GWIAZDA ŚMIERCI

— Nie — stwierdził stanowczo Kaj Nevis. — Wykluczone. Musielibyśmy być idiotami, żeby wybrać właśnie któryś z tych ogromnych transportowców.

— Niby czemu? — prychnęła Celise Waan. — Przecież musimy się tam jakoś dostać, prawda? Wiele razy wynajmowałam statki w Starslipie i wiem, że są bardzo wygodne. Załoga zawsze jest uprzejma, a jedzenie co najmniej przyzwoite.

Nevis posłał jej miażdżące spojrzenie. Miał twarz jakby stworzoną do wyrażania mało przyjaznych uczuć: o wyjątkowo ostrych rysach, z ogromnym zakrzywionym nosem i maleńkimi czarnymi oczami ukrytymi pod krzaczastymi brwiami.

— Po co je wynajmowałaś?

— W celu przeprowadzenia wypraw badawczych, ma się rozumieć — odparła Celise Waan, po czym wzięła z talerza kolejną kremową kulkę i wsunęła ją do ust. — Nadzorowałam wiele ważnych programów naukowych. Pieniądze przychodziły z Centrum.

— Jeśli pozwolisz, zwrócę ci uwagę na kilka oczywistych faktów — powiedział Nevis lodowatym tonem. — To nie jest wyprawa badawcza. Nie zamierzamy analizować seksualnych obyczajów ras prymitywnych. Nie będziemy grzebać w poszukiwaniu zapomnianej wiedzy, która teraz nikomu się na nic nie przyda. Zawiązaliśmy nasz mały spisek w celu zdobycia skarbu nieoszacowanej wartości. Jeżeli uda nam się go znaleźć, z pewnością nie oddamy go władzom. Potrzebujecie mnie, bo tylko ja będę wiedział, w jaki sposób upłynnić go, wykorzystując nie do końca legalne sposoby, co nie przeszkadza wam darzyć mnie tak nikłym zaufaniem, że nie chcecie mi powiedzieć, dokąd właściwie polecimy, a obecny tu Lion wynajął sobie nawet osobistą ochronę. Proszę bardzo, mnie to nie przeszkadza, ale zrozumcie jedno: tutaj, na ShanDellor, nie jestem jedynym człowiekiem niegodnym zaufania. Ktoś taki jak ja może tutaj w każdej chwili zarobić całkiem duże pieniądze, więc jeśli zamierzacie w dalszym ciągu trzymać mnie z opaską na oczach i wygadywać głupoty o jedzeniu na statkach, to ja rezygnuję. Mam ciekawsze rzeczy do roboty.

Celise Waan ponownie prychnęła pogardliwie. Była potężną, bynajmniej nie szczupłą kobietą o wielkiej czerwonej twarzy i donośnym wilgotnym prychnięciu.

— Starslip ma dobrą reputację, a poza tym przepisy regulujące prawa własności do znalezionych obiektów…

— …nie mają najmniejszego znaczenia — wpadł jej w słowo Nevis. — Inne przepisy obowiązują tutaj, na ShanDellor, inne na Kleronomasie, jeszcze inne na Mai, a i tak wszystkie nie są warte funta kłaków. Gdyby potraktowano nas według prawa ShanDi, dostalibyśmy zaledwie jedną czwartą wartości. Zakładając, że Lion ma rację i że ta wasza gwiazda śmierci jest właśnie tym, za co ją uważacie, i że jeszcze działa, ten, kto dostanie ją w swoje ręce, zdobędzie niekwestionowaną przewagę militarną w naszym sektorze. Starslip oraz wszystkie pozostałe korporacje transportowe są co najmniej równie chciwe i zaborcze jak ja; różnica polega na tym, że są również cholernie potężne, do tego stopnia, że większość planetarnych rządów z niepokojem śledzi ich poczynania. Nie wiem, czy zwróciliście uwagę na ten drobny fakt, ale jest nas tylko czworo… Pięcioro, jeśli liczyć również najemników. — Spojrzał na Rikę Dawnstar, która obdarzyła go lodowatym uśmiechem. — Mniej, niż jest kucharzy na dużym liniowcu, a nawet na małym statku kurierskim zostalibyśmy w okamgnieniu zadeptani przez załogę. Czy wyobrażacie sobie, że pozwolą nam zachować naszą zdobycz, kiedy już się zorientują, ile jest warta?

— Jeśli nas oszukają, podamy ich do sądu — odparła niezbyt pewnym tonem gruba antropolog i zgarnęła z talerza ostatnią kulkę.

Kaj Nevis wybuchnął gromkim śmiechem.

— Do jakiego sądu? Na jakiej planecie? Żeby to zrobić, musielibyśmy przede wszystkim pozostać przy życiu, a na to bym zanadto nie liczył. Słowo daję, jesteś nie tylko koszmarnie brzydka, ale i wręcz niewyobrażalnie głupia!

Jefri Lion przysłuchiwał się kłótni z niewyraźną miną.

— Dajcie spokój — przemówił wreszcie. — Nie powinniśmy tracić zimnej krwi. Bądź co bądź, to nasza wspólna sprawa.

Lion był niskim barczystym mężczyzną w wojskowej bluzie maskującej, udekorowanej baretkami z jakiejś zapomnianej kampanii. W mrocznym wnętrzu małej restauracji bluza przybrała szaroburą barwę, niemal identyczną jak starannie przystrzyżona broda jej właściciela. Wysokie czoło mężczyzny pokryte było błyszczącą warstewką potu. Wiedząc, jaką reputacją cieszy się Kaj Nevis, niezbyt pewnie czuł się w jego towarzystwie. Spojrzał na pozostałych, jakby oczekiwał od nich wsparcia.

Celise Waan wydęła usta i wbiła wzrok w talerz, jakby liczyła na to, że w ten sposób ponownie napełni go śmietankowymi kulkami. Rica Dawnstar — „najemnik”, jak nazwał ją Nevis — z kpiącym błyskiem w zielonych oczach rozparła się w fotelu. Jej długie, kościste ciało okryte nieforemnym jednoczęściowym kombinezonem i elastyczną zbroją uplecioną z supercienkiej stalowej przędzy, było zupełnie rozluźnione. To nie jej problem, jeśli pracodawcy uznali za stosowne tracić czas na bezproduktywne dyskusje.

— Obelgami niczego nie załatwimy — odezwał się Anittas. Nie sposób było stwierdzić, o czym myśli wysoki cybertech. Jego twarz, składająca się w równych proporcjach z lśniącego metalu, przezroczystego plastyku i ciała, nie wyrażała żadnych uczuć. Splótłszy błyszczące stalowe palce prawej ręki z brązowymi końcówkami czuciowymi lewej, przyglądał się Nevisowi srebrzystymi oczami osadzonymi w czarnych plastykowych oczodołach. — Kaj Nevis zwrócił nam uwagę na kilka istotnych szczegółów. W przeciwieństwie do nas, jest specjalistą w tych sprawach. Skoro już zaprosiliśmy go do naszego grona, powinniśmy uwzględnić jego rady.

— Słusznie — poparł cybertecha Jefri Lion. — W takim razie, co proponujesz, Nevis? W jaki sposób możemy dotrzeć do gwiazdy śmierci, skoro nie wolno nam korzystać z usług korporacji transportowych?

