Jeannie obudziła się w swoim pomalowanym na biało saloniku, leżąc w objęciach Steve'a na czarnej kanapie, ubrana tylko w różowy szlafrok.
Skąd się tu wzięła?
Spędzili razem noc, przygotowując się do posiedzenia komisji. Serce zamarło jej w piersi: dzisiaj miał się rozstrzygnąć jej los.
Jak to się stało, że leżała w jego objęciach?
Koło trzeciej ziewnęła i zamknęła na chwilę oczy.
A potem…?
Musiała zasnąć.
I Steve przeszedł do sypialni, wziął z łóżka kołdrę w niebieskie i czerwone pasy i przyniósł ją tutaj, ponieważ była nią okryta.
Nie był jednak odpowiedzialny za pozę, w jakiej leżała, opierając głowę o jego udo i obejmując go ręką w pasie. Musiała ułożyć się w ten sposób sama, we śnie. Było to trochę krępujące: jej twarz znajdowała się kilka cali od jego krocza. Zastanawiała się, co o niej myśli. Zachowywała się jak wariatka. Najpierw rozebrała się na jego oczach, potem zasnęła na nim; traktowała go tak, jakby był jej starym kochankiem.
Cóż, miała powód, żeby się po wariacku zachowywać: to był wariacki tydzień.
W ciągu zaledwie kilku dni wdała się w pyskówkę z posterunkowym McHentym, obrabował ją ojciec, zaatakował „New York Times”, postraszył nożem Dennis Pinker, wyrzucił z pracy rektor i o mało nie została zgwałcona w swoim samochodzie. Czuła się zdruzgotana.
Bolała ją twarz po wczorajszym uderzeniu, lecz odniosła nie tylko zewnętrzne obrażenia. Atak pozostawił ślady w jej psychice. Przypominając sobie walkę w samochodzie, czuła, jak ogarnia ją z powrotem gniew. Miała ochotę złapać napastnika za gardło. Czuła się nieszczęśliwa, tak jakby z powodu tego, co się stało, jej życie straciło nagle na wartości.
Dziwne, że mogła w ogóle zaufać jakiemuś mężczyźnie; że mogła zasnąć na kanapie z kimś, kto wyglądał dokładnie tak samo jak jej napastnik. Ale teraz może być jeszcze bardziej pewna Steve'a. Żaden z pozostałych nie spędziłby takiej nocy, sam na sam z dziewczyną, nie próbując jej wziąć siłą.
Zmarszczyła czoło. Miała wrażenie, że Steve robił jej coś w nocy, coś miłego. Tak, pamiętała przez sen jego duże dłonie, gładzące ją po włosach, bardzo długo, podczas gdy ona drzemała niczym głaskana po sierści kotka.
Uśmiechnęła się i zmieniła lekko pozycję.
– Nie śpisz już? – zapytał natychmiast.
Ziewnęła i przeciągnęła się.
– Przepraszam, że na tobie spałam. Dobrze się czujesz?
– Mniej więcej o piątej krew przestała mi dopływać do lewej nogi, ale jakoś się do tego przyzwyczaiłem.
Usiadła na kanapie, żeby mu się lepiej przyjrzeć. Miał pogniecione ubranie, potargane włosy i lekki zarost na twarzy, ale mimo to wyglądał tak apetycznie, że miała ochotę go schrupać.
– Spałeś?
Steve potrząsnął głową.
– Zbyt wielką przyjemność sprawiało mi patrzenie na ciebie.
– Nie powiesz chyba, że chrapię?
– Nie chrapiesz. Trochę się tylko ślinisz – powiedział, wskazując mokrą plamkę na swoich spodniach.
– Och, przepraszam. – Jeannie wstała i zerknęła kątem oka na wiszący na ścianie zegar: było wpół do dziewiątej. – Nie mamy dużo czasu – stwierdziła zaniepokojona. – Posiedzenie zaczyna się o dziesiątej.
– Weź prysznic, a ja zrobię kawę – oznajmił wielkodusznie.
Popatrzyła na niego z niedowierzaniem.
– Przysłał cię święty Mikołaj?
Steve roześmiał się.
– Według twojej teorii pochodzę z probówki – stwierdził, a potem spoważniał. – Kto to zresztą może wiedzieć.
Jej także przeszła ochota do żartów. Rozebrała się w sypialni i weszła pod prysznic. Myjąc się rozmyślała, jak ciężko harowała przez ostatnie dziesięć lat: ubieganie się o stypendium, intensywne treningi i nauka po nocach, wysłuchiwanie zrzędliwych uwag promotora swojej pracy doktorskiej. Tyrała jak wół, żeby osiągnąć to, co osiągnęła, dlatego że pragnęła być uczoną i pomóc ludzkiej rasie zrozumieć samą siebie. A teraz Berrington Jones chciał jej to wszystko odebrać.
Prysznic poprawił jej samopoczucie. Kiedy wycierała włosy, zadzwonił telefon. Odebrała z aparatu w sypialni.
– Jeannie, tu Patty.
– Cześć, siostrzyczko, co słychać?
– Wrócił ojciec.
Jeannie usiadła na łóżku.
– Co u niego?
– Goły, ale wesoły.
– Najpierw przyszedł do mnie – poinformowała siostrę. – Pojawił się w poniedziałek. We wtorek trochę się na mnie boczył, bo nie ugotowałam mu obiadu. W środę wyprowadził się, zabierając mój komputer, mój telewizor i wieżę stereo. Musiał już wydać albo przegrać w karty to, co za nie dostał.
Petty westchnęła głośno.
– Och, Jeannie, to okropne!
– Dobrze to ujęłaś. Więc schowaj lepiej kosztowności.
– Żeby okradać własną rodzinę! O Boże, jeśli Zip się dowie, wywali go na ulicę.
– Mam jeszcze gorsze problemy, Patty. Mogą mnie dziś wyrzucić z pracy.
– Dlaczego?
– Nie mam czasu, żeby ci teraz wyjaśniać. Zadzwonię później.
– Okay.
– Rozmawiałaś z mamą?
– Codziennie.
– To dobrze. Spadł mi kamień z serca. Rozmawiałam z nią raz, a kiedy ponownie zadzwoniłam, jadła lunch.
– Ludzie, którzy odbierają tam telefon, są tacy opryskliwi. Musimy jak najszybciej ją stamtąd zabrać.
Zostanie niestety trochę dłużej, jeśli wywalą mnie dziś z roboty.
– Porozmawiam z tobą później.
– Powodzenia.
Jeannie odłożyła słuchawkę. Na nocnej szafce stał kubek z parującą kawą. Potrząsnęła ze zdziwieniem głową. To była tylko kawa, ale zdumiało ją, jak dobrze Steve wiedział, czego potrzebowała. Miał wrodzoną potrzebę przychodzenia z pomocą. I nie chciał niczego w zamian. Doświadczenie nauczyło ją, że w tych rzadkich okolicznościach, kiedy mężczyzna przedkłada życzenia kobiety nad swoje własne, przez miesiąc oczekuje potem, że będzie się zachowywała jak gejsza.
Steve był inny. Gdybym wiedziała, że produkują mężczyzn w tej wersji, już dawno zamówiłabym sobie jednego.
W całym dorosłym życiu wszystko robiła sama. Ojciec nigdy nie służył jej pomocą. Mama zawsze była silna, ale jej siła przysparzała w końcu tyle samo kłopotów co słabość ojca. Miała co do córki pewne plany i nie myślała z nich zrezygnować. Chciała, żeby Jeannie została fryzjerką. Na dwa tygodnie przed szesnastą rocznicą urodzin załatwiła jej nawet pracę: mycie włosów i zamiatanie podłogi w salonie Alexis w Adams-Morgan. Pragnienie Jeannie, żeby poświęcić się nauce, było dla niej kompletnie niezrozumiałe. „Możesz zostać wykwalifikowaną stylistką, zanim jeszcze inne dziewczęta skończą studia!” powtarzała. Nie pojmowała, dlaczego Jeannie wściekła się i nie chciała nawet zajrzeć do salonu.
Dzisiaj nie była sama. Miała ze sobą Steve'a. To, że nie skończył jeszcze prawa, nie miało większego znaczenia – wzięty waszyngtoński adwokat mógł nie wywrzeć najlepszego wrażenia na pięciorgu profesorach. Najważniejsze, że tam z nią będzie.
– Chcesz wziąć prysznic? – zawołała, wkładając szlafrok.
– Jasne – odparł, wchodząc do sypialni. – Szkoda, że nie zabrałem czystej koszuli.
– Nie mam męskiej koszuli… chociaż poczekaj, chyba mam. – Przypomniała sobie białą koszulę, którą Lisa pożyczyła po pożarze. Należała do kogoś z wydziału matematyki. Jeannie oddała ją do prania i koszula wisiała teraz w szafie, opakowana w folię. Dała ją Steve'owi.
– Mój rozmiar, siedemnaście na trzydzieści sześć – stwierdził. – Idealna.
– Nie pytaj, skąd się u mnie wzięła, to długa historia – powiedziała. – Mam też chyba gdzieś krawat. – Otworzyła szufladę i wyjęła jedwabny krawat w niebieskie grochy, który nosiła do białej bluzki, kiedy miała ochotę na męski styl. – Proszę.
– Dziękuję – odparł i wszedł do jej małej łazienki.
Trochę ją to rozczarowało. Miała nadzieję, że zdejmie przy niej starą koszulę. Ach, ci mężczyźni, pomyślała, dranie rozbierają się nieproszeni, a ci, na których nam zależy, są nieśmiali jak zakonnice.
– Czy mogę pożyczyć twoją golarkę? – zawołał.
– Jasne, nie krępuj się.
Zapamiętaj, żeby pokochać się z facetem, zanim zacznie cię traktować jak starszy brat.
Rozglądając się za swoją najlepszą czarną garsonką, przypomniała sobie, że wyrzuciła ja wczoraj do śmieci.
– Cholerna idiotka – mruknęła pod nosem. Mogła ją wyjąć, ale będzie na pewno poplamiona i pognieciona. W szafie miała długi niebieski żakiet; może włożyć biały T-shirt i czarne spodnie. Całość mogła wydawać się zbyt jaskrawa, ale innego stroju nie miała.
Usiadła przed lustrem i zaczęła się malować. Steve wyszedł po jakimś czasie z łazienki, zabójczo przystojny w pożyczonej koszuli i krawacie.
– W zamrażalniku jest trochę bulek z cynamonem – powiedziała. – Możesz je rozmrozić w mikrofalówce, jeśli jesteś głodny.
– Świetnie – ucieszył się. – Ty coś zjesz?
– Jestem zbyt spięta, żeby coś przełknąć. Ale mogę wypić jeszcze jedną kawę.
Przyniósł jej filiżankę, kiedy kończyła makijaż. Wypiła ją szybko i ubrała się. Gdy wróciła do salonu, siedział przy kuchennym blacie.
– Znalazłeś bułki?
– Tak.
– Co się z nimi stało?
– Powiedziałaś, że nie jesteś głodna, więc zjadłem je.
– Wszystkie cztery?
– W zamrażalniku były dwie paczki…
– Zjadłeś osiem bułek z cynamonem?
Zrobił zawstydzoną minę.
– Zgłodniałem.
Jeannie roześmiała się.
– Chodźmy.
Kiedy odwracała się do wyjścia, złapał ją za ramię.
– Zaczekaj chwilę – powiedział.
– Co takiego?
– Przyjaźń to fajna rzecz, Jeannie, i naprawdę lubię z tobą po prostu przebywać, ale musisz zrozumieć, że to nie jest wszystko, czego chcę.
– Wiem o tym.
– Coraz bardziej się w tobie zakochuję.
Spojrzała mu prosto w oczy. Były bardzo szczere.
– Ja też się do ciebie trochę przywiązałam – rzuciła lekkim tonem.
– Chcę się z tobą kochać i chcę tego aż do bólu.
Mogłabym tego słuchać przez cały dzień, pomyślała.
– Słuchaj – oznajmiła – jeśli kochasz się tak jak jesz, jestem cała twoja.
Zrzedła mu mina i zorientowała się, że powiedziała nie to, co trzeba.
– Przepraszam – szepnęła. – Nie chciałam robić z tego żartów.
Steve wzruszył ramionami, dając do zrozumienia, że nic się nie stało.
– Najpierw uratujemy mnie – stwierdziła, biorąc go za rękę. – Potem uratujemy ciebie. A potem się zabawimy.
– W porządku – odparł i uścisnął jej dłoń.
Wyszli na ulicę.
– Pojedźmy razem – powiedziała. – Potem odwiozę cię do twojego samochodu.
Wsiedli oboje do jej mercedesa. Radio włączyło się samo, kiedy zapaliła silnik. Skręcając w 41st Street usłyszeli, jak spiker wymienia nazwę Genetico i Jeannie przekręciła głośniej gałkę.
„Oczekuje się, że senator Jim Proust, były dyrektor CIA, potwierdzi dziś swój zamiar ubiegania się o nominację republikanów w przyszłorocznych wyborach prezydenckich. W swojej kampanii obiecuje dziesięcioprocentowy podatek dochodowy dla wszystkich i zniesienie pomocy społecznej. Komentatorzy zwracają uwagę, że finansowanie kampanii nie będzie stanowić problemu, ponieważ senator ma zarobić sześćdziesiąt milionów na uzgodnionej już sprzedaży należącej do niego firmy medycznej, Genetico. Przechodzimy do wiadomości sportowych…”
Jeannie wyłączyła radio.
– Co o tym myślisz?
Steve pokręcił z przejęciem głową.
– Stawka się podnosi – zauważył. – Jeśli ujawnimy prawdę o Genetico i sprzedaż zostanie odwołana, Jim Proust nie będzie miał forsy na kampanię prezydencką. A to rzeczywiście kawał sukinsyna: tajny agent, były szef CIA, zwolennik zniesienia kontroli broni, co tylko chcesz. Zawadzasz kilku niebezpiecznym ludziom.
Jeannie zacisnęła zęby.
– Tym bardziej warto z nimi powalczyć. Zdobyłam wykształcenie dzięki pomocy społecznej. Jeśli Proust zostanie prezydentem, dziewczęta takie jak ja zawsze będą fryzjerkami.
Przed Hillside Hall, w którym mieścił się rektorat, zebrała się niewielka demonstracja. Na schodach stał wianuszek trzydziestu albo czterdziestu osób, w większości studentek. Protest odbywał się w spokojny zdyscyplinowany sposób. Podchodząc bliżej, Steve przeczytał transparent:
ŻĄDAMY PRZYWRÓCENIA DO PRACY
JEAN FERRAMI!
Uznał to za dobry omen.
– Popierają cię – powiedział.
Jeannie przyjrzała się uważniej manifestującym i uśmiechnęła z zadowoleniem.
– Przyszli tutaj. Mój Boże, więc ktoś jeszcze mnie kocha.
Na innym transparencie widniał napis:
NIE MOŻECIE
TEGO ZROBIĆ
JF
Kiedy zobaczyli Jeannie, w tłumie rozległy się oklaski. Podeszła do nich, a w ślad za nią dumny jak paw Steve. Nie każdy profesor mógł liczyć na tak spontaniczne poparcie ze strony studentów. Jeannie uścisnęła ręce mężczyznom i pocałowała się z kobietami. Steve zauważył wlepiającą w niego wzrok ładną blondynkę.
Jeannie objęła biorącą udział w demonstracji starszą kobietę.
– Sophie! – zawołała. – Naprawdę brak mi słów!
– Życzę ci powodzenia – odparła kobieta.
Jeannie odłączyła się od tłumu i ruszyła rozpromieniona w stronę budynku.
– Uważają, że powinnaś tu dalej pracować – stwierdził Steve.
– Nie potrafię ci wytłumaczyć, ile to dla mnie znaczy – powiedziała. – Ta starsza kobieta to Sophie Chappie, profesor na wydziale psychologii. Myślałam, że mnie nienawidzi. Nie mogę uwierzyć, że przyszła mnie poprzeć.
– Kim była ta ładna dziewczyna z przodu?
Jeannie rzuciła mu zdumione spojrzenie.
– Nie poznałeś jej?
– Jestem pewien, że nigdy jej nie spotkałem, ale mimo to nie odrywała ode mnie wzroku. – Nagle się domyślił. – O Boże, to musi być ta dziewczyna, którą zgwałcił.
– Lisa Hoxton.
– Nic dziwnego, że tak się we mnie wpatrywała.
Nie mógł się powstrzymać, żeby nie obejrzeć się przez ramię. Była ładną, pełną życia dziewczyną, niedużą i raczej pulchną. Jego sobowtór zaatakował ją, cisnął na ziemię i zmusił do odbycia stosunku. Steve czuł, jak odbiera mu oddech z oburzenia. Tej zwyczajnej młodej kobiecie do końca życia miały towarzyszyć koszmarne wspomnienia.
Rektorat mieścił się w starym pałacu. Jeannie poprowadziła go przez marmurową sień i otworzyła drzwi opatrzone tabliczką Stara Jadalnia. Znaleźli się w mrocznej neogotyckiej komnacie z wysokim sufitem, wąskimi oknami i ciężkimi dębowymi meblami. Przed rzeźbionym w kamieniu kominkiem stał długi stół.
Zwróceni twarzami do nich siedzieli przy nim czterej mężczyźni i kobieta w średnim wieku. W łysym facecie pośrodku Steve rozpoznał Jacka Budgena, tenisowego przeciwnika Jeannie. Domyślił się, że ma przed sobą komisję dyscyplinarną: ludzi, którzy dzierżyli w rękach los Jeannie.
– Dzień dobry, doktorze Budgen – powiedział, pochylając się nad stołem i podając mu rękę. – Jestem Steve Logan. Rozmawialiśmy wczoraj przez telefon.
Jakiś instynkt sprawił, że wydawał się zupełnie rozluźniony, co stało w jaskrawym przeciwieństwie do tego, jak się naprawdę czuł. Podał po kolei rękę wszystkim członkom komitetu, którzy przedstawili mu się z nazwiska.
Bardziej z boku, po drugiej stronie stołu siedzieli dwaj mężczyźni. W niskim facecie w granatowym trzyczęściowym garniturze Steve rozpoznał Berringtona Jonesa, którego spotkał w poniedziałek. Obok siedział chudy blondyn w popielatej dwurzędowej marynarce – Henry Quinn. Steve uścisnął ręce obydwu.
– Jakie są twoje prawne kwalifikacje, młody człowieku? – zapytał Quinn, spoglądając na niego z wyższością.
Steve uśmiechnął się przyjaźnie.
– Odpierdol się, Henry – szepnął tak cicho, że nikt inny tego nie usłyszał.
Quinn zamrugał oczyma, jakby ktoś go spoliczkował. To oduczy go traktować mnie z góry, pomyślał Steve. Podsunął krzesło Jeannie i oboje usiedli.
– Proponuję, żebyśmy zaczęli – odezwał się Jack Budgen. – To zebranie ma nieformalny charakter. Wszyscy otrzymali porządek dnia, wiemy więc, o co chodzi. Oskarżenie wniósł profesor Berrington Jones, który proponuje udzielić doktor Ferrami dymisji, ponieważ naraziła na szwank dobre imię Uniwersytetu Jonesa Fallsa.
Steve obserwował bacznie członków komisji, szukając najmniejszych oznak sympatii. Niestety żadnych nie znalazł. Na Jeannie patrzyła tylko kobieta, Jane Edelsborough; inni unikali z nią kontaktu wzrokowego. Na wstępie mamy czterech przeciw, jedną za, pomyślał. To niedobrze.
– Profesora Berringtona reprezentuje mecenas Quinn – oznajmił Jack.
Quinn wstał z krzesła i otworzył teczkę. Steve zauważył, że ma palce poplamione nikotyną. Adwokat wyjął plik powiększonych kopii artykułu zamieszczonego w „New York Timesie” i wręczył je wszystkim obecnym. W rezultacie cały stół pokryły kserokopie z wielkim tytułem: ETYKA BADAŃ GENETYCZNYCH: WĄTPLIWOŚCI, OBAWY I SŁOWNE UTARCZKI – sugestywne wizualne przypomnienie kłopotów, jakich przysporzyła im Jeannie. Steve żałował, że nie ma jakichś własnych papierów, które przykryłyby te rozdane przez Quinna.
Ten prosty i efektywny gambit trochę go onieśmielił. Jak mógł współzawodniczyć z facetem z ponad trzydziestoletnią praktyką sądową? Nie uda mi się z nim wygrać, pomyślał z przerażeniem.
Quinn zaczął mówić. Miał oschły precyzyjny głos, bez śladu jakiegokolwiek lokalnego akcentu. Przemawiał powoli i pedantycznie. Steve żywił nadzieję, że może się to okazać błędem w stosunku do ludzi nauki, którym nie trzeba sylabizować każdego słowa. Quinn zaprezentował dzieje komisji dyscyplinarnej i wyjaśnił, jaką pozycję zajmuje ona we władzach uczelni. Zdefiniował pojęcie „zniesławienia” i przedstawił kopię zawartej przez Jeannie umowy o pracę. Słuchając jego drętwej mowy, Steve odzyskiwał powoli nadzieję.
Quinn skończył po jakimś czasie swój przydługi wstęp i zaczął zadawać pytania Berringtonowi.
– Kiedy po raz pierwszy usłyszał pan o napisanym przez doktor Ferrami programie komputerowym?
– W ostatni poniedziałek po południu – odparł Berrington, po czym zrelacjonował rozmowę, którą odbył z Jeannie. Jego wersja zgadzała się z grubsza z tym, co usłyszał od niej Steve. – Kiedy tylko zrozumiałem dobrze, na czym polega jej metoda – oznajmił następnie – powiedziałem, że to, co robi, jest moim zdaniem nielegalne.
– Co takiego? – wybuchła Jeannie.
– Jaka była jej reakcja? – pytał dalej Quinn, zupełnie ją ignorując.
– Bardzo się zdenerwowała.
Ty cholerny kłamco! – przerwała mu Jeannie.
Berrington zaczerwienił się.
– Proszę nie przeszkadzać – odezwał się Jack Budgen.
Steve obserwował uważnie członków komisji: wszyscy spojrzeli na Jeannie: nie mogli się powstrzymać. Położył rękę na jej ramieniu, jakby chciał ją uspokoić.
– On łże w żywe oczy! – zaprotestowała.
– A czego się spodziewałaś? – zapytał cicho. – Facet idzie na całość.
– Przepraszam – odparła.
– Wcale nie musisz – szepnął jej do ucha. – Rób tak dalej. Widzieli, że twój gniew jest autentyczny.
– Zachowywała się wyzywająco, dokładnie tak jak teraz. Powiedziała, że może robić, co jej się podoba, i ma to zapisane w umowie.
Jeden z członków komisji, Tenniel Biddenham, nachmurzył się. Nie mieściło mu się najwyraźniej w głowie, żeby młodszy pracownik naukowy wymachiwał profesorowi przed nosem swoim kontraktem. Berrington nie był taki głupi. Wiedział, jak przyjąć uderzenie i obrócić je na swoją korzyść.
– Co pan zrobił? – zapytał Quinn.
– Cóż, uświadomiłem sobie, że mogę się mylić. Nie jestem adwokatem. Postanowiłem zasięgnąć porady prawnej. Gdyby moje obawy się potwierdziły, zaprezentowałbym jej niezależną opinię. Gdyby jednak okazało się, że to, co robi, nikomu nie szkodzi, mógłbym nie poruszać dalej tego tematu.
– Czy zasięgnął pan tej porady?
– Wypadki potoczyły się zbyt szybko. Zanim udało mi się spotkać z adwokatem, sprawą zajął się „New York Times”.
– Bzdura – szepnęła Jeannie.
– Jesteś pewna? – zapytał Steve.
– Absolutnie.
Steve zanotował to.
– Proszę nam opowiedzieć, co zdarzyło się w środę – powiedział Quinn, zwracając się do Berringtona.
– Spełniły się moje najgorsze obawy. Rektor uniwersytetu, Maurice Obeli, wezwał mnie do siebie i zapytał, dlaczego otrzymuje napastliwe telefony od dziennikarzy w sprawie badań prowadzonych na moim wydziale. Przygotowaliśmy wstępny szkic oświadczenia dla prasy i wezwaliśmy doktor Ferrami, żeby je z nią przedyskutować.
– Jezu Chryste – mruknęła Jeannie.
– Nie chciała w ogóle z nami o tym mówić. Po raz kolejny zaperzyła się, stwierdziła, że może robić, co się jej podoba, po czym wzburzona wyszła.
Steve posłał pytające spojrzenie Jeannie.
– Sprytne kłamstwo – powiedziała półgłosem. – Zaprezentowali mi to oświadczenie jako fait accompli.
Steve pokiwał głową, ale postanowił nie poruszać tej sprawy podczas przesłuchania. Komisja uzna prawdopodobnie, że Jeannie nie powinna w żadnym wypadku wychodzić w ten sposób z gabinetu rektora.
– Dziennikarka powiedziała nam, że dano jej czas do południa – kontynuował gładko Berrington. – Doktor Obell uważał, że uniwersytet powinien zająć jakieś zdecydowane stanowisko, i muszę przyznać, że całkowicie się z nim zgadzałem.
– Czy przygotowane przez was oświadczenie dało spodziewany efekt?
– Nie. Okazało się kompletną katastrofą, ponieważ doktor Ferrami całkowicie je zlekceważyła. Powiedziała dziennikarce, że nie ma zamiaru zastosować się do naszych zaleceń i że nie jesteśmy w stanie jej w tym przeszkodzić.
– Czy ktoś spoza uniwersytetu zainteresował się tą sprawą?
– Oczywiście, że tak.
Sposób, w jaki Berrington odpowiedział na to pytanie, zwrócił uwagę Steve'a. Zanotował sobie, żeby do tego wrócić.
– Otrzymałem telefon od Prestona Barcka, prezesa Genetico, firmy, która w znacznym stopniu finansuje nasze badania, w tym także projekt dotyczący bliźniaków – kontynuował Berrington. – Niepokoił się, czyjego pieniądze wydatkowane są we właściwy sposób. Czytając artykuł, można było odnieść wrażenie, że władze uniwersytetu nie mają nic do gadania. Kto, do diabła, rządzi w tej waszej szkole, zapytał mnie Preston. To była bardzo krępująca rozmowa.
– Czy to pana najbardziej niepokoiło? Fakt, że nie chciała się panu podporządkować młoda podwładna?
– Oczywiście, że nie. Głównym problemem były szkody, jakie może przynieść uniwersytetowi działalność doktor Ferrami.
Sprytne posunięcie, pomyślał Steve. Wszystkich członków komisji przejmowała zgrozą myśl, że mógłby się im sprzeciwić jakiś asystent i Berrington od razu zyskał ich sympatię. Ale Quinn postawił szybko całą sprawę na szerszej płaszczyźnie, tak by mogli uznać, że zwalniając Jeannie, chronią uniwersytet, a nie tylko karzą krnąbrną podwładną.
– Uniwersytet powinien zwracać baczną uwagę na kwestie etyczne. Sponsorzy dają nam pieniądze, a studenci chcą u nas studiować, ponieważ nasza uczelnia należy do cieszących się największym szacunkiem w tym kraju. Sugestia, że lekceważymy prawa jednostki, mogłaby się okazać dla nas katastrofalna.
Berrington wyraził to bardzo trafnie i nikt z obecnych nie zamierzał się z nim spierać. Steve pokiwał głową, żeby pokazać, że on także się zgadza. Miał nadzieję, iż inni zauważą to i dojdą do wniosku, że w ogóle nie o to tutaj chodzi.
– Jakie posunięcia rozpatrywaliście w tym momencie? – zapytał Quinn.
– Tylko jedno. Musieliśmy dać do zrozumienia, że nie aprobujemy naruszenia cudzej prywatności przez naszych naukowców. Chcieliśmy także pokazać, że jesteśmy w stanie egzekwować nasze polecenia. Żeby to zrobić, musieliśmy zdymisjonować doktor Ferrami. Nie było innego wyboru.
– Dziękuję, profesorze – powiedział Quinn, siadając na krześle.
Steve poczuł, jak ogarnia go pesymizm. Quinn w pełni zasługiwał na krążącą o nim opinię. Relacja Berringtona wydawała się całkiem wiarygodna. Sprawiał wrażenie rozsądnego, łagodnego zwierzchnika, starającego się dojść do porozumienia z porywczą, niesubordynowaną podwładną. Było to tym bardziej prawdopodobne, że Jeannie rzeczywiście była porywczą.
Prawda wyglądała jednak zupełnie inaczej. I to właśnie zamierzał zarzucić Berringtonowi Steve. Racja była po stronie Jeannie. Musiał to tylko udowodnić.
– Czy ma pan jakieś pytania, panie Logan? – zapytał Jack Budgen.
– Oczywiście – odparł Steve. Przez chwilę milczał, zbierając myśli.
O tym właśnie zawsze marzył. Nie znajdował się na sali sądowej i nie był nawet prawdziwym adwokatem, ale reprezentował osobę prześladowaną przez potężną instytucję. Nie miał zbyt wielkich szans, lecz bronił słusznej sprawy.
Wstał i zmierzył surowym wzrokiem Berringtona. Jeśli teoria Jeannie była słuszna, facet musiał czuć się trochę dziwnie w tej sytuacji – niczym baron Frankenstein przesłuchiwany przez stworzonego przez siebie potwora. Przed przejściem do meritum chciał to wykorzystać, żeby wyprowadzić go trochę z równowagi.
– Zna mnie pan, prawda, profesorze? – zapytał.
Berrington trochę się speszył.
– Tak… spotkaliśmy się chyba w poniedziałek, prawda?
– I wie pan o mnie wszystko.
– Nie bardzo rozumiem…
– Badano mnie przez cały dzień w pańskim laboratorium, ma pan więc na mój temat mnóstwo informacji.
– Rozumiem, o co panu chodzi. Owszem.
Berrington wydawał się kompletnie zbity z tropu.
Steve stanął za krzesłem Jeannie, żeby wszyscy musieli na nią spojrzeć. O wiele trudniej jest potępiać kogoś, kto patrzy ci śmiało i szczerze w oczy.
– Zacznijmy od pierwszego pańskiego stwierdzenia. Po poniedziałkowej rozmowie z doktor Ferrami miał pan zamiar zasięgnąć porady prawnej?
– Tak.
– Nie spotkał się pan jednak z adwokatem?
– Nie. Wypadki potoczyły się zbyt szybko.
– Nie umówił się pan na spotkanie?
– Nie było czasu.
– W ciągu dwóch dni, które upłynęły między pańską rozmową z doktor Ferrami i pańską rozmową z doktorem Obellem, nie poprosił pan nawet swojej sekretarki, żeby umówiła pana z adwokatem.
– Nie.
– Nie rozmawiał pan też z żadnym ze swoich kolegów, żeby dowiedzieć się, czy znają kogoś odpowiedniego.
– Nie.
– W gruncie rzeczy nie ma pan żadnych dowodów na poparcie tego stwierdzenia.
Berrington uśmiechnął się z wyższością.
– Cieszę się jednak opinią człowieka uczciwego.
– Doktor Ferrami dokładnie przypomina sobie tę rozmowę.
– To dobrze.
– Twierdzi, że nie wypowiadał się pan w ogóle na temat problemów prawnych ani etycznych. Interesowało pana jedynie to, czy program jest skuteczny.
– Może zapomniała.
– A może pan to źle zapamiętał. – Steve doszedł do wniosku, że wygrał to starcie, i zmienił nagle taktykę. – Czy dziennikarka „New York Timesa”, pani Freelander, mówiła, w jaki sposób dowiedziała się o badaniach doktor Ferrami?
– Jeśli nawet to zrobiła, doktor Obell nic mi o tym nie wspomniał.
– To znaczy, że sam pan go o to nie zapytał?
– Nie.
– Zastanawiał się pan, skąd może o tym wiedzieć?
– Dziennikarze mają swoje sposoby.
– Ponieważ doktor Ferrami nie opublikowała dotychczas żadnych prac, informacja musiała pochodzić od konkretnej osoby.
Berrington zawahał się i poszukał wzrokiem pomocy u Quinna, który poderwał się z krzesła.
– To są czyste spekulacje, panie przewodniczący – powiedział, zwracając się do Jacka Budgena.
Budgen kiwnął głową.
– Ale to posiedzenie jest nieformalne – zaprotestował Steve. – Nie obowiązuje nas ścisła sądowa procedura.
– Kwestia wydaje mi się interesująca – odezwała się po raz pierwszy Jane Edelsborough – i ma według mnie związek ze sprawą.
Berrington posłał jej chmurne spojrzenie, a ona uniosła ramiona w geście skruchy. Steve zaczął się zastanawiać, co łączy tych dwoje.
Budgen czekał, mając zapewne nadzieję, że któryś z pozostałych członków komisji zaprezentuje inny punkt widzenia i on, jako przewodniczący, będzie mógł rozsądzić kwestię, ale nikt się nie odezwał.
– W porządku – stwierdził po chwili. – Niech pan kontynuuje, panie Logan.
Steve nie mógł uwierzyć, że wygrał w pierwszym proceduralnym sporze. Profesorom najwyraźniej nie podobał się wymuskany adwokat, mówiący, jakie pytania wolno, a jakich nie wolno zadawać. Z przejęcia zupełnie zaschło mu w gardle i nalał sobie drżącą ręką wody z karafki.
Wypił łyk i zwrócił się ponownie do Berringtona.
– Pani Freelander orientowała się całkiem dobrze, jakiego rodzaju badania prowadzi doktor Ferrami, nieprawdaż?
– Tak.
– Wiedziała dokładnie, w jaki sposób doktor Ferrami szuka bliźniaków, wertując bazy danych. Jest to nowa technika, opracowana samodzielnie przez doktor Ferrami, znana wyłącznie panu i kilku innym kolegom z wydziału.
– Można tak powiedzieć.
– Wygląda na to, że informację przekazał do prasy ktoś z wydziału psychologii, nieprawdaż?
– Możliwe.
– Jaki motyw mógłby mieć któryś z pana kolegów, aby przedstawić w niekorzystnym świetle doktor Ferrami i jej badania?
– Naprawdę nie mogę powiedzieć.
– Ale wygląda to na robotę jakiegoś złośliwego, być może zazdrosnego rywala… chyba pan się ze mną zgodzi?
– Niewykluczone.
Steve pokiwał z satysfakcją głową. Czuł, że zaczyna się rozgrzewać, że wpada w rytm. Zbudziła się w nim nadzieja.
Nie popadaj zbyt szybko w samozadowolenie, uspokajał się. Zaliczenie jednego punktu to nie to samo, co wygranie całej sprawy.
– Pozwoli pan, że przejdę do innej pańskiej wypowiedzi. Kiedy pan Quinn zapytał, czy jakieś osoby spoza uniwersytetu zainteresowały się tym artykułem, odpowiedział pan: „Oczywiście, że tak”. Podtrzymuje pan to stwierdzenie?
– Tak.
– Ile dokładnie otrzymał pan telefonów od sponsorów, nie licząc tego od Prestona Barcka?
– Rozmawiałem z Herbem Abrahamsem…
Steve widział, że Berrington nie mówi całej prawdy.
– Pozwoli pan, że mu przerwę, panie profesorze. – Berrington zrobił zdziwioną minę, ale umilkł. – Czy to pan Abrahams zadzwonił do pana, czy też było odwrotnie?
– Chyba ja zadzwoniłem do Herba.
– Zaraz do tego wrócimy. Najpierw proszę powiedzieć nam, ilu ważnych sponsorów zadzwoniło do pana, aby wyrazić swoją troskę z powodu artykułu w „New York Timesie”?
Berrington zaczynał się łamać.
– Nie przypominam sobie, żeby ktoś zadzwonił do mnie specjalnie w tej sprawie.
– Ile telefonów otrzymał pan od potencjalnych studentów?
– Ani jednego.
– Czy ktoś w ogóle zadzwonił do pana w związku z tym artykułem?
– Chyba nie.
– Czy otrzymał pan w tej sprawie jakieś listy?
– Jeszcze nie.
– Nie wydaje się więc, żeby artykuł spowodował jakiś większy odzew?
– Wyciąga pan chyba zbyt pochopne wnioski.
Odpowiedź była żałosna i Steve pozwolił, żeby zapadła w pamięć obecnym. Berrington wydawał się coraz bardziej skrępowany. Członkowie komisji śledzili pilnie wymianę zdań. Steve spojrzał na Jeannie. Na jej twarzy pojawiła się nadzieja.
– Porozmawiajmy zatem o tym jednym telefonie, który pan otrzymał, od Prestona Barcka, prezesa Genetico. Z pana wypowiedzi można było wnosić, że jest on po prostu jednym ze sponsorów, zatroskanym o to, jak wydaje się jego pieniądze. Ale Barek jest dla pana oczywiście kimś więcej, prawda? Kiedy pan go po raz pierwszy spotkał?
– Kiedy studiowałem na Harvardzie, czterdzieści lat temu.
– Musi być jednym z pańskich najstarszych przyjaciół.
– Tak.
– W późniejszych latach założyliście zdaje się wspólnie Genetico.
– Tak.
– Jest więc także pańskim wspólnikiem w interesach.
– Tak.
– Firmę przejmuje obecnie niemiecki koncern farmaceutyczny, Landsmann.
– Tak.
– Pan Barek zarobi niewątpliwie dużo pieniędzy na tej transakcji.
– Niewątpliwie.
– Ile?
– To chyba poufna wiadomość.
Steve uznał, że nie ma sensu cisnąć go o dokładną sumę. Dostatecznie kompromitujące było to, że nie chciał jej zdradzić.
– Wielkie plany ma kolejny z pańskich przyjaciół: senator Proust. Według najnowszych wiadomości, dochód pochodzący ze sprzedaży ma zamiar przeznaczyć na sfinansowanie swojej kampanii prezydenckiej.
– Nie oglądałem dzisiaj wiadomości.
– Ale Jim Proust jest pańskim przyjacielem, nieprawdaż? Musiał pan wiedzieć, że myśli o ubieganiu się o prezydenturę.
– Wszyscy chyba o tym wiedzą.
– Czy pan sam zarobi jakieś pieniądze w wyniku tej transakcji?
– Owszem.
Steve podszedł do Berringtona, tak żeby oczy wszystkich utkwione były w profesorze.
– Jest pan więc nie tylko konsultantem, ale wspólnikiem.
– To zdarza się dosyć często.
– Ile zarobi pan na sprzedaży Genetico?
– To chyba moja sprawa.
Tym razem Steve nie zamierzał dać mu się tak łatwo wywinąć.
– Według „Wall Street Journal” cena, którą zapłaci Landsmann za waszą firmę, wynosi sto osiemdziesiąt milionów dolarów.
– Tak.
– Sto osiemdziesiąt milionów dolarów – powtórzył Steve i przez chwilę milczał pozwalając, żeby ta suma zapadła w pamięć obecnym. Profesorowie uniwersytetu nie oglądają na ogół tego rodzaju pieniędzy i chciał, żeby członkowie komisji uświadomili sobie, że Berrington nie jest jednym z nich, ale istotą z zupełnie innej planety. – Jest pan jednym z trzech współwłaścicieli, którzy otrzymają łącznie sto osiemdziesiąt milionów dolarów.
Berrington pokiwał głową.
– Miał pan więc powody do zdenerwowania, kiedy dowiedział się pan o artykule w „New York Timesie”. Pański przyjaciel Preston sprzedaje firmę, pański przyjaciel Jim ubiega się o prezydenturę, a pan ma zarobić fortunę. Czy jest pan pewien, że wyrzucając z pracy doktor Ferrami, miał pan na względzie przede wszystkim reputację uniwersytetu? Czy też kierowały panem zupełnie inne troski? Bądźmy szczerzy, profesorze: wpadł pan w panikę.
– Z całą pewnością nie…
– Przeczytał pan napastliwy artykuł w gazecie, przeląkł się pan, że transakcja nie dojdzie do skutku i podjął pochopną decyzję. Dał się pan nastraszyć „New York Timesowi”.
– Nie jestem kimś, kogo mógłby nastraszyć „New York Times”, młody człowieku. Postąpiłem szybko i zdecydowanie, ale nie pochopnie.
– Nie próbował pan odkryć źródła przecieku?
– Nie.
– Ile dni badał pan, czy zarzuty wysuwane w gazecie odpowiadają prawdzie?
– To nie trwało długo…
– Raczej kilka godzin niż kilka dni?
– Tak…
– A właściwie mniej niż godzinę? Tyle zajęło panu przygotowanie oświadczenia dla prasy, komunikującego, że badania doktor Ferrami zostają przerwane.
– Jestem pewien, że trwało to dłużej niż godzinę.
Steve wzruszył ramionami.
– Nie bądźmy drobiazgowi i zgódźmy się, że trwało to dwie godziny. Czy to dość długo? – Odwrócił się i wskazał Jeannie, żeby mogli się jej dobrze przyjrzeć. – Po dwóch godzinach postanowił pan spisać na straty cały program badawczy młodej asystentki. – Na twarzy Jeannie widać było ból. Steve szczerze jej współczuł, ale dla jej własnego dobra musiał grać na emocjach. Przekręcił nóż w ranie. – Po dwóch godzinach wiedział pan dosyć, aby podjąć decyzję, która niweczyła długie lata pracy? Dosyć, żeby złamać obiecującą karierę? Dosyć, żeby zrujnować życie kobiety?
– Chciałem, żeby powiedziała coś na swoją obronę – stwierdził z oburzeniem Berrington. – Ale ona straciła nad sobą panowanie i wyszła z gabinetu!
Steve zawahał się, a potem uznał, że może użyć teatralnego chwytu.
– Wyszła z gabinetu! – powtórzył z udawanym zdumieniem. – Wyszła z gabinetu! Pokazał jej pan oświadczenie, w którym była mowa o przerwaniu jej badań. Bez próby odkrycia źródła przecieku, bez oceny słuszności zarzutów, bez żadnej dyskusji i jakiegokolwiek postępowania wyjaśniającego oznajmił pan po prostu tej młodej osobie, żeby spisała na straty kilka lat życia, a ona w odpowiedzi wyszła z gabinetu! – Berrington otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale Steve nie dopuścił go do głosu. – Kiedy myślę o niesprawiedliwości, o bezprawiu, o prostej głupocie, której dopuścił się pan w tę środę, dziwię się, że doktor Ferrami znalazła w sobie dość samodyscypliny i powściągliwości, żeby ograniczyć się do tak skromnego, aczkolwiek wymownego protestu. – Wrócił w milczeniu na swoje miejsce, po czym odwrócił się do komisji. – Nie mam więcej pytań – stwierdził.
Jeannie miała spuszczony wzrok, ale ścisnęła go za rękę.
– Jak się czujesz? – zapytał, pochylając się ku niej.
– Dobrze.
Poklepał ją po dłoni. Miał ochotę powiedzieć jej, że już wygrali, ale nie chciał kusić losu.
Ze swego miejsca podniósł się Henry Quinn. Choć Steve zmasakrował jego klienta, najwyraźniej nie wytrąciło go to z równowagi. Zachowanie dobrej miny bez względu na to, w jak trudnej znajdował się sytuacji, stanowiło bez wątpienia jeden z jego atutów.
– Czy gdyby uniwersytet nie przerwał programu badawczego doktor Ferrami i nie wyrzucił jej z pracy, miałoby to jakiś wpływ na przejęcie Genetico przez Landsmanna? – zapytał, zwracając się do Berringtona.
– Absolutnie żadnego.
– Dziękuję bardzo. Nie mam więcej pytań.
To było skuteczne, pomyślał z goryczą Steve. Przekłuło niczym balon całą jego argumentację. Odwrócił się do okna, żeby Jeannie nie zobaczyła rozczarowania na jego twarzy.
Przyszła teraz kolej na nią i Steve wstał, żeby pomóc jej złożyć zeznania. Jeannie opisała w spokojny i klarowny sposób swoje badania i wyjaśniła, jak ważne jest dla niej odszukanie bliźniąt, które miały kryminalną przeszłość. Przedstawiła także szczegółowo zabezpieczenia, które wprowadziła, aby nie dopuścić do ujawnienia jakichkolwiek danych medycznych przed otrzymaniem zgody od badanego.
Oczekiwał, iż Quinn będzie chciał zadać jej parę pytań i wykazać, że istnieje choćby najmniejsza możliwość przypadkowego przecieku poufnej informacji. Przećwiczyli to oboje zeszłej nocy: Jeannie broniła się, a Steve grał rolę dociekliwego prokuratora. Ku jego zaskoczeniu, Quinn nie miał żadnych pytań. Czy bał się, że Jeannie będzie się zbyt umiejętnie broniła? Czy też był po prostu pewien wygranej?
Quinn pierwszy wygłosił swoją mowę. Powtórzył większą część zeznań Berringtona, po raz kolejny nudząc słuchaczy bardziej niż to, zdaniem Steve'a, było konieczne. Podsumowanie okazało się jednak dość krótkie.
– Do tego konfliktu w ogóle nie powinno dojść – stwierdził adwokat. – Władze uniwersytetu przez cały czas postępowały zgodnie z prawem. Cały dramat spowodowany został przez nieprzejednaną postawę i zapalczywość doktor Ferrami. Podpisała oczywiście kontrakt, który regulował jej stosunki z pracodawcą. Ale starsi pracownicy naukowi powinni mieć prawo nadzorować młodszych; a młodsi, jeśli mają choć trochę zdrowego rozsądku, powinni słuchać rad tych, którzy są bardziej od nich doświadczeni. Upór doktor Ferrami przeobraził problem w kryzys i jedynym jego rozwiązaniem wydaje się opuszczenie przez nią uniwersytetu.
Nadeszła pora na przemówienie Steve'a. Ćwiczył je przez całą noc.
– W jakim celu powołano Uniwersytet Jonesa Fallsa? – zapytał i zawiesił głos, żeby spotęgować dramatyczny efekt.
– Odpowiedź można zawrzeć w dwóch słowach: powołano go, aby służył wiedzy. Gdybyśmy mieli zdefiniować rolę, jaką odgrywa uniwersytet w amerykańskim społeczeństwie, powiedzielibyśmy, że jego funkcją jest pogłębianie i szerzenie wiedzy.
Przyjrzał się po kolei członkom komisji, oczekując, że to zaaprobują. Jedynie Jane Edelsborough pokiwała głową; reszta pozostała bierna.
– Co jakiś czas ta funkcja staje się przedmiotem ataku. Zawsze zdarzają się ludzie, którzy chcą ukryć prawdę z powodów politycznych, religijnych względnie… – tu spojrzał na Berringtona – dla korzyści materialnych. Myślę, że wszyscy tu obecni zgodzą się ze mną, gdy powiem, że reputacja szkoły zależy w kapitalnym stopniu od jej intelektualnej niezależności. Ta niezależność powinna naturalnie uwzględniać inne zobowiązania, takie choćby jak konieczność respektowania praw jednostki. Niemniej energiczna obrona prawa uniwersytetu do pogłębiania wiedzy powinna przysporzyć mu chwały wśród wszystkich myślących ludzi.
Zatoczył ręką krąg, wskazując kampus.
– Uniwersytet Jonesa Fallsa jest ważny dla wszystkich tu obecnych. Reputacja uczonego może rosnąć lub spadać wraz z reputacją uczelni, w której pracuje. Proszę, żebyście zastanowili się, jaki będzie wpływ waszego werdyktu na reputację uczelni jako wolnej niezależnej szkoły. Czy uniwersytet cofnie się przed intelektualnie płytkim atakiem codziennej gazety? Czy program badań zostanie przerwany po to tylko, aby nie zaszkodzić sfinalizowaniu pewnej transakcji? Mam nadzieję, że nie. Mam nadzieję, że członkowie komisji podtrzymają reputację uczelni pokazując, że liczy się tutaj jedna prosta wartość: prawda.
Spojrzał na nich, chcąc, żeby jego słowa zapadły im w pamięć. Nie potrafił powiedzieć, czy jego mowa poruszyła ich, czy wprost przeciwnie. Po chwili usiadł.
– Dziękuję – powiedział Jack Budgen. – Na czas obrad proszę o opuszczenie sali wszystkich poza członkami komisji.
Steve otworzył drzwi przed Jeannie i wyszedł za nią na korytarz. Udali się na dwór i stanęli w cieniu drzewa. Jeannie była blada z napięcia.
– Jak myślisz? – zapytała.
– Musimy wygrać – odparł. – Mamy rację.
– Co mam zrobić, jeśli przegram? Przeprowadzić się do Nebraski? Poszukać pracy w szkole? Zostać stewardesą jak Penny Watermeadow?
– Kim jest Penny Watermeadow?
Jeannie otworzyła usta, żeby mu odpowiedzieć, ale potem zobaczyła kogoś za jego plecami i zawahała się. Steve odwrócił się i ujrzał podchodzącego do nich z papierosem w ręku Henry'ego Quinna.
– Był pan bardzo ostry – pochwalił go Quinn. – Mam nadzieję, że nie uzna pan, iż traktuję go protekcjonalnie, gdy powiem, że dysputa z panem była prawdziwą przyjemnością.
Jeannie prychnęła głośno i odwróciła się bokiem do prawnika.
Steve zachował się w bardziej opanowany sposób. Tacy właśnie są adwokaci: poza salą sądową starają się traktować przyjaźnie przeciwnika. Może się zdarzyć, że pewnego dnia poprosi Quinna o pracę.
– Dziękuję – odparł grzecznie.
– Pana argumenty były bardzo mocne – kontynuował Quinn, zaskakując Steve'a swoją szczerością. – Z drugiej strony w sprawach tego rodzaju ludzie kierują się na ogół własnym interesem, a wszyscy członkowie komisji są starymi profesorami. Bez względu na wagę argumentów, ciężko im będzie popierać kogoś młodego przeciwko komuś, kto należy do ich własnej grupy.
– Są intelektualistami – stwierdził Steve. – Powinny do nich trafiać racjonalne argumenty.
Quinn pokiwał głową.
– Może ma pan rację. – Przyglądał się przez chwilę bacznie Steve'owi. – Orientuje się pan, o co tu naprawdę chodzi?
– Co pan ma na myśli? – zapytał ostrożnie Steve.
– Berrington najwyraźniej czegoś się boi i na pewno nie jest to zła prasa. Myślałem, że pan i doktor Ferrami coś na ten temat wiecie.
– Chyba wiemy – odparł Steve. – Ale nie możemy tego jeszcze udowodnić.
– Nie poddawajcie się – powiedział Quinn, po czym rzucił na ziemię niedopałek i przydeptał go obcasem. – Niech Bóg broni, żeby ktoś taki jak Jim Proust został prezydentem – mruknął i odszedł.
Kto by się spodziewał: zakamuflowany liberał, pomyślał Steve.
W drzwiach pojawił się Jack Budgen i zaprosił ich gestem do środka. Steve wziął Jeannie pod ramię i wrócili razem na salę.
Studiował uważnie twarze komisji. Jack Budgen spojrzał mu prosto w oczy. Jane Edelborough lekko się uśmiechnęła.
To był dobry znak. Wstąpiła w niego nadzieja.
Wszyscy usiedli.
Jack Budgen przesuwał przez chwilę niepotrzebnie z miejsca na miejsce swoje papiery.
– Dziękujemy obu stronom za to, że posiedzenie przebiegło w pełnej powagi atmosferze. Nasza decyzja podjęta została jednomyślnie. Komisja zwróci się do senatu, aby udzielił dymisji doktor Ferrami. Dziękuję.
Jeannie schowała twarz w dłoniach.
Kiedy została w końcu sama, Jeannie rzuciła się na łóżko i zaczęła płakać.
Płakała bardzo długo. Waliła pięściami w poduszki i obrzucała wyzwiskami ściany, powtarzając najgorsze wyrazy, jakie znała; a potem wtuliła twarz w kołdrę i znowu płakała. Zmoczyła całą poszwę łzami i pomazała ją na czarno maskarą.
Po jakimś czasie wstała, umyła twarz i zrobiła sobie kawy.
– Nie dostałaś przecież raka – powiedziała sobie. – Weź się w garść, dziewczyno.
Nie było to jednak takie łatwe. Jeszcze nie umierała, zgoda, ale straciła wszystko, co stanowiło sens jej życia. Pomyślała o sobie samej w wieku dwudziestu jeden lat. Ukończyła wtedy z wyróżnieniem college i w tym samym roku wygrała turniej Mayfair Lites. Przypomniała sobie, jak stała na korcie, trzymając w triumfalnym geście podniesiony wysoko puchar. Świat leżał u jej stóp. Teraz miała wrażenie, że ten puchar trzymał ktoś zupełnie inny.
Siadła na kanapie i zaczęła popijać małymi łyczkami kawę. Jej ojciec, ten stary łajdak, ukradł jej telewizor i nie mogła obejrzeć nawet durnego serialu, żeby zapomnieć o tym, co się stało. Zjadłaby tabliczkę czekolady, gdyby jakąś miała. Zastanawiała się, czy nie napić się wódki, ale to jeszcze bardziej by ją przygnębiło. Zakupy? Zalałaby się pewnie łzami w przymierzalni, a poza tym była teraz bardziej spłukana niż kiedykolwiek.
Koło drugiej zadzwonił telefon.
Jeannie nie miała ochoty go odbierać.
Ten, kto telefonował, był jednak wyjątkowo uparty, i zmęczona brzęczeniem dzwonka podniosła w końcu słuchawkę.
To był Steve. Po posiedzeniu wrócił do Waszyngtonu na spotkanie ze swoim adwokatem.
– Jestem teraz w jego kancelarii – powiedział. – Chcemy, żebyś wystąpiła na drogę prawną przeciwko uniwersytetowi, żądając oddania tej listy z FBI. Moja rodzina pokryje wszystkie koszty. Uważają, że jeśli uda się odkryć trzeciego bliźniaka, gra jest warta świeczki.
– Mam w dupie trzeciego bliźniaka – poinformowała go Jeannie.
W słuchawce zapadła cisza.
– To dla mnie ważne – stwierdził po chwili cicho Steve.
Jeannie westchnęła. Miała tyle własnych kłopotów, a on chciał, żeby się o niego troszczyła. A potem zrobiło jej się wstyd. Steve troszczył się o nią.
– Wybacz, Steve – powiedziała. – Za bardzo się nad sobą użalam. Oczywiście, że ci pomogę. Co mam zrobić?
– Nic. Adwokat pójdzie do sądu, jeśli dasz mu upoważnienie.
Zaczęła się zastanawiać.
– Czy to nie jest trochę niebezpieczne? Chodzi o to, że uniwerek zostanie prawdopodobnie powiadomiony o naszych żądaniach. Berrington będzie wtedy wiedział, gdzie na pewno znajduje się lista. I odzyska ją przed nami.
– Do diabła, masz rację. Muszę mu to powiedzieć.
Chwilę później w słuchawce odezwał się inny głos.
– Dzień dobry, doktor Ferrami, mówi Russell Brewer, jesteśmy teraz na linii konferencyjnej razem ze Stevenem. Gdzie dokładnie znajdują się te dane?
– W szufladzie biurka, na dyskietce oznaczonej ZAKUPY.LST.
– Możemy zażądać dostępu do gabinetu, nie wyszczególniając, czego konkretnie szukamy.
– Obawiam się, że skasują wówczas zawartość całego mojego dysku i dyskietek.
– Nie mam lepszego pomysłu.
– Potrzebujemy po prostu włamywacza – powiedział Steve.
– O mój Boże – szepnęła Jeannie.
– Co takiego?
Tato.
– Co się stało, doktor Ferrami? – zapytał adwokat.
– Czy może pan wstrzymać się na razie z wystąpieniem na drogę prawną?
– Oczywiście. Nie udałoby się nam zresztą nadać sprawie biegu przed poniedziałkiem. Dlaczego?
– Wpadł mi do głowy pewien pomysł. Zobaczymy, czy wypali. Jeśli nie, załatwimy to na drodze prawnej. Steve?
– Jestem.
– Zadzwoń do mnie później.
– Oczywiście.
Jeannie odłożyła słuchawkę.
Tato mógł wejść do jej gabinetu.
Mieszkał teraz u Patty. Był bez grosza przy duszy, więc na pewno nigdzie nie poszedł. I miał wobec niej dług. Nie byle jaki dług.
Jeśli uda jej się odnaleźć trzeciego bliźniaka, Steve zostanie oczyszczony z zarzutów. A jeśli ujawni przy okazji, jakich nadużyć dokonali Berrington i jego przyjaciele w latach siedemdziesiątych, być może odzyska swoje stanowisko.
Czy mogła prosić ojca o coś takiego? To było niezgodne z prawem. Jeśli im się nie uda, mógł wylądować w więzieniu. Oczywiście stale podejmował podobne ryzyko, ale tym razem trafiłby za kratki z jej winy. Próbowała przekonać samą siebie, że ich nie złapią.
Zadzwonił domofon.
– Słucham? – zapytała, podnosząc słuchawkę.
– Jeannie?
Głos wydawał się znajomy.
Tak – odparła. – Kto mówi?
– Will Tempie.
– Will?
– Wysłałem ci dwa listy pocztą elektroniczną. Nie dostałaś ich?
Co, u diabła, robił tutaj Will Tempie?
– Wejdź – powiedziała, naciskając guzik.
Wszedł na górę. Ubrany był w brązowe spodnie i granatową koszulkę polo. Miał krótsze włosy i chociaż wciąż nosił jasną brodę, którą tak kochała, przystrzygł ją teraz schludnie w szpic. Jej następczyni wzięła go w karby.
Jeannie nie mogła się zmusić, żeby pocałować go w policzek: zbyt boleśnie ją skrzywdził.
To dla mnie niespodzianka – powiedziała, podając mu rękę. – Od kilku dni nie jestem w stanie odbierać swojej poczty.
– Biorę udział w konferencji w Waszyngtonie – oznajmił. – Wynająłem samochód i przyjechałem do ciebie.
– Chcesz kawy?
– Chętnie.
– Siadaj – poprosiła, włączając ekspres.
Will rozejrzał się dookoła.
– Miłe mieszkanko.
– Dziękuję.
– Inne.
– Masz na myśli, że różni się od tego, w którym kiedyś mieszkaliśmy. – Salon w ich mieszkaniu w Minneapolis był jedną wielką graciarnią z leżącymi na podłodze gitarami, rakietami tenisowymi i kołami rowerowymi. Ten pokój wydawał się w porównaniu z nim spartański. – Miałam już chyba dosyć bałaganu.
– Kiedyś go lubiłaś.
– Owszem. Ale teraz jest inaczej.
Will pokiwał głową i zmienił temat.
– Czytałem o tobie w „New York Timesie”. Ten artykuł to jakieś brednie.
– Okazał się jednak skuteczny. Wyrzucili mnie dzisiaj z roboty.
– Nie!
Nalała kawy, usiadła naprzeciwko Willa i opowiedziała mu o porannym przesłuchaniu.
– Ten facet, Steve… myślisz o nim poważnie? – zapytał, kiedy umilkła.
– Nie wiem. Niewykluczone.
– Nie chodzisz z nim?
– Nie, ale on tego chce i naprawdę go lubię. A co u ciebie? Ciągle jesteś z Georginą Tinkerton Ross?
– Nie. – Will potrząsnął ze smutkiem głową. – Tak naprawdę przyjechałem, żeby ci powiedzieć, iż zerwanie z tobą było największą pomyłką w moim życiu.
Jeannie poruszyło to, jak żałośnie wyglądał. Gdzieś w głębi duszy cieszyła się, że zdał sobie sprawę ze swojego błędu, nie chciała jednak, żeby był nieszczęśliwy.
– Nasza miłość była najlepszą rzeczą, jaka mi się w życiu przydarzyła – powiedział. – Jesteś silna, ale dobra. I masz głowę na karku: potrzebuję kogoś mądrego. Pasowaliśmy do siebie. Kochaliśmy się.
– Bardzo mnie wtedy zraniłeś – odparła. – Lecz doszłam już do siebie.
– Ja chyba nie.
Zmierzyła go wzrokiem. Był dużym mężczyzną, nie tak przystojnym jak Steve, ale na swój szorstki sposób całkiem atrakcyjnym. Opukała swoje libido niczym lekarz obmacujący ranę, nie odkryła jednak żadnego śladu potężnego fizycznego pożądania, które budziło w niej kiedyś silne ciało Willa.
Przyjechał prosić, żeby do niego wróciła, to było teraz jasne. A ona wiedziała, jakiej udzieli mu odpowiedzi. Już go nie chciała. Spóźnił się mniej więcej o tydzień. Nie chciała go upokarzać, otwarcie odrzucając jego propozycję.
– Słuchaj, Will – powiedziała wstając – mam teraz coś ważnego do załatwienia i muszę lecieć. Żałuję, że nie dostałam twoich listów. Moglibyśmy wtedy spędzić ze sobą więcej czasu.
Will zrozumiał podtekst i posmutniał.
– Szkoda – szepnął i również wstał z krzesła.
Podała mu rękę.
– Dzięki, że wpadłeś.
Przyciągnął ją bliżej, żeby pocałować w usta. Jeannie nadstawiła policzek. Pocałował ją delikatnie i odsunął się.
– Żałuję, że nie mogę na nowo napisać naszego scenariusza – stwierdził. – Mógłbym mu dać szczęśliwsze zakończenie.
– Do widzenia, Will.
– Do widzenia, Jeannie.
Obserwowała, jak schodzi po schodach i znika za drzwiami.
Zadzwonił telefon.
– Słucham? – powiedziała do słuchawki.
– Wyrzucenie z roboty nie jest najgorszą rzeczą, jaka może ci się przytrafić.
Dzwonił mężczyzna; jego głos był lekko stłumiony, tak jakby mówił przez jakąś szmatę, która miała utrudnić jego rozpoznanie.
– Kto mówi? – zapytała.
– Przestań wtykać nos w nie swoje sprawy.
Kto to, u diabła, mógł być?
– Jakie sprawy?
Chłopak, którego spotkałaś w Filadelfii, miał cię zabić.
Jeannie przestała oddychać. Ogarnął ją nagły lęk.
– Poniosło go i schrzanił robotę. Ale może cię znowu odwiedzić.
– O Boże – szepnęła.
– Uważaj.
Rozległ się lekki trzask, a potem sygnał centrali.
Jeannie odłożyła słuchawkę i wlepiła wzrok w telefon.
Jeszcze nikt nie groził jej śmiercią. Paraliżowała ją świadomość, że ktoś dybie na jej życie. Co ma teraz robić?
Usiadła na kanapie, starając się odzyskać zimną krew. Miała ochotę się poddać. Była zbyt obolała i poobijana, aby walczyć dalej z potężnymi, kryjącymi się w cieniu przeciwnikami. Okazali się zbyt silni. Mogli pozbawić ją etatu i nasłać na nią zboczeńca, mogli przeszukać jej gabinet i czytać jej korespondencję; wydawało się, że są zdolni do wszystkiego. Może naprawdę gotowi byli ją zabić.
Tak nie wolno postępować. Jakie mieli prawo? Była dobrym psychologiem, a oni wyrzucili ją z uczelni. Chcieli wsadzić do więzienia Steve'a pod pretekstem gwałtu na Lisie. Grozili jej śmiercią. Poczuła, jak ogarnia ją gniew. Za kogo się w końcu uważali? Nie pozwoli, żeby jej życie zniszczyli dranie przekonani, że mogą manipulować ludźmi dla własnych korzyści i gwizdać na całą resztę. Im dłużej o tym myślała, tym bardziej ją to wkurzało. Nie dam im wygrać, pomyślała. Mam w ręku coś, co może ich zranić – muszę to mieć, w przeciwnym razie nie ostrzegaliby mnie i nie grozili śmiercią. Zamierzam to wykorzystać. Nie dbam o to, co się ze mną stanie, jeśli tylko zdołam pokrzyżować im szyki. Jestem sprytna i zdeterminowana, więc uważajcie, sukinsyny, bo wam jeszcze dokopię.
Ojciec Jeannie siedział na kanapie w zaśmieconym salonie Patty, trzymając na kolanach filiżankę kawy. Oglądał Szpital Dobrej Nadziei zajadając ciasto marchewkowe.
Kiedy Jeannie weszła tam i go zobaczyła, straciła nad sobą panowanie.
– Jak mogłeś mi to zrobić? – zawołała. – Jak mogłaś obrabować własną córkę?
Tato zerwał się na nogi, rozlewając kawę i upuszczając ciasto.
Patty weszła w ślad za Jeannie do salonu.
– Proszę cię, nie rób scen – powiedziała. – Niedługo wróci do domu Zip.
– Przepraszam cię, Jeannie – wymamrotał ojciec. – Tak mi wstyd.
Patty uklękła na podłodze i zaczęła wycierać plamy kawy papierowymi serwetkami. Na ekranie telewizora przystojny chirurg w fartuchu całował ładną kobietę.
– Wiesz, że jestem biedna jak mysz! – krzyknęła Jeannie. – Wiesz, że próbuję zebrać pieniądze, żeby przenieść do porządnego domu opieki moją matkę i twoją żonę! A mimo to kradniesz mi pierdolony telewizor…
– Nie powinnaś przeklinać…
– Jezu, trzymajcie mnie!
– Przepraszam.
– Nie rozumiem tego. Po prostu tego nie rozumiem.
– Daj mu spokój, Jeannie – wtrąciła Patty.
– Ale ja muszę wiedzieć. Jak mogłeś mi to zrobić?
– Dobrze, powiem ci – oświadczył nagle tato z determinacją, która ją zaskoczyła. – Powiem ci, dlaczego to zrobiłem. Straciłem po prostu zimną krew. – Łzy napłynęły mu do oczu. – Obrabowałem własną córkę, bo jestem zbyt stary i zbyt tchórzliwy, żeby okraść kogoś innego. Teraz znasz całą prawdę.
Był tak żałosny, że gniew Jeannie wyparował w ciągu jednej chwili.
– Och, tato, tak mi przykro – powiedziała. – Siadaj, przyniosę odkurzacz.
Podniosła z podłogi filiżankę, odniosła ją do kuchni i po chwili wróciła z miniodkurzaczem i zebrała nim okruchy ciasta. Patty skończyła wycierać kawę.
– Zasłużyłyście na kogoś lepszego, dziewczęta, wiem o tym – stwierdził tato, siadając z powrotem na kanapie.
– Zrobię ci jeszcze jedną filiżankę kawy – zaproponowała Patty.
„Pojedźmy gdzieś razem, tylko ty i ja, w jakieś cudowne miejsce”, szeptał telewizyjny chirurg, a kobieta odparła: „Ale co powie na to twoja żona?” i doktor posmutniał. Jeannie wyłączyła telewizor i usiadła obok ojca.
– Co to znaczy, że straciłeś zimną krew? – zapytała zaciekawiona. – Co się stało?
Ojciec westchnął.
– Po wyjściu z pudła namierzyłem jeden budynek w Georgetown. To była mała firma, agencja projektowa, która wyposażyła właśnie cały personel w nowy sprzęt: kilkanaście komputerów, drukarki i faksy. Facet, który im to dostarczył, dał mi cynk; chciał kupić ode mnie komputery i odsprzedać firmie z powrotem, kiedy dostaną odszkodowanie. Zarobiłbym na tym dziesięć patoli.
– Nie chcę, żeby chłopcy tego słuchali – powiedziała Patty. Sprawdziła, czy nie ma ich w przedpokoju, i zamknęła drzwi.
– I co się stało? – zapytała Jeannie.
– Zaparkowałem furgonetkę tyłem do budynku, rozbroiłem alarm i otworzyłem drzwi przy rampie. A potem zacząłem myśleć o tym, co się stanie, jeśli będą tamtędy przejeżdżać gliny. W dawnych czasach nigdy się tym nie przejmowałem, ale minęło chyba dziesięć lat, kiedy robiłem to po raz ostatni. Dostałem takiego cykora, że zacząłem się trząść. Wszedłem do środka, odłączyłem jeden komputer, wyniosłem go, załadowałem do furgonetki i odjechałem. Następnego dnia przyszedłem do ciebie.
– I obrabowałeś mnie.
– Nigdy nie miałem takiego zamiaru, złotko. Myślałem, że pomożesz mi stanąć na nogi i znaleźć jakąś uczciwą robotę. Ale potem, kiedy wyszłaś, zaczęły mi przychodzić do głowy stare myśli. Siedziałem tam, gapiłem się na wieżę stereo i nagle zdałem sobie sprawę, że mógłbym dostać za nią kilkaset dolców. I może jeszcze z setkę za telewizor. I po prostu to zrobiłem. Kiedy sprzedałem ten sprzęt, chciałem się zabić, przysięgam.
– Lecz się nie zabiłeś.
– Jeannie! – wtrąciła surowym tonem Patty.
– Wypiłem parę głębszych, zacząłem grać w pokera i nad ranem byłem znowu spłukany do czysta.
– Dlatego przyszedłeś do Patty.
– Nie zrobię ci tego, Patty. Nie zrobię już tego nikomu. Zaczynam uczciwe życie.
– Dobrze ci radzę! – oświadczyła Patty.
– Muszę. Nie mam innego wyboru.
– Jeszcze nie teraz – powiedziała Jeannie.
Oboje spojrzeli na nią.
– O czym ty mówisz, Jeannie? – zapytała nerwowo Patty.
– Musisz zrobić dla mnie jeden skok – oznajmiła Jeannie. – Włamanie. Dziś w nocy.
Kiedy wjechali na teren uczelni, zapadał zmierzch.
– Szkoda, że nie mamy mniej rzucającego się w oczy samochodu – stwierdził ojciec, gdy Jeannie zostawiła mercedesa na parkingu dla studentów. – Najlepszy jest ford taurus albo buick regał. Dziennie widzi się z pięćdziesiąt wozów tej marki. Nikt ich nie zapamięta.
Wysiadł z samochodu, trzymając w ręku zniszczoną skórzaną teczkę. Potargany, w koszuli w kratę, pogniecionych spodniach i znoszonym obuwiu wyglądał jak jeden z profesorów.
Jeannie czuła się trochę dziwnie. Wiedziała od dawna, że tato jest złodziejem, sama jednak nie złamała nigdy prawa; najgorszym popełnionym przez nią wykroczeniem była jazda powyżej siedemdziesiątki. Teraz miała zamiar dokonać włamania. Miała wrażenie, że przekracza jakąś ważną granicę. Nie sądziła, że robi coś złego, zachwiało to jednak poważnie jej autowizerunkiem. Zawsze uważała się za wzorową obywatelkę. Przestępcy, łącznie z jej ojcem, należeli do innego gatunku. Teraz do nich dołączała.
Większość studentów i pracowników naukowych poszła do domu, ale między budynkami kręciło się jeszcze trochę osób: profesorowie, którzy zasiedzieli się w swoich pracowniach, studenci wybierający się na imprezy, ochroniarze patrolujący teren i dozorcy. Jeannie miała nadzieję, że nie spotka nikogo znajomego.
Była napięta niczym struna gitary, gotowa w każdej chwili pęknąć. Bardziej niż o siebie bała się o ojca. Gdyby ich złapali, przeżyłaby wyłącznie głębokie upokorzenie: żaden sąd nie wsadziłby jej do więzienia za włamanie się do własnego gabinetu i kradzież dyskietki. Tatę, jako recydywistę, zamknęliby na wiele lat. Wyszedłby na wolność jako starzec.
Powoli zapalały się latarnie i światła na zewnątrz budynków. Jeannie i ojciec minęli kort tenisowy, gdzie dwie kobiety grały w świetle reflektorów. Jeannie przypomniała sobie Steve'a i to, jak starał się ją poderwać po niedzielnym meczu. Wydawał się taki zarozumiały i zadowolony z siebie, że odprawiła go prawie bez wahania. Dziwne, jak bardzo się co do niego myliła.
– To tutaj – oznajmiła, wskazując na gmach wydziału psychologii. – Wszyscy nazywają ten budynek Wariatkowem.
– Nie zwalniaj kroku – odparł. – Jak otwierają się frontowe drzwi?
– Za pomocą plastikowej karty, takiej samej jak do mojego gabinetu. Ale moja karta do niczego się nie nadaje. Może pożyczymy od kogoś?
– Nie trzeba. Nienawidzę wspólników. Jak dostać się na tyły budynku?
– Pokażę ci.
Przez trawnik po prawej stronie biegła wąska alejka prowadząca w stronę parkingu dla gości. Jeannie przeszła nią kilkadziesiąt kroków, a potem skręciła na wyasfaltowane podwórko. Ojciec przyjrzał się okiem znawcy tylnej ścianie gmachu.
– Co to za wyjście? – zapytał, wskazując ręką.
– Chyba drzwi przeciwpożarowe.
Tato pokiwał głową.
– Na wysokości mojego pasa mają długą poprzeczną listwę, która otwiera drzwi, jeśli ktoś ją popchnie.
– Chyba masz rację. Po co je tak skonstruowali?
– Podczas pożaru ludzie wpadają w panikę. Kaszlą, płaczą i nic nie widzą przez kłęby dymu. Mogliby sobie nie poradzić z normalną klamką. A tutaj drzwi otwierają się same, kiedy tylko na nie wpadną.
– Wejdziemy przez nie do środka?
– Tak.
Jeannie przypomniała sobie umieszczoną wewnątrz tabliczkę z napisem: UWAGA! ALARM PRZECIWWŁAMANIOWY.
– Włączysz alarm – przestrzegła.
– Nie bój się – odparł. – Czy przechodzi tędy dużo ludzi? – zapytał, rozglądając się dookoła.
– Nie. W nocy prawie nikt.
– To dobrze. Zabierajmy się do dzieła.
Postawił na ziemi swoją teczkę i wyjął z niej małe czarne pudełko z tarczą. Przyciskając guzik i obserwując tarczę, przesunął je wzdłuż obrysu drzwi. Wskazówka wychyliła się, kiedy pudełko znalazło się w prawym górnym rogu. Ojciec zamruczał z zadowolenia.
Włożył pudełko z powrotem do teczki i wyjął z niej kolejny podobny instrument. Przykleił go w górnym prawym rogu drzwi i włączył. Rozległo się niskie brzęczenie.
– To powinno oszukać alarm – stwierdził.
Następnie wyjął długi kawałek drutu, który był kiedyś wieszakiem do ubrań, zgiął go starannie w pożądany kształt i wsunął końcówkę w szparę między skrzydłami drzwi. Kręcił drutem przez kilka sekund, a potem pociągnął.
Drzwi się otworzyły.
Alarm milczał.
Ojciec wziął do ręki teczkę i wszedł do środka.
– Zaczekaj – powstrzymała go nagle Jeannie. – To nie jest w porządku. Zamknijmy te drzwi i wracajmy do domu.
– Daj spokój, nie bój się.
– Nie mogę cię na to narażać. Jeśli nas złapią, nie wyjdziesz z więzienia przed siedemdziesiątką.
– Jeannie, ja chcę to zrobić. Przez tyle łat byłem dla ciebie złym ojcem. Teraz dla odmiany mam okazję ci pomóc. To dla mnie ważne. Chodź, proszę cię.
Jeannie weszła do środka.
Ojciec zamknął za nimi drzwi.
– Prowadź – polecił.
Wbiegła po schodach przeciwpożarowych na pierwsze piętro i wskazała mu drzwi swojego gabinetu. Ojciec wyjął z teczki kolejny elektroniczny instrument, połączony dwoma drucikami z metalową płytką wielkości karty kredytowej, i wsunął płytkę w otwór czytnika.
– Sprawdzimy wszystkie możliwe kombinacje – oznajmił.
Zdumiewało ją, jak łatwo dostał się do budynku wyposażonego we wszelkie nowoczesne zabezpieczenia.
– Wiesz co? – powiedział. – Wcale się nie boję.
– A ja tak – odparła.
– Nie, poważnie, odzyskałem zimną krew. Może dlatego, że ze mną jesteś. Moglibyśmy razem pracować – dodał, szczerząc zęby w uśmiechu.
Jeannie potrząsnęła głową.
– Zapomnij o tym. Nie mogłabym znieść napięcia.
Przyszło jej do głowy, że Berrington mógł już przeszukać pomieszczenie i zabrał jej komputer i wszystkie dyskietki. Byłoby straszne, gdyby okazało się, że ryzykowała na próżno.
– Jak długo to potrwa? – zapytała niecierpliwie.
– Już tylko kilka sekund.
Chwilę później drzwi się uchyliły.
– Pani pozwoli – oznajmił z dumą, zapraszając ją gestem do środka.
Jeannie weszła do gabinetu i zapaliła światło. Jej komputer wciąż stał na biurku. Otworzyła szufladę i przerzuciła drżącą ręką dyskietki. ZAKUPY.LST były na swoim miejscu.
– Chwała Bogu – szepnęła.
Teraz, kiedy miała dyskietkę w ręku, nie mogła się doczekać, żeby odczytać zawartą na niej informację. Chciała jak najszybciej stąd wyjść, równocześnie jednak kusiło ją, żeby zerknąć na listę. Nie miała w domu komputera: tato wyniósł go i sprzedał. Żeby zapoznać się z danymi, musiała pożyczyć cudzy: to wymagało czasu i tłumaczeń.
Postanowiła zaryzykować.
Włączyła komputer i czekała, aż się załaduje.
– Co ty robisz? – zapytał tato.
– Chcę przeczytać, co jest na dyskietce.
– Nie możesz zrobić tego w domu?
– Nie mam w domu komputera, tato. Został skradziony.
Do ojca nie dotarła zawarta w jej słowach ironia.
– Więc się pospiesz – powiedział, po czym podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz.
Na ekranie ukazało się menu; Jeannie załadowała Word Perfect, wsunęła dyskietkę do stacji i włączyła drukarkę.
Nagle rozległ się alarm.
Jeannie miała wrażenie, że serce zamarło jej w piersi. Hałas był ogłuszający.
– Co się stało? – zawołała.
Ojciec pobladł ze strachu.
– Musiał się zepsuć ten cholerny emiter. A może ktoś go zdjął z drzwi! – krzyknął. – Wpadliśmy, Jeannie, uciekajmy!
Miała ochotę wyjąć dyskietkę ze stacji i wiać, gdzie pieprz rośnie, zamiast tego jednak przeanalizowała na chłodno sytuację. Jeśli ją teraz złapią i zabiorą dyskietkę, wszystko będzie stracone. Musiała przeczytać listę, póki jeszcze mogła. Złapała ojca za ramię.
– Jeszcze tylko parę sekund!
– Do diabła, chyba biegnie tutaj strażnik – zawołał, wyglądając przez okno.
– Muszę tylko to wydrukować! Zaczekaj na mnie!
Ojciec trząsł się ze strachu.
– Nie mogę, Jeannie! Nie mogę! Przepraszam!
Złapał swoją teczkę i wybiegł na korytarz. Jeannie było go żal, ale nie mogła teraz przestać. Przeszła na katalog stacji dysków, podświetliła zbiór ZAKUPY.LST i nacisnęła PRINT.
Nic się nie działo. Drukarka wciąż się rozgrzewała. Jeannie zaklęła pod nosem.
Podeszła do okna. Do budynku wchodziło dwóch strażników. Zamknęła drzwi gabinetu i spojrzała na swoją atramentową drukarkę.
– No szybciej, ruszaj.
Drukarka cyknęła w końcu, zaszumiała i połknęła kartkę papieru.
Jeannie wyjęła dyskietkę ze stacji i schowała ją do kieszeni swojej niebieskiej kurtki.
Drukarka wypluła cztery kartki i stanęła.
Czując, jak serce tłucze jej się w piersi, Jeannie złapała wydruki i przebiegła po nich wzrokiem. Lista zawierała trzydzieści, może czterdzieści par nazwisk, w większości mężczyzn, ale to jej nie zdziwiło: prawie wszystkie zbrodnie popełniają mężczyźni. Miejscem pobytu niektórych były więzienia. Lista odpowiadała dokładnie jej oczekiwaniom. Teraz jednak chciała czegoś więcej. Poszukała wzrokiem nazwisk „Steven Logan” i „Dennis Pinker”.
Znalazła obydwa.
W tej samej linijce widniało trzecie: „Wayne Stattner”.
– Mam cię! – syknęła z triumfem.
Niżej znajdował się nowojorski adres i numer telefonu z kierunkowym 212.
Wpatrywała się w to nazwisko. Wayne Stattner. Tak nazywał się facet, który zaatakował ją w Filadelfii i zgwałcił Lisę.
– Ty sukinsynu – szepnęła mściwie. – Teraz nam nie uciekniesz.
Musiała stąd wiać. Wetknęła papiery do kieszeni, zgasiła światło i otworzyła drzwi. Na korytarzu słychać było podniesione – z powodu wciąż wyjącego alarmu – męskie głosy. Spóźniła się. Ostrożnie zamknęła drzwi z powrotem. Czując, jak uginają się pod nią nogi, oparła się o drzwi i nasłuchiwała.
– Jestem pewien, że gdzieś tutaj paliło się światło – stwierdził jeden z mężczyzn.
– Sprawdźmy lepiej wszystkie – odparł drugi.
Jeannie rozejrzała się po swojej klitce oświetlonej skąpym światłem z zewnątrz. Nie było gdzie się schować.
Uchyliła lekko drzwi. Nic nie widziała ani nie słyszała. Wystawiła głowę na zewnątrz. Z otwartych drzwi na drugim końcu korytarza padała smuga światła. Po dłuższej chwili strażnicy wyszli przez nie na korytarz, zgasili światło i zajrzeli do kolejnego pomieszczenia, w którym znajdowało się laboratorium. Przeszukanie go powinno zająć im minutę albo dwie. Czy uda jej się minąć niepostrzeżenie drzwi i dotrzeć do klatki schodowej?
Wyszła na zewnątrz, zamknęła za sobą drżącą ręką drzwi i ruszyła korytarzem, powstrzymując się całą siłą woli, żeby nie biec.
Mijając drzwi laboratorium zerknęła do środka. Obaj mężczyźni odwróceni byli do niej plecami: jeden zaglądał do szafki, drugi gapił się na zawieszone na podświetlonej szybie zdjęcia DNA. Nie zobaczyli jej.
Jeszcze tylko kilka jardów.
Doszła do końca korytarza i pchnęła wahadłowe drzwi.
– Hej! Ty! Stój! – usłyszała za sobą.
Każda cząstka jej ciała rwała się do ucieczki, ale opanowała się. Puściła drzwi, obróciła się i uśmiechnęła.
Dwaj strażnicy biegli ku niej korytarzem. Obaj mieli grubo po pięćdziesiątce; byli prawdopodobnie emerytowanymi policjantami.
Ściskało ją w gardle tak mocno, że miała trudności z oddychaniem.
– Dobry wieczór – powiedziała. – Czym mogę panom służyć?
Alarm sprawił, że nie słychać było drżenia w jej głosie.
– W budynku włączył się alarm – oświadczył jeden z nich.
Nie było to najmądrzejsze stwierdzenie, ale oszczędziła sobie komentarza.
– Myślicie, że do środka dostał się jakiś intruz?
– Całkiem możliwe. Czy widziała pani albo słyszała coś podejrzanego, pani profesor?
Strażnicy doszli do wniosku, że jest pracownikiem naukowym: to dobrze.
– Rzeczywiście słyszałam chyba brzęk tłuczonego szkła. Dochodził z góry, ale nie jestem do końca pewna.
Strażnicy spojrzeli po sobie.
– Sprawdzimy to – oznajmił jeden z nich.
Drugi okazał się mniej łatwowierny.
– Czy mogę zapytać, co pani ma w kieszeni?
– Papiery.
– Oczywiście. Czy mogę je zobaczyć?
Jeannie nie miała zamiaru ich nikomu oddawać: były zbyt drogocenne. Improwizując, udała, że się zgadza, a potem zmienia zdanie.
– Jasne – odparła, wyjmując kartki z kieszeni, po czym złożyła je i schowała z powrotem. – Nie, właściwie nie może pan. To rzeczy osobiste.
– Obawiam się, że to konieczne. Na szkoleniu powiedziano nam, że w takim miejscu zwykłe papiery mogą mieć poważną wartość.
– Nie zamierzam dawać panu do czytania mojej prywatnej korespondencji tylko dlatego, że w budynku włączył się alarm.
– W takim razie muszę prosić, by udała się pani do naszego biura i porozmawiała z komendantem.
– W porządku. Spotkamy się na zewnątrz – powiedziała, po czym pchnęła wahadłowe drzwi i zbiegła szybko po schodach. Strażnicy ruszyli za nią.
– Niech pani poczeka!
Pozwoliła im się dogonić w hallu wejściowym. Jeden wziął ją pod łokieć, drugi otworzył drzwi.
– Nie musi pan mnie trzymać – zaprotestowała.
Tak będzie lepiej – odparł strażnik, sapiąc po biegu.
Już to przerabiała. Złapała go za nadgarstek i mocno ścisnęła.
– Au! – jęknął strażnik i puścił ją.
Jeannie rzuciła się do ucieczki.
– Hej! Stój, ty cholerna dziwko!
Puścili się za nią w pogoń, ale nie mieli szans. Była od nich dwadzieścia pięć lat młodsza i szybka jak koń wyścigowy. Oddalając się czuła, jak opuszcza ją strach. Pędziła jak wiatr, śmiejąc się. Ścigali ją przez kilkadziesiąt jardów, a potem dali za wygraną. Oglądając się zobaczyła, że obaj stoją zgięci wpół i ciężko dyszą.
Pokonała biegiem cały dystans do parkingu.
Ojciec czekał na nią przy samochodzie. Wsiedli do środka i wyjechała z parkingu ze zgaszonymi światłami.
– Przepraszam, Jeannie – powiedział po chwili tato. – Myślałem, że jeśli nawet nie potrafię kraść dla samego siebie, zdołam to zrobić dla ciebie. Ale to na nic. Straciłem zimną krew. Nigdy już nikogo nie okradnę.
To dobra wiadomość! – stwierdziła. – A ja zdobyłam to, na czym mi zależało!
– Chciałbym być dla ciebie lepszym ojcem, ale chyba jest już na to za późno.
Wyjechali z kampusu na ulicę i Jeannie zapaliła światła.
– Na to nigdy nie jest za późno, tato. Naprawdę.
– Może masz rację. W końcu próbowałem ci pomóc, prawda?
– Próbowałeś i udało ci się! Otworzyłeś drzwi! Bez ciebie nie dałabym rady.
– Tak, to prawda.
Jechała szybko do domu. Nie mogła się doczekać, żeby sprawdzić telefon z wydruku. Jeśli okaże się nieaktualny, będzie miała problem. Musiała usłyszeć głos Wayne'a Stattnera.
Zaraz po wejściu do mieszkania podniosła słuchawkę i wystukała numer.
– Halo? – odezwał się męski głos.
Nie mogła go rozpoznać po usłyszeniu jednego słowa.
– Czy mogę mówić z panem Wayne'em Stattnerem?
– Przy telefonie. Z kim mówię?
Głos brzmiał dokładnie jak głos Steve'a. Ty sukinsynu, dlaczego podarłeś mi rajstopy?
– Reprezentuję firmę prowadzącą badania rynku – powiedziała, starając się stłumić gniew – która chce przedstawić panu wyjątkową ofertę…
– Pocałujcie się w dupę – oznajmił Wayne i odłożył słuchawkę.
– To on – stwierdziła Jeannie, zwracając się do ojca. – Ma głos zupełnie taki jak Steve, tyle że Steve jest grzeczniejszy.
Już wcześniej przedstawiła mu swój plan. Zrozumiał go w ogólnych zarysach, chociaż pewne rzeczy nie mieściły mu się w głowie.
– Co masz teraz zamiar zrobić? – zapytał.
– Zadzwonić na policję. – Wystukała numer Wydziału Przestępstw Seksualnych i zapytała, czy może mówić z sierżant Delaware.
Tato potrząsnął ze zdumieniem głową.
– To coś, do czego trudno mi się przyzwyczaić: pomysł współpracy z policją. Mam nadzieję, że ten sierżant różni się od tych, których do tej pory spotkałem.
– Ta sierżant chyba się różni.
Właściwie nie spodziewała się zastać Mish w pracy: minęła dziewiąta wieczór. Miała zamiar poprosić, żeby przekazali jej pilną wiadomość. Na szczęście jednak Mish wciąż była na komendzie.
– Nadrabiam zaległości w papierkowej robocie – wyjaśniła. – Co się stało?
– Steve Logan i Dennis Pinker nie są bliźniakami.
– Wydawało mi się…
– Są trojaczkami.
W słuchawce zapadła cisza.
– Skąd o tym wiesz? – zapytała w końcu ostrożnym tonem Mish.
– Pamiętasz, jak odnalazłam Steve'a i Dennisa, wertując archiwum stomatologiczne w poszukiwaniu identycznych par uzębienia?
– Tak.
– W tym tygodniu przewertowałam kartotekę odcisków palców FBI. Program zaliczył do tej samej grupy Steve'a, Dennisa i jeszcze jednego mężczyznę.
– Mają takie same linie papilarne?
– Niedokładnie takie same. Podobne. Ale przed chwilą zadzwoniłam do tego trzeciego. Ma identyczny głos jak Steve. Dam głowę, że są do siebie podobni jak dwie krople wody. Musisz mi uwierzyć, Mish.
– Masz adres?
– Tak. Facet mieszka w Nowym Jorku.
– Gdzie dokładnie?
– Powiem ci pod pewnym warunkiem.
– Rozmawiasz z policją, Jeannie. Tu nie stawia się żadnych warunków, tylko odpowiada na pytania. Daj mi ten pieprzony adres.
– Muszę mieć tę satysfakcję. Chcę go zobaczyć.
– Zastanów się lepiej, czy chcesz, żebym cię zamknęła, bo jeśli mi zaraz nie powiesz, na pewno to zrobię.
– Chcę, żebyśmy go obie odwiedziły. Jutro.
– Powinnam cię wsadzić do aresztu za ukrywanie przestępcy – stwierdziła po krótkiej pauzie Mish.
– Możemy polecieć pierwszym porannym samolotem do Nowego Jorku.
– Okay.