennych protestach?

Jeannie uniosła brwi. Nie spodziewała się takich myśli u zawodowego wojskowego.

– Chodzi nie tylko o to – odpowiedziała. – Ludzkie zróżnicowanie ma swój sens. Jest pewien powód, dla którego różnimy się od swoich rodziców. Ewolucja jest procesem prób i błędów. Nie sposób wyeliminować jej klęsk bez wyeliminowania jej sukcesów.

Charles westchnął.

– A z tego wszystkiego wynika, że nie jestem ojcem Steve'a.

– Nie mów tak.

Otworzył portfel i wyjął z niego fotografię.

– Muszę ci coś powiedzieć, Jeannie. Nigdy nie wpadło mi do głowy, że może być klonem, ale często patrzyłem na Steve'a i zastanawiałem się, czy coś po mnie odziedziczył.

– Nie widzisz tego?

– Czego? Podobieństwa?

– Nie chodzi mi o zewnętrzne podobieństwo. Steve ma na przykład głęboko zakorzenione poczucie obowiązku. Żaden z pozostałych nie wie, co to takiego. Przejął je od ciebie!

Charles wciąż miał ponurą minę.

– Jest w nim coś złego, wiem o tym.

Dotknęła jego ramienia.

– Posłuchaj mnie. Steve był tym, co nazywam dzikim dzieckiem: nieposłusznym, impulsywnym, odważnym, kipiącym energią. Mam rację?

Charles uśmiechnął się ze smutkiem.

– To prawda.

– Tacy sami byli: Dennis Pinker i Wayne Stattner. Bardzo trudno jest wychować takie dzieci. Dlatego właśnie Dennis jest mordercą, a Wayne sadystą. Ale Steve różni się od nich. Różni się między innymi dzięki tobie. Tylko obdarzeni największą cierpliwością i oddaniem rodzice potrafią wychować takich osobników na normalnych ludzi. A Steve jest normalny.

– Modlę się, żebyś miała rację.

Charles otworzył portfel, chcąc włożyć z powrotem zdjęcie, ale Jeannie powstrzymała go.

– Czy mogę rzucić okiem?

– Naturalnie.

Przyjrzała się fotografii. Zrobiono ją całkiem niedawno. Steve ubrany był w niebieską koszulę w kratę i miał trochę za długie włosy. Uśmiechał się nieśmiało do obiektywu.

– Nie mam jego żadnego zdjęcia – poskarżyła się, oddając odbitkę.

– Zachowaj je.

– Nie mogę. Trzymasz je przy sercu.

– Mam miliony zdjęć Steve'a. Włożę do portfela inne.

– Dziękuję. Naprawdę jestem ci bardzo wdzięczna.

– Wygląda na to, że bardzo go lubisz.

– Ja go kocham, Charles.

– Naprawdę?

Jeannie pokiwała głową.

– Kiedy myślę, że mógłby trafić do więzienia za gwałt, mam ochotę pójść tam zamiast niego.

Charles posłał jej smutny uśmiech.

– Ja też.

– To chyba miłość?

– Na pewno.

Jeannie poczuła się skrępowana. Nie miała wcale zamiaru mu tego mówić. Właściwie wcale tego nie wiedziała; samo wymknęło jej się z ust i nagle zdała sobie sprawę, że to prawda.

– Co czuje do ciebie Steve? – zapytał Charles.

– Powinnam może ująć to skromniej, ale…

– Nie próbuj.

– Szaleje za mną.

– To mnie wcale nie dziwi. Nie tylko dlatego, że jesteś piękna. Jesteś także silna: to oczywiste. On potrzebuje kogoś silnego; zwłaszcza teraz, kiedy wisi nad nim to oskarżenie.

Jeannie zmierzyła Charlesa uważnym wzrokiem. Nadeszła pora, żeby go poprosić.

– Jest pewna rzecz, którą mógłbyś zrobić…

– Powiedz, o co chodzi.

Jeannie ćwiczyła to, co chciała powiedzieć, przez całą drogę do Waszyngtonu.

– Gdybym mogła przeszukać kolejną bazę danych, być może udałoby mi się znaleźć prawdziwego gwałciciela. Ale po artykule w „New York Timesie” żadna agencja rządowa ani firma ubezpieczeniowa nie zaryzykuje ze mną współpracy. Chyba że…

– Co?

Jeannie pochyliła się do przodu w ogrodowym fotelu.

– W Genetico eksperymentowali na żonach żołnierzy, bo mieli do nich dostęp w wojskowych szpitalach. Dlatego urodziła się tam większość klonów, a może wszystkie.

Charles pokiwał powoli głową.

– Dane medyczne dzieci musiały zostać złożone w wojskowych archiwach – kontynuowała. – Być może wciąż się tam znajdują.

– Jestem tego pewien. Armia nigdy niczego nie wyrzuca.

Nadzieje Jeannie lekko wzrosły. Był jednak jeszcze jeden problem.

– To było dwadzieścia dwa lata temu, mogli zapisać to na papierze. Czy przenieśli potem dane do komputera?

– Na pewno. To jedyny sposób archiwizowania informacji.

– W takim razie to możliwe – oznajmiła, starając się ukryć podniecenie.

Charles najwyraźniej się wahał.

Rzuciła mu twarde spojrzenie.

– Możesz załatwić mi dostęp?

– Co dokładnie chcesz zrobić?

– Muszę załadować mój program do komputera i kazać mu przeszukać wszystkie dane.

– Jak długo to potrwa?

– Nie sposób powiedzieć. To zależy od wielkości bazy danych i mocy komputera.

– Czy utrudni to normalny dostęp do danych?

– Może go zwolnić.

Charles zmarszczył brwi.

– Zrobisz to? – zapytała niecierpliwie.

– Jeśli nas złapią, będzie to oznaczać koniec mojej kariery.

– Jaka jest twoja odpowiedź?

– Niech mnie diabli, zrobię to.

48

Steve rozpromienił się, widząc Jeannie, która siedziała na patio, popijała lemoniadę i rozmawiała z jego ojcem, jakby byli starymi znajomymi. Tego właśnie chcę, pomyślał. Chcę, żeby Jeannie stała się częścią mojego życia. Wtedy dam sobie radę ze wszystkim.

Przeszedł uśmiechając się przez trawnik i pocałował ją lekko w usta.

– Wyglądacie jak dwoje spiskowców – powiedział.

Jeannie wyjaśniła mu, co mają zamiar zrobić, i ponownie wstąpiła w niego nadzieja.

– Nie znam się zbyt dobrze na komputerach – przyznał tato, zwracając się do Jeannie. – Będę potrzebował twojej pomocy.

– Pojadę z tobą.

– Założę się, że nie masz przy sobie paszportu.

– Nie mam.

– Nie mogę wprowadzić cię do centrum informatycznego bez dowodu tożsamości.

– Mogę pojechać po paszport do domu.

– Ja z tobą pojadę – powiedział Steve do ojca. – Mam paszport na górze. Na pewno potrafię załadować program.

Tato posłał pytające spojrzenie Jeannie.

– Procedura jest prosta – odparła, kiwając głową. – Gdybyście mieli jakieś trudności, zadzwońcie do mnie z centrum informatycznego. Powiem wam, co robić, przez telefon.

– W porządku.

Tato przyniósł z kuchni telefon i wystukał numer.

– Don, tu Charlie. Kto wygrał w golfa? Wiedziałem, że sobie poradzisz. Ale w przyszłym tygodniu nie dam ci najmniejszej szansy, zobaczysz. Słuchaj, chciałem cię prosić o trochę nietypową przysługę. Chcę sprawdzić dane medyczne mojego syna z okresu, kiedy… Tak, podejrzewają, że ma pewne rzadkie schorzenie, nie zagrażające życiu, ale poważne. Pierwsze symptomy mogły się pojawić już we wczesnym dzieciństwie. Czy mógłbyś załatwić mi przepustkę do centrum informatycznego?

Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Steve nie potrafił nic poznać po twarzy ojca.

– Dziękuję, Don – powiedział w końcu Charles. – Jestem ci bardzo zobowiązany.

– Udało się! – zawołał Steve, podnosząc z triumfem rękę.

Tato przystawił palec do ust.

– Zabieram ze sobą Steve'a – oznajmił do telefonu. – Jeśli to możliwe, będziemy tam za piętnaście, dwadzieścia minut… Jeszcze raz dziękuję – dodał i odłożył słuchawkę.

Steve pobiegł do swojego pokoju i po chwili wrócił z paszportem.

Jeannie miała dyskietki w małym plastikowym pudełku.

– Włóż tę oznaczoną numerem pierwszym do stacji dysków – wyjaśniła, wręczając je Steve'owi – Instrukcje same pojawią się na ekranie.

Steve spojrzał na ojca.

– Gotów?

– Możemy iść.

– Powodzenia – powiedziała Jeannie.

Steve i ojciec pojechali do Pentagonu, zostawili samochód na największym parkingu świata – na Środkowym Zachodzie są miasteczka mniejsze od parkingu przy Pentagonie – i wspięli się po schodach do wejścia usytuowanego na pierwszym piętrze.

W wieku trzynastu lat Steve zwiedzał Pentagon w towarzystwie wysokiego młodego mężczyzny z włosami przystrzyżonymi na zapałkę. Gmach składał się z pięciu koncentrycznych kręgów połączonych niczym szprychy korytarzami. Miał cztery piętra i ani jednej windy. Steve stracił orientację już po kilku sekundach. Pamiętał tylko, że pośrodku centralnego dziedzińca stała budka o nazwie Ground Zero, w której sprzedawano hot dogi.

Teraz szedł za ojcem, mijając zamknięty zakład fryzjerski i restaurację. W punkcie kontrolnym pokazał paszport, wpisał się jako gość i dostał kartę identyfikacyjną, którą musiał przypiąć do koszuli.

W sobotni wieczór było tu stosunkowo mało ludzi: na korytarzu minęło ich tylko kilkanaście osób, w większości w mundurach, i kilka golfowych wózków, wiozących dygnitarzy i duże nieporęczne przedmioty. Kiedy Steve był tu poprzednio, monolityczna forma budynku dodawała mu otuchy. Teraz miał zupełnie inne wrażenie. Gdzieś w tym labiryncie korytarzy uknuto spisek, w wyniku którego pojawił się on i jego sobowtóry. Ten biurokratyczny moloch istniał po to, aby ukryć prawdę, którą on chciał odkryć. Ludzie w wyprasowanych wojskowych mundurach byli teraz jego wrogami.

Przeszli kilkadziesiąt kroków korytarzem, wspięli się po schodach na drugie piętro i za kolejnym zakrętem trafili na następny posterunek. Tym razem kontrola trwała dłużej. Steve musiał podać pełne nazwisko i adres i czekał minutę lub dwie, aż sprawdził go komputer. Po raz pierwszy w życiu miał wrażenie, że kontrola wymierzona jest przeciwko niemu, że to jego właśnie szukają. Czuł się winien, mimo że nie zrobił nic złego. Było to dziwne uczucie. Przestępcy muszą doznawać go przez cały czas, pomyślał. Podobnie jak szpiedzy, przemytnicy i niewierni mężowie.

Ruszyli dalej i po pokonaniu paru kolejnych zakrętów stanęli przed oszklonymi drzwiami. W środku siedziało przy komputerach kilkunastu młodych żołnierzy, wprowadzając dane i odczytując dokumenty za pomocą skanerów. Strażnik przy drzwiach skontrolował po raz kolejny paszport Steve'a i wpuścił ich do środka.

W pozbawionej okien, skąpanej w miękkim świetle sali panowała cisza i unosił się charakterystyczny zapach przefiltrowanego powietrza. Pracą kierował pułkownik, siwy mężczyzna z wąskim niczym ołówek wąsikiem. Nie znał ojca Steve'a, ale oczekiwał go. Prowadząc ich do terminalu, z którego mieli skorzystać, mało się odzywał; być może uważał ich za natrętów.

– Musimy sprawdzić dane medyczne dzieci urodzonych mniej więcej dwadzieścia dwa lata temu w wojskowych szpitalach – wyjaśnił ojciec.

– Nie mamy tutaj tych danych.

Steve poczuł, jak zamiera mu serce. Czy dadzą się tak łatwo odprawić?

– Gdzie są przechowywane?

– W St. Louis.

– Czy nie możemy sprawdzić ich z tego miejsca?

– Powinien pan mieć upoważnienie do korzystania z łączy.

– Nie przewidziałem tego problemu, pułkowniku – stwierdził oschłym tonem tato. – Czy chce pan, żebym ponownie zadzwonił do generała Krohnera? Nie będzie chyba zadowolony z tego, że zawracamy mu niepotrzebnie głowę w sobotni wieczór, ale zrobię to, jeśli pan się upiera.

Pułkownik rozważał przez chwilę, czy lepiej naruszyć regulamin, czy narazić się na irytację generała.

– Wydaje mi się, że możemy to zrobić. Łącza nie są aktualnie zajęte, a powinniśmy je i tak sprawdzić w ten weekend.

– Dziękuję.

Pułkownik wezwał do siebie mniej więcej pięćdziesięcioletnią kobietę w mundurze porucznika i przedstawił ją jako Caroline Gambol. Tęga i ściśnięta gorsetem, wyglądała jak kierowniczka szkoły. Tato powtórzył jej to, co powiedział pułkownikowi.

– Czy wie pan, że te dane są strzeżone przez ustawę o ochronie dóbr osobistych? – zapytała.

– Tak. Mamy odpowiednie zezwolenie.

Porucznik Gambol siadła przy terminalu.

– Jakiego rodzaju przeszukanie chce pan przeprowadzić? – zapytała po chwili.

– Mamy nasz własny program.

– Z przyjemnością go panu załaduję.

Tato spojrzał na Steve'a, który wzruszył ramionami i wręczył kobiecie dyskietki. Ładując program, posłała mu zaciekawione spojrzenie.

– Kto to napisał? – zapytała.

– Profesor z Uniwersytetu Jonesa Fallsa.

– Bardzo sprytny program – stwierdziła. – Nigdy nie widziałam czegoś podobnego. – Spojrzała na pułkownika, który zaglądał jej przez ramię. – A pan?

Pułkownik potrząsnął głową.

– Program jest załadowany. Czy mam go uruchomić?

– Proszę bardzo.

Porucznik Gambol wcisnęła klawisz ENTER.

49

Jakiś impuls kazał Berringtonowi śledzić czarnego lincolna marka, kiedy ten ruszył spod domu w Georgetown. Nie miał pojęcia, czy Jeannie jest w samochodzie; widział tylko siedzących z przodu pułkownika i Steve'a, ale to był model coupe i mogła schować się z tyłu.

Cieszył się, że może się wreszcie czymś zająć. Połączenie bezruchu i rosnącej irytacji było zabójcze. Bolały go plecy i zesztywniały mu nogi. Miał ochotę dać sobie spokój i odjechać. Mógł siedzieć teraz w restauracji przy butelce dobrego wina bądź też odpoczywać w domu, słuchając dziewiątej symfonii Mahlera albo rozbierając Vivvie Harpenden. Ale potem pomyślał o korzyściach, które mogła przynieść transakcja. Po pierwsze pieniądze; jego udział wynosił sześćdziesiąt milionów dolarów. Po drugie władza polityczna, wynikająca z obecności Jima Prousta w Białym Domu i funkcji lekarza naczelnego kraju, którą wówczas on sam obejmie. Po trzecie, szansa stworzenia nowej innej Ameryki w dwudziestym pierwszym wieku, Ameryki takiej, jaką kiedyś była: silnej, odważnej i czystej. Dlatego zacisnął zęby i w dalszym ciągu udawał prywatnego detektywa.

Jazda za Loganem spokojnymi waszyngtońskimi ulicami nie sprawiała mu przez jakiś czas trudności. Trzymał się dwa samochody z tyłu, jak na policyjnym filmie. Samochód Lincoln Mark VIII prezentował się całkiem elegancko. Być może powinien zamienić na niego swego town cara. Sedan wyglądał nieźle, ale wydawał się trochę zbyt stateczny; coupe było bardziej ekstrawaganckie. Zastanawiał się, ile może dostać za town cara. A potem przypomniał sobie, że w poniedziałek będzie bogaty. Jeśli chce sprawić sobie ekstrawagancki wóz, może kupić ferrari.

Nagle lincoln skręcił za rogiem, światła zmieniły się na czerwone, toyota jadąca przed Berringtonem zatrzymała się i stracił z oczu samochód Logana. Zaklął pod nosem i potrząsnął głową. Zaczynał śnić na jawie. Monotonia tego, co robił, osłabiała jego koncentrację. Kiedy światła zmieniły się z powrotem na zielone, skręcił z piskiem opon i dodał gazu.

Chwilę później zobaczył stojące przed kolejnymi światłami czarne coupe i odetchnął z ulgą.

Okrążyli Lincoln Memoriał i przejechali na drugą stronę Potomacu mostem Arlington. Czy kierowali się na lotnisko National? Logan skręcił w Washington Boulevard i Berrington zorientował się, że ich celem musi być Pentagon.

Zjechał w ślad za nimi estakadą na olbrzymi parking, znalazł wolne miejsce w sąsiednim rzędzie, zgasił silnik i obserwował. Steve i jego ojciec wysiedli z samochodu i ruszyli w stronę budynku.

Berrington sprawdził lincolna. W środku nie było nikogo. Jeannie musiała zostać w ich domu w Georgetown. Co takiego knuli Steve i jego ojciec? I co robiła teraz Jeannie?

Ruszył za nimi, trzymając się dwadzieścia, trzydzieści jardów z tyłu. Był wściekły, że musi ich śledzić. Bał się, że go zauważą. Co wtedy powie? Nie wiedział, czy zdoła znieść takie upokorzenie.

Na szczęście żaden z nich się nie obejrzał. Wspięli się po schodach i weszli do budynku. Śledził ich aż do pierwszego punktu kontrolnego, gdzie musiał zawrócić.

Znalazł automat telefoniczny i zadzwonił do Jima Prousta.

– Jestem w Pentagonie. Śledziłem Jeannie do domu Loganów, a potem przyjechałem tutaj za Steve'em Loganem i jego ojcem. Martwię się, Jim.

– Pułkownik pracuje przecież w Pentagonie?

– Tak.

– To może być coś zupełnie niewinnego.

– Po co miałby jechać do biura w sobotę wieczór?

– Na partyjkę pokera w gabinecie generała, jeśli dobrze pamiętam swoją służbę w wojsku.

– Nie zabiera się syna na partyjkę pokera, bez względu na to, w jakim jest wieku.

– Czy w Pentagonie jest coś, co może nam zaszkodzić?

– Archiwa.

– Nie masz racji – odparł Jim. – W wojsku nie ma informacji o tym, co zrobiliśmy. Jestem tego pewien.

– Musimy wiedzieć, co tam robią. Czy nie możesz się tego jakoś dowiedzieć?

– Chyba mogę. Jeśli nie mam przyjaciół w Pentagonie, nie mam ich nigdzie. Przedzwonię tu i tam. Bądź w kontakcie.

Berrington odłożył słuchawkę i przez chwilę wpatrywał się w telefon. Frustracja doprowadzała go do szału. Zagrożone było wszystko, nad czym pracował przez całe życie, a czym on się zajmował? Śledzeniem ludzi niczym jakiś parszywy łaps. Nie mógł jednak zrobić nic więcej. Zgrzytając zębami z niecierpliwości, obrócił się na pięcie i wrócił do samochodu, żeby w nim czekać.

50

Steve wpatrywał się z napięciem w ekran komputera. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, za chwilę dowie się, kto zgwałcił Lisę Hoxton. Będzie miał szansę udowodnienia swojej niewinności. Ale co będzie, jeśli coś nawali? Mógł nie zadziałać program, mogło się też okazać, że informacje medyczne zostały usunięte z bazy danych. Komputery zawsze podają człowiekowi głupie komunikaty: Not found, Out of memory albo Error protection failure.

Terminal wydał z siebie podobny do dzwonka odgłos. Przeszukanie dobiegło końca. Na ekranie ukazała się lista zgrupowanych parami nazwisk i adresów. Program Jeannie zadziałał. Ale czy na liście znalazły się dzieci zrodzone w efekcie klonowania?

Starał się opanować niecierpliwość. Przede wszystkim musieli zrobić kopię listy.

Znalazł pudełko z nowymi dyskietkami w szufladzie, wsunął jedną z nich do stacji dysków, skopiował plik, schował dyskietkę do tylnej kieszeni dżinsów i dopiero wtedy zaczął studiować listę nazwisk.

Żadnego z nich nie rozpoznawał. Zjechał kursorem w dół; lista miała najwyraźniej kilka stron. Łatwiej będzie przejrzeć ją na papierze.

– Czy mogę zrobić wydruk? – zapytał, zwracając się do porucznik Gambol.

– Oczywiście. Może pan użyć tej laserowej drukarki – odparła i pokazała mu, jak ją uruchomić.

Steve stanął nad drukarką i wpatrywał się chciwie w wychodzące z niej kartki. Miał nadzieję, że zobaczy swoje nazwisko w towarzystwie Dennisa Pinkera, Wayne'a Stattnera oraz mężczyzny, który zgwałcił Lisę Hoxton. Ojciec zaglądał mu przez – Tamie.

Na pierwszej stronie były tylko pary, żadnych grup po trzy albo cztery nazwiska.

Nazwisko Steve Logan pojawiło się w połowie drugiej strony. Tato zobaczył je równocześnie z nim.

– Tu jesteś – powiedział, starając się opanować podniecenie.

Ale coś było nie w porządku. W grupie znajdowało się zbyt wiele nazwisk. Oprócz Stevena Logana, Dennisa Pinkera i Wayne'a Stattnera byli tam Henry King, Per Ericson, Murray Claud, Harvey Jones i George Dassault. Radość Steve'a zmieniła się w konsternację.

Tato zmarszczył czoło.

– Kim są ci wszyscy mężczyźni?

Steve policzył nazwiska.

– Jest ich ośmiu.

– Ośmiu? – powtórzył tato. – Ośmiu?

Steve nagle zrozumiał.

– Tyle właśnie wyprodukowało Genetico – powiedział. – Jest nas ośmiu.

– Osiem klonów – stwierdził ze zdumieniem tato. – Co oni sobie, u licha, wyobrażali?

– Ciekawe, jak zostali odnalezieni rzucił Steve, spoglądając na ostatnią kartkę, którą wypluła drukarka. Na samym dole widniała nota: WSPÓLNA CECHA – ELEKTROKARDIOGRAM.

– Zgadza się, pamiętam – mruknął tato. – Kiedy miałeś tydzień, zrobili ci elektrokardiogram. Nigdy nie miałem pojęcia dlaczego.

– Wszystkim nam zrobiono. A identyczne bliźniaki mają takie same serca.

– Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Na świecie jest siedmiu chłopców dokładnie takich jak ty.

– Spójrz na adresy – wskazał rubrykę Steve. – Same bazy wojskowe.

Większość tych ludzi mieszka teraz gdzie indziej. Czy ten program nie może podać nam więcej informacji?

– Nie. Dzięki temu nie narusza się prywatności badanych.

– Więc jak ona ich odnajduje?

– Pytałem ją o to. Na uniwersytecie mają na CD-romie wszystkie książki telefoniczne. Jeśli ich tam nie umieszczono, korzystają z kartoteki wydziałów komunikacji, agencji sprawdzających kredytobiorców i innych podobnych źródeł.

– Do diabła z prywatnością – stwierdził tato. – Mam zamiar wyciągnąć stąd ich pełne dane medyczne. Zobaczę, czy coś nam to powie.

– Napiłbym się kawy – powiedział Steve. – Nie ma tu jakiegoś ekspresu?

– W centrum informatycznym nie wolno pić żadnych napojów. Rozlana kawa może być zabójcza dla komputera. Za rogiem jest mała poczekalnia z automatem do coca-coli i kawy.

– Zaraz wracam.

Wychodząc z centrum informatycznego, skinął głową strażnikowi. W poczekalni były dwa stoły, kilka krzeseł i maszyny z napojami i batonami. Steve zjadł dwa snickersy, wypił kawę i ruszył z powrotem.

Przy oszklonych drzwiach na chwilę się zatrzymał. W środku było kilka nowych osób, a wśród nich generał i dwóch uzbrojonych żandarmów. Tato kłócił się o coś z generałem, któremu asystował pułkownik z cienkim wąsikiem. Ich gesty zaniepokoiły go. Działo się coś złego. Stanął w drzwiach, starając się nie zwracać na siebie uwagi.

– Mam rozkaz pana aresztować, pułkowniku Logan – oznajmił generał.

Steve poczuł, jak przechodzi go zimny dreszcz.

Jak to się stało? Nie mogło im chodzić o to, że tato przeglądał dane medyczne innych osób. Było to poważne wykroczenie, ale nie mogło stanowić powodu do aresztowania. W sprawę musiało wmieszać się Genetico.

– Nie ma pan prawa tego robić – odparł z gniewem ojciec.

– Nie będzie mnie pan pouczać, jakie przysługują mi prawa – warknął generał.

Steve uznał, że nie ma powodu, by włączać się do ich kłótni. W kieszeni miał dyskietkę z nazwiskami. Tato był w tarapatach, ale potrafił się z nich jakoś wykaraskać. Steve powinien wydostać się stąd z informacją.

Odwrócił się, wyszedł na korytarz i ruszył szybkim krokiem przed siebie, starając się sprawiać wrażenie osoby zorientowanej, pewnie się poruszającej. Czuł się jak uciekinier. Usiłował przypomnieć sobie drogę przez labirynt korytarzy. Po kilku zakrętach minął punkt kontrolny.

– Chwileczkę, proszę pana! – zawołał strażnik.

Steve zatrzymał się i odwrócił. Serce biło mu jak oszalałe.

– Tak? – zapytał niecierpliwie, jakby był bardzo zajęty i spieszył się do swoich zajęć.

– Muszę odnotować pańskie wyjście. Czy mogę zobaczyć pański dowód tożsamości?

– Oczywiście.

Steve podał mu paszport. Strażnik sprawdził jego fotografię i wpisał nazwisko do komputera.

– Dziękuję – powiedział, oddając paszport.

Steve ruszył dalej korytarzem. Jeszcze jeden punkt kontrolny i znajdzie się na zewnątrz.

– Panie Logan! – usłyszał za sobą nagle głos Caroline Gambol. – Proszę chwilę zaczekać!

Obejrzał się przez ramię. Biegła za nim korytarzem, czerwona na twarzy i zdyszana.

– Niech to diabli – mruknął. Skręcił w boczny korytarz, znalazł klatkę schodową i zbiegł piętro niżej. Miał przy sobie nazwiska, które oczyszczą go z zarzutu gwałtu: nikt, nawet porucznik amerykańskiej armii, nie mógł go powstrzymać przed wydostaniem się stąd z tą informacją.

Żeby wyjść z budynku, musiał dotrzeć do zewnętrznego sektora E. Idąc szybko poprzecznym korytarzem, minął sektor C. Z naprzeciwka jechał wózek golfowy z przyborami do sprzątania. W połowie drogi do kręgu D ponownie usłyszał porucznik Gambol. Wciąż za nim biegła.

– Panie Logan! Chce z panem rozmawiać generał! – krzyknęła. Jej głos niósł się szerokim długim korytarzem. Facet w mundurze sił powietrznych zerknął ciekawie przez oszklone drzwi. Na szczęście w sobotni wieczór w budynku znajdowało się stosunkowo niewielu ludzi. Steve znalazł kolejną klatkę schodową i wbiegł na górę. To powinno ostudzić zapał tęgiej pani porucznik.

Wszedł do sektora D, minął dwa poprzeczne korytarze i zbiegł z powrotem na dół. Nigdzie nie było śladu porucznik Gambol. Pozbyłem się jej, pomyślał z ulgą.

Następny poprzeczny korytarz wyglądał znajomo: tędy szli do centrum informatycznego. Steve ruszył w stronę posterunku przy wejściu. Za chwilę znajdzie się na zewnątrz.

I wtedy zobaczył porucznik Gambol.

Stała obok strażnika, zdyszana i zaczerwieniona.

Steve zaklął pod nosem. W ogóle się jej nie pozbył. Dotarła po prostu pierwsza do wejścia.

Postanowił, że ją zlekceważy.

Podszedł do strażnika i podał mu swoją kartę identyfikacyjną.

– Proszę nie oddawać karty – zwróciła się do niego porucznik Gambol. – Chciał z panem rozmawiać generał.

Steve położył kartę na biurku.

– Niestety nie mam czasu – stwierdził, ukrywając strach pod maską pewności siebie. – Dziękuję pani za pomoc i żegnam.

– Nalegam, żeby poszedł pan ze mną.

Steve udał, że zaczyna tracić cierpliwość.

– Nie ma pani prawa nalegać – odparł. – Jestem cywilem, nie może pani mi rozkazywać. Nie zrobiłem nic złego; nie może mnie pani aresztować. Jak pani widzi, nie wynoszę stąd żadnego wojskowego sprzętu. – Miał nadzieję, że nie widać dyskietki tkwiącej w tylnej kieszeni jego spodni. – Nie wolno pani mnie zatrzymywać.

– Nie pozwólcie mu wyjść – powiedziała do strażnika, mniej więcej trzydziestoletniego mężczyzny o cztery cale niższego od Steve'a.

Steve uśmiechnął się do niego.

– Jeśli mnie dotkniecie, żołnierzu, to będzie napaść. Będę miał prawo się bronić i wierzcie mi, że to zrobię.

Porucznik Gambol rozejrzała się za posiłkami, ale w pobliżu widać było tylko dwie sprzątaczki i elektryka naprawiającego oświetlenie.

Steve ruszył w stronę drzwi.

– Stój, bo strzelam! – krzyknął za nim strażnik.

Steve odwrócił się. Żołnierz wyciągnął pistolet i celował w niego.

Sprzątaczki i elektryk obserwowali w bezruchu całą scenę.

Pistolet drżał lekko w rękach strażnika.

Wpatrując się w lufę, Steve poczuł, jak tężeją mu mięśnie. Wysiłkiem woli przezwyciężył paraliż. Strażnik w Pentagonie nie będzie strzelał do nie uzbrojonego cywila, był o tym przekonany.

– Nie strzelisz do mnie. To byłoby morderstwo – powiedział, po czym odwrócił się i zaczął iść do wyjścia.

Był to najdłuższy spacer w jego życiu. Odległość wynosiła tylko trzy albo cztery jardy, ale miał wrażenie, że pokonuje ją przez całą wieczność. Czuł, jak płonie mu skóra na plecach.

Kiedy dotknął ręką klamki, rozległ się strzał…

Ktoś krzyknął.

Sukinsyn strzelił w powietrze, pomyślał Steve, ale się nie obejrzał. Zamiast tego pchnął drzwi i wybiegł na dwór. Zapadł już zmierzch i na parkingu paliły się latarnie. Usłyszał za sobą krzyki, a potem kolejny strzał. Zbiegł długimi schodami na dół i skręcił w krzaki.

Po jakimś czasie wybiegł na jezdnię i zobaczył przed sobą przystanki autobusowe. Na jeden z nich podjechał właśnie autobus. Wysiadło z niego dwóch żołnierzy i weszła kobieta w cywilu. Steve wskoczył tuż za nią.

Autobus odjechał z przystanku, skręcił na autostradę i zaczął oddalać się od Pentagonu.

51

W ciągu kilku godzin Jeannie zdążyła ogromnie polubić Lorraine Logan.

Matka Steve'a była o wiele bardziej korpulentna niż na fotografii, którą zamieszczano nad jej kącikiem samotnych serc w gazetach. Dużo się uśmiechała i jej pulchna twarz pokrywała się wtedy siecią zmarszczek. Żeby zapomnieć na chwilę o trapiących je zmartwieniach, opowiedziała Jeannie, o czym piszą do niej ludzie: o apodyktycznych teściach, brutalnych mężach, narzeczonych-impotentach, córkach zażywających narkotyki, szefach, którzy nie potrafią trzymać rąk przy sobie. Na każdy temat miała do powiedzenia coś nowego. Dlaczego nigdy nie spojrzałam na to w ten sposób, zastanawiała się co chwila Jeannie.

Siedziały na patio, czekając niecierpliwie na powrót Steve'a i jego ojca. Jeannie opowiedziała Lorraine o zgwałceniu Lisy.

– Będzie starała się jak najdłużej udawać, że to się w ogóle nie wydarzyło – stwierdziła Lorraine.

– Tak to właśnie teraz wygląda.

– Ta faza może trwać nawet do sześciu miesięcy. Ale wcześniej czy później Lisa uświadomi sobie, że musi przestać udawać, iż nic się nie stało. Zda sobie sprawę, że musi stawić temu czoło. Ten etap zaczyna się, gdy kobieta próbuje rozpocząć na nowo normalne życie seksualne i odkrywa, że nie czuje tego, co przedtem. Wtedy właśnie do mnie piszą.

– I co im radzisz?

– Żeby zwróciły się do specjalisty. Nie ma tutaj łatwego rozwiązania. Gwałt rani duszę kobiety i trzeba ją uleczyć.

– To samo mówi sierżant Delaware.

Lorraine uniosła brwi.

– To musi być niegłupi policjant.

– Policjantka – poprawiła ją z uśmiechem Jeannie.

Lorraine roześmiała się.

– Strofujemy mężczyzn za to, że popełniają tego rodzaju pomyłki. Błagam cię, nie mów nikomu, jaką dałam plamę.

– Obiecuję – odparła Jeannie.

Przez dłuższą chwilę obie milczały.

– Steve cię kocha – powiedziała w końcu Lorraine.

Jeannie pokiwała głową.

– Tak, chyba rzeczywiście się we mnie zadurzył.

– Matka potrafi to poznać.

– Więc był już przedtem zakochany?

– Czytasz między wierszami. – Lorraine uśmiechnęła się. – Tak, był. Ale tylko raz.

– Możesz mi o niej opowiedzieć? Steve chyba się nie pogniewa.

– Nie sądzę. Nazywała się Fanny Gallaher. Miała zielone oczy i rude kręcone włosy. Niczym się nie przejmowała i była jedyną dziewczyną w szkole średniej, która nie interesowała się Steve'em. Smalił do niej cholewki, a ona opierała się przez kilka miesięcy. Lecz w końcu dopiął swego i chodzili ze sobą mniej więcej przez rok.

– Myślisz, że ze sobą spali?

– Wiem o tym. Fanny nocowała u nas. Nie lubię zmuszać dzieciaków, żeby robiły to na parkingach.

– Co na to jej rodzice?

– Rozmawiałam z matką Fanny. Zgodziła się ze mną.

– Ja straciłam cnotę w alejce obok klubu rockowego w wieku czternastu lat. Było to tak przykre, że następnym razem kochałam się dopiero po ukończeniu dwudziestu jeden lat. Żałuję, że moja matka nie była do ciebie bardziej podobna.

– To, czy rodzice są surowi, czy tolerancyjni, nie ma, moim zdaniem, większego znaczenia. Najważniejsze jest, żeby byli konsekwentni. Dzieci potrafią przystosować się do reguł postępowania, dopóki są one jasno określone. Najbardziej szkodzi im arbitralna tyrania.

– Dlaczego ze sobą zerwali?

– Steve miał pewien problem… ale powinien ci chyba o tym sam powiedzieć.

– Myślisz o bójce z Tipem Hendricksem?

Lorraine uniosła brew.

– Powiedział ci! Mój Boże, on ci naprawdę ufa.

Usłyszeli warkot samochodu. Lorraine wstała i wyjrzała za róg domu.

– Steve wrócił do domu taksówką – stwierdziła ze zdumieniem.

Jeannie wstała z fotela.

– Jaką ma minę?

Zanim Lorraine zdążyła odpowiedzieć, Steve pojawił się na patio.

– Gdzie ojciec? – zapytała.

– Aresztowali go.

– O mój Boże! Dlaczego?

– Nie jestem pewien. Wydaje mi się, że faceci z Genetico odkryli albo domyślili się, co robimy, i uruchomili swoje znajomości. Wysłali dwóch żandarmów, żeby go aresztować. Ale ja uciekłem.

– Jest coś, czego mi nie mówisz, Steve – stwierdziła podejrzliwie Lorraine.

– Strażnik strzelił dwa razy.

Lorraine krzyknęła cicho.

– Celował chyba nad moją głową. Tak czy owak jestem zdrów i cały.

Jeannie zaschło w ustach. Myśl o strzałach oddanych w stronę Steve'a przeraziła ją. Mógł zginąć!

– Najważniejsze, że program zadziałał – oznajmił Steve, wyjmując z kieszeni dyskietkę. – Oto lista. Zdziwisz się, kiedy ci powiem, co na niej jest.

Jeannie przełknęła z trudem ślinę.

– Tak?

– Nie ma czterech klonów.

– Jak to?

– Jest ich osiem.

Jeannie opadła szczęka.

– Jest was ośmiu?

– Znaleźliśmy osiem identycznych elektrokardiogramów.

Genetico podzieliło embrion siedem razy i podrzuciło ośmiu nie mającym o tym pojęcia kobietom cudze dzieci. Arogancja tych ludzi nie mieściła się po prostu w głowie.

Podejrzenia Jeannie okazały się słuszne. To właśnie tak rozpaczliwie chciał ukryć – Berrington. Kiedy sprawa wyjdzie na jaw, Genetico będzie skompromitowane, a ona udowodni, że miała rację.

Steve zostanie oczyszczony z zarzutów.

– Udało ci się! – uściskała go. A potem uświadomiła sobie, że to jeszcze nie wszystko. – Lecz który z tych ośmiu popełnił gwałt?

– Musimy to odkryć – stwierdził Steve. – I to nie będzie łatwe. Na liście mamy adresy rodziców z czasów, kiedy ich dzieci się urodziły. To oznacza, że w większości są nieaktualne.

– Możemy ich odnaleźć. To specjalność Lisy. – Jeannie wstała z fotela. – Powinnam wracać do Baltimore. To zajmie mi pewnie całą noc.

– Pojadę z tobą.

– A co z twoim ojcem? Musicie wydostać go z rąk żandarmerii.

– Jesteś tu potrzebny, Steve – wtrąciła Lorraine. – Zadzwonię zaraz do naszego adwokata… mam jego domowy numer. Musisz mu opowiedzieć, co się stało.

– Dobrze – zgodził się niechętnie.

– Powinnam zadzwonić do Lisy, żeby była gotowa – stwierdziła Jeanie. Słuchawka leżała na stole. – Czy mogę skorzystać z telefonu?

– Oczywiście.

Wystukała numer Lisy. Telefon zadzwonił cztery razy, a potem rozległ się charakterystyczny odgłos włączającej się automatycznej sekretarki.

– Do diabła – zaklęła Jeannie, słuchając nagranej wiadomości. – Liso, zadzwoń do mnie – powiedziała po usłyszeniu sygnału. – Wyjeżdżam w tej chwili z Waszyngtonu. Będę w domu koło dziesiątej. Zdarzyło się coś naprawdę ważnego.

– Odprowadzę cię do samochodu – zaproponował Steve.

Jeannie pożegnała się z Lorraine, która serdecznie ją uściskała.

Przed domem Steve wręczył jej dyskietkę.

– Pilnuj jej jak oka w głowie – przypomniał. – Nie mamy kopii, a druga taka okazja na pewno się nie nadarzy.

– Nie martw się. Zależy od niej także moja przyszłość.

Schowała dyskietkę do torebki i mocno go pocałowała.

– O rany – szepnął po chwili. – Czy niedługo będziemy mogli robić to trochę częściej?

– Żebyś wiedział. Ale tymczasem staraj się za bardzo nie narażać. Nie chcę cię stracić. Uważaj na siebie.

Steve uśmiechnął się.

– To cudowne, że tak się o mnie troszczysz. Prawie warto było nadstawiać karku.

Pocałowała go ponownie, tym razem łagodniej.

– Zadzwonię do ciebie.

Jechała szybko i wróciła do domu w niespełna godzinę.

Z rozczarowaniem stwierdziła, że na jej automatycznej sekretarce nie ma wiadomości od Lisy. Może spała albo oglądała telewizję i nie odbierała telefonów. Nie wpadaj w panikę, skup się, pomyślała. Wybiegła z powrotem z domu i pojechała do Lisy do Charles Village. Wcisnęła guzik domofonu na ulicy, ale nie było odpowiedzi. Gdzie ona się, do diabła, podziewała? Nie miała chłopca, który zaprosiłby ją na randkę w sobotnią noc. Żeby tylko nie wybrała się do swojej matki w Pittsburghu.

Lisa mieszkała w apartamencie 12B. Jeannie zadzwoniła pod 12A. Ponownie żadnej odpowiedzi. Może zepsuł się cały cholerny domofon. Sfrustrowana nacisnęła 12C.

– Co jest? – odezwał się niesympatyczny męski głos.

– Przepraszam, że pana niepokoję, ale jestem przyjaciółką pańskiej sąsiadki, Lisy Hoxton, i muszę się pilnie z nią skontaktować. Nie wie pan może, gdzie poszła?

– Skąd się pani urwała? Z Hicksville na Środkowym Zachodzie? Nie wiem nawet, jak ona wygląda.

Rozległ się trzask odkładanej słuchawki.

– A ty skąd się urwałeś, zasrańcu, z Nowego Jorku? – powiedziała gniewnie do obojętnego głośnika.

Pędząc jak szalona, wróciła do domu i jeszcze raz nagrała się na automatyczną sekretarkę Lisy.

– Proszę, zadzwoń do mnie natychmiast, jak wrócisz, niezależnie, która będzie godzina. Czekam przy telefonie.

Teraz mogła tylko czekać. Bez Lisy nie była nawet w stanie wejść do Wariatkowa.

Wzięła prysznic i owinęła się różowym szlafrokiem. Czując, że ssie ją w żołądku, odgrzała sobie w mikrofalówce bułkę z cynamonem, ale po kilku kęsach zrobiło jej się niedobrze, w związku z czym wyrzuciła ją i napiła się kawy z mlekiem. Żałowała, że nie ma telewizora, żeby się czymś zająć.

Wyjęła fotografię Steve'a, którą dał jej Charles. Będzie musiała kupić do niej ramkę. Na razie przyczepiła ją magnesem do lodówki.

Zaczęła oglądać stare albumy. Uśmiechnęła się na widok ojca, który stał przy turkusowym thunderbirdzie w rozkloszowanych spodniach w prążki i brązowej marynarce z szerokimi klapami. Na kilku dalszych stronach była ona sama w tenisowej bieli, z trzymanymi triumfalnie srebrnymi pucharami. Jeszcze wcześniej była mama popychająca staroświecki wózeczek z Patty, a także Will Tempie w kowbojskim kapeluszu, wygłupiający się i próbujący ją rozśmieszyć.

Nagle zadzwonił telefon.

Upuściła album na podłogę i złapała słuchawkę.

– Lisa?

– Cześć, Jeannie, o co ten hałas?

Jeannie osunęła się na kanapę słaba ze szczęścia.

– Dzięki Bogu! Dzwoniłam do ciebie strasznie dawno, gdzieś się podziewała?

– Poszłam do kina z Billem i Catherine. Czy to zbrodnia?

– Przepraszam, nie mam prawa cię wypytywać…

– Nie ma sprawy. Jesteś moją przyjaciółką i możesz się na mnie wściekać. Któregoś dnia to sobie odbiję.

Jeannie roześmiała się.

– Dziękuję. Słuchaj, mam listę pięciu mężczyzn, którzy mogą być sobowtórami Steve'a. – Specjalnie pomniejszyła ich liczbę: prawda była zbyt szokująca, żeby móc ją przyswoić za jednym zamachem. – Muszę ich dzisiaj zlokalizować. Pomożesz mi?

W słuchawce zapadła cisza.

– Jeannie, już i tak miałam poważne kłopoty, kiedy próbowałam dostać się do twojego gabinetu. Mogłam wylecieć z roboty razem z tym strażnikiem. Chciałabym ci pomóc, ale nie chcę stracić pracy.

Jeannie poczuła, jak ogarnia ją lęk. Nie możesz mnie teraz zawieść, nie teraz, kiedy jestem tak blisko.

– Proszę cię.

– Boję się.

Lęk ustąpił miejsca chłodnej determinacji. Do diabła, nie dam ci się tak łatwo wykręcić.

– Jest już prawie niedziela, Liso. – Nie chciała tego mówić, ale nie miała innego wyjścia. – Tydzień temu weszłam do płonącego budynku, żeby cię ratować.

– Wiem, wiem.

– Ja też się wtedy bałam.

Tym razem milczenie było jeszcze dłuższe.

– Masz rację – stwierdziła w końcu Lisa. – Dobrze, zrobię to.

Jeannie zdusiła okrzyk triumfu.

– Jak prędko tam będziesz?

– Za piętnaście minut.

– Spotkamy się przed budynkiem.

Jeannie odłożyła słuchawkę. Pobiegła do sypialni i rzuciła na podłogę szlafrok. Włożyła czarne dżinsy, turkusowy podkoszulek i czarną kurtkę Levi i zbiegła na dół.

Wyszła z domu o północy.

Загрузка...