— Potrzebujemy statku — stwierdziła Celise Waan. Kaj Nevis uśmiechnął się pobłażliwie.

— Korporacje transportowe nie mają monopolu na statki kosmiczne. Właśnie dlatego zaproponowałem, żebyśmy spotkali się nie w biurze Liona, tylko tutaj. Knajpa jest w pobliżu portu, więc jestem prawie pewien, że znajdziemy tu naszego człowieka.

— Czy to jakiś wolny strzelec? — zapytał Jefri Lion z powątpiewaniem w głosie. — Większość z nich, jak by to powiedzieć… nie cieszy się najlepszą opinią.

— Ja też — zwrócił mu uwagę Nevis.

— Podobno trafiają się wśród nich przemytnicy, a nawet piraci. Czy naprawdę musimy ryzykować?

— Nie musimy i nie ryzykujemy — odparł Kaj Nevis. — Dowcip polega na tym, żeby znaleźć właściwego człowieka, a ja znam mnóstwo ludzi, tych właściwych i niewłaściwych. Widzicie tę ciemnoskórą kobietę obwieszoną czarną biżuterią? — Wskazał ją lekkim ruchem głowy. — To Jessamyn Caige, właścicielka i kapitan „Wolnego Handlu”. Z pewnością przyjęłaby naszą propozycję, nawet zbytnio nie targując się o cenę.

Celise Waan dyskretnie zerknęła we wskazanym kierunku.

— A więc to ona? Mam nadzieję, że na jej statku działa sztuczna grawitacja, bo w stanie nieważkości robi mi się niedobrze.

— Kiedy zamierzasz złożyć jej propozycję? — zapytał Jefri Lion.

— Nie zamierzam — odparł Nevis. — Parę razy zlecałem jej przewiezienie towaru, ale na pewno nie zaryzykowałbym podróży tym wrakiem, nie mówiąc już o wtajemniczeniu jej w tak poważną sprawę. Załoga „Wolnego Handlu" składa się z dziewięciu osób; wystarczy, żeby rozprawić się ze mną i moją obstawą. Bez obrazy, Lion, ale w takich sprawach wy zupełnie się nie liczycie.

— Myślałem, że wiesz, iż jestem żołnierzem — powiedział Jefri Lion urażonym tonem. — Uczestniczyłem w wielu bitwach.

— Sto lat temu. Jessamyn załatwiłaby nas bez drgnienia powieki. — Uważnie przyjrzał się otaczającym go twarzom. — Właśnie dlatego mnie potrzebujecie. Jesteście tak naiwni, że gdyby nie ja, zaangażowalibyście Jessamyn albo wynajęlibyście statek od którejś z korporacji.

— Moja siostrzenica pracuje dla dość znanego niezależnego kupca — odezwała się Celise Waan.

— Kto to taki?

— Noah Wackerfuss, ze „Świata Wyprzedaży”. Nevis skinął głową.

— Gruby Noah. Znam, znam. Z pewnością wszyscy świetnie byśmy się bawili, bo na jego statku zawsze panuje zerowa grawitacja. Ciążenie zabiłoby starego degenerata. Trzeba przyznać, że Wackerfuss nie jest szczególnie okrutny. Szansę na to, żeby nas nie zabił, oceniam na pięćdziesiąt do pięćdziesięciu. Niestety, jest za to nieprawdopodobnie chciwy i przebiegły. W najlepszym razie wymógłby dopuszczenie go do spółki, w najgorszym sam zgarnąłby całą pulę. Dwudziestoosobowa załoga „Świata Wyprzedaży” składa się wyłącznie z kobiet. Zapytałaś może kiedyś swoją siostrzenicę, co konkretnie należy do jej obowiązków?

Na okrągłej twarzy Celise Waan wykwitł szkarłatny rumieniec.

— Czy naprawdę muszę wysłuchiwać insynuacji tego typka? — zapytała Liona. — Przecież to moje odkrycie! Słowo daję, nie zniosę więcej zniewag!

— Słowne utarczki do niczego nie doprowadzą — powiedział Jefri Lion pojednawczym tonem. — Nevis, nie musisz na każdym kroku podkreślać swojej fachowości. Nie bez powodu zwróciliśmy się właśnie do ciebie. Z pewnością masz jakiś pomysł, kogo powinniśmy zaangażować?

— Oczywiście — przyznał Nevis.

— Więc mów — ponaglił go Anittas.

— Mój kandydat też jest niezależnym kupcem, choć skłamałbym, twierdząc, że powodzi mu się znakomicie. Od pół roku standardowego czeka na jakiekolwiek zlecenie, więc przypuszczam, że skorzysta z pierwszej okazji, jaka mu się nadarzy. Ma niewielki obdrapany statek o idiotycznej, długiej nazwie, na pewno nie luksusowy, ale sprawny i niezawodny, co ma znacznie większe znaczenie. Nie musimy zaprzątać sobie głowy załogą, bo jej nie zatrudnia, a na dodatek on sam jest trochę… nazwijmy to, dziwny. Wątpię, żeby z jego strony groziło nam jakieś niebezpieczeństwo. To wielkie chłopisko, ale miękkie, dosłownie i w przenośni. Hoduje koty, nie przepada za ludźmi, żłopie mnóstwo piwa i je stanowczo za dużo. Chyba nawet nie nosi broni. Według informacji, jakie udało mi się zebrać, ledwo wiąże koniec z końcem, tłukąc się od planety do planety i sprzedając rozmaite głupstwa. Wackerfuss uważa go za kompletnego niedojopa, ale nawet jeśli się myli, to co może przeciwko nam zdziałać jeden człowiek? W najgorszym razie, gdyby do czegokolwiek doszło, ja i wasz najemnik pozbędziemy się go i nakarmimy nim jego koty.

— Nie zgadzam się! — zaprotestował Jefri Lion. — Nie chcę żadnych trupów!

— Doprawdy? — zdziwił się Nevis, po czym wskazał Rikę Dawns-tar. — Skoro tak, to po co ją zatrudniasz? — Uśmiechnął się obleśnie do kobiety, a ona zrewanżowała mu się okrutnym skrzywieniem ust. — Oho! — powiedział przyciszonym głosem. — Wiedziałem, że tu przyjdzie. Oto on, we własnej osobie.

Nikt z nich, może z wyjątkiem Riki Dawnstar, nie miał wielkiego doświadczenia w tajnych operacjach, wszyscy bowiem jak na komendę odwrócili się do drzwi i wytrzeszczyli oczy na człowieka, który właśnie wszedł do lokalu. Był bardzo wysoki — prawie dwa i pół metra — i dźwigał przed sobą ogromne, szeroko rozlane brzuszysko. Trzymał się bardzo prosto, miał duże dłonie, pozbawioną wyrazu pociągłą twarz, cerę białą jak kreda i skórę zupełnie pozbawioną włosów. Ubrany był w jaskrawoniebieskie spodnie i kasztanowatą koszulę o bufiastych rękawach z wytartymi, lekko postrzępionymi mankietami.

Chyba poczuł na sobie ich wzrok, odwrócił bowiem ku nim doskonale obojętną twarz i zrewanżował się pustym spojrzeniem. Pierwsza opuściła oczy Celise Waan, potem uczynił to Jefri Lion, a na końcu Anittas.

— Kto to jest? — zapytał cyborg.

— Wackerfuss mówi na niego Tuffy — powiedział Nevis. — Naprawdę nazywa się Haviland Tuf.


Haviland Tuf z delikatnością zupełnie nie pasującą do jego rozmiarów usunął z pola gry ostatni zielony pion, wyprostował się i z satysfakcją przyjrzał się planszy. Było na niej czerwono: czerwone krążowniki, czerwone niszczyciele, czerwone warownie i czerwone forty planetarne.

— Wygląda na to, że będę zmuszony ogłosić swoje zwycięstwo.

— Znowu! — westchnęła Rica Dawnstar, po czym przeciągnęła się, by rozprostować zdrętwiałe mięśnie. Skulona w fotelu, spędziła przy planszy kilka godzin. Poruszała się płynnie jak lwica i ani na chwilę nie rozstawała się z igłaczem. Teraz miała go w kaburze pod pachą.

— A gdybym zdobył się na śmiałość i zaproponował jeszcze jedną partię? — zapytał Tuf.

— Wielkie dzięki — odparła Dawnstar i roześmiała się głośno. — Jesteś w tym zbyt dobry. Co prawda mam we krwi zamiłowanie do hazardu, ale z tobą to żaden hazard, bo z góry można przewidzieć wynik. Znudziło mi się przegrywanie.

— Przyznam, że do tej pory sprzyjało mi nadzwyczajne szczęście — powiedział Haviland Tuf. — Bez wątpienia wyczerpałem już cały jego zapas, w związku z czym podczas najbliższego starcia pokona mnie pani bez trudu.

— Och, ja też w to nie wątpię, ale jeśli pozwolisz, zaczekam do chwili, kiedy dojdę do wniosku, że umieram z nudów. Na pocieszenie pozostaje mi świadomość, że przynajmniej jestem lepsza od Liona. Zgadza się, Jefri?

Jefri Lion siedział w kącie sterowni, wertując stosy starych wojskowych czasopism. Maskująca bluza upodobniła się do głębokiego brązu syntetycznego drewna, którym obito grodź.

— W tej grze nie sprawdzają się podstawowe zasady sztuki wojennej — odparł z irytacją. — Zastosowałem identyczną taktykę co Stephen Cobalt Northstar, kiedy dowodził 13. Flotą w wojnie o Hrakkean.

Odpowiedź Tufa była pozbawiona najmniejszego sensu. Na prawdziwym polu walki przegrałby z kretesem.

— Zaiste — rzekł Haviland Tuf. — Ma pan nade mną ogromną przewagę. Bądź co bądź, jest pan znakomitym znawcą historii wojskowości, ja zaś tylko skromnym kupcem. Nie dysponuję nawet cząstką pańskiej ogromnej wiedzy dotyczącej wielkich bitew historii. Nie wątpię, iż swoje zwycięstwa mogę zawdzięczać wyłącznie niedoskonałości zasad rządzących grą oraz własnej niewybaczalnej ignorancji, tym bardziej więc pragnąłbym uzupełnić rażące luki w moim wykształceniu. Gdyby zechciał pan raz jeszcze zasiąść do gry, mógłbym starannie przeanalizować pańską mistrzowską strategię i wzbogacić skromny arsenał środków, jakimi jestem zmuszony się posługiwać, nieudolnie dążąc do zwycięstwa.

Jefri Lion, którego srebrzysta flota nieodmiennie pierwsza znikała z planszy podczas wszystkich dotychczasowych rozgrywek, odchrząknął i podrapał się po głowie.

— Widzisz, Tuf…

Z niezręcznej sytuacji wybawiły go przeraźliwy wrzask oraz stek przekleństw, które dobiegły z sąsiedniego pomieszczenia. Haviland Tuf z zaskakującą zwinnością poderwał się na nogi i ruszył do wyjścia ze sterowni. Rica Dawnstar deptała mu po piętach.

W chwili, kiedy wyszli na korytarz, z kajuty mieszkalnej wypadła Celise Waan, ścigając małe czarno-białe stworzenie, które przecisnęło się między ich nogami i umknęło do sterowni.

— Łapać go! — wrzasnęła Celise. Miała czerwoną, nabrzmiałą twarz, a jej oczy miotały wściekłe błyski.

Drzwi były wąskie, Haviland Tuf wysoki i szeroki.

— W jakim celu, jeśli można wiedzieć? — zapytał, zastępując jej drogę.

Antropolog pokazała mu lewe przedramię. Widniały na nim trzy krótkie, ale dość głębokie zadrapania, z których sączyła się krew.

— Zobacz, co ten drań mi zrobił!

— Zaiste — odparł Tuf. — A co pani jemu zrobiła? Z kajuty wyszedł uśmiechnięty złośliwie Kaj Nevis.

— Wzięła go za kark, żeby rzucić nim o ścianę — wyjaśnił.

— Leżał na moim łóżku! — zaskrzeczała Celise. — Chciałam uciąć sobie drzemkę, przychodzę, patrzę, a ten drań leży na moim łóżku! — Gwałtownie odwróciła się do Nevisa. — A ty przestań głupio szczerzyć zęby! Wystarczy, że w piątkę musimy tłoczyć się na tym zasmarkanym dziadowskim statku. Nie zgadzam się, żeby przez cały czas pętały mi się pod nogami jakieś obrzydliwe zwierzęta! To wszystko twoja wina, Nevis. Ty nas w to wpakowałeś, więc teraz zrób coś. Żądam, żeby Tuf natychmiast pozbył się tych szkodników, rozumiesz? Natychmiast!

— Przepraszam…

Tuf obejrzał się przez ramię, po czym odsunął się na bok.

— Czy właśnie tego szkodnika masz na myśli? — zapytała Dawnstar, wyłaniając się ze sterowni. Lewą ręką tuliła do piersi kota, prawą głaskała go po futrze. Było to ogromne kocisko o długiej szarej sierści i żółtych, arogancko patrzących ślepiach. Z pewnością ważył co najmniej dziesięć kilogramów, jednak Rica trzymała go bez najmniejszego wysiłku, jakby był maleńkim kociakiem. — Co, twoim zdaniem, Tuf powinien zrobić z Muchomorem?

Kot zaczął mruczeć.

— Ten, który mnie skaleczył, był mniejszy i czarno-biały, ale z tego też jest kawał drania. Spójrzcie na moją twarz! Zobaczcie, co ze mną zrobiły! Ledwo oddycham, ciągle się pocę, a jak tylko położę się spać, zaraz któryś z nich ładuje mi się na pierś! Wczoraj przygotowałam sobie małą przekąskę, ale musiałam na chwilę wyjść, a kiedy wróciłam, ten czarno-biały bawił się na podłodze moimi ciastkami! Nic nie da się ukryć przed tymi potworami. Straciłam już dwa pióra świetlne i ulubiony pierścionek, a teraz to… ta… ten niesłychany akt agresji! Mam tego dosyć. Domagam się stanowczo, żeby te zwierzęta natychmiast zostały zamknięte w ładowni. Natychmiast, słyszysz mnie?

— Dziękuję, wciąż cieszę się dość dobrym słuchem — odparł Haviland Tuf. — Jeśli do końca naszej podróży nie odzyska pani swojej własności, z przyjemnością wynagrodzę pani wszelkie straty, jeżeli jednak chodzi o pani prośbę dotyczącą Muchomora i Furii, to co prawda z przykrością, jednak będę zmuszony odmówić.

— Jestem pasażerem tej kupy złomu, która nie wiadomo czemu udaje statek kosmiczny! — zawyła Celise.

— Widzę, że z niewiadomych powodów wątpi pani nie tylko w sprawność mojego słuchu, ale także w inteligencję. To oczywiste, że jest pani tutaj pasażerem. Nie musi pani o tym nikomu przypominać. Pozwolę sobie jednak zwrócić pani uwagę, że statek, który tak beztrosko pani obraża, choć może skromny i nie najnowocześniejszy, stanowi jednak cały mój dobytek i jest moim domem. Co więcej, choć jako pasażer z pewnością cieszy się pani pewnymi przywilejami, logika nakazuje, aby Muchomorowi i Furii przysługiwały przywileje jeszcze rozleglejsze, a to z tej prostej przyczyny, że oboje są stałymi mieszkańcami tego lokalu, jeśli wolno mi się tak wyrazić. Nie mam zwyczaju brać pasażerów na pokład „Rogu Obfitości Znakomitych Towarów po Nadzwyczaj Niskich Cenach”. Jak z pewnością zauważyliście, z trudem sam mieszczę się w jego ciasnych pomieszczeniach; niestety, ostatnio poniosłem dość bolesne straty finansowe i nie będę ukrywał faktu, że w chwili, kiedy Kaj Nevis złożył mi swoją propozycję, bliski byłem wyczerpania zapasu kredytek. Uczyniłem wszystko, co w mojej mocy, żeby zapewnić wam jak największe wygody na pokładzie mego statku, który pani darzy trudną do wytłumaczenia pogardą, do tego stopnia, że udostępniłem wam część mieszkalną, sam zaś umościłem sobie legowisko w sterowni. Przeczuwam, że coraz szybszymi krokami zbliża się chwila, kiedy mimo wszystko zacznę żałować, że uległem głupiemu altruistycznemu impulsowi, który kazał mi zabrać was na pokład, tym bardziej że moje wynagrodzenie z trudem wystarczyło na uzupełnienie zapasów paliwa i żywności oraz uiszczenie opłat portowych. Zaczynam podejrzewać, iż z zimną krwią wykorzystaliście moją ciężką sytuację finansową, niemniej jednak jestem człowiekiem honoru i uczynię wszystko, co w mojej mocy, żeby bezpiecznie dostarczyć was do tajemniczego celu waszej podróży. W zamian oczekuję, że będziecie przynajmniej tolerować obecność Muchomora i Furii, tak samo jak ja toleruję waszą.

— Niesłychane! — parsknęła z wściekłością Celise Waan.

— Zaiste — odparł Haviland Tuf.

— Nie zamierzam ani chwili dłużej znosić takiego traktowania — oświadczyła antropolog. — Nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy tłoczyć się tu jak żołnierze w koszarach. Z zewnątrz ten statek nie wyglądał na aż tak mały! — Wyciągnęła pulchną rękę. — Dokąd prowadzą te drzwi?

— Do luków, szanowna pani — wyjaśnił spokojnie Tuf. — Jest ich szesnaście i nawet najmniejszy ma objętość dwukrotnie większą od mojej skromnej kwatery.

— Aha! — wykrzyknęła triumfalnie Waan. — Wieziesz jakiś ładunek?

— Luk numer szesnaście jest wypełniony po brzegi plastykowymi kopiami masek używanych przez mieszkańców planety Coogli podczas orgiastycznych obrzędów. Niestety, nie udało mi się sprzedać masek na ShanDellor, co zawdzięczam wyłącznie nieuczciwej konkurencji ze strony Noaha Wackerfussa, który podstępnie obniżył cenę, w ten sposób pozbawiając mnie nadziei na choćby najskromniejszy zysk. W luku numer dwanaście zgromadziłem rzeczy osobiste, rozmaite pamiątki, drobiazgi i bibeloty. Pozostałe luki są puste.

— Wspaniale! — wykrzyknęła Celise Waan. — Wobec tego urządzimy sobie z nich jednoosobowe kajuty. Myślę, że nie będzie problemu z przeniesieniem posłań?

— Najmniejszego — potwierdził Haviland Tuf.

— W takim razie na co czekasz? — parsknęła antropolog.

— Jak sobie pani życzy — odparł Tuf. — Czy zechce pani również wypożyczyć skafander próżniowy?

— A po co, do jasnej cholery?

— W lukach nie ma systemu podtrzymywania życia — poinformowała ją Rica Dawnstar, zanim Tuf zdążył otworzyć usta. — Nie ma też powietrza. Ani ogrzewania. Ani ciśnienia. Ani nawet grawitacji.

— Powinno być ci tam całkiem wygodnie — wtrącił się Kaj Nevis.

— Zaiste — podsumował Haviland Tuf.


Na statku kosmicznym pojęcia „dzień” i „noc” nie mają żadnego znaczenia, niemniej jednak cykl funkcjonowania ludzkich organizmów narzuca pewien rytm, do którego musi dostosować się technologia. Z tego właśnie powodu co kilkanaście godzin na pokładzie „Rogu Obfitości” — tak jak na wszystkich statkach kosmicznych, z wyjątkiem okrętów bojowych i gigantycznych transportowców, gdzie obowiązuje system trzywachtowy — zapadały ciemność i cisza. Nadchodziła pora snu.

Rica Dawnstar podniosła się z koi i odruchowo sprawdziła igłacz. Celise Waan chrapała głośno, Jefri Lion poruszał się niespokojnie, tocząc we śnie zażarte bitwy, Kaj Nevis śnił o bogactwie i władzy. Cybertech również spał, choć był to zupełnie inny, znacznie głębszy sen. Aby uciec przed nudą długiej podróży, Anittas ułożył się na koi, podłączył do głównego komputera statku i przeszedł w stan spoczynku. Jego cybernetyczna połowa nadzorowała funkcjonowanie organicznej. Oddychał niezmiernie powoli i regularnie, znacznie obniżył temperaturę ciała i prawie nie zużywał energii, ale jego pozbawione powiek, srebrzyste sensory pełniące funkcję oczu od czasu do czasu poruszały się nieznacznie, jakby śledziły rozgrywające się przed nimi, niewidoczne dla innych, sceny.

Rica bezszelestnie wyślizgnęła się z pomieszczenia i stanęła w otwartych drzwiach sterowni. Haviland Tuf siedział przy głównym pulpicie z ogromnym szarym kocurem na kolanach i dużymi białymi rękami nad klawiaturą komputera. Furia, mała czarno-biała kotka, bawiła się u jego stóp, turlając po podłodze pióro świetlne. Tuf nie usłyszał Riki; nikt jej nigdy nie słyszał, chyba że sama tego chciała. Oparta o futrynę, przyglądała mu się przez dłuższą chwilę.

— Nie śpisz — powiedziała wreszcie.

Tuf odwrócił się razem z fotelem i spojrzał na nią z kamienną twarzą.

— Cóż za zdumiewająco logiczny wniosek — odparł. — Siedzę oto przed panią, przytomny i pogrążony w pracy, pani zaś, opierając się wyłącznie na powierzchownej obserwacji, stwierdza bezbłędnie, że nie śpię. Doprawdy, jestem pełen podziwu.

Rica weszła do sterowni i usiadła na koi Tufa. Równiutko złożona pościel była nietknięta od poprzedniego okresu spoczynku.

— Ja też nie śpię — oznajmiła z uśmiechem.

— Trudno mi w to uwierzyć.

— Lepiej uwierz, Tuf. Nie potrzebuję wiele snu, najwyżej dwie albo trzy godziny na dobę. W moim fachu to zaleta.

— Nie wątpię.

— Ale podczas długiej podróży to raczej poważna wada. Cholernie się nudzę.

— Może więc zechciałaby pani rozegrać ze mną jedną albo dwie partyjki?

— Chętnie, tyle że myślę o zupełnie innej grze.

— Wprost uwielbiam poznawać nowe gry.

— Znakomicie. W takim razie zagramy w Konspirację.

— Obawiam się, że nie znam jej reguł.

— Och, są dziecinnie proste.

— Zaiste. — Na bladej pociągłej twarzy Tufa nie drgnął żaden mięsień. — Czy mogłaby pani wyrażać się nieco jaśniej?

— Nie zwyciężyłbyś w ostatniej rozgrywce, gdyby Waan połączyła ze mną swoje siły, kiedy jej to zaproponowałam. Sojusze przynoszą korzyści wszystkim uczestniczącym w nich stronom. Ty i ja zupełnie nie pasujemy do tego towarzystwa. Zostaliśmy wynajęci. Jeśli informacje Liona na temat gwiazdy śmierci okażą się prawdziwe, tamta czwórka podzieli między siebie wręcz niewyobrażalną fortunę, a ty i ja dostaniemy tylko nędzną jałmużnę. Moim zdaniem, to nie jest sprawiedliwe.

— Trudno jest zdefiniować sprawiedliwość, jeszcze trudniej zaś ją osiągnąć — odparł Haviland Tuf. — Naturalnie, mógłbym sobie życzyć, żeby moje wynagrodzenie było wyższe, ale podobne pragnienia żywi z pewnością wiele osób. Takie właśnie honorarium wynegocjowałem i nic na to nie poradzę.

— Można zażądać wznowienia negocjacji — stwierdziła Rica Dawnstar. — Oni nas potrzebują, Tuf. Obojga. Przyszło mi do głowy, że gdybyśmy połączyli siły, moglibyśmy… eee… moglibyśmy uzyskać lepsze warunki. Na przykład równy udział w zyskach. Co o tym myślisz?

— Interesująca propozycja — przyznał kupiec. — Co prawda niektórzy mogliby zarzucać jej nieetyczność, ale z drugiej strony, bez wątpienia urzeka ona szczególną moralną elastycznością.

Rica Dawnstar długo wpatrywała się w nieruchomą twarz Tufa, po czym uśmiechnęła się kwaśno.

— Nie zgadzasz się, prawda? W głębi duszy uważasz, że zawsze i wszędzie należy przestrzegać reguł.

— Reguły stanowią istotę gier, są ich sercem, jeśli zgodzi się pani na tak górnolotne określenie. Nadają naszym nieistotnym zmaganiom sens i znaczenie.

— Czasem znacznie większą przyjemność daje zwalenie figur z planszy — zauważyła Rica. — I szybciej prowadzi do celu.

Tuf splótł długie białe palce.

— Chociaż istotnie nie jestem usatysfakcjonowany moim skromnym wynagrodzeniem, to jednak wywiążę się z umowy, jaką zawarłem z Kajem Nevisem, nie pozwolę natomiast, żeby wyrażał się pogardliwie ani o mnie, ani o „Rogu Obfitości Znakomitych Towarów po Nadzwyczaj Niskich Cenach”.

Kobieta roześmiała się głośno.

— Możesz się nie obawiać. Wątpię, żeby powiedział coś niemiłego na twój temat. Wątpię nawet, żeby o tobie pomyślał, kiedy już da ci kopa w tyłek.

Z zadowoleniem stwierdziła, że jej słowa chyba wywarły na Tufie spore wrażenie, ponieważ mrugnął — co prawda tylko raz, ale powoli i z zastanowieniem.

— Zaiste.

— Naprawdę nic cię to nie obchodzi? Nie interesuje cię, dokąd lecimy ani dlaczego Waan i Lion ujawnili cel podróży dopiero wtedy, kiedy wszyscy znaleźliśmy się na pokładzie? Ani dlaczego Lion wynajął ochroniarza?

Nie odwracając wzroku od Riki Dawnstar, Tuf zaczął głaskać gęste szare futro Muchomora.

— Przyznaję ze wstydem, iż ciekawość należy do moich największych wad. Obawiam się, że przejrzała mnie pani na wylot i teraz zamierza bezwzględnie wykorzystać moją słabość.

— Ciekawość to pierwszy stopień do piekła.

— Zaiste — mruknął Tuf.

— Ale przecież nikt nie powiedział, że w piekle naprawdę jest nieprzyjemnie — dodała Rica. — Lion wie, że chodzi o coś ogromnego i potwornie niebezpiecznego. Właśnie dlatego potrzebowali kogoś takiego jak Nevis. Teraz jest ich czworo do podziału, ale biorąc pod uwagę opinię, jaką cieszy się Kaj, należy wątpić, czy będzie chciał dotrzymać umowy. Ja mam za zadanie dopilnować, żeby jej dotrzymał. — Wzruszyła ramionami i poklepała broń w kaburze pod pachą. — Oprócz tego stanowię coś w rodzaju ubezpieczenia na wypadek innych, nieprzewidzianych okoliczności.

— Pozwolę sobie zauważyć, że pani obecność również może stać się przyczyną rozmaitych komplikacji.

Obdarzyła go lodowatym uśmiechem.

— Tylko nie mów o tym Lionowi — odparła, po czym wstała i przeciągnęła się. — Przemyśl sobie tę sprawę, Tuf. Moim zdaniem, Nevis cię nie docenił. Nie popełnij tego samego błędu, szczególnie jeśli chodzi o mnie. Nigdy. Może nadejść chwila, kiedy przyda ci się sojusznik. Może nawet prędzej niż przypuszczasz.


Trzy dni przed końcem podróży Celise Waan przestało podobać się jedzenie. Tuf po raz szósty podał na obiad pikantną warzywną brouhahę, przyrządzoną na sposób halagreeński. Antropolog przez jakiś czas grzebała widelcem w potrawie, po czym odsunęła talerz, skrzywiła się i zapytała:

— Czy naprawdę nie moglibyśmy dostać czegoś prawdziwego do jedzenia?

Tuf nabrał na widelec trochę apetycznie pachnącej papki, podniósł ją do oczu, obejrzał uważnie z lewej, z prawej, następnie z góry i z dołu, powąchał, na koniec zaś ostrożnie dotknął palcem.

— Zaiste, nie pojmuję przyczyny pani niezadowolenia — oznajmił wreszcie. — Co prawda moje niedoskonałe zmysły mogą być zawodne, niemniej jednak, jeślibym miał wierzyć ich świadectwu, to musiałbym stwierdzić, że potrawa ta jest stuprocentowo prawdziwa. Rzecz jasna, wypowiadam się na temat porcji, która trafiła na mój talerz. Można wyobrazić sobie sytuację, że tylko ona jedna istnieje naprawdę, reszta zaś to tylko niematerialne złudzenia, ja jednak nie przypuszczam, aby rzeczy miały się właśnie w ten sposób.

— Doskonale wiesz, o co mi chodzi! — parsknęła Waan. — Chcę mięsa!

— Zaiste — odparł Haviland Tuf. — Ja natomiast pragnę ogromnego bogactwa. Takie fantazje, choć bez wątpienia przyjemne, niestety, mają to do siebie, że nadzwyczaj trudno je zrealizować.

— Mam dość tych cholernych warzyw! — zaskrzeczała Celise Waan. — Chcesz powiedzieć, że na całym tym przeklętym statku nie ma ani grama prawdziwego mięsa?

Tuf splótł palce pod brodą.

— Nie miałem najmniejszego zamiaru wprowadzać pani w błąd — oświadczył spokojnie. — Ja co prawda nie jadam mięsa, przyznaję jednak ochoczo, iż na pokładzie „Rogu Obfitości Znakomitych Towarów po Nadzwyczaj Niskich Cenach” znajduje się jego niewielki zapas.

Na wykrzywionej grymasem wściekłości twarzy kobiety pojawił się triumfalny uśmiech. Przyjrzała się kolejno pozostałym osobom siedzącym przy stole. Rica Dawnstar na próżno usiłowała zachować powagę, Kaj Nevis nawet nie udawał, że stara się to uczynić, Jefri Lion natomiast sprawiał wrażenie czymś zaniepokojonego.

— A widzicie? — zapytała z mściwą satysfakcją. — Mówiłam, że najlepsze kawałki chowa dla siebie! — Chwyciła swój talerz i rzuciła nim z całej siły. Talerz doleciał do przeciwległej ściany, odbił się i wylądował na nie zasłanej koi Riki Dawnstar, która uśmiechnęła się słodko.

— Nie wiem, czy pamiętasz, Waan, ale właśnie zamieniłyśmy się miejscami.

— Nieważne. — Celise Waan machnęła ręką. — Wreszcie się porządnie najem. Pewnie teraz wszyscy będziecie chcieli się przyłączyć?

— Skądże znowu, moja droga — zapewniła ją Rica, wycierając swój talerz kawałkiem cebulowego chleba.

Lion podrapał się nerwowo po nosie.

— Jeśli zdołasz wyrwać to mięso Tufowi, jest twoje — zapewnił ją pospiesznie Kaj Nevis.

— Wyśmienicie. Tuf, dawaj żarcie na stół! Kupcowi nawet nie drgnęła powieka.

— Rzeczywiście, według umowy, którą zawarłem z Kajem Nevisem, jestem zobowiązany żywić was podczas podróży. Co prawda nie określiliśmy rodzaju pożywienia, niemniej jednak jestem gotów pogodzić się z losem i zastosować się do waszych życzeń. Cóż, zawsze wykorzystywano moją dobroduszność i naiwność i chyba już nie uda mi się tego zmienić. Tak się jednak składa, że ja również mam pewną zachciankę. Jeśli zgodzę się spełnić pani kaprys, czy pani zgodzi się spełnić mój?

— Co masz na myśli? — zapytała podejrzliwie antropolog.

Tuf rozłożył ręce.

— Doprawdy, nic wielkiego. W zamian za mięso, którego tak pani pożąda, pragnę odrobiny wyrozumiałości. Ostatnio stałem się okropnie dociekliwy i pragnąłbym, aby zaspokoiła pani moją ciekawość, mimo iż Rica Dawnstar ostrzegła mnie niedawno, że folgowanie takim zgubnym zachciankom może doprowadzić mnie do mitycznego miejsca zwanego przez niektórych piekłem.

— Nie miałabym nic przeciwko temu — mruknęła otyła kobieta.

— Zaiste. Mimo to jestem gotów zaryzykować. Proponuję pani transakcję wymienną: pożywienie, którego tak stanowczo się pani domaga, w zamian za maleńki okruch informacji. Wkrótce dotrzemy do układu Hro B’rana, dokąd zażyczyliście sobie, abym was dowiózł. Pragnę wiedzieć, dlaczego postanowiliście tu przybyć oraz czym jest owa tajemnicza gwiazda śmierci, o której tak często rozmawiacie.

Celise Waan ponownie rozejrzała się po twarzach współbiesiadników.

— Domagam się tylko tego, co mi się należy, a on stawia dodatkowe warunki. Jefri, powiedz mu, co o tym myślisz!

— Ehm… — odchrząknął Jefri Lion. — Moim zdaniem, nic się nie stanie, jeśli mu powiesz. I tak już niedługo sam się dowie.

— A ty, Nevis? Ty też się zgadzasz?

— Czemu nie? Przecież teraz to już nie ma żadnego znaczenia. Powiedz mu, jeśli tak bardzo zależy ci na tym mięsie, albo nie mów, jeśli nie chcesz. Mnie jest wszystko jedno.

Waan jeszcze przez chwilę piorunowała wzrokiem Kaja Nevisa, po czym przeniosła palące spojrzenie na nieruchomą twarz Havilanda Tufa, skrzyżowała ramiona i powiedziała:

— W porządku, skoro tego chcecie. Wyśpiewam wszystko, żeby dostać porządny obiad.

— Wystarczy, jeśli pani zwyczajnie opowie — zapewnił ją Tuf. Kobieta zignorowała jego uwagę.

— Będę się streszczać. Odkrycie gwiazdy śmierci to mój największy sukces i uwieńczenie zawodowej kariery, ale nikt z was nie dysponuje wystarczającą wiedzą ani kulturą osobistą, żeby ocenić i docenić ogrom pracy, jaki w to włożyłam. Pracuję na ShanDellor w Ośrodku Badań nad Historią Rozwoju Kultury i Wiedzy. Specjalizuję się w prymitywnych kulturach, które rozwinęły się na skolonizowanych planetach pozbawionych w wyniku Wielkiej Wojny kontaktu z resztą Wszechświata i ulegających w odosobnieniu powolnemu rozkładowi. Taki los spotkał wiele zamieszkanych przez ludzi planet i większość z nich została już dokładnie zbadana, ja jednak największą uwagę poświęcałam planetom podbitym przez inne rasy. Jedną z nich była Hro B’rana, niegdyś kwitnąca kolonia i wymarzone miejsce rozrodcze dla Hruun, daktyloidów oraz pomniejszych ras podbitych przez Hrangan, obecnie niemal zupełnie zapomniana i wręcz niewyobrażalnie zacofana. Pozostała na niej zaledwie garstka inteligentnych istot, te zaś, które ocalały, wiodą trudne, krótkie i niebezpieczne życie, chociaż, jak u większości ginących kultur, tam także przetrwały przekazy o dawno minionym złotym wieku. Spośród nich najbardziej interesująca jest legenda o gwieździe śmierci.

Warto zaznaczyć, że rozmiary zniszczeń na Hro B’rana są ogromne, a wyludnienie niemal całkowite, pomimo nieszczególnie ciężkich warunków. Dlaczego? Zarówno zdegenerowani potomkowie Hruunów, jak i daktyloidalnych kolonistów, chociaż traktują się z trudną do zrozumienia wrogością i nie utrzymują ze sobą żadnych kontaktów, tłumaczą to w identyczny sposób: gwiazda śmierci. W co trzecim pokoleniu, kiedy już, już wydaje się, że najgorsze minęło, kiedy populacja zaczyna się odbudowywać, gwiazda śmierci zaczyna nagle rosnąć dosłownie z tygodnia na tydzień, a kiedy staje się największym i najjaśniejszym obiektem na nocnym niebie, na planetę spadają straszliwe zarazy, każda kolejna gorsza od poprzedniej. Znachorzy i szamani są bezsilni. Zboża gniją albo usychają, zwierzęta giną, trzy czwarte populacji umiera, a ci, co ocaleli, muszą zaczynać wszystko od początku.

Zaraz potem gwiazda śmierci przygasa i maleje, i przez kolejne dwa pokolenia na Hro B’rana panuje spokój. Tak głosi legenda. Haviland Tuf słuchał opowieści z kamienną twarzą.

— Interesujące — powiedział. — Przypuszczam jednak, iż nasza ekspedycja została zorganizowana nie po to, a przynajmniej nie tylko po to, by umożliwić pani kontynuowanie badań?

— Nie — przyznała Celise Waan — chociaż kiedyś miałam taki zamiar, bo uważałam, i nadal uważam, że ta legenda stanowi znakomity materiał na obszerną monografię. Usiłowałam uzyskać od Ośrodka stypendium, które pozwoliłoby mi prowadzić prace badawcze tam, na miejscu, ale moja prośba została załatwiona odmownie. Byłam wściekła na tych krótkowzrocznych głupców. Jedną z osób, którym opowiedziałam o tej sprawie, był mój kolega Jefri Lion.

— Zgadza się — potwierdził Lion. — Jak wiecie, ja z kolei pasjonuję się historią wojskowości. Od razu wyczułem, że może chodzić o coś ważnego i zacząłem grzebać w bazie danych Ośrodka. Co prawda nasze archiwa nie są tak obszerne jak na Avalonie albo Newholme, ale nie miałem czasu na dokładne śledztwo. Należało działać jak najprędzej, ponieważ moja teoria… a właściwie dużo więcej niż tylko teoria… Krótko mówiąc, uważam, a raczej jestem pewien, że wiem, czym jest owa tajemnicza gwiazda śmierci. To nie legenda, Tuf, tylko prawda! Gwiazda śmierci jest bardzo stara, ale nadal działa i wykonuje polecenia, które wydano jej ponad tysiąc lat temu, przed Upadkiem. Nadal nie wiesz? Naprawdę niczego się nie domyślasz?

— Przyznaję ze wstydem, że nie. Być może dlatego, że brakuje mi pańskiej wiedzy i orientacji w tych sprawach.

— To okręt wojenny, kupcze! Okręt wojenny krążący wokół Hro B’rana po bardzo wydłużonej orbicie eliptycznej. Jedna z najstraszliwszych broni, jakie Stara Ziemia wytworzyła podczas wojny z Hranganami, dysponująca co najmniej równie niszczycielską siłą jak cała mityczna Diabelska Flota, którą rzekomo wysłano w kosmos na krótko przed Upadkiem. Różnica polega na tym, że nasza gwiazda może być wykorzystana z oszałamiającym skutkiem także do pokojowych celów. To skarbnica najbardziej zaawansowanych biogenetycznych osiągnięć Imperium, w pełni sprawne narzędzie zdolne realizować zadania nieosiągalne, wydawałoby się, już dla nikogo!

— Zaiste — bąknął Haviland Tuf.

— To biowojenna jednostka operacyjna Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego! — oznajmił triumfalnie Jefri Lion.

— I jest nasza — dodał z ponurym uśmiechem Kaj Nevis. — Tylko nasza.

Tuf przez parę sekund mierzył Nevisa beznamiętnym spojrzeniem, po czym ledwo dostrzegalnie skinął głową i podniósł się z fotela.

— Moja ciekawość została zaspokojona — oznajmił. — Nie pozostaje mi nic innego, jak wywiązać się z umowy.

— Ach! — westchnęła Celise Waan. — Moje mięsko!

— Jest tego pokaźna ilość, choć przyznaję, że trudno mówić o jakimś urozmaiceniu — dodał Tuf, wyciągając ze schowka spory karton, który następnie wziął pod pachę i przyniósł do stołu. — To cały zapas mięsa, jaki mam na statku. Ufam, iż zdoła przyrządzić je pani w sposób, który będzie pani najbardziej odpowiadał. Niestety, nie mogę ręczyć ani za smak, ani za jakość, ale zapewniam, że do tej pory do moich uszu nie dotarły żadne skargi.

Rica Dawnstar wybuchnęła dzikim śmiechem, Kaj Nevis zarechotał głośno, Haviland Tuf natomiast zaczął metodycznie wyjmować z pudła puszki z karmą dla kotów i ustawiać je przed Celise Waan w szybko rosnącą piramidę. Furia bezszelestnie wskoczyła na stół i zaczęła cichutko mruczeć.


— Jest mniejszy, niż myślałam — stwierdziła Celise, jak zwykle rozdrażnionym tonem.

— Szanowna pani, wzrok potrafi płatać rozmaite figle — odparł Haviland Tuf. — Główny ekran mojego statku ma zaledwie metr średnicy, w związku z czym każdy obiekt, jaki możemy na nim podziwiać, będzie nam się wydawał znacznie mniejszy, niż jest w rzeczywistości. Zapewniam panią, że statek, który teraz widzimy, jest imponujących rozmiarów.

— Jak bardzo imponujących? — zapytał Kaj Nevis.

Tuf splótł palce i położył dłonie na pokaźnej wypukłości brzucha.

— Trudno mi je precyzyjnie określić, ponieważ „Róg Obfitości Znakomitych Towarów po Nadzwyczaj Niskich Cenach” jest tylko skromną jednostką handlową, wyposażoną w aparaturę nie najnowszej generacji, w związku z czym…

— W takim razie w przybliżeniu — przerwał mu Nevis.

— W przybliżeniu — powtórzył Tuf. — Bardzo proszę. Biorąc pod uwagę kąt, pod jakim się zbliżamy, jestem skłonny ocenić długość tej jednostki na prawie trzydzieści kilometrów, szerokość na pięć, wysokość zaś na trzy, przy czym śródokręcie oraz przednia wieżyczka wznoszą się na niemal kilometr ponad główny pokład.

Wszyscy — nawet Anittas, który obudził się z komputerowego snu zaraz po tym, jak Haviland Tuf wyłączył napęd gwiezdny — zgromadzili się w sterowni i z zapartym tchem wpatrywali się w ekran. Nawet Celise Waan wydawała się do głębi poruszona. W milczeniu pożerali wzrokiem ciemny, wydłużony kształt unoszący się wśród gwiazd. Chociaż przy tym powiększeniu można było dostrzec zaledwie kilka przyćmionych światełek, kolos zdawał się emanować groźną, trudną do zdefiniowania energią, świadczącą o tym, że z pewnością nie jest martwym wrakiem.

— A więc miałem rację… — wyszeptał wreszcie Jefri Lion głosem drżącym ze wzruszenia. — To okręt bojowy Korpusu! Nic innego nie może być aż tak wielkie.

— A niech mnie! — wykrztusił uśmiechnięty od ucha do ucha Kaj Nevis.

— Wątpię, żeby sterowały nim zwykłe komputery — przemówił Anittas. — Stare Imperium dysponowało wiedzą, której teraz nawet nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. Czymś tak ogromnym może kierować tylko Sztuczna Inteligencja.

— Jesteśmy bogaci! — wykrzyknęła Celise Waan, przynajmniej na chwilę zapomniawszy o licznych pretensjach. Złapała Jefriego Liona za ręce i puściła się z nim w dziki taniec po sterowni. — Wszyscy jesteśmy bogaci! I sławni!

— Pozwolę sobie nie zgodzić się z panią — oświadczył Tuf. — Nie wątpię, że w przyszłości istotnie możecie stać się bogaci, chwilowo jednak nie wzbogaciliście się nawet o jedną kredytkę, co zaś się tyczy użytego przez panią słowa „wszyscy”, to również nie ma ono odniesienia do rzeczywistości, ponieważ ani Rica Dawnstar, ani ja nie możemy, w przeciwieństwie do was, liczyć na szybką poprawę naszej sytuacji materialnej.

— Masz jakieś zastrzeżenia, Tuf? — zapytał Nevis, mierząc go groźnym spojrzeniem.

— Skądże znowu — odparł kupiec doskonale obojętnym tonem. — Po prostu uściśliłem nieprecyzyjną wypowiedź Celise Waan.

Kaj Nevis skinął głową.

— To dobrze. A teraz, zanim naprawdę się wzbogacimy, musimy wejść na pokład tego olbrzyma i sprawdzić, w jakim jest stanie. Nawet za martwy wrak dostalibyśmy kupę szmalu, ale jeżeli tam jeszcze coś działa…

— Oczywiście, że działa! — wpadł mu w słowo Jefri Lion. — Przecież od tysiąca lat standardowych sprowadza na Hro B’rana śmierć i choroby.

— Słusznie, ale to jeszcze nie wszystko — odparł Nevis. — Nie wiemy, w jakim stanie są silniki, magazyn tkanek i komputery. Czeka nas mnóstwo pracy. Lion, w jaki sposób dostaniemy się na pokład?

— Być może uda się przycumować. Tuf, widzisz tę kopułę?

— Mój wzrok działa bez zarzutu.

— Przypuszczam, że pod nią znajduje się lądowisko. Jest wielkie jak cały port kosmiczny. Gdyby udało nam się ją otworzyć, mógłbyś posadzić tam swój statek.

— Gdyby… — powtórzył z namysłem Haviland Tuf. — Cóż za niezwykłe słowo: takie krótkie, a jakże często przesycone rozpaczą i zwątpieniem. — Jakby na potwierdzenie jego słów, pod ekranem zamigotało czerwone światełko. Tuf wycelował w nie długi palec. — Spójrzcie, proszę.

— Co to znaczy? — zapytał Nevis.

— Że ktoś pragnie nawiązać z nami łączność — wyjaśnił kupiec, po czym pochylił się nad konsoletą i dotknął mocno już wytartego przycisku.

Gwiazda śmierci znikła z ekranu, jej miejsce zajął zaś mężczyzna w średnim wieku, siedzący w obszernym pomieszczeniu będącym chyba centralą łączności. Miał zmęczoną, pooraną głębokimi bruzdami twarz, gęste czarne włosy i błękitnoszare oczy o znużonym spojrzeniu. Ubrany był w mundur jak z historycznego filmu, na głowie zaś miał czapkę z długim daszkiem, opatrzoną złocistą literą teta.

— Tu „Arka” — oznajmił. — Weszliście w naszą strefę obronną. Natychmiast podajcie tożsamość albo zostaniecie zniszczeni. To pierwsze ostrzeżenie.

Haviland Tuf wcisnął przycisk nadawania.

— Tu „Róg Obfitości Znakomitych Towarów po Nadzwyczaj Niskich Cenach” — powiedział głośno i wyraźnie. — Mówi Haviland Tuf, dowódca statku. Jesteśmy pokojowo nastawionymi, nieuzbrojonymi kupcami z ShanDellor. Prosimy o zgodę na przycumowanie.

— Tam są ludzie! — wykrztusiła ze zdumieniem Celise Waan. — Nie wierzę własnym oczom!

— Rzeczywiście, fascynujące — mruknął Jefri Lion, skubiąc broję. — Albo mamy do czynienia z potomkami pierwszej załogi, albo zastosowano pętle czasową! Tak, oni byli do tego zdolni. Wyobraźcie sobie tylko: pętla czasowa!

— Chcesz mi powiedzieć, że oni żyją już ponad tysiąc lat? — zapytał z niedowierzaniem Kaj Nevis. — I co my poczniemy z tym fantem?

Obraz na ekranie zamigotał, po czym mężczyzna w mundurze Sił Zbrojnych Imperium i czapce z emblematem Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego powiedział:

— Tu „Arka”. Nadajecie niewłaściwym kodem. Znajdujecie się wewnątrz naszej strefy obronnej. Natychmiast podajcie tożsamość albo zostaniecie zniszczeni. To drugie ostrzeżenie.

— Szanowny panie, jestem zmuszony stanowczo zaprotestować! — odparł Tuf. — Nie mamy broni ani żadnych systemów obronnych. Nie mamy także złych zamiarów. Jesteśmy pokojowo nastawionymi kupcami, uczonymi i podróżnikami. Przybywamy w pokoju, a nawet gdyby było inaczej, i tak w żaden sposób nie zdołalibyśmy zagrozić okrętowi tak potężnemu jak „Arka”. Czym zasłużyliśmy sobie na tak wrogie przyjęcie?

Obraz ponownie zamigotał.

— Tu „Arka”. Naruszyliście naszą strefę obronną. Natychmiast podajcie tożsamość albo zostaniecie zniszczeni. To trzecie i ostatnie ostrzeżenie.

— Nagranie! — zawołał Kaj Nevis. — Oczywiście! Żadna hibernacja, żadna pętla czasowa! Tam nikogo nie ma. Jakiś przeklęty komputer odtwarza stare nagranie.

— Obawiam się, że ma pan rację — powiedział Haviland Tuf. — W związku z tym musimy sobie odpowiedzieć na następujące pytanie: jeżeli ów komputer został zaprogramowany, żeby witać zbliżające się statki takim nagraniem, to co jeszcze może on uczynić?

— Kody! — wykrzyknął Jefri Lion i palnął się w czoło otwartą dłonią. — Oczywiście. Kody Sił Zbrojnych Imperium! Mam je wszystkie w kryształach pamięci w moim bagażu. Zaraz je przyniosę.

— Doskonały pomysł — zgodził się Tuf. — Niestety, nie jest pozbawiony pewnych wad. Obawiam się mianowicie, że może nam zabraknąć czasu na odszukanie i zastosowanie właściwego szyfru. — Spojrzał na boczne ekrany. — Nawet na pewno nam go zabraknie, ponieważ „Arka” właśnie otworzyła do nas ogień. — Wyciągnął rękę ku różnobarwnym przyciskom. — Włączam napęd gwiezdny — oznajmił, ale w chwili, kiedy musnął klawisze czubkami palców, statek zatrząsł się gwałtownie. