Jeannie znowu przyśniła się jazda thunderbirdem.
Sen zaczynał się od czegoś, co wydarzyło się naprawdę, gdy miała dziewięć lat, jej siostra sześć, a ojciec przez krótki okres mieszkał razem z nimi. Miał wtedy mnóstwo pieniędzy (dopiero po kilku latach Jeannie uświadomiła sobie, że musiały pochodzić z udanego włamania). Przyjechał do domu nowym fordem thunderbirdem z turkusową karoserią i pasującą do niej turkusową tapicerką, najpiękniejszym samochodem, jaki mogła sobie wyobrazić dziewięcioletnia dziewczynka. Wybrali się wszyscy na przejażdżkę: Jeannie i Patty usiadły na przednim siedzeniu między mamą i tatą. Kiedy jechali Washington Memoriał Parkway, tato wziął Jeannie na kolana i pozwolił jej trzymać kierownicę.
Jeannie zjechała wtedy na najszybsze pasmo i najadła się strachu, bo z tyłu zatrąbił próbujący ich wyprzedzić samochód. Tato odebrał jej kierownicę i wrócił na środkowe pasmo. We śnie jednak tato nagle znikał i Jeannie prowadziła dalej bez niczyjej pomocy, a mama i Patty siedziały obok niej, w ogóle się nie przejmując, chociaż zdawały sobie sprawę, że jest za mała, żeby zobaczyć coś przez przednią szybę. Jeannie zaciskała coraz mocniej i mocniej palce na kierownicy, czekając na katastrofę, a inne samochody nie przestawały trąbić i ich klaksony brzmiały zupełnie jak dzwonek do drzwi.
Obudziła się z paznokciami wbitymi w dłonie i uporczywym brzęczeniem w uszach. Była szósta rano. Przez chwilę leżała nieruchomo ciesząc się, że to był tylko sen. A potem wyskoczyła z łóżka i podeszła do domofonu.
– Kto tam?
To ja, Ghita, obudź się i wpuść mnie do środka.
Ghita mieszkała w Baltimore i pracowała w głównej siedzibie FBI w Waszyngtonie. Musiała tu zajechać w drodze do biura, pomyślała Jeannie. Nacisnęła przycisk, otworzyła drzwi i włożyła obszerny T-shirt, który sięgał jej prawie do kolan: wystarczająco przyzwoity strój dla przyjaciółki. Ghita weszła po schodach: uosobienie młodej, robiącej karierę kobiety w granatowej lnianej garsonce, z ostrzyżonymi na pazia czarnymi włosami, małymi kolczykami w uszach, dużych lekkich okularach i „New York Timesem” pod pachą.
– Co to za afera? – zapytała bez zbędnych wstępów.
– Nie wiem, dopiero się obudziłam – odparła Jeannie. Domyśliła się, że stało się coś złego.
– Mój szef zadzwonił do mnie do domu w środku nocy i zabronił mi z tobą współpracować.
– Nie! – Jeannie potrzebowała danych z FBI, żeby udowodnić, że jej system działa mimo znaków zapytania, jakie pojawiły się w związku ze Stevenem i Dennisem. – Niech to szlag. Powiedział chociaż dlaczego?
– Twierdzi, że twoja metoda narusza prywatność badanych.
– Dziwne, że FBI martwi się o takie drobiazgi.
– Wygląda na to, że „New York Times” jest tego samego zdania.
Ghita pokazała Jeannie gazetę. Zamieszczony na pierwszej, stronie artykuł nosił tytuł:
ETYKA BADAŃ GENETYCZNYCH
WĄTPLIWOŚCI, OBAWY I SŁOWNE UTARCZKI
Jeannie obawiała się, że wymienione w tytule „utarczki” odnoszą się do niej i miała rację.
Jean Fenami jest pełną determinacji młodą kobietą – zaczynał się artykuł. – Wbrew woli swoich kolegów z wydziału i rektora Uniwersytetu Jonesa Fallsa w Baltimore, Maryland, zamierza w dalszym ciągu przeglądać dane medyczne, poszukując bliźniaków.
,,Mam kontrakt – twierdzi. – Nie mają prawa mi rozkazywać”. Żadne wątpliwości etyczne nie są w stanie zachwiać jej uporem.
Jeannie poczuła, jak robi jej się niedobrze.
– Mój Boże, to jest okropne – szepnęła.
Artykuł poruszał następnie inną kwestię, dotyczącą badań nad ludzkimi embrionami i Jeannie musiała zajrzeć na stronę dziewiętnastą, aby znaleźć kolejną wzmiankę na swój temat.
Nowych kłopotów przysporzyła władzom swojej uczelni doktor Jean Fenami z wydziału psychologii Uniwersytetu Jonesa Fallsa. Chociaż rektor uczelni, doktor Maurice Obeli, oraz znany psycholog, profesor Berrington Jones, twierdzą zgodnie, że jej badania są nieetyczne, doktor Fenami nie ma zamiaru ich przerwać – a oni nie są w stanie temu przeciwdziałać.
Jeannie doczytała do końca, w całym artykule nie znalazła jednak ani słowa o tym, że jej zdaniem badania nie naruszają żadnych norm etycznych. Autorka zajmowała się wyłącznie jej buntowniczą postawą.
Tego rodzaju atak był bolesny i szokujący. Czuła się jednocześnie zraniona i oburzona, podobnie jak przed wielu laty, gdy w supermarkecie w Minneapolis jakiś złodziej przewrócił ją na ziemię i wyrwał z ręki portfel. Wiedziała, że dziennikarka potraktowała ją złośliwie i bez skrupułów, lecz mimo to dręczył ją wstyd, jakby rzeczywiście zrobiła coś złego. Miała poczucie, że ją obnażono, wystawiono na wzgardę całego kraju.
– Nie wiem, czy ktoś pozwoli mi teraz skorzystać ze swojej bazy danych – stwierdziła przygnębiona. – Chcesz się napić kawy? Potrzebuję kogoś, kto by mnie pocieszył. Niewiele dni zaczyna się tak fatalnie.
– Przykro mi, Jeannie, ale ja też mam kłopoty przez to, że wplątałam w to Biuro.
Jeannie włączyła ekspres i nagle uderzyła ją pewna myśl.
– Ten artykuł jest niesprawiedliwy, ale jeśli twój szef rozmawiał z tobą w środku nocy, nie mógł go jeszcze czytać.
– Może wiedział, że ma się ukazać.
– Zastanawiam się, kto dał mu cynk.
– Nie powiedział tego wyraźnie, ale wspomniał, że telefonowano do niego z Kapitelu.
Jeannie zmarszczyła brwi.
– Wygląda mi to na sprawę polityczną. Dlaczego, u diabła, jakiś senator albo kongresman tak bardzo przejmuje się tym, co robię, że dzwoni do Biura, żeby przestało ze mną współpracować?
– Może to było po prostu życzliwe ostrzeżenie od kogoś, kto wiedział o artykule.
Jeannie potrząsnęła głową.
– Nie ma tam ani słowa o FBI. Nikt nie wiedział, że mam zamiar przejrzeć kartotekę Biura. Nie powiedziałam o tym nawet Berringtonowi.
– Spróbuję się dowiedzieć, kto dzwonił.
Jeannie zajrzała do zamrażalnika.
– Jadłaś już śniadanie? Mam bułki cynamonowe.
– Nie, dziękuję.
– Ja też chyba nie jestem głodna. – Jeannie zamknęła drzwi lodówki. Czuła, że ogarniają rozpacz. Czy naprawdę nie można było nic zrobić? – Podejrzewam, że nie będziesz mogła przejrzeć kartoteki bez wiedzy swoich zwierzchników… – powiedziała.
Nie robiła sobie zbyt dużych nadziei, ale odpowiedź Ghity kompletnie ją zaskoczyła.
– Nie dostałaś wczoraj mojej wiadomości?
– Wyszłam wcześniej z pracy. Co w niej było?
– Że zrobię to tej nocy.
– I zrobiłaś?
– Tak. Dlatego właśnie do ciebie przyjechałam. Zrobiłam to wczoraj wieczorem, zanim jeszcze do mnie zadzwonili.
Jeannie odzyskała nagle całą nadzieję.
– To wspaniale! Rzuciłaś okiem na wyniki? Dużo było bliźniaków?
– Całkiem dużo, dwadzieścia albo trzydzieści par.
– To niesamowite! To znaczy, że program jest skuteczny!
– Powiedziałam jednak szefowi, że tego nie zrobiłam. Wystraszyłam się i skłamałam.
Jeannie spoważniała.
– To niedobrze. Co będzie, jeśli odkryje, że nie powiedziałaś mu prawdy?
O to właśnie chodzi. Musisz zniszczyć tę listę, Jeannie.
– Co?
– Jeśli ktoś kiedyś to odkryje, jestem skończona.
– Ale ja nie mogę jej zniszczyć! Ta lista jest dowodem, że mam rację!
– Musisz to zrobić – odparła z zaciętą miną Ghita.
– To okropne – jęknęła Jeannie. – Jak mogę zniszczyć coś, co może mnie uratować?
– Wplątałam się w to, wyświadczając ci przysługę – stwierdziła Ghita, celując w nią palcem. – Teraz musisz mnie z tego wyciągnąć!
Jeannie nie uważała, żeby to była wyłącznie jej wina.
– To nie ja kazałam ci okłamywać szefa – mruknęła z przekąsem.
To zdenerwowało Ghitę.
– Bałam się! – zawołała.
– Poczekaj chwilę – powiedziała Jeannie. – Załatwmy to spokojnie. – Nalała kawę i podała Ghicie kubek. – Przypuśćmy, że przyjdziesz dziś do biura i powiesz szefowi, że zaszło nieporozumienie. Dałaś polecenie, żeby nie przeszukiwać kartoteki, ale później odkryłaś, że już to zrobiono i rezultaty przesłano pocztą elektroniczną.
Ghita wzięła kubek, ale nie wypiła ani łyka. Wydawała się bliska łez.
– Wyobrażasz sobie, jak wygląda praca w FBI? Mam przeciwko sobie bandę największych macho w całej Ameryce. Szukają tylko pretekstu, by powiedzieć, że kobiety nie dają sobie rady.
– Ale przecież cię nie wyrzucą.
– Mam nóż na gardle i to ty go trzymasz.
To była prawda. Ghita nie mogła jej teraz do niczego zmusić.
– Nie stawiaj tego w ten sposób – poprosiła Jeannie.
Ghita jednak nie dała się ułagodzić.
– Tak właśnie to stawiam. Proszę, żebyś zniszczyła tę listę.
– Nie mogę.
– W takim razie nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia.
Ghita ruszyła do drzwi.
– Zaczekaj – zawołała za nią Jeannie. – Tak długo się przyjaźniłyśmy.
Ghita wyszła.
– Niech to szlag – zaklęła Jeannie. – Niech to szlag.
Trzasnęły zamykane drzwi od ulicy.
Czy straciła właśnie jedną z najlepszych przyjaciółek?
Ghita zawiodła ją. Jeannie rozumiała powody: młoda, robiąca karierę kobieta znajdowała się pod dużą presją. A przecież to na Jeannie, a nie na niej, skoncentrował się atak. Przyjaźń Ghity nie przetrwała trudnej próby.
Zastanawiała się, czy w podobny sposób odsuną się od niej inni.
Przygnębiona wzięła szybki prysznic i włożyła czarne dżinsy i czerwony T-shirt. A potem nagle zmieniła zdanie. Miała stoczyć bitwę: powinna się do niej odpowiednio przygotować. Zdjęła dżinsy i T-shirt i zaczęła od nowa. Umyła i wysuszyła włosy. Starannie się umalowała: podkład, puder, maskara i szminka. Włożyła popielatą bluzkę, przezroczyste pończochy, czarną garsonkę i skórzane buty na wysokim obcasie, a potem zmieniła kolczyk w nosie na prosty sztyfcik.
Przejrzała się w wysokim lustrze. Wyglądała wspaniale i czuła, że niełatwo będzie ją pokonać.
– Zabij ich, Jeannie, zabij – mruknęła i wyszła z mieszkania.
Jadąc na uniwersytet, Jeannie rozmyślała o Stevenie Loganie. Nazwała go dużym silnym dzieciakiem, w rzeczywistości jednak był dojrzalszy od niejednego starszego mężczyzny. Wypłakała się na jego ramieniu, musiała mu zatem podświadomie głęboko ufać. Podobał jej się jego zapach, podobny do tytoniu, nim się go zapali. Choć przygnębiona, nie mogła nie wyczuć jego erekcji i tego, że starał się ją przed nią ukryć. Pochlebiało jej, że tak na niego działa, i uśmiechnęła się, wspominając tę scenę. Jaka szkoda, że nie był dziesięć albo piętnaście lat starszy.
Steve przypominał jej pierwszą miłość, Bobby'ego Springfielda. Miała wtedy trzynaście lat, on miał piętnaście. Nie wiedziała prawie nic o seksie, on był w tej dziedzinie niemal takim samym ignorantem i wspólnie wyruszyli w podróż w nieznane. Czerwieniła się na myśl o rzeczach, które robili w tylnym rzędzie kina w sobotnie noce. W Bobbym, podobnie jak w Stevenie, pociągał ją sposób, w jaki tłumił płonące w nim pożądanie. Bobby strasznie jej pragnął i tak bardzo napalał się, gładząc jej piersi i dotykając majteczek, że czuła się obdarzona niezwykłą mocą. Przez jakiś czas nadużywała jej i podniecała go tylko po to, żeby udowodnić, że wciąż potrafi to zrobić. Wkrótce zdała sobie sprawę, że to głupia gra, nie pozbyła się jednak tego dreszczyku emocji, poczucia, że igra z zakutym w łańcuchy olbrzymem. To wrażenie wróciło przy Stevenie.
Okazał się jedynym dobrym znakiem, jaki dostrzegała na horyzoncie. Wpadła w prawdziwe tarapaty. Nie mogła teraz złożyć dymisji. Po tym, jak „New York Times” napisał, że sprzeciwia się swoim szefom, niełatwo będzie jej znaleźć inny akademicki etat. Na miejscu dziekana nie zatrudniałabym kogoś, kto przysparza tego rodzaju kłopotów, pomyślała.
Było jednak za późno, by przyjmować kunktatorską postawę. Musiała obstawać przy swoim i korzystając z danych FBI dokonać tak ważnych odkryć, że ludzie przyjrzą się ponownie jej metodologii i rozważą, czy rzeczywiście jest naganna etycznie.
Była dziewiąta rano, kiedy wjeżdżała na parking przy Wariatkowie. Zamykając samochód i wchodząc do budynku, czuła w ustach kwaśny smak: za dużo emocji i żadnego posiłku.
Zaraz po wejściu do swojego gabinetu zorientowała się, że ktoś w nim myszkował.
To nie były sprzątaczki. Przyzwyczaiła się do zmian będących ich dziełem: przesuniętych o kilka cali krzeseł, startych śladów po filiżance, kosza na śmieci stojącego po drugiej stronie biurka. To było coś innego. Ktoś siedział przy jej komputerze. Klawiatura była przesunięta: intruz ustawił ją nieświadomie w swojej ulubionej pozycji. Mysz leżała pośrodku podkładki, podczas gdy Jeannie zawsze kładła ją przy skraju klawiatury. Rozglądając się dookoła, zauważyła uchylone lekko drzwi szafki i wystający z niej papier.
Gabinet został przeszukany.
Pocieszające było to, że zrobił to amator. Nie musiała się raczej obawiać, że śledzi ją CIA. Mimo to zrobiło jej się bardzo nieprzyjemnie i włączając komputer poczuła skurcz w żołądku. Kto to mógł być? Pracownik naukowy? Student? Przekupiony ochroniarz? Ktoś z zewnątrz? I czego tu szukał?
Przy drzwiach leżała koperta. W środku było upoważnienie, podpisane przez Lorraine Logan i przesłane faksem przez Steve'a. Jeannie wyjęła z segregatora upoważnienie Charlotte Pinker i włożyła oba dokumenty do teczki. Będą jej potrzebne w klinice Aventine.
Usiadła przy biurku i przejrzała elektroniczną pocztę. Była tylko jedna wiadomość: wyniki przesłane z FBI.
– Alleluja – szepnęła.
Czując olbrzymią ulgę, otworzyła listę nazwisk i adresów. Dowiodła swego: jej program rzeczywiście wyszukał pary bliźniaków. Nie mogła się doczekać, żeby je sprawdzić i zobaczyć, czy trafi na podobne anomalie jak w wypadku Steve'a i Dennisa.
Przypomniała sobie, że Ghita przesłała jej wcześniej wiadomość, uprzedzając, że ma zamiar uruchomić program. Co się z nią stało? Ciekawe, czy zapoznał się z nią nieproszony gość? To wyjaśniałoby nocny telefon do szefa Ghity.
Miała zamiar przyjrzeć się bliżej nazwiskom z listy, kiedy zabrzęczał telefon. Dzwonił rektor.
– Mówi Maurice Obeli. Nie sądzi pani, że powinniśmy porozmawiać na temat artykułu w „New York Timesie”?
Jeannie poczuła, jak zaciska się jej żołądek. Zaczyna się, pomyślała.
– Oczywiście – odparła. – O której chciałby się pan ze mną zobaczyć?
– Miałem nadzieję, że wstąpi pani do mnie od razu.
– Będę za pięć minut.
Skopiowała listę na dyskietkę i wyszła z Internetu, a potem wyjęła dyskietkę z komputera i po krótkim namyśle napisała na nalepce ZAKUPY.LST. Tego rodzaju zabezpieczenie było z pewnością niepotrzebne, ale poprawiło jej samopoczucie.
Schowała dyskietkę do pudełka z zapasowymi plikami i wyszła z gabinetu.
Robiło się coraz cieplej. Idąc przez kampus, zastanawiała się, czego może się spodziewać po spotkaniu z Obellem. Jej jedynym celem była zgoda na kontynuację badań. Musiała być twarda i dać do zrozumienia, że nie pozwoli się zastraszyć: jednocześnie jednak powinna ułagodzić władze uczelni i nie dopuścić do eskalacji konfliktu.
Choć lał się z niej pot, cieszyła się, że włożyła czarną garsonkę: wydawała się w niej starsza i poważniejsza. Zbliżając się do Hillside Hall, stukała obcasami po bruku. Wprowadzono ją od razu do eleganckiego gabinetu rektora.
Siedział tam już Berrington Jones, trzymając w ręku egzemplarz „New York Timesa”. Uśmiechnęła się do niego, zadowolona, że ma sojusznika, ale on skinął jej raczej chłodno głową.
– Dzień dobry, Jeannie – powiedział.
Maurice Obeli siedział w fotelu na kółkach za swoim wielkim biurkiem.
– Uniwersytet nie może tego po prostu tolerować, doktor Ferrami – oznajmił we właściwy sobie oschły sposób.
Nie zaproponował jej, żeby usiadła, ale Jeannie nie miała zamiaru pozwolić, żeby traktował ją jak niegrzeczną uczennicę. Przysunęła sobie krzesło, usiadła i założyła nogę na nogę.
– Wielka szkoda, że poinformował pan prasę o przerwaniu moich badań, nie sprawdzając przedtem, czy ma pan w ogóle prawo to robić – oświadczyła najspokojniej, jak mogła. – Zgadzam się z panem w pełni, że postawiło to uniwersytet w niekorzystnym świetle.
Obell najeżył się.
– To nie ja stawiam uniwersytet w niekorzystnym świetle.
Jeannie uznała, że okazała dosyć stanowczości; nadeszła pora, żeby powiedzieć mu, że stoją po tej samej stronie barykady. Usiadła skromniej i pochyliła się do przodu.
– Oczywiście, że nie – odparła. – Prawda jest taka, że oboje trochę się pospieszyliśmy i wykorzystała to prasa.
– Co się stało, to się nie odstanie – wtrącił Berrington. – Nie ma teraz sensu przepraszać.
– Wcale nie przepraszam – warknęła, po czym odwróciła się z uśmiechem do Obella. – Uważam tylko, że powinniśmy przestać robić sobie wymówki.
Po raz kolejny odpowiedział jej Berrington.
– Jest już na to za późno – stwierdził.
– Moim zdaniem wcale nie – odparła. Zastanawiała się, dlaczego to mówi. Powinien raczej szukać pojednania; dolewanie oliwy do ognia nie leżało w jego interesie. – Jesteśmy rozsądnymi ludźmi – podjęła, wciąż uśmiechając się do rektora. – Musimy znaleźć jakiś kompromis, który pozwoli mi kontynuować pracę i jednocześnie zachować dobre imię uczelni.
Obellowi chyba spodobał się ten pomysł, ale zmarszczył czoło.
– Nie bardzo widzę, jak… – zaczął.
– Tracimy tylko niepotrzebnie czas – przerwał mu niecierpliwie Berrington.
Po raz trzeci napastliwie się wtrącał. Jeannie powstrzymała się od kolejnej złośliwej riposty. Dlaczego tak się zachowywał? Czy to on chciał, żeby przerwała badania, naraziła się władzom uniwersytetu i została zdyskredytowana? Zaczynało na to wyglądać. Czy to on zakradł się do jej gabinetu, przeczytał pocztę i ostrzegł FBI? Może to właśnie on zawiadomił na samym początku „New York Timesa” i wywołał całą awanturę? Perwersyjna logika tego spostrzeżenia tak ją poraziła, że przez chwilę nie odzywała się ani słowem.
– Uzgodniliśmy już, jakie kroki poczyni uniwersytet – oznajmił Berrington.
Zdała sobie sprawę, że błędnie oceniła hierarchię władzy w gabinecie rektora. To Berrington był tutaj szefem, nie Obell. Dzięki Berringtonowi i Genetico do uczelni płynęły miliony, których potrzebował Obell. Berrington nie musiał się niczego obawiać ze strony Obella; było raczej odwrotnie. Widziała przed sobą małpkę na łańcuchu, a nie kataryniarza.
Berrington przestał nawet udawać, że rektor ma tutaj coś do powiedzenia.
– Nie wezwaliśmy cię tu po to, żeby wysłuchiwać twoich opinii – dodał.
– W takim razie po co?
– Żeby cię zwolnić – odparł.
Zatkało ją. Spodziewała się groźby dymisji, ale nie tego, że ją rzeczywiście wywalą. Nie potrafiła tego zrozumieć.
– Co to znaczy? – zapytała głupio.
– To znaczy, że już tu nie pracujesz – wyjaśnił Berrington, gładząc brew palcem wskazującym prawej ręki; znak, że był zadowolony z siebie.
Jeannie czuła się, jakby ktoś ją uderzył. Nie mogą mnie wyrzucić, pomyślała. Pracuję tutaj dopiero kilka tygodni. Tak dobrze mi szło, tak bardzo się starałam. Z wyjątkiem Sophie Chappie wszyscy mnie polubili. Jak to mogło się tak szybko zdarzyć?
– Nie możecie mnie zwolnić – powiedziała, próbując zebrać myśli.
– Właśnie to zrobiliśmy.
– Nie. – Dochodząc do siebie po pierwszym szoku, poczuła, jak ogarniają gniew. – Nie jesteście wodzami plemienia. Obowiązuje was określona procedura.
Władzom uczelni nie wolno było zwalniać pracowników naukowych bez przeprowadzenia pewnego rodzaju dochodzenia. Wspominano o tym w jej kontrakcie, ale nigdy nie miała czasu sprawdzić szczegółów. Nagle stało się to dla niej bardzo ważne.
– Odbędzie się oczywiście w tej sprawie posiedzenie komisji dyscyplinarnej senatu – poinformował ją skwapliwie Maurice Obell. – Normalnie wymagany jest czterotygodniowy okres wyprzedzenia, ale ze względu na skandal, jaki wywołała ta sprawa, wprowadzam jako rektor uniwersytetu procedurę nadzwyczajną i wyznaczam przesłuchanie na jutro rano.
Jeannie zdumiała szybkość, z jaką działali. Komisja dyscyplinarna? Nadzwyczajna procedura? Jutro rano? To nie była dyskusja. Przypominało to raczej przesłuchanie. Oczekiwała niemal, że Obell przeczyta przysługujące jej prawa.
Zrobił coś podobnego, przesuwając w jej stronę tekturową teczkę.
– Znajdzie pani tutaj regulamin komisji dyscyplinarnej. Jeśli powiadomi pani wcześniej przewodniczącego, może panią reprezentować prawnik lub inny obrońca.
Jeannie przyszło nareszcie do głowy jakieś sensowne pytanie.
– Kto jest przewodniczącym?
– Jack Budgen – odparł Obell.
Berrington podniósł gwałtownie wzrok.
– To już ustalone?
– Przewodniczący jest wyznaczany na cały rok – poinformował go Obell. – Jack objął tę funkcję na początku semestru.
– Nic o tym nie wiedziałem. – Berrington wydawał się podenerwowany i Jeannie wiedziała dlaczego. Jack Budgen był jej tenisowym partnerem. To dodało jej otuchy: powinien ją sprawiedliwie potraktować. Będzie mogła bronić siebie i swoich badań przed grupą akademików. Nie skończy się na gazetowych sloganach „New York Timesa”, lecz dojdzie do poważnej dyskusji.
Miała poza tym wyniki z FBI. Wiedziała już, jaką przyjmie taktykę. Przedstawi komisji dane z FBI. Jeśli będzie miała szczęście, na liście znajdą się jedna albo dwie pary osób, które nie wiedzą, że są bliźniakami. To zrobi na nich wrażenie. Wtedy wyjaśni, jakie podjęła przeciwdziałania, żeby chronić prywatność badanych.
– To chyba wszystko – oznajmił Maurice Obell.
Odprawiano ją.
– Wielka szkoda, że do tego doszło – powiedziała, wstając z krzesła.
– Sama do tego doprowadziłaś – odparł szybko Berrington.
Przypominał kłótliwe dziecko. Nie miała czasu na bezproduktywne spory. Rzuciła mu pogardliwe spojrzenie i wyszła.
Wracając na wydział uświadomiła sobie ze smutkiem, że nie udało jej się osiągnąć żadnego z postawionych celów. Chciała prowadzić negocjacje, zamiast tego jednak wzięła udział w walce gladiatorów. Berrington i Obell podjęli decyzję, zanim weszła do gabinetu. Spotkanie okazało się czystą formalnością.
Idąc korytarzem, zauważyła z irytacją, że sprzątaczki zostawiły tuż przy drzwiach jej gabinetu czarną plastikową torbę ze śmieciami. Zaraz do nich zadzwoni. Chciała otworzyć drzwi, ale chyba zaciął się zamek. Bezskutecznie wsuwała kilka razy swoją kartę w otwór czytnika. Miała już zamiar zejść do recepcji i wezwać obsługę, kiedy przyszła jej do głowy straszna myśl.
Zajrzała do czarnej torby. Nie było w niej starych papierów i filiżanek ze styropianu. Pierwszą rzeczą, którą zobaczyła, była jej płócienna teczka. Było tam również pudełko kleenexow z biurka, Tysiąc akrów Jane Smiley, dwie fotografie w ramkach i szczotka do włosów.
Opróżnili jej biurko i zamknęli przed nią jej pokój.
Była zdruzgotana. Zabolało ją to bardziej od tego, co wydarzyło się w gabinecie Maurice'a Obella. Tamto to tylko słowa. Teraz poczuła, że pozbawili ją czegoś, co stanowiło fragment jej własnego życia. To jest mój pokój, pomyślała; jak mogli go przede mną zamknąć?
– Cholerne skurwysyny – mruknęła pod nosem.
Musieli to zrobić ochroniarze, kiedy siedziała w gabinecie Obella. Oczywiście bez żadnego ostrzeżenia: miałaby wtedy okazję zabrać wszystko, czego naprawdę potrzebowała. Po raz któryś z rzędu zaskoczyła ją ich bezwzględność.
To była prawdziwa amputacja. Zabrali jej osiągnięcia naukowe, jej całą pracę. Nie wiedziała, co ze sobą zrobić, dokąd pójść. Przez jedenaście lat pracowała naukowo: jako studentka, doktorantka, doktor, asystentka. Teraz nagle stała się nikim.
Czując, jak ogarnia ją czarna rozpacz, przypomniała sobie o liście z FBI i zaczęła grzebać w czarnej torbie, nie było tam jednak żadnych dyskietek. Wszystkie wyniki, koronny argument jej obrony, były zamknięte na klucz w pokoju.
Walnęła bezsilnie pięścią w drzwi. Idący korytarzem student, który uczęszczał na jej zajęcia ze statystyki, spojrzał na nią zdziwiony.
– Czy mogę pani w czymś pomóc, pani profesor?
Przypomniała sobie jego imię.
– Cześć, Ben. Owszem. Możesz kopnąć w te cholerne drzwi.
Ben przyjrzał się jej z powątpiewaniem.
– Nie mówiłam serio – mruknęła. – Nic mi nie jest, dziękuję.
Ben wzruszył ramionami i ruszył dalej.
Nie było sensu stać tutaj i gapić się jak sroka w gnat w zamknięte drzwi. Wzięła plastikową torbę i weszła do laboratorium. Lisa siedziała przy biurku, wprowadzając dane do komputera.
– Wylali mnie – powiedziała Jeannie.
Lisa posłała jej zdumione spojrzenie.
– Co takiego?
– Zamknęli przede mną mój gabinet i wrzucili moje rzeczy do tej pierdolonej torby.
– Nie wierzę!
Jeannie wyciągnęła swoją teczkę z torby i wyjęła z niej egzemplarz „New York Timesa”.
– To przez ten artykuł – powiedziała.
Lisa przeczytała dwa pierwsze akapity.
– Ależ to bzdura.
Jeannie usiadła na krześle.
– Wiem. Więc dlaczego Berrington udaje, że bierze to serio?
– Myślisz, że udaje?
– Jestem tego pewna. Jest zbyt sprytny, żeby naprawdę wywarły na nim wrażenie takie brednie. Na pewno chodzi o coś innego. – Jeannie zabębniła piętami o podłogę. – Jest gotów na wszystko, naprawdę nie cofnie się przed niczym… to musi być dla niego rzeczywiście bardzo ważne.
Być może znajdzie odpowiedź w klinice Aventine w Filadelfii. Zerknęła na zegarek. Umówiła się na drugą: musiała wkrótce wyjść.
Lisa nie mogła się pogodzić z tym, co usłyszała.
– Nie mogą cię tak po prostu wyrzucić – stwierdziła z oburzeniem.
– Jutro odbędzie się przesłuchanie przez komisją dyscyplinarną.
– Mój Boże, oni nie żartują.
– Na pewno nie.
– Czy mogę coś dla ciebie zrobić?
Było coś takiego, ale Jeannie bała się o to prosić. Przyjrzała się bacznie przyjaciółce. Mimo upału Lisa miała na sobie zapiętą na ostatni guzik bluzkę i luźny sweter: okrywała całe ciało, niewątpliwie reagując w ten sposób na niedawny gwałt. Wciąż była przygaszona, jakby straciła kogoś bliskiego.
Czy jej przyjaźń okaże się równie nietrwała jak Ghity? Jeannie bała się odpowiedzi na to pytanie. Jeśli zawiedzie się na Lisie, kto jeszcze jej pozostanie? Ale musiała poddać ją próbie, mimo że trudno było wyobrazić sobie gorszy moment.
– Mogłabyś spróbować dostać się do mojego gabinetu powiedziała z wahaniem. – Jest tam lista z FBI.
Lisa nie odpowiedziała od razu.
– Wymienili ci zamek czy co?
– To o wiele łatwiejsze. Zmieniają elektronicznie kod i twoja karta jest już do wyrzucenia. Na pewno nie będę również mogła dostać się po godzinach do budynku.
– To wszystko dzieje się tak szybko, że po prostu nie nadążam.
Jeannie nie chciała narażać Lisy na niepotrzebne ryzyko. Szukała gorączkowo w myśli jakiegoś innego rozwiązania.
– Może uda mi się wejść tam samej. Może wpuści mnie sprzątaczka, chociaż mam przeczucie, że ich karty również nie otworzą zamka. Poza tym skoro nie korzystam już z gabinetu, nie trzeba go sprzątać. Lecz mogą tam wejść ludzie z ochrony.
– Nie pomogą ci. Wiedzą, że zmieniono kod.
– To prawda – zgodziła się Jeannie. – Ale ciebie mogą wpuścić. Możesz powiedzieć, że potrzebujesz czegoś z mojego pokoju.
Lisa najwyraźniej się zastanawiała.
– Wolałabym cię o to nie prosić – mruknęła Jeannie.
Wyraz twarzy Lisy nagle się zmienił.
– Do diabła, co mi zależy – stwierdziła. – Dobrze, spróbuję.
Jeannie poczuła, jak coś dławi ją w gardle.
– Dziękuję – powiedziała, przygryzając wargę. – Jesteś prawdziwą przyjaciółką. – Pochyliła się nad biurkiem i uścisnęła jej dłoń.
Ta emocjonalna reakcja wprawiła Lisę w zakłopotanie.
– Gdzie dokładnie jest ta lista? – zapytała praktycznie.
– Dane są na dyskietce oznaczonej ZAKUPY.LST w pudełku na dyskietki w szufladzie biurka.
– Okay. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego tak się na ciebie uwzięli – dodała Lisa, marszcząc czoło.
– Wszystko zaczęło się od Steve'a Logana. Odkąd zobaczył go Berrington, stale dzieje się coś złego. Ale mam wrażenie, że niedługo się dowiem, co jest grane – oznajmiła Jeannie, wstając z krzesła.
– Dokąd się teraz wybierasz?
– Jadę do Filadelfii.
Berrington wyglądał przez okno swojego gabinetu. Tego ranka na korcie nie było nikogo. Wyobraził sobie grającą tam Jeannie. Zobaczył ją drugiego albo trzeciego dnia semestru, biegającą po korcie w krótkiej spódniczce, wyciągającą muskularne brązowe nogi, migającą białymi butami. Wtedy właśnie się w niej zadurzył. Zastanawiał się, dlaczego tak urzekła go jej sportowa sylwetka. Widok uprawiających sport kobiet nigdy go specjalnie nie podniecał. Nigdy nie oglądał Amerykańskich gladiatorów w przeciwieństwie do profesora Gormleya z egiptologii, który miał wszystkie programy na kasetach wideo i puszczał je podobno późnym wieczorem, w swoim domowym gabinecie. Grającą w tenisa Jeannie cechowała jakaś szczególna gracja. Miał wrażenie, że ogląda startującą do biegu lwicę. Jej mięśnie prężyły się pod skórą, włosy fruwały na wietrze, a ciało poruszało się, zastygało, obracało i ponownie poruszało z zadziwiającą, nadprzyrodzoną raptownością. Teraz zagrażała wszystkiemu, co osiągnął w życiu, a mimo to żałował, że nie obejrzy już ani razu, jak gra w tenisa.
Irytujące było, że chociaż praktycznie biorąc to on płacił jej pensję, nie mógł jej tak po prostu zwolnić. Była zatrudniona na etacie uniwersyteckim, a Genetico przekazało już pieniądze. Uczelnia nie mogła wyrzucić pracownika naukowego w taki sposób, w jaki restaurator wyrzuca niekompetentnego kelnera. Dlatego musiał bawić się w te idiotyzmy.
– Niech ją diabli – mruknął pod nosem i siadł z powrotem za biurkiem.
Poranna rozmowa przebiegała gładko aż do momentu, kiedy dowiedział się o Jacku Budgenie. Już wcześniej napuścił na nią Maurice'a i zręcznie zapobiegł próbie zbliżenia stanowisk. Fatalne było jednak to, że komisji dyscyplinarnej przewodniczyć miał facet, który grał z Jeannie w tenisa. Berrington nie sprawdził tego: zakładał, że będzie miał jakiś wpływ na wyznaczenie przewodniczącego, i z zaskoczeniem dowiedział się, że wybór został już dokonany.
Istniało poważne niebezpieczeństwo, że Jack spojrzy na całą sprawę oczyma Jeannie.
Berrington podrapał się w głowę. Nigdy nie przyjaźnił się ze swoimi akademickimi kolegami – wolał obracać się w barwniejszym towarzystwie polityków i dziennikarzy. Ale wiedział coś niecoś o Budgenie. Jack zakończył w wieku trzydziestu lat karierę profesjonalnego tenisisty i wrócił na uczelnię, żeby zrobić doktorat z chemii. Zbyt stary, by osiągnąć coś na polu nauki, został administratorem. Prowadzenie kilku uniwersyteckich bibliotek i godzenie sprzecznych postulatów różnych wydziałów wymagało kogoś taktownego i układnego i Jack radził sobie całkiem nieźle.
Jak można go było skaptować? Nie był zbyt przebiegły: cechującej go niefrasobliwości towarzyszyła pewna naiwność. Na pewno obrazi się, kiedy Berrington będzie starał się go przeciągnąć na swoją stronę albo otwarcie zaproponuje jakąś łapówkę. Być może jednak uda się wpłynąć na niego w pośredni sposób.
Sam Berrington dał się kiedyś raz przekupić. Do tej pory oblewał go rumieniec wstydu, gdy o tym pomyślał. Zdarzyło się to na samym początku jego kariery, zanim jeszcze został profesorem. Pewną studentkę złapano na oszustwie: zapłaciła swojej koleżance, żeby ta napisała za nią pracę semestralną. Nazywała się Judy Gillmore i była ładna jak lalka. Powinna zostać wydalona z uczelni, ale dziekan wydziału mógł złagodzić jej karę. Judy przyszła do gabinetu Berringtona „żeby przedyskutować problem”. Zakładała nogę na nogę, patrzyła mu żałośnie w oczy i pochylała się do przodu, żeby mógł zobaczyć jej koronkowy biustonosz. Berrington współczuł jej i obiecał, że się za nią wstawi. Judy popłakała się i zaczęła mu dziękować, a potem wzięła go za rękę, pocałowała w usta i w końcu rozpięła rozporek.
Nie proponowała żadnego układu. Pokochała się z nim dopiero, gdy zgodził się jej pomóc, a potem, po stosunku, który odbyli na podłodze, spokojnie się ubrała, uczesała, pocałowała go i wyszła. Nazajutrz Berrington przekonał dziekana, żeby udzielił jej tylko nagany.
Dał się przekupić, ponieważ przekonał sam siebie, że to wcale nie była łapówka. Judy poprosiła go o pomoc, on zgodził się, ona nie mogła się oprzeć jego urokowi i pokochali się. Z biegiem czasu dostrzegł w tym rozumowaniu czystą hipokryzję. Seksualna oferta zawarta była w całym jej zachowaniu, a kiedy obiecał jej to, o co prosiła, Judy przypieczętowała sprytnie umowę. Chociaż lubił uważać się za osobę kierującą się w życiu zasadami, zrobił coś absolutnie haniebnego.
Korumpowanie było prawie tak samo złe jak przyjęcie łapówki. Mimo to Berrington wiedział, że jeśli tylko zdoła, przekupi Jacka Budgena. Myśląc o tym, krzywił się z niesmakiem, ale trzeba to było zrobić. Był zdesperowany.
Zrobi to w ten sam sposób jak Judy: pozwalając Jackowi wmówić sobie, że to nie jest łapówka.
Zastanawiał się jeszcze kilka minut, a potem podniósł słuchawkę i zadzwonił do Jacka.
– Dziękuję, że przysłałeś mi swoją propozycję rozbudowy biblioteki wydziału biofizyki – zaczął.
Budgen przez chwilę milczał zaskoczony.
– Ach tak – wyjąkał w końcu. – Minęło już trochę czasu… ale cieszę się, że znalazłeś chwilę, żeby ją przeczytać.
Berrington rzucił na nią zaledwie okiem.
– Uważam, że jest bardzo sensowna. Zadzwoniłem, żeby powiedzieć, że poprę cię, kiedy sprawa stanie na komisji.
– Dziękuję. Jestem ci bardzo wdzięczny.
– Właściwie mógłbym przekonać Genetico, żeby pokryło część kosztów.
Jack z entuzjazmem podchwycił jego pomysł.
– Moglibyśmy nadać jej nazwę Biblioteka Biofizyczna Genetico.
– Świetny pomysł. Porozmawiam z nimi. – Berrington chciał, żeby Jack sam poruszył temat Jeannie. Może uda się go naprowadzić przez tenis. – Jak ci się udały wakacje? – zapytał. – Byłeś w Wimbledonie?
– W tym roku nie. Za dużo roboty.
– To niedobrze. – Berrington udał z drżeniem serca, że ma zamiar zakończyć rozmowę. – Pogadamy później.
Zgodnie z jego oczekiwaniami Jack uprzedził go.
– Aha, Berry. Co sądzisz o tych bredniach, które napisali dzisiaj w „Timesie”? O Jeannie?
Berrington odetchnął z ulgą.
– O tym? Burza w szklance wody – mruknął lekceważącym tonem.
– Próbowałem się do niej dodzwonić, ale nie ma jej w gabinecie.
– Możesz się nie martwić o Genetico – powiedział Berrington, chociaż Jack nie wymienił wcale nazwy firmy. – Nie wzięli sobie tego do serca. Na szczęście Maurice Obeli zareagował w sposób szybki i zdecydowany.
– Masz na myśli komisję dyscyplinarną?
– Uważam, że to będzie formalność. Jeannie naraziła na szwank dobre imię uczelni, nie chciała przerwać badań i poszła z tym do prasy. Wątpię, czy w ogóle będzie chciała się bronić. Powiedziałem ludziom z Genetico, że kontrolujemy sytuację. W tej chwili nic nie zagraża ich dobrym stosunkom z uczelnią.
– To świetnie.
– Oczywiście, jeśli komisja z jakiegoś powodu ujmie się za Jeannie i wystąpi przeciwko Maurice'owi, znajdziemy się w opałach. Ale to chyba mało prawdopodobne, nie sądzisz? – Berrington wstrzymał oddech.
– Wiesz, że jestem przewodniczącym?
Jack nie odpowiedział na jego pytanie. Niech go diabli.
– Tak, i bardzo się cieszę, że zebrania nie będzie prowadził jakiś zapaleniec. Gdyby przewodniczącym był Malcolm Barnet, Bóg jeden wie, co mogłoby się zdarzyć. – Barnet był ogolonym na pałę profesorem filozofii.
Jack roześmiał się.
– Senat nie jest taki głupi. Nie postawiliby Malcolma nawet na czele komisji parkingowej: potraktowałby ją jako instrument społecznej zmiany.
– Ale z tobą jako przewodniczącym komisja z pewnością poprze rektora.
Odpowiedź Jacka była po raz kolejny prowokacyjnie ambiwalentna.
– Nie sposób przewidzieć reakcji wszystkich członków.
Ty draniu, czy robisz to, żeby mnie dręczyć?
– No, od przewodniczącego coś przecież zależy.
Berrington starł z czoła kropelkę potu. W słuchawce zapadła cisza.
– Nie powinienem z góry przesądzać o wyniku posiedzenia, Berry…
Idź do diabła!
– …ale mogę chyba powiedzieć, że Genetico nie powinno się niczego obawiać.
Nareszcie!
– Dziękuję, Jack. Doceniam to.
– Mówię ci to oczywiście w zaufaniu.
– Naturalnie.
– W takim razie do zobaczenia jutro.
– Do widzenia.
Berrington odłożył słuchawkę. To była prawdziwa męka. Czy Jack nie zdawał sobie sprawy, że został przekupiony? Czy oszukiwał sam siebie? Czy też świetnie rozumiał i tylko udawał naiwnego?
Nie miało to większego znaczenia, jeśli we właściwy sposób pokieruje komisją.
Nie oznaczało to oczywiście końca sprawy. Decyzję komisji musiał ratyfikować senat. W którymś momencie Jeannie może wynająć jakiegoś ostrego adwokata i zaskarżyć uczelnię o odszkodowanie. Sprawa będzie ciągnąć się latami. Ale jej badania zostaną przerwane i to tylko się liczyło.
Decyzja komisji nie była jednak stuprocentowo pewna. Jeśli rano coś pójdzie nie tak, Jeannie może wrócić jutro w południe do swojego gabinetu i ruszyć dalej gorącym tropem tajemnic Genetico. Berrington zadrżał: niech Bóg broni. Przysunął do siebie blok i zapisał nazwiska członków komisji.
Jack Budgen – biblioteka
Tenniel Biddenham – historia sztuki
Milton Powers – matematyka
Mark Trader – antropologia
Jane Edelsborough – fizyka
Biddenham, Powers i Trader byli ludźmi odpowiedzialnymi, profesorami, których kariery związane były na trwałe z Uniwersytetem Jonesa Fallsa oraz prestiżem i spokojnym rozwojem uczelni. Berrington nie miał wątpliwości, że poprą rektora. Czarnym koniem była kobieta, Jane Edelsborough.
Nią musiał się zająć w następnej kolejności.
Jadąc drogą międzystanową numer 95 do Filadelfii, Jeannie ponownie rozmyślała o Stevenie Loganie.
Wczoraj w nocy pocałowała go na dobranoc na uniwersyteckim parkingu dla gości. Żałowała teraz, że pocałunek był taki krótki. Steve miał wydatne suche usta i ciepłą skórę. Miała ochotę zrobić to powtórnie.
Dlaczego przeszkadzał jej jego młody wiek? Cóż było takiego pociągającego w starszych mężczyznach? Trzydziestodziewięcioletni Will Tempie rzucił ją dla pustogłowej panienki. Tyle, jeśli chodzi o dojrzałość.
Nacisnęła przycisk SEEK w radiu, żeby znaleźć jakąś dobrą stację, i złapała Nirvane grającą Come as You Are. Za każdym razem, gdy myślała o romansie z mężczyzną w jej wieku albo młodszym, oblatywał ją strach, podobny do tego dreszczyku grozy, który towarzyszył nagraniu Nirvany. Starsi mężczyźni dawali jej poczucie bezpieczeństwa, wiedzieli, jak postępować.
Czy to do mnie podobne, zdziwiła się. Jeannie Ferrami, która robi, co chce, i gwiżdże na cały świat, potrzebuje poczucia bezpieczeństwa? Daj sobie siana, dziewczyno!
Coś w tym jednak było. Może miał na to wpływ jej ojciec. Nigdy już nie chciała kolejnego nieodpowiedzialnego mężczyzny w swoim życiu. Z drugiej strony ojciec był żywym dowodem, że starsi mogą być tak samo nieodpowiedzialni jak młodzi.
Podejrzewała, że ojciec zaszył się w którymś z tanich hotelików w Baltimore. Kiedy już przepije i przepuści w karty pieniądze, które dostał za jej komputer i telewizor – co z pewnością nie zajmie mu dużo czasu – spróbuje ukraść coś nowego albo weźmie na litość drugą córkę, Patty. Jeannie nienawidziła go za to, że ją okradł, ale cały incydent pozwolił jej zobaczyć w nowym świetle Steve'a Logana. Okazał się prawdziwym księciem z bajki. Kiedy ponownie się z nim spotkam, pomyślała, pocałuję go i tym razem zrobię to jak należy.
Przeciskając się przez zatłoczone śródmieście Filadelfii, nie mogła opanować zdenerwowania. To mógł być wielki przełom. Liczyła, że znajdzie rozwiązanie zagadki Steve'a i Dennisa.
Klinika Aventine leżała w miasteczku uniwersyteckim, na zachód od Schuylkill River, w sąsiedztwie budynków uczelni i akademików. Przyjemny niski budynek z lat pięćdziesiątych otaczały ze wszystkich stron drzewa. Jeannie zatrzymała się na ulicy przy parkometrze i weszła do środka.
W poczekalni siedziały na niskich kanapach, przeglądając czasopisma, cztery osoby: spięta dziewczyna, towarzyszący jej podenerwowany chłopak oraz dwie kobiety mniej więcej w jej wieku. Uśmiechnięta recepcjonistka poprosiła ją, żeby usiadła. Jeannie wzięła do ręki kolorową broszurę o Genetico i położyła ją na kolanach, w ogóle nie czytając. Zamiast tego oglądała zawieszone na ścianach kojąco bezsensowne abstrakcyjne obrazy i bębniła niecierpliwie stopami w podłogę.
Nienawidziła szpitali. Tylko raz w życiu była pacjentką. W wieku dwudziestu trzech lat przerwała ciążę. Ojcem był pewien dobrze się zapowiadający reżyser filmowy. Przestała brać tabletki, ponieważ ze sobą zerwali, ale on po kilku dniach wrócił, doszło do czułego pojednania, nie zabezpieczyli się i Jeannie zaszła w ciążę. Zabieg odbył się bez żadnych komplikacji, ale Jeannie przez kilka dni płakała i straciła kompletnie serce do reżysera, mimo że cały czas jej pomagał.
Zrealizował wówczas swój pierwszy hollywoodzki film akcji. Jeannie poszła sama do kina Charles w Baltimore, żeby go obejrzeć. Jedynym ludzkim akcentem w tej bezdusznej opowieści o strzelających do siebie bez przerwy mężczyznach okazała się scena, w której dziewczyna bohatera poddawała się aborcji i zrywała z nim. Bohater, policyjny detektyw, był załamany i oburzony. Jeannie siedziała w kinie, łykając łzy.
Wspomnienie wciąż sprawiało jej ból. Wstała i zaczęła chodzić w tę i z powrotem po poczekalni. Minutę później w hallu pojawił się mniej więcej pięćdziesięcioletni podekscytowany mężczyzna.
– Doktor Ferrami! – zawołał głośno. Na czubku głowy miał okoloną rudawymi włoskami łysinkę. – Dzień dobry, dzień dobry, miło panią poznać – oznajmił z nieuzasadnionym entuzjazmem, kiedy podała mu rękę.
– Rozmawiałam wczoraj z panem Ringwoodem – powiedziała.
– Tak, tak! Jestem jego kolegą, nazywam się Dick Minsky.
Nerwowy tik sprawiał, że co parę sekund mrugał gwałtownie okiem: Jeannie zrobiło się go żal.
– Czy mogę zapytać, co panią do nas sprowadza? – zapytał, wchodząc wraz z nią po schodach.
– Medyczna zagadka – wyjaśniła. – Dwie kobiety mają synów, którzy są jednojajowymi bliźniętami, lecz wydają się absolutnie niespokrewnieni. Jedynym łączącym ich faktem, jaki udało mi się ustalić, jest to, że obie matki przechodziły tutaj kurację przed zajściem w ciążę.
– Naprawdę? – rzucił, jakby w rzeczywistości wcale jej nie słuchał. Trochę ją to zdziwiło; myślała, że go to zaintryguje.
Weszli do narożnego gabinetu.
– Całe archiwum znajduje się w komputerze. Można do, niego wejść, jeśli zna się właściwe hasło – oświadczył siadając przed monitorem. – Które pacjentki interesują panią?
– Charlotte Pinker i Lorraine Logan.
– To nie zajmie nam dużo czasu – stwierdził, wpisując nazwiska.
Jeannie starała się opanować niecierpliwość. Dane mogły przecież niczego nie wyjaśnić. Rozejrzała się po gabinecie. Był zbyt wystawny jak na zwykłego archiwistę. Dick musiał być kimś więcej niż tylko „kolegą” pana Ringwooda.
– Jakie stanowisko zajmuje pan w tej klinice? – zapytała.
– Jestem dyrektorem generalnym.
Uniosła brew, ale on nie odrywał wzroku od komputera. Dlaczego tak prostą sprawę załatwiał ktoś tak wysoko postawiony? Poczuła, jak budzi się w niej niepokój.
Dick zmarszczył czoło.
– To dziwne. Komputer twierdzi, że nie mamy danych na temat żadnej z tych pań – oświadczył.
Jej obawy potwierdziły się. Facet kłamał. Perspektywa rozwiązania zagadki ponownie oddalała się w nieokreśloną przyszłość. Poczuła, jak ogarnia ją zawód, a wraz z nim przygnębienie.
Dick obrócił monitor, żeby mogła spojrzeć na ekran.
– Czy prawidłowo zapisałem nazwiska?
– Tak.
– Kiedy pani zdaniem pacjentki przyjęto do kliniki?
– Przed dwudziestu trzema laty.
Dick spojrzał na nią.
– Naprawdę? – powiedział, mrugając oczyma. – W takim razie obawiam się, że niepotrzebnie się pani fatygowała.
– Dlaczego?
– Nie przechowujemy kart chorobowych z tak odległego okresu. Takie obowiązują przepisy w tej firmie.
Jeannie spojrzała na niego z ukosa.
– Wyrzucacie stare karty chorobowe?
– Owszem, po dwudziestu latach niszczymy karty, chyba że pacjentka została ponownie przyjęta. W takim przypadku jej dane wpisywane są do komputera.
Zawód był tym boleśniejszy, że straciła kilka cennych godzin, które potrzebowała na przygotowanie się do jutrzejszego przesłuchania.
– Dziwne, że pan Ringwood nie poinformował mnie o tym, kiedy z nim wczoraj rozmawiałam – stwierdziła z goryczą.
– Naprawdę powinien to zrobić. Może nie wymieniła pani dat?
– Powiedziałam mu, że kobiety były tutaj leczone przed dwudziestoma trzema laty, jestem tego pewna.
Pamiętała, że dodała rok do wieku Steve'a, żeby podać mu właściwy okres.
– W takim razie trudno to zrozumieć.
W gruncie rzeczy nie była zaskoczona, że sprawy wzięły taki obrót. Dick Minsky ze swoją przesadną uprzejmością i nerwowym tikiem stanowił karykaturę człowieka z nieczystym sumieniem.
– Obawiam się, że nie mogę pani w niczym więcej pomóc – powiedział, ustawiając monitor w normalnej pozycji.
– Czy nie moglibyśmy porozmawiać z panem Ringwoodem i zapytać go, dlaczego nie zawiadomił mnie, że karty zostały zniszczone?
– Niestety Peter wziął dzisiaj zwolnienie.
– Cóż za zastanawiający zbieg okoliczności.
Dick próbował udawać obrażonego, ale rezultat był żałosny.
– Chyba nie uważa pani, że staram się coś przed nią ukryć?
– Dlaczego miałabym tak uważać?
– Nie mam pojęcia. – Dick Minsky wstał z krzesła. – Obawiam się, że nie mogę pani dalej służyć swoim czasem.
Jeannie ruszyła pierwsza do drzwi. Dick odprowadził ją do poczekalni.
– Żegnam panią – oświadczył sztywno.
– Do widzenia – odparła.
Na ulicy zawahała się. Ogarnął ją bojowy nastrój. Miała ochotę ich sprowokować, pokazać, że nie da się zbyć byle czym. Postanowiła rozejrzeć się po okolicy.
Na parkingu stało pełno należących do lekarzy najnowszych modeli cadillaków i BMW. Jeannie ruszyła szybkim krokiem wzdłuż bocznej ściany kliniki. Czarny mężczyzna z białą brodą odkurzał chodnik hałaśliwą dmuchawą. Nigdzie nie było niczego godnego uwagi. Trafiła na ślepą ścianę i zawróciła.
Przez oszklone drzwi zobaczyła Dicka Minsky'ego, który stał w hallu i rozmawiał z uśmiechniętą recepcjonistką. Kiedy minęła wejście do kliniki, powiódł za nią niespokojnym wzrokiem.
Okrążając budynek z drugiej strony, zobaczyła pojemniki ze śmieciami. Trzej mężczyźni w ciężkich rękawicach ładowali worki na ciężarówkę. Uświadomiła sobie, że to co robi, jest niepoważne. Zachowywała się jak detektyw w trzeciorzędnym kryminale. Miała już zamiar się odwrócić, kiedy coś ją uderzyło. Śmieciarze podnosili ciężkie plastikowe worki bez żadnego wysiłku, jakby prawie nic nie ważyły. Jakie śmieci mogły być lekkie, lecz zajmować dużo miejsca?
Pocięty papier?
Usłyszała za sobą przestraszony głos Dicka Minsky'ego.
– Proszę stąd odejść, doktor Ferrami.
Obejrzała się. Wyłonił się zza rogu budynku w towarzystwie mężczyzny, ubranego w mundur podobny do policyjnego, używany przez ochroniarzy.
Podeszła szybko do worków.
– Hej! – zawołał Dick Minsky.
Śmieciarze gapili się na nią, ale wcale się tym nie przejmowała. Przedarła z boku worek i wyciągnęła pełną garść śmieci.
Trzymała w ręku cienkie paski brązowego papieru. Przyjrzawszy im się bliżej, dostrzegła, że są zapisane, częściowo długopisem, częściowo na maszynie. To były pocięte karty chorobowe.
Istniał tylko jeden powód, dla którego wywożono dzisiaj tyle worków.
Zniszczyli archiwum z samego rana – kilka godzin po jej telefonie.
Rzuciła paski na ziemię i odeszła. Jeden ze śmieciarzy wrzasnął coś za nią, ale zignorowała go.
Teraz nie miała żadnych wątpliwości.
Stanęła przed Dickiem Minskym, opierając ręce na biodrach. Okłamywał ją i dlatego był taki roztrzęsiony.
– Macie nieczyste sumienie, prawda? – zawołała. – Co chcecie ukryć, niszcząc to archiwum?
Był kompletnie przerażony.
– Nic nie chcemy ukryć – wyjąkał. – Pani sugestia jest obraźliwa.
– Oczywiście, że chcecie coś ukryć – odparła. Ogarnęła ją ślepa furia. – Ale te badania są dla mnie bardzo ważne – dodała, grożąc mu zwiniętą broszurą Genetico, którą wciąż trzymała w ręku – i niech pan pamięta, że każdy, kto mnie okłamuje, dostanie jeszcze porządnie w dupę.
– Proszę stąd odejść – powiedział Dick Minsky.
Ochroniarz złapał ją pod lewy łokieć.
– Już idę – syknęła. – Niech pan mnie nie dotyka.
Facet nie puścił jej.
– Tędy, proszę – oznajmił.
Miał mniej więcej pięćdziesiąt lat, siwe włosy i wydatny brzuch. Jeannie była zbyt rozwścieczona, żeby pozwolić mu się szarpać. Prawą dłonią złapała za rękę, którą ją trzymał. Nie miał prawie muskułów.
– Proszę mnie puścić – syknęła, zaciskając palce na jego ramieniu. Miała silne dłonie i uścisk mocniejszy niż większość mężczyzn. Strażnik usiłował się opierać, ale nie mógł znieść bólu i w końcu ją puścił. – Dziękuję bardzo – powiedziała i pomaszerowała w stronę ulicy.
Poczuła się wyraźnie lepiej. Nie myliła się sądząc, że klucz do rozwiązania zagadki znajduje się w klinice. Wysiłki, jakie podejmowali, żeby niczego się nie dowiedziała, stanowiły najlepsze potwierdzenie ich nieczystego sumienia.
Podeszła do swojego samochodu, lecz nie wsiadła do środka. Było wpół do trzeciej, a ona nie miała jeszcze prawie nic w ustach. Była zbyt podekscytowana, żeby coś zjeść, ale musiała napić się kawy. Po drugiej stronie ulicy zobaczyła kafeterię. Wydawała się tania i czysta. Przeszła przez jezdnię i wstąpiła do środka.
Jej groźby pod adresem Dicka Minsky'ego były czystą fanfaronadą: nie potrafiła mu w żaden sposób zaszkodzić. Wściekając się na niego, niczego nie osiągnęła. Wprost przeciwnie: pozbyła się karty atutowej, dając im do zrozumienia, że wie, iż ją okłamano. Teraz będą się lepiej pilnowali.
W kafeterii było prawie pusto; kilku studentów kończyło lunch. Jeannie zamówiła kawę i sałatkę. Czekając otworzyła broszurę, którą zabrała z poczekalni kliniki.
Klinika Aventine – przeczytała – założona została w roku 1972 przez firmę Genetico jako pionierski ośrodek badań nad inseminacją in vitro – metodą, dzięki której kobiety mogą rodzić potomstwo nazywane w gazetach,,dziećmi z probówki”.
I nagle wszystko stało się jasne.
Jane Edelsborough była pięćdziesięciokilkuletnią wdową. Posągowa, lecz niezbyt schludna, chodziła na ogół w luźnych ludowych strojach i sandałach. Miała wybitny umysł, nikt jednak nie domyśliłby się tego po jej wyglądzie. Berrington nie rozumiał takich ludzi. Jeśli ktoś jest naprawdę inteligentny, dlaczego udaje idiotę, fatalnie się ubierając? Mimo to na uniwersytetach roiło się od niechlujów – w gruncie rzeczy to on odbiegał od normy, dbając o swój ubiór.
Tego dnia wyglądał wyjątkowo szykownie w granatowej marynarce, dobranej do niej kamizelce i lekkich spodniach w kratę. Zanim wyszedł ze swojego gabinetu na spotkanie z Jane, przejrzał się w lustrze.
Po kilku minutach wkroczył do siedziby Związku Studentów. Pracownicy naukowi rzadko się tam stołowali – on sam nigdy dotąd nie przestąpił progu tego budynku – ale z tego, co usłyszał od sekretarki z wydziału fizyki, Jane chodziła tam na późny lunch.
W hallu pełno było młodych ludzi w szortach, stojących w kolejkach do bankomatów. Berrington skręcił w prawo i rozejrzał się dookoła. Jane siedziała daleko w kącie, czytając jakieś czasopismo i jedząc frytki palcami.
Mieścił się tu prawdziwy kombinat gastronomiczny, podobny do tych, które widywał na lotniskach i w centrach handlowych, z Pizzą Hut, lodziarnią, Burger Kingiem i właściwą kafeterią. Berrington wziął tackę i ruszył w stronę kafeterii. W oszklonej gablocie leżało kilka nieświeżych kanapek i zeschniętych ciastek. Przeszedł go dreszcz; w normalnych okolicznościach wolałby raczej pojechać do sąsiedniego stanu, niż skonsumować coś takiego.
Wiedział, że czeka go trudne zadanie. Jane nie była w jego typie. To jeszcze bardziej skłaniało go do podejrzenia, że opowie się za Jeannie podczas posiedzenia komisji dyscyplinarnej. Powinien się z nią bardzo szybko zaprzyjaźnić. Musiał zaangażować w tym celu cały swój wrodzony wdzięk.
Kupił kawałek sernika i kawę i ruszył z tacką do stolika Jane. Był cały spięty, ale starał się sprawiać wrażenie rozluźnionego.
– Cześć, Jane – powiedział. – Co za przyjemna niespodzianka. Mogę się do ciebie przysiąść?
– Jasne – odparła z uśmiechem, odkładając swoje czasopismo. Zdjęła okulary, odsłaniając duże piwne oczy i biegnące od ich kącików kurze łapki, w gruncie rzeczy jednak nie wyglądała zbyt zachęcająco: długie szare włosy związała jakąś nieokreślonego koloru szmatą i miała na sobie workowatą szarozieloną bluzkę z plamami potu pod pachami. – Chyba nigdy cię tu nie widziałam – stwierdziła.
– Nigdy tu nie byłem. Ale w naszym wieku nie można chodzić stale utartymi ścieżkami. Chyba się ze mną zgodzisz?
– Jestem od ciebie młodsza – oznajmiła. – Chociaż nikt by tego nie powiedział.
– Nie masz racji – zaprotestował i ugryzł kawałek sernika. Biszkopt na dole był twardy jak tektura, a masa serowa przypominała cytrynowy krem do golenia. Przełknął z trudem kęs. – Co sądzisz o bibliotece biofizyki, proponowanej przez Jacka Budgena? – zapytał.
– Dlatego przyszedłeś się tu ze mną zobaczyć?
– Nie przyszedłem się tu z tobą zobaczyć, przyszedłem spróbować tutejszego jedzenia i teraz tego żałuję. Jest okropne. Jak możesz tu w ogóle jadać?
Jane wbiła łyżkę w swój deser.
– Nie zwracam uwagi na to, co jem, Berry, myślę o moim akceleratorze cząsteczek. Opowiedz mi o nowej bibliotece.
Kiedyś, dawno temu, był podobny do niej, myślał tylko o swojej pracy. Nigdy nie ubierał się w związku z tym jak abnegat, w młodości marzył jednak o wielkich odkryciach. Potem jego życie potoczyło się inaczej. W swoich książkach popularyzował cudze osiągnięcia; od piętnastu, może od dwudziestu lat nie napisał ani jednej oryginalnej pracy. Przez chwilę zastanawiał się, czy byłby szczęśliwszy, gdyby dokonał innego wyboru. Niechlujna Jane, stołująca się w taniej kafeterii i zaprzątnięta problemami fizyki nuklearnej, miała w sobie spokój i zadowolenie, których on nie zaznał nigdy w życiu.
Jak na razie nie bardzo udawało mu się ją oczarować. Była zbyt sprytna. Może powinien połechtać jej intelektualną dumę.
– Uważam po prostu, że powinnaś się w to bardziej zaangażować – stwierdził. – Jesteś naszą czołową fizyczką, jedną z najwybitniejszych postaci na tym uniwersytecie… musisz mieć więcej do powiedzenia w tej sprawie.
– Czy ta biblioteka kiedykolwiek powstanie?
– Moim zdaniem Genetico pokryje dużą część kosztów.
– To dobra wiadomość. Ale dlaczego tak się tym interesujesz?
– Trzydzieści lat temu zyskałem rozgłos, kiedy zacząłem zastanawiać się, jakie ludzkie cechy są dziedziczne, a jakie wyuczone. Dzięki moim badaniom i badaniom innym wiemy teraz, że dziedzictwo genetyczne w większym stopniu aniżeli wychowanie i środowisko określa cały szereg właściwości psychicznych.
– Natura, nie środowisko.
– Właśnie. Udowodniłem, że człowiek jest taki, jakie jest jego DNA. Młodsze pokolenie interesuje się przebiegiem tego procesu. Jaki mechanizm sprawia, że dzięki pewnej kombinacji związków chemicznych mam niebieskie oczy, a dzięki innej kombinacji ty masz oczy, które są głębokie, ciemnobrązowe, przypominające niemal kolorem czekoladę.
– Berry! – przerwała mu, uśmiechając się przekornie. – Gdybym była trzydziestoletnią sekretarką z prężnym biustem, pomyślałabym, że ze mną flirtujesz.
Tak już lepiej, pomyślał. W końcu trochę zmiękła.
– Z prężnym biustem? – powtórzył z uśmiechem. Z premedytacją przyjrzał się jej piersiom, a potem podniósł wzrok. – Twój też robi wrażenie całkiem prężnego.
Roześmiała się, ale widział, że jest zadowolona. Nareszcie posunął się z nią do przodu.
– Muszę już iść – oznajmiła niespodziewanie.
Niech to szlag. Zupełnie nie panował nad sytuacją. Musiał zaabsorbować czymś szybko jej uwagę. Wstał razem z Jane od stolika.
– Propozycję stworzenia nowej biblioteki rozpatrzy prawdopodobnie specjalna komisja – powiedział, kiedy wychodzili z kafeterii. – Chciałbym wiedzieć, kto według ciebie powinien się w niej znaleźć.
– Jezu, muszę się nad tym spokojnie zastanowić. Za chwilę mam wykład na temat antymaterii.
Do diabła, wymyka mi się z rąk, pomyślał.
– Może spotkamy się później? – zapytała nagle.
Berrington uchwycił się tego jak ostatniej deski ratunku.
– Co powiesz na wspólną kolację?
Jane zrobiła zdziwioną minę.
– Dobrze – odparła po chwili.
– Dzisiaj wieczorem.
Na jej twarzy ukazało się rozbawienie.
– Czemu nie?
– Podjadę po ciebie o ósmej – zaproponował z ulgą. Będzie miał jeszcze jedną szansę.
– W porządku. – Dała mu swój adres, który zanotował w kieszonkowym notesie.
– Jakie lubisz jedzenie? – zapytał. – Zresztą nie musisz odpowiadać, pamiętam, ty myślisz o swoim akceleratorze cząsteczek. – Wyszli na gorące słońce. Berrington uścisnął lekko jej ramię. – Do zobaczenia wieczorem.
– Chyba nie chcesz ode mnie czegoś konkretnego, Berry?
– A co masz do zaoferowania? – odparł, mrugając do niej okiem.
Jane roześmiała się głośno i odeszła.
Dzieci z probówki. Zapłodnienie in vitro. To było brakujące ogniwo. Jeannie wszystko nagle zrozumiała.
Zarówno Charlotte Pinker, jak i Lorraine Logan leczone były na bezpłodność w Aventine. Klinika prowadziła pionierskie badania w dziedzinie zapłodnienia in vitro: procesu, podczas którego spermę od ojca i jajo od matki łączy się w laboratorium, a powstały embrion umieszcza w macicy kobiety.
Jednojajowe bliźnięta powstają, kiedy embrion dzieli się na pół w macicy i rodzi się dwoje dzieci. To samo mogło się wydarzyć w probówce. Wtedy bliźniaki z probówki można umieścić w macicach dwóch różnych kobiet. W ten sposób Jednojajowe bliźnięta mogły zostać urodzone przez dwie niespokrewnione ze sobą matki. Bingo.
Kelnerka przyniosła sałatkę, ale Jeannie była zbyt podekscytowana, żeby jeść.
Na początku lat siedemdziesiątych zapłodnienie in vitro było na etapie teorii, ale Genetico najwyraźniej wyprzedziło o kilka lat inne ośrodki.
Lorraine i Charlotte powiedziano, że przechodzą terapię hormonalną. Wyglądało na to, że zostały oszukane przez klinikę.
Już to samo było naganne, ale rozważając dalsze implikacje, Jeannie zdała sobie sprawę z czegoś gorszego. Bliźniaki, które powstały z podziału, mogły być dziećmi Lorraine i Charlesa lub Charlotte i majora – ale nie obu par. Któreś z małżeństw otrzymało dziecko drugiej pary.
A potem uświadomiła sobie z przerażeniem i grozą, że oba małżeństwa mogły otrzymać dzieci zupełnie obcych ludzi.
Zastanawiała się, dlaczego Genetico oszukało w tak podły sposób swoje pacjentki. Zabieg nie był wcześniej wykonywany: może potrzebowali ludzkich królików doświadczalnych. Może poprosili o zgodę i jej nie uzyskali. A może mieli jakiś inny powód, żeby zachować to w tajemnicy.
Jakiekolwiek były ich motywy, Jeannie zrozumiała teraz, dlaczego Genetico tak bardzo wystraszyło się jej poszukiwań. Trudno było sobie wyobrazić coś bardziej nieetycznego od wszczepienia kobiecie bez jej zgody obcego embrionu. Gdyby Lorraine Logan kiedykolwiek się o tym dowiedziała, musieliby jej zapłacić bajońskie sumy.
Wypiła łyk kawy. Podróż do Filadelfii nie poszła jednak na marne. Nie znalazła odpowiedzi na wszystkie pytania, ale rozwiązała główną zagadkę. Sprawiło jej to głęboką satysfakcję.
Kiedy podniosła wzrok, zobaczyła wchodzącego do kawiarni Steve'a.
Zamrugała zaskoczona oczyma i wlepiła w niego wzrok. Miał na sobie spodnie khaki i niebieską koszulę i znalazłszy się w środku, zamknął za sobą drzwi piętą.
Jeannie uśmiechnęła się szeroko i wstała, żeby go przywitać.
– Steve! – zawołała z radością. Pamiętając o swoim postanowieniu, zarzuciła mu ręce na ramiona i pocałowała w usta. Pachniał dzisiaj inaczej, mniej tytoniem, bardziej przyprawami. Przycisnął ją do siebie i odwzajemnił pocałunek.
– Mój Boże, kiedy ja się ostatnio tak całowałam – odezwała się jakaś starsza kobieta i kilka osób roześmiało się.
– Siadaj – powiedziała Jeannie. – Chcesz coś zjeść? Spróbuj trochę mojej sałatki. Co tutaj robisz? Trudno mi w to uwierzyć. Musiałeś mnie chyba śledzić. Nie, nie, znasz przecież nazwę kliniki i postanowiłeś się tu ze mną spotkać.
– Miałem po prostu ochotę z tobą pogadać.
Steve pogładził brwi opuszką wskazującego palca. Coś w tym geście ją zaniepokoiło – u kogo widziałam coś takiego? – ale szybko przestała o tym myśleć.
– Uwielbiasz niespodzianki – stwierdziła.
– Tak sądzisz? – odparł zaczepnie.
– Lubisz pojawiać się bez uprzedzenia, prawda?
– Tak jakby.
Uśmiechnęła się do niego.
– Jesteś dzisiaj trochę dziwny. Co cię trapi?
– Słuchaj, spociłem się tu z tobą. Może wyjdziemy?
– Jasne. – Jeannie położyła na stoliku pięciodolarowy banknot i wstała z krzesła. – Gdzie jest twój samochód? – zapytała, kiedy wyszli na ulicę.
– Pojedźmy twoim.
Wsiedli do czerwonego mercedesa. Jeannie zapięła pasy, ale on tego nie zrobił. Kiedy tylko ruszyła, przysunął się do niej na siedzeniu, odgarnął jej włosy i zaczął całować w szyję. Było jej przyjemnie, ale trochę ją to krępowało.
– Jesteśmy chyba za starzy, żeby robić to w samochodzie – oznajmiła.
– W porządku – zgodził się. Przestał ją całować, ale nie zabrał ręki z ramienia. Jeannie jechała na wschód. – Wjedź na autostradę. Chcę ci coś pokazać – powiedział, kiedy zbliżyła się do mostu. Zgodnie ze znakami skręciła w prawo w Schuylkill Avenue i zatrzymała się na czerwonych światłach.
Ręka Steve'a zjechała z jej ramienia i zaczęła pieścić pierś. W reakcji na jego dotyk stwardniała jej brodawka, lecz nie było jej wcale przyjemnie. Czuła się tak, jakby obmacywał ją w metrze.
– Lubię cię, Steve, ale chyba za szybko się do mnie dobierasz – stwierdziła.
Zamiast odpowiedzieć złapał ją palcami za brodawkę i mocno uszczypnął.
– Au! To boli! Na litość boską, co w ciebie wstąpiło? – powiedziała, odsuwając jego dłoń prawą ręką. Światła zmieniły się na zielone i wjechała na estakadę prowadzącą do Schuylkill Expressway.
– Nie wiem, czego się z tobą trzymać – poskarżył się. – Najpierw całujesz mnie jak nimfomanka, a potem jesteś zimna jak lód.
A ja uważałam tego chłopaka za dojrzałego, pomyślała, wjeżdżając na południową nitkę autostrady.
– Słuchaj, dziewczyna całuje cię, bo chce cię pocałować. To wcale nie daje ci prawa robić z nią, co ci się żywnie podoba. I nie powinieneś nigdy zadawać bólu.
– Niektóre dziewczyny lubią, żeby bolało – stwierdził, kładąc rękę na jej kolanie.
Jeannie zsunęła ją.
– Co chciałeś mi pokazać? – zapytała, próbując odwrócić jego uwagę.
– To – odparł, biorąc jej prawą dłoń. Chwilę później poczuła pod palcami jego nagiego penisa, sztywnego i gorącego.
– Jezu Chryste! – jęknęła, wyrywając dłoń. Rany boskie, kompletnie się co do niego pomyliła! – Zapnij rozporek, Steve, i przestań się zachowywać jak jakiś cholerny nastolatek!
Zanim się zorientowała, coś rąbnęło ją z całej siły w policzek.
Krzyknęła z bólu i skręciła w bok. Tuż obok zaryczał klakson potężnej ciężarówki, której zajechała drogę. Bolały ją kości twarzy i czuła krew w ustach. Ignorując ból, starała się odzyskać panowanie nad samochodem.
Uświadomiła sobie z osłupieniem, że ją uderzył.
Nikt tego nigdy nie zrobił.
– Ty skurwysynu! – wrzasnęła.
– Teraz mnie pobranzluj – powiedział – bo inaczej zrobię z ciebie mokrą plamę.
– Pierdol się – warknęła.
Kątem oka zobaczyła, że cofa pięść, żeby zadać kolejne uderzenie.
Nie zastanawiając się wiele, wcisnęła hamulec.
Steve rąbnął głową w przednią szybę i jego cios nie doszedł celu. Z tyłu zapiszczały opony białej limuzyny, która skręciła na inne pasmo, żeby nie uderzyć w bagażnik mercedesa.
Kiedy odzyskał równowagę, puściła hamulec i samochód skoczył do przodu. Jeśli zatrzymam się na najszybszym paśmie autostrady, pomyślała, Steve wystraszy się i będzie błagał, żebym ruszyła. Nacisnęła ponownie hamulec i Steve'a rzuciło na szybę.
Tym razem szybciej odzyskał równowagę. Mercedes zatrzymał się w miejscu. Samochody osobowe i ciężarówki mijały go, trąbiąc jak opętane. Jeannie była przerażona: w każdej chwili mógł w nich rąbnąć jakiś pojazd. Jej plan się nie powiódł: Steve wcale nie robił wrażenia przestraszonego. Wsadził jej rękę pod spódnicę, pociągnął rajstopy za gumkę i rozdarł je.
Usiłowała go odsunąć, ale on pchał się na nią całym ciałem. Chyba nie chce jej zgwałcić pośrodku autostrady? Zrozpaczona otworzyła drzwi, nie mogła jednak wysiąść, bo trzymały ją pasy. Próbowała je odpiąć, ale Steve nie pozwalał jej sięgnąć do zamka.
Z lewej strony z autostradą łączyła się kolejna estakada i samochody wpadały od razu na najszybsze pasmo, pędząc sześćdziesiąt mil na godzinę i błyskając światłami. Czy żaden z kierowców nie zatrzyma się, żeby pomóc napastowanej kobiecie?
Kiedy próbowała go odepchnąć, noga zsunęła się jej z hamulca i samochód ruszył do przodu. Może na zmianę hamując i dodając gazu, jakoś sobie z nim poradzi? Prowadziła samochód, to dawało jej jedyną przewagę. Zdesperowana wcisnęła gaz do dechy.
Mercedes dał susa do przodu. Zapiszczały hamulce, kiedy autobus Greyhounda o mało nie zahaczył o zderzak jej samochodu. Steve'a wcisnęło w fotel i przez kilka sekund miała spokój, ale potem znowu zaczął się do niej dobierać, wyjmując piersi z biustonosza i wciskając palce między nogi. Jeannie wpadła w panikę. Najwyraźniej nie obchodziło go to, że oboje mogą zginąć. Co mogła zrobić, żeby go powstrzymać?
Skręciła gwałtownie w lewo, rzucając go na drzwi i przy okazji o mało nie wpadła na samochód do wywozu śmieci. Przez ułamek sekundy spoglądała prosto w przerażoną twarz kierowcy, starszego mężczyzny z siwymi wąsami, a potem szarpnęła kierownicę w drugą stronę, uciekając przed niebezpieczeństwem.
Steve chwycił ją za udo. Jeannie wcisnęła na zmianę pedał hamulca i gazu, lecz on śmiał się tylko głośno, jakby jechał diabelską kolejką, i zaraz potem złapał ją ponownie.
Walnęła go prawym łokciem i pięścią, ale trzymając kierownicę, nie mogła włożyć w uderzenie więcej siły i zdołała go powstrzymać tylko na parę sekund.
Jak długo to będzie trwało? Czy w tym mieście nie było żadnego gliniarza?
Zobaczyła przez ramię, że mija zjazd z autostrady. Na prawo od niej, kilka jardów z tyłu, jechał stary niebieski cadillac. Jeannie w ostatniej chwili szarpnęła kierownicę. Zapiszczały opony, mercedes przechylił się i zaczął jechać na dwóch lewych kołach, a Steve runął na nią całym ciałem. Niebieski cadillac skręcił, żeby w nich nie wjechać, rozległa się fanfara oburzonych klaksonów, a zaraz potem łoskot karoserii i przypominający ksylofon brzęk pękających szyb. Prawe koła uderzyły z ogłuszającym hukiem o asfalt. Mercedes wpadł w poślizg i o mało nie uderzył o betonową barierę zjazdu, ale Jeannie zdołała jakoś odzyskać nad nim panowanie.
Dodała gazu. Kiedy tylko samochód zaczął jechać prosto, Steve wcisnął jej rękę między nogi i próbował wetknąć palce pod majtki. Jeannie wiła się w fotelu, usiłując go powstrzymać. Zerknęła na jego twarz. Spocony i uśmiechnięty, dyszał szybko z podniecenia. Świetnie się bawił. To było czyste szaleństwo.
Przed nią i za nią nie było żadnych samochodów. Przy końcu zjazdu paliły się zielone światła. Droga w lewo prowadziła na cmentarz. Na drogowskazie w prawo widniał napis: CIVIC CENTER BOULEVARD i skręciła w tę stronę, mając nadzieję, że zobaczy zatłoczone centrum handlowe i tłum ludzi na chodnikach. Z przerażeniem stwierdziła, że ulica jest kompletnie pusta; wszędzie dokoła widziała porzucone budynki i betonowe placyki. Kilkadziesiąt jardów przed nią światła zmieniły się na czerwone. Jeśli teraz stanie, przepadła z kretesem.
Steve wsunął jej palce głęboko pod majtki.
– Zatrzymaj samochód! – rozkazał. Podobnie jak ona zorientował się, że jeśli zgwałci ją w tym miejscu, nikt nie powinien mu przeszkodzić.
Zadawał jej teraz ból, szczypiąc i wciskając głęboko palce, ale gorszy od bólu był strach przed tym, co ją czeka. Nie przejmując się czerwonym światłem dodała gazu.
Z lewej strony nadjechał ambulans i skręcił tuż przed mercedesem w tę samą ulicę. Jeannie wcisnęła mocno hamulec i uciekła na prawo. Jeśli się rozbiję, udzielą mi przynajmniej pomocy, przemknęło jej przez myśl.
Steve wysunął z niej nagle palce i przez moment odczuła wielką ulgę. A potem złapał dźwignię automatycznej skrzyni biegów i przesunął ją na pozycję neutralną. Samochód stracił gwałtownie moc. Jeannie wrzuciła dźwignię z powrotem, wcisnęła pedał i wyprzedziła ambulans.
Czy to się nigdy nie skończy? Musiała dotrzeć do jakiejś zamieszkanej dzielnicy. Ale ulice Filadelfii zmieniły się nagle w księżycowy krajobraz.
Steve złapał za kierownicę i próbował skręcić na chodnik. Jeannie szarpnęła ją w drugą stronę. Tylne koła wpadły w poślizg i kierowca jadącego za nimi ambulansu zatrąbił z oburzeniem.
Steve spróbował ponownie. Tym razem był sprytniejszy. Lewą ręką przesunął dźwignię, a prawą chwycił za kierownicę. Samochód zwolnił i wjechał na krawężnik.
Jeannie puściła kierownicę i pchnęła go obu rękoma w pierś. Jej siła zaskoczyła go i poleciał do tyłu. Wrzuciła z powrotem bieg i mercedes przyspieszył, ale wiedziała, że nie zdoła z nim długo walczyć. W każdej chwili mógł znowu zatrzymać samochód i wtedy znajdzie się w pułapce.
Steve odzyskał równowagę i złapał oburącz za kierownicę. To już koniec, dłużej nie dam rady, pomyślała, skręcając w lewo i w tej samej chwili krajobraz miasta raptownie się zmienił.
Zobaczyła zatłoczoną ulicę, szpital, przed którym stała grupa ludzi, postój taksówek i uliczny kiosk z chińskimi potrawami.
– Mam cię! – krzyknęła z triumfem, wciskając hamulec. Steve złapał za kierownicę, ona szarpnęła ją w swoją stronę i mercedes zatrzymał się w końcu z piskiem opon na środku ulicy. Kilkunastu stojących przy kiosku taksówkarzy odwróciło się w ich stronę.
Steve otworzył drzwi, wyskoczył z samochodu i zniknął w tłumie.
– Dzięki Ci, Boże – szepnęła.
Przez chwilę łapała kurczowo oddech. Steve uciekł. Koszmar się skończył.
Jeden z kierowców podszedł do mercedesa i wsadził głowę przez szybę. Jeannie poprawiała na sobie w pośpiechu ubranie.
– Nic pani nie jest? – zapytał.
– Chyba nie – odparła zdyszana.
– Co się tu, do diabła, działo?
Jeannie potrząsnęła głową.
– Sama chciałabym to wiedzieć – odparła.
Steve czekał na Jeannie, siedząc na niskim murku przed jej domem. Było gorąco, ale on schował się w cieniu dużego wiązu. Jeannie mieszkała w starej robotniczej dzielnicy zabudowanej tradycyjnymi szeregowymi domami. Z pobliskiej szkoły wracały do domu dzieci, śmiejąc się, kłócąc i żując cukierki. Jeszcze niedawno, osiem, dziewięć lat temu, niczym się od nich nie różnił.
Teraz jednak był zgnębiony i zrozpaczony. Jego adwokat rozmawiał po południu z sierżant Michelle Delaware z Wydziału Przestępstw Seksualnych baltimorskiej policji. Poinformowała go, że zna już wyniki testu. DNA ze spermy pobranej z pochwy Lisy Hoxton było dokładnie takie samo jak DNA z krwi Stevena.
Zupełnie go to załamało. Był przekonany, że wyniki testu zakończą tę udrękę.
Czuł, że adwokat nie wierzy już w jego niewinność. Mama i tato wciąż wierzyli, ale byli w rozterce; oboje wiedzieli dosyć, żeby zdawać sobie sprawę, że test DNA jest wysoce wiarygodny.
Chwilami zastanawiał się, czy nie ma czasami rozdwojenia jaźni. Może był jakiś inny Steven, który wcielał się w niego, gwałcił kobiety, a potem znikał. W takim przypadku nie zdawałby sobie po prostu sprawy, co robi. Przypomniało mu się, że nigdy nie potrafił odtworzyć w pamięci kilkunastu sekund bójki z Tipem Hendricksem. I chciał wbić palce w mózg Prosiaka Butchera. Czy te wszystkie rzeczy robiło jego alter ego!
Nie potrafił w to uwierzyć. Musiało istnieć jakieś inne wytłumaczenie.
Jedynym promykiem nadziei było tajemnicze pokrewieństwo z Dennisem Pinkerem. Pinker miał takie samo DNA jak Steve. Coś się za tym kryło. A jedyną osobą, która mogła wyjaśnić tę zagadkę, była Jeannie Ferrami.
Dzieci zniknęły w swoich domach, a słońce schowało się za budynkami po drugiej stronie ulicy. Tuż przed szóstą na parking pięćdziesiąt jardów dalej zajechał czerwony mercedes i wysiadła z niego Jeannie. W pierwszej chwili nie zauważyła Steve'a. Otworzyła bagażnik, wyjęła z niego wielką czarną torbę na śmieci, po czym zamknęła samochód i ruszyła chodnikiem w jego stronę. Miała na sobie elegancką czarną garsonkę, ale wydawała się jakaś znużona i stawiała z trudem kroki. Steve'owi zrobiło się jej żal. Zastanawiał się, co ją tak zgnębiło. Była jednak piękna jak marzenie i obserwując ją poczuł, jak szybciej bije mu serce.
Kiedy podeszła bliżej, wstał, uśmiechnął się i zrobił krok w jej stronę.
Spojrzała na niego i na jej twarzy pojawiło się przerażenie.
Otworzyła usta i głośno krzyknęła.
Steve stanął jak wryty w miejscu.
– Co się stało, Jeannie? – zapytał skonsternowany.
– Odejdź ode mnie! – wrzasnęła. – Nie dotykaj mnie! Zaraz dzwonię po policję!
Steve podniósł w górę ręce.
– Oczywiście, co tylko sobie życzysz. Nie mam zamiaru cię dotykać, okay? Co w ciebie wstąpiło?
Przez frontowe drzwi domu Jeannie wyszedł jej sąsiad, starszy czarny mężczyzna w koszuli w kratę i krawacie. Steve domyślił się, że zajmuje mieszkanie na parterze.
– Wszystko w porządku, Jeannie? – zapytał. – Wydawało mi się, że słyszałem jakieś krzyki.
To ja, panie Oliver – odparła drżącym głosem. – Ten drań zaatakował mnie dziś po południu w moim samochodzie.
– Zaatakował cię? – zdziwił się Steve. – Nigdy bym tego nie zrobił!
Ty sukinsynu, zrobiłeś to dwie godziny temu.
Steve poczuł, że traci cierpliwość. Miał już dosyć tych bezsensownych oskarżeń.
– Co ty chrzanisz, nie byłem w Filadelfii od paru lat!
– Ten młody dżentelmen siedział na murku przed domem od jakichś dwóch godzin, Jeannie – wtrącił pan Oliver. – Nie mógł być w Filadelfii dzisiaj po południu.
Jeannie posłała sąsiadowi oburzone spojrzenie, jakby posądzała go o kłamstwo.
Steve zauważył, że nie ma rajstop; jej gołe nogi nie pasowały do eleganckiej garsonki. Miała poza tym lekko spuchnięty i zaczerwieniony policzek. Przeszła mu złość. Ktoś ją zaatakował. Chciał ją objąć i pocieszyć. To, że się go bała, jeszcze bardziej zasmuciło Steve'a.
– Uderzył cię! – powiedział. – Sukinsyn.
Wyraz twarzy Jeannie zmienił się. Zniknęło z niej przerażenie.
– Siedzi tutaj od dwóch godzin? – zapytała sąsiada.
Pan Oliver wzruszył ramionami.
– Od godziny i czterdziestu, może pięćdziesięciu minut.
– Jest pan pewien?
– Jeśli dwie godziny temu był w Filadelfii, musiałby tu wrócić concordem.
Jeannie przyjrzała się uważnie Steve'owi.
– To musiał być Dennis – mruknęła.
Podszedł do niej bliżej. Nie cofnęła się. Podniósł rękę i dotknął palcami jej spuchniętego policzka.
– Biedactwo – szepnął.
– Myślałam, że to ty – odparła i łzy napłynęły jej do oczu.
Wziął ją w ramiona. Jej ciało powoli się odprężyło i w końcu ufnie się o niego oparła. Pogładził ją po głowie, wsunął palce między ciemne fale włosów i zamknął oczy, rozmyślając o tym, jaka jest silna i smukła. Założę się, że Dennis też nieźle oberwał, pomyślał. Mam taką nadzieję.
Pan Oliver dyskretnie zakaszlał.
– Macie może ochotę na filiżankę kawy?
Jeannie odsunęła się od Steve'a.
– Nie, dziękuję – odparła. – Przede wszystkim chcę zdjąć z siebie to ubranie.
Na jej twarzy wciąż malowało się napięcie, ale wyglądała przez to jeszcze bardziej czarująco. Zaczynam kochać tę kobietę, pomyślał Steve. Nie chodzi tylko o to, że pragnę się z nią przespać, chociaż o to również. Chcę, żeby była moim przyjacielem. Chcę z nią oglądać telewizję, chodzić do supermarketu i dawać syrop na łyżce, kiedy jest przeziębiona. Chcę oglądać, jak myje zęby, zakłada dżinsy i smaruje masłem grzankę. Chcę, żeby pytała mnie, czy pasuje jej pomarańczowa szminka, czy powinna kupić maszynkę do golenia i o której godzinie wrócę do domu.
Zastanawiał się, czy będzie miał odwagę, żeby jej o tym powiedzieć.
Jeannie weszła po schodkach na werandę i dotknęła ręką klamki. Steve zawahał się. Chciał za nią iść, ale czekał, aż go zaprosi.
Obejrzała się na progu.
– No chodź – poprosiła.
Wspiął się za nią po schodach i wszedł do salonu. Jeannie położyła czarną plastikową torbę na dywaniku, ściągnęła z nóg półbuty i ku jego zdziwieniu wyrzuciła je do kuchennego kosza na śmieci.
– Nigdy już nie włożę tego zafajdanego ubrania – stwierdziła z gniewem. Zdjęła żakiet, wyrzuciła go, a potem na oczach spoglądającego z niedowierzaniem Steve'a rozpięła bluzkę i ją również cisnęła do kosza.
Miała na sobie prosty czarny stanik. Z pewnością nie zdejmie stanika w mojej obecności, pomyślał. Ale ona sięgnęła do tyłu, rozpięła go i wyrzuciła do śmieci. Miała jędrne niewielkie piersi z wyraźnymi brązowymi brodawkami. Na ramieniu, w miejscu, gdzie wcisnęło się jej w skórę zbyt mocne ramiączko, widniało niewielkie zaczerwienienie. Steve'owi zaschło w gardle.
Jeannie rozpięła zamek błyskawiczny spódnicy i pozwoliła jej opaść na podłogę. Steve gapił się na nią z otwartymi ustami. Miała silne ramiona, śliczne piersi, płaski brzuch i długie kształtne nogi. Zdjęła czarne majteczki, zwinęła je w kłębek razem ze spódnicą i wcisnęła do śmieci. Między jej nogami zobaczył wijące się gęsto włosy łonowe.
Przez chwilę spoglądała na niego nieobecnym wzrokiem, tak jakby nie bardzo wiedziała, co tutaj robi.
– Muszę wziąć prysznic – oznajmiła wreszcie, po czym przedefilowała nago tuż obok niego. Steve wbił wzrok w jej plecy, sycąc zmysły szczegółami łopatek, wąskiej talii, zaokrąglonych bioder i mięśni nóg. Była piękna aż do bólu.
Weszła do łazienki. Chwilę później usłyszał szum płynącej wody.
– Jezu – szepnął, siadając na czarnej kanapie. Co to miało znaczyć? Czy to był jakiś sprawdzian? Co chciała mu dać do zrozumienia?
Uśmiechnął się. Miała cudowne ciało: silne, smukłe i proporcjonalnie zbudowane. Bez względu na to, co się wydarzy, nigdy nie zapomni tego, jak wyglądała.
Myła się bardzo długo. Zdał sobie sprawę, że w całym zamieszaniu nie powtórzył jej najnowszych wiadomości. W końcu woda przestała płynąć. Minutę później Jeannie wróciła do pokoju w dużym różowym szlafroku kąpielowym, z przylepionymi do głowy mokrymi włosami.
– Czy mi się śniło, czy rzeczywiście się przed tobą rozebrałam? – zapytała, siadając obok niego na kanapie.
– To nie był sen – odparł. – Wyrzuciłaś swoje ubranie do śmieci.
– Mój Boże, nie wiem, co we mnie wstąpiło.
– Nie masz za co przepraszać. Cieszę się, że mi ufasz. Nie potrafię ci powiedzieć, ile to dla mnie znaczy.
– Musiałeś pomyśleć, że zwariowałam.
– Wcale nie. Przypuszczam, że wciąż jesteś w szoku po tym, co zdarzyło się w Filadelfii.
– Może masz rację. Pamiętam tylko, że chciałam się jak najprędzej pozbyć rzeczy, które miałam na sobie, kiedy to się stało.
– To może być odpowiednia pora, żeby otworzyć tę butelkę wódki, którą trzymasz w zamrażalniku.
Jeannie potrząsnęła głową.
Tak naprawdę mam ochotę na herbatę jaśminową.
– Pozwól, że ci zrobię. – Steve wstał i podszedł do blatu w kuchni. – Dlaczego nosisz ze sobą torbę na śmieci?
– Wywalili mnie dzisiaj z pracy. Wsadzili wszystkie moje rzeczy do tej torby i zamknęli przede mną mój pokój.
– Jak to? – Nie potrafił w to uwierzyć.
– W „New York Timesie” ukazał się artykuł, w którym piszą, że sposób, w jaki korzystam z baz danych, narusza cudzą prywatność. Ale myślę, że Berrington Jones użył tego tylko jako pretekstu, żeby się mnie pozbyć.
Steve zapłonął świętym oburzeniem. Chciał protestować, rzucić się jej na pomoc, ratować przed prześladowcami.
– Nie mogą cię chyba tak po prostu wyrzucić?
– Nie. Jutro zwołują w tej sprawie specjalne posiedzenie komisji dyscyplinarnej senatu.
– Oboje mamy niewiarygodnie zły tydzień – zaczął Steve. Chciał powiedzieć jej o wynikach testu DNA, ale Jeannie podniosła słuchawkę telefonu.
– Potrzebny mi jest numer zakładu karnego Greenwood, to niedaleko Richmond w Wirginii – powiedziała, dodzwoniwszy się do informacji. Steve nalał wody do czajnika, a ona zapisała numer i zatelefonowała do więzienia. – Czy mogę mówić z dyrektorem Temoigne? Mówi doktor Ferrami. Tak, poczekam. Dziękuję… Dobry wieczór, dyrektorze, jak się pan miewa? U mnie wszystko w porządku. To pytanie może się panu wydać trochę niepoważne, ale czy Dennis Pinker w dalszym ciągu siedzi w więzieniu? Jest pan pewien? Widział go pan na własne oczy? Dziękuję. Pan też niech na siebie uważa. Do widzenia. – Jeannie odwróciła się do Steve'a. – Dennis jest wciąż za kratkami. Dyrektor widział go godzinę temu.
Steve wsypał łyżeczkę jaśminowej herbaty do dzbanka i wyjął z szafki dwie filiżanki.
– Gliniarze mają już wyniki testu DNA – powiedział. Jeannie zastygła w bezruchu.
– No i…?
– DNA spermy pobranej z pochwy Lisy jest takie samo jak DNA mojej krwi.
– Czy myślisz to samo co ja? – zapytała niepewnym głosem.
– Ktoś, kto wygląda dokładnie jak ja i ma takie samo DNA zgwałcił w niedzielę Lisę. Ten sam facet zaatakował cię dzisiaj w Filadelfii. I to nie był Dennis Pinker.
Popatrzyli sobie prosto w oczy.
– Jest was trzech – powiedziała Jeannie.
– Jezu Chryste. – Czuł, że ogarnia go rozpacz. – Ale to jest jeszcze bardziej nieprawdopodobne. Gliniarze nigdy w to nie uwierzą. Jak w ogóle mogło się zdarzyć coś takiego?
– Poczekaj – przerwała mu podniecona. – Nie wiesz, co odkryłam dziś po południu, zanim trafiłam na twojego sobowtóra. Znalazłam rozwiązanie.
– Daj Boże, żeby to była prawda.
Na jej twarzy odbiła się troska.
– To może być dla ciebie szok.
– Nie dbam o to, chcę po prostu wiedzieć.
Jeannie sięgnęła do plastikowej torby na śmieci i wyciągnęła z niej swoją płócienną teczkę.
– Spójrz na to – powiedziała, wyjmując z niej kolorową broszurę i wręczając ją Steve'owi.
Klinika Aventine – przeczytał pierwszy akapit – założona została w roku 1972 przez firmę Genetico jako pionierski ośrodek badań nad inseminacją in vitro – metodą, dzięki której kobiety mogą rodzić potomstwo, nazywane w gazetach,,dziećmi z probówki”.
– Myślisz, że ja i Dennis jesteśmy dziećmi z probówki? – zapytał.
– Tak.
Poczuł w żołądku dziwną słabość.
– To niesamowite. Lecz co z tego wynika?
– Jednojajowe bliźnięta mogły zostać zapłodnione w laboratorium, a potem umieszczone w macicach różnych kobiet.
Robiło mu się coraz bardziej niedobrze.
– A sperma i jajo mogło pochodzić od mamy i taty czy od Pinkerów?
– Nie wiem.
– Więc Pinkerowie mogą być moimi prawdziwymi rodzicami. Boże.
– Istnieje jeszcze inna możliwość.
Widział po jej zatroskanym wyrazie twarzy, że boi się sprawić mu kolejną przykrość. Domyślił się, co chciała powiedzieć.
– Możliwe, że sperma i jajo nie pochodzą ani od moich rodziców, ani od Pinkerów. Mogę być dzieckiem zupełnie obcych ludzi.
Jeannie milczała, ale jej wzrok wskazywał, że się nie myli.
Był kompletnie zdezorientowany. Przypominało to sen, w którym uprzytamniał sobie nagle, że spada w bezdenną przepaść.
– Ciężko się z tym pogodzić – szepnął. Czajnik sam się wyłączył. Żeby zająć czymś ręce, wlał wrzącą wodę do dzbanka. – Nigdy nie byłem zbytnio podobny do mamy ani taty. Czy jestem podobny do Pinkerów?
– Nie.
– W takim razie jestem najprawdopodobniej dzieckiem obcych ludzi.
To w żadnym wypadku nie zmienia faktu, że mama i tato kochają cię, wychowali cię i oddaliby za ciebie życie.
Drżącą ręką nalał herbatę do dwóch filiżanek. Podał jedną z nich Jeannie i usiadł obok niej na kanapie.
– Ale jak wytłumaczyć istnienie trzeciego bliźniaka?
– Trzeciego trojaczka. Jeśli w probówce mogły powstać bliźniaki, nic nie stoi na przeszkodzie, żeby powstały trojaczki. Proces jest podobny: jeden z embrionów ponownie się dzieli. To zdarza się w naturze, więc może się zdarzyć również w laboratorium.
Steve wciąż miał wrażenie, że wiruje w powietrzu, ale teraz doznał niewielkiej ulgi. Jeannie opowiadała przedziwne rzeczy, lecz to co mówiła, wyjaśniało przynajmniej, dlaczego oskarżono go o dwie brutalne zbrodnie.
– Czy mama i tato cokolwiek o tym wiedzą?
– Nie sądzę. Twoja matka i Charlotte Pinker powiedziały mi, że w klinice poddano je kuracji hormonalnej. W tamtych czasach nie dokonywano zabiegów sztucznego zapłodnienia. Genetico musiało wyprzedzić o całe lata inne ośrodki badawcze. I sądzę, że eksperymentowali, nie mówiąc w ogóle swoim pacjentkom, co robią.
– Nic dziwnego, że teraz się boją – stwierdził. – Nareszcie rozumiem, dlaczego Berrington stara się tak desperacko cię zdyskredytować.
– Zgadza się. To, czego się dopuścili, jest naprawdę nieetyczne. Naruszenie prywatności to przy tym drobiazg.
– Nie chodzi tylko o etykę. Sprawa może ich zrujnować finansowo.
Jeannie podniosła z zainteresowaniem wzrok.
– To by dużo wyjaśniało. Ale w jaki sposób może ich to zrujnować?
– Wyrządzili krzywdę niemajątkową. Uczyliśmy się tego w zeszłym roku. – Dlaczego mówię o krzywdzie niemajątkowej, przemknęła mu myśl, zamiast powiedzieć, jak bardzo ją kocham. – Jeśli Genetico zaoferowało kobiecie kurację hormonalną, a potem świadomie, w ogóle jej o tym nie informując, umieściło w jej macicy cudzy płód, oznacza to, że od początku nie mieli zamiaru dotrzymać warunków umowy.
– Przecież to zdarzyło się tak dawno temu. Czy tego rodzaju przestępstwa nie są objęte jakimś przedawnieniem?
– Owszem, ale jego okres rozpoczyna się od momentu ujawnienia oszustwa.
– Wciąż nie rozumiem, w jaki sposób może to ich doprowadzić do bankructwa.
– To idealna sprawa do wystąpienia o odszkodowanie. Jego wysokość ma nie tylko zrekompensować poszkodowanym koszty, które ponieśli na przykład na wychowanie dziecka, ale również ukarać sprawców tak, żeby oni sami oraz inni bali się ponownie popełnić to przestępstwo.
– O jakiej mówimy sumie?
– Genetico świadomie wykorzystało ciało kobiety do swoich własnych celów… jestem pewien, że każdy szanujący się adwokat zażąda stu milionów dolarów.
– Według tego artykułu w „Wall Street Journal”, cała firma jest warta tylko sto osiemdziesiąt milionów.
– Więc pójdą z torbami.
– Mogą minąć lata, zanim dojdzie do procesu.
– Naprawdę tego nie rozumiesz? Sama groźba może storpedować transakcję z Landsmannem.
– W jaki sposób?
– Niebezpieczeństwo milionowych odszkodowań, które będzie musiało zapłacić Genetico, obniża wartość akcji. Przejęcie firmy zostanie z całą pewnością opóźnione, żeby specjaliści Landsmanna mogli oszacować ewentualne straty.
– Stawką nie jest więc wyłącznie reputacja. Mogą również stracić całą tę sumę.
– Właśnie. – Steve przypomniał sobie o własnych problemach. – Ale to w niczym nie polepsza mojej sytuacji – powiedział, wpadając z powrotem w przygnębienie. – Musiałbym udowodnić, że twoja teoria trzeciego bliźniaka jest prawdziwa. A żeby to zrobić, trzeba go odnaleźć. – Nagle przyszła mu do głowy nowa myśl. – Czy nie można by użyć w tym celu twojego programu komputerowego? Rozumiesz, o co mi chodzi?
– Jasne.
– Jeśli za pierwszym razem odnalazłaś mnie i Dennisa – stwierdził podniecony – następnym razem możesz znaleźć mnie i trzeciego, Dennisa i trzeciego albo całą naszą trójkę.
– Zgadza się.
Jeannie nie była tym tak zachwycona, jak powinna.
– Możesz to zrobić? – zapytał.
– Po tym artykule nie wiem, czy ktoś w ogóle udostępni mi swoje bazy danych.
– Do diabła!
– Jest jednak pewna szansa. Mój program przeszukał już kartotekę odcisków palców FBI.
Steve ponownie odzyskał nadzieję.
– Dennis na pewno tam jest. Jeśli od trzeciego pobrano kiedykolwiek odciski palców, program musiał go wyłapać! To wspaniale!
– Wyniki są jednak na dyskietce w moim gabinecie.
– Och, nie! A ty nie możesz się tam dostać!
– Nie mogę.
– Wyłamię drzwi. Jedźmy tam, na co jeszcze czekamy?
– Mogą cię z powrotem wsadzić. Znajdźmy jakiś łatwiejszy sposób.
Steve uspokoił się, choć nie przyszło mu to łatwo.
– Masz rację. Musi być jakiś inny sposób odzyskania tej dyskietki.
Jeannie podniosła słuchawkę.
– Poprosiłam Lisę Hoxton, żeby spróbowała się dostać do mojego gabinetu. Zobaczymy, czyjej się udało. – Wystukała numer. – Cześć, Liso, jak się masz? Ja? Niezbyt dobrze. Słuchaj, trudno ci będzie w to uwierzyć. – Opowiedziała jej w skrócie o swoim odkryciu. – Wiem, że to brzmi niewiarygodnie, ale potrafiłabym to udowodnić, gdybym miała w ręku tę dyskietkę. Nie udało ci się dostać do gabinetu. Cholera. – Jeannie zmieniła się na twarzy. – Cóż, dzięki i za to. Wiem, że ryzykowałaś. Naprawdę to doceniam. Tak. Cześć. – Odłożyła słuchawkę. – Lisa próbowała przekonać strażnika, żeby ją wpuścił. Prawie jej się udało, ale facet zapytał w ostatniej chwili swojego zwierzchnika i o mało nie wyleciał z roboty.
– Co teraz zrobimy?
– Jeśli przyjmą mnie jutro z powrotem do pracy, będę mogła tam po prostu wejść.
– Kto jest twoim adwokatem?
– Nie mam żadnego adwokata. Nigdy go nie potrzebowałam.
– Możesz być pewna, że uniwersytet wynajmie najdroższego prawnika w całym mieście.
– Kurczę. Nie stać mnie na adwokata.
Steve bał się powiedzieć na głos to, co chodziło mu po głowie.
– Znam się coś niecoś na prawie.
Rzuciła mu badawcze spojrzenie.
– Skończyłem dopiero dwa semestry, ale na zajęciach z adwokatury miałem najlepsze oceny z całego roku. – Podniecała go myśl, że jako jej obrońca mógłby wystąpić przeciwko potężnemu Uniwersytetowi Jonesa Fallsa. Lecz może Jeannie uzna, że jest zbyt młody i niedoświadczony? Próbował wyczytać coś z jej twarzy. Wciąż bacznie mu się przyglądała. Nie spuścił wzroku i spojrzał w jej ciemne oczy. Mógłbym w nie patrzeć przez całą wieczność, pomyślał.
A potem Jeannie pochyliła się i pocałowała go lekko w usta.
– Do diabła, Steve, jesteś niesamowity – westchnęła. Pocałunek był bardzo krótki, ale Steve miał wrażenie, że przeszedł go prąd. Poczuł się o wiele lepiej. Nie bardzo wiedział, co rozumiała przez „niesamowity”, było to jednak naprawdę coś dobrego.
Nie mógł jej teraz zawieść. Zaczął się martwić o to, czy sprosta zadaniu.
– Wiesz może, jaki jest regulamin komisji i porządek posiedzenia?
Jeannie sięgnęła do płóciennej teczki i wręczyła mu tekturową kopertę. Przejrzał szybko zawartość. Regulamin stanowił połączenie uniwersyteckiej tradycji i współczesnego żargonu prawniczego. Wśród wykroczeń, za które można było zwolnić pracownika naukowego, znajdowały się sodomia i bluźnierstwo; ale to, które wydawało się odnosić do Jeannie, brzmiało dość tradycyjnie: narażenie na szwank dobrego imienia uczelni.
Komisja dyscyplinarna nie miała w rzeczywistości ostatniego słowa: przedstawiała wyłącznie swoją opinię senatowi, naczelnej władzy uczelni. Warto było to wiedzieć; gdyby Jeannie przegrała jutro, senat mógł posłużyć jako sąd apelacyjny.
– Czy masz kopię swojej umowy o pracę? – zapytał.
– Jasne. – Jeannie podeszła do stojącego w rogu małego biurka i otworzyła szufladę. – Proszę.
Steve szybko ją przeczytał. W paragrafie dwunastym Jeannie zgadzała się podporządkować decyzjom senatu. To utrudniało ewentualne podważenie ostatecznego werdyktu. Zajrzał z powrotem do regulaminu.
– Piszą tu, że musisz zawiadomić wcześniej przewodniczącego komisji, jeśli chcesz, żeby reprezentował cię prawnik albo jakaś inna osoba.
– Zaraz zadzwonię do Jacka Budgena – powiedziała Jeannie, podnosząc słuchawkę. – Jest ósma… powinien być już w domu.
– Poczekaj. Zastanówmy się najpierw, co mu powiesz.
– Masz rację. W przeciwieństwie do mnie myślisz strategicznie.
Steve pokraśniał z zadowolenia. Pierwsza rada, jakiej udzielił jej jako adwokat, była dobra.
– Twój los zależy teraz od tego człowieka. Co możesz o nim powiedzieć?
– Jest dyrektorem biblioteki i moim tenisowym partnerem.
– To ten facet, z którym grałaś w niedzielę?
– Tak. Bardziej administrator niż naukowiec. Gra taktycznie, ale brakuje mu chyba trochę instynktu zabójcy. Dlatego nigdy nie zdobył wielkich laurów w tenisie.
To znaczy, że wasze stosunki mają w sobie coś ze współzawodnictwa.
– Chyba tak.
– Dobrze. Jakie chcemy na nim sprawić wrażenie? Po pierwsze, jesteś przekonana, że sprawa zakończy się po twojej myśli. Z niecierpliwością czekasz na posiedzenie. Jesteś niewinna i cieszysz się, że będziesz miała możność to udowodnić. Wierzysz także, że komisja pod światłym przewodnictwem Budgena dostrzeże, jakie jest prawdziwe podłoże tej sprawy.
– Okay.
– Po drugie, padłaś ofiarą prześladowań: jesteś słabą bezbronną dziewczyną…
– Chyba żartujesz?
– Dobra, skreślamy to – powiedział z uśmiechem. – Jesteś młodym naukowcem i masz przeciwko sobie Berringtona i Obella, dwóch bezwzględnych kacyków, którzy przywykli zawsze stawiać na swoim. Czy Budgen jest Żydem?
– Nie wiem. Całkiem możliwe.
– Mam nadzieję, że jest. Mniejszości zawsze prędzej obracają się przeciwko władzy. Po trzecie, na jaw wyjdzie prawdziwy powód, dla którego Berrington tak się na ciebie uwziął. Prawda jest szokująca, ale trzeba ją ujawnić.
– Co nam to daje?
– Sugerujemy w ten sposób, że Berrington chce coś ukryć.
– Dobrze. Coś jeszcze?
– Nie sądzę.
Jeannie wystukała numer i podała mu słuchawkę.
Steve wziął ją z drżeniem do ręki. To była pierwsza rozmowa telefoniczna, którą miał przeprowadzić jako czyjś adwokat. Modlił się, żeby nie skrewić.
Słuchając sygnału, próbował przypomnieć sobie Jacka Budgena. Podczas meczu wpatrywał się oczywiście głównie w Jeannie, ale zapamiętał łysego wysportowanego mężczyznę koło pięćdziesiątki, posyłającego chytre, dobrze wymierzone piłki. Budgen pokonał Jeannie, choć była młodsza i silniejsza. Nie powinienem go lekceważyć, pomyślał.
W słuchawce rozległ się kulturalny cichy głos.
– Słucham?
– Dobry wieczór, profesorze Budgen, nazywam się Steven Logan.
– Czy ja pana znam, panie Logan? – zapytał Budgen po krótkiej pauzie.
– Nie, profesorze. Dzwonię do pana jako przewodniczącego komisji dyscyplinarnej Uniwersytetu Jonesa Fallsa, aby zawiadomić, że będę towarzyszył doktor Ferrami podczas jutrzejszego posiedzenia. Doktor Ferrami oczekuje, że będzie mogła oczyścić się z ciążących na niej zarzutów.
– Czy jest pan adwokatem?
Ton Budgena był chłodny. Steve zorientował się, że szybciej oddycha, tak jakby odbył przed chwilą dłuższy bieg. Starał się zachować spokój.
– Jestem studentem prawa. Doktor Ferrami nie stać na adwokata. Niemniej zrobię, co mogę, aby jej pomóc, i jeśli mi się nie powiedzie, będę musiał zdać się na pańską łaskę. – Przerwał na chwilę, spodziewając się, że Budgen wygłosi jakąś sympatyczną uwagę albo przynajmniej przyjaźnie odchrząknie, ale odpowiedzią było lodowate milczenie. – Czy mogę wiedzieć, kto reprezentuje uczelnię? – brnął dalej.
– Z tego co wiem, wynajęli Henry'ego Quinna z firmy Harvey Horrocks Quinn.
Steve struchlał. Była to jedna z najstarszych kancelarii w Waszyngtonie.
– Renomowana biała anglosaska firma – stwierdził z nerwowym chichotem.
– Naprawdę?
Jego urok po prostu nie działał na tego faceta. Postanowił spróbować twardszego tonu.
– Jest pewna sprawa, o której powinienem wspomnieć. W zaistniałej sytuacji zmuszeni jesteśmy wyjawić prawdziwe powody, dla których profesor Berrington wystąpił przeciwko doktor Ferrami. Nie godzimy się pod żadnym pozorem na odwołanie jutrzejszego posiedzenia. To pozostawiłoby plamę na jej dobrym imieniu. Prawda musi wyjść na jaw.
– Nie jest mi znana żadna propozycja w sprawie odwołania posiedzenia.
Oczywiście, że nie. Nie było żadnej takiej propozycji.
– Gdyby jednak ktoś ją zgłosił – kontynuował odważnie Steve – oświadczam niniejszym, że takie rozwiązanie jest nie do przyjęcia dla doktor Ferrami. – Uznał, że lepiej zakończyć tę kwestię, nim zabrnie zbyt daleko. – Dziękuję, że zechciał mnie pan wysłuchać, i żegnam do jutra.
– Do widzenia.
Steve odłożył słuchawkę.
– Rany, istna góra lodowa.
Jeannie trochę to zdziwiło.
– Normalnie nie zachowuje się w ten sposób. Może chciał być po prostu oficjalny.
Steve był przekonany, że Budgen zdecydował się już, po której stanie stronie, ale wolał jej tego nie mówić.
– Tak czy inaczej, wyłożyłem mu nasze trzy punkty. I dowiedziałem się, że uniwersytet wynajął Henry'ego Quinna.
– To ktoś dobry?
Quinn był żywą legendą. Steve'owi robiło się zimno na myśl, że ma wystąpić przeciw komuś takiemu. Nie chciał jednak zniechęcać Jeannie.
– Kiedyś był bardzo dobry, ale jego najlepsze lata chyba już minęły – oznajmił.
Jeannie przyjęła to do wiadomości.
– Co teraz zrobimy?
Steve spojrzał na nią. Poły różowego szlafroka rozchyliły się i widział pierś wtuloną w fałdy materiału.
– Powinniśmy przećwiczyć odpowiedzi na pytania, które mogą ci jutro zadać – powiedział z żalem. – Mamy dzisiaj dużo do roboty.
Jane Edelsborough wyglądała o wiele lepiej nago niż w ubraniu.
Leżała w świetle pachnących świec na jasnoróżowym prześcieradle. Jej jasne, miękkie ciało było ładniejsze niż utrzymane w błotnistych burych kolorach luźne ubrania, w których zawsze chodziła. Z szerokimi biodrami i dużym biustem miała w sobie coś z amazonki. Była ciężka, ale pasowało to do jej urody.
Leżąc na łóżku uśmiechnęła się leniwie do Berringtona, który wciągał niebieskie szorty.
– Było lepiej, niż się spodziewałam.
Berrington czuł to samo, ale nie był taki głupi, żeby się do tego przyznać. Jane znała rzeczy, których normalnie musiał uczyć młode kobiety. Zastanawiał się, kto ją tak wyedukował. Była kiedyś żonata; mąż, nałogowy palacz, zmarł na raka płuc przed dziesięciu laty. Musieli mieć wspaniałe życie seksualne.
Doznał tyle przyjemności, że nie potrzebował snuć swoich normalnych fantazji, w których kochał się z jakąś słynną pięknością, Cindy Crawford, Bridget Fondą albo księżniczką Dianą, a ona leżała potem obok na łóżku, mrucząc mu do ucha: „Dziękuję, Berry, nigdy jeszcze nie było mi tak dobrze, jesteś wspaniały, dziękuję”.
– Mam wyrzuty sumienia – stwierdziła Jane. – Dawno już nie zrobiłam czegoś tak podłego.
– Podłego? – zdziwił się, zawiązując sznurowadła. – Nie bardzo rozumiem. Jesteś, jak to mówią, wolna, biała i pełnoletnią. – Zauważył, że się skrzywiła. Zwrot „wolna, biała i pełnoletnia” naruszał reguły politycznej poprawności.
– Podłe było nie to, że się ze sobą przespaliśmy – powiedziała ospale – ale to, że wiem, iż zrobiłeś to tylko z powodu jutrzejszego posiedzenia.
Berrington, który zawiązywał właśnie krawat, zastygł w bezruchu.
– Czy mam uwierzyć, że zobaczyłeś mnie po prostu w studenckiej kafeterii i nie mogłeś się oprzeć mojemu seksualnemu magnetyzmowi? – Posłała mu smutny uśmiech. – Nie jestem obdarzona seksualnym magnetyzmem, Berry, w każdym razie nie dla kogoś tak płytkiego jak ty. Musiałeś kierować się jakimś niskim motywem i odkrycie, o co może ci chodzić, zajęło mi mniej więcej pięć sekund.
Berrington poczuł się jak głupek. Nie wiedział, co powiedzieć.
– Tobie natomiast, Berry, wcale nie brakuje seksualnego magnetyzmu. Masz ładny tyłek i miłe ciało, elegancko się ubierasz i przyjemnie pachniesz. A przede wszystkim każdy widzi, że naprawdę lubisz kobiety. Możesz nimi manipulować, wykorzystywać je i eksploatować, ale poza tym je kochasz. Jesteś idealnym partnerem na jedną noc i bardzo ci dziękuję.
Powiedziawszy to, naciągnęła prześcieradło na nagie ciało, obróciła się na bok i zamknęła oczy.
Berrington ubrał się tak szybko, jak mógł.
Przed wyjściem usiadł na skraju łóżka. Jane otworzyła oczy.
– Czy mnie jutro poprzesz? – zapytał.
Usiadła na łóżku i czule go pocałowała.
– Przed podjęciem decyzji będę musiała wysłuchać obu stron – stwierdziła.
Berrington zacisnął zęby.
– Ta sprawa jest dla mnie wyjątkowo ważna. Bardziej niż ci się wydaje.
Jane pokiwała ze współczuciem głową, ale nie chciała mu udzielić jednoznacznej odpowiedzi.
– Przypuszczam, że jest tak samo ważna dla Jeannie Ferrami.
Ścisnął jej miękką ciężką pierś.
– A kto jest dla ciebie ważniejszy: ja czy Jeannie?
– Wiem, jaki jest los młodej asystentki w uczelni zdominowanej przez mężczyzn.
– Cholera – zaklął, cofając rękę.
– Mógłbyś zostać na noc. Zrobilibyśmy to znowu rano.
Berrington wstał.
– Za dużo mam na głowie.
Jane zamknęła oczy.
– Wielka szkoda.
Berrington wyszedł.
Samochód zaparkował na podjeździe podmiejskiego domu Jane, tuż obok jej jaguara. Ten jaguar powinien dać mu do myślenia: był znakiem, że Jane Edelsborough nie jest taka nieskomplikowana, jak na to wygląda. Został wykorzystany, ale było mu miło. Zastanawiał się, czy kobiety mają czasami to samo uczucie, kiedy się z nimi prześpi.
Wracając do domu, martwił się o jutrzejsze posiedzenie. Czterech mężczyzn – członków komisji – było po jego stronie, nie udało mu się jednak uzyskać obietnicy poparcia od Jane. Czy mógł zrobić coś jeszcze? W tym momencie wydawało się to niemożliwe.
W domu nagrał mu się na automatyczną sekretarkę Jim Proust. Berrington miał nadzieję, że nie usłyszy od niego kolejnej złej wiadomości. Siadł przy biurku w gabinecie i zadzwonił do Jima do domu.
– Tu Berry.
– FBI spieprzyło sprawę – oznajmił Jim bez zbędnych wstępów.
Berrington kompletnie upadł na duchu.
– Opowiadaj.
– Mieli nie dopuścić do uruchomienia tego programu, ale polecenie nie dotarło na czas.
– Niech to szlag.
– Rezultaty wysłali do niej pocztą elektroniczną.
Ogarnął go lęk.
– Kto był na liście?
– Nie wiemy. Biuro nie zachowało kopii.
To było karygodne.
– Musimy to wiedzieć!
– Może ty się czegoś dowiesz. Lista może być w jej gabinecie.
– Ferrami nie ma do niego wstępu. – Berrington odzyskał nadzieję. – Mogła nie odebrać poczty.
– Jesteś w stanie to zrobić?
– Jasne. – Berrington spojrzał na swojego złotego rolexa. – Zaraz jadę na wydział.
– Zadzwoń do mnie, kiedy tylko będziesz coś wiedział.
– Dobrze.
Berrington wsiadł do samochodu i pojechał na uniwersytet. Kampus był ciemny i pusty. Zaparkował przy wydziale psychologii i wbiegł do środka. Wchodząc do pokoju Jeannie, nie odczuwał już takiego zakłopotania jak za pierwszym razem. Stawka była zbyt wysoka, żeby przejmował się koniecznością zachowania twarzy.
Włączył komputer i otworzył pocztę. Była tam tylko jedna wiadomość. Proszę Cię, Boże, niech to będzie lista z FBI. Wczytał ją. Ku jego rozczarowaniu miał przed oczyma kolejny list od jej przyjaciela z Uniwersytetu Minnesota.
Czy dostałaś ode mnie wiadomość? Będę jutro w Baltimore i naprawdę chciałbym się z tobą spotkać, chociaż na parę minut. Proszę, zadzwoń. Kocham cię, Will.
Nie dostała wczorajszej wiadomości, ponieważ Berrington skasował ją zaraz po przeczytaniu. Ten list również do niej nie dotrze. Ale gdzie była lista z FBI? Musiała ją odebrać wczoraj rano, zanim ochrona zamknęła przed nią gabinet.
Gdzie ją skopiowała? Berrington poszukał na jej twardym dysku słów Federalne Biuro Śledcze, FBI i F.B.I, z kropkami. Nie znalazł niczego. Przejrzał dyskietki w pudełku, lecz były tam wyłącznie kopie zbiorów z komputera.
– Ta kobieta przechowuje nawet kopię listy zakupów – mruknął.
Skorzystał z telefonu Jeannie, żeby zadzwonić ponownie do Jima.
– Nic – oznajmił zwięźle.
– Musimy wiedzieć, kto jest na tej liście – warknął Jim.
– Co mam zrobić: porwać ją i torturować?
– Musi ją mieć, tak?
– Nie ma jej w elektronicznej poczcie, więc musiała ją skopiować.
– Skoro nie znalazłeś jej w gabinecie, zabrała ją do domu.
– Logiczne. – Berrington domyślił się, do czego zmierza Jim Proust. – Czy możesz załatwić… – Nie chciał w rozmowie telefonicznej użyć słów: „żeby FBI przeszukało jej mieszkanie”. – Czy możesz załatwić, żeby to sprawdzili?
– Chyba tak. David Creane nie wywiązał się z obietnicy, więc jest mi winien grzeczność.
– Najlepiej będzie zrobić to jutro rano. Posiedzenie zaczyna się o dziesiątej i potrwa kilka godzin.
– Rozumiem. Załatwię to. A jeśli trzyma ją w pieprzonej torebce, to co zrobimy?
– Nie wiem. Dobranoc, Jim.
– Dobranoc.
Berrington odłożył słuchawkę i siedział przez kilka chwil nieruchomo, przyglądając się ścianom wąskiej klitki, którą Jeannie ożywiła jaskrawymi kolorami. Jeśli sprawy potoczą się źle, Jeannie zasiądzie jutro z powrotem przy tym biurku i rozpocznie śledztwo, które mogło zniszczyć trzech porządnych ludzi.
To się nie może zdarzyć, pomyślał z rozpaczą, to się nie może zdarzyć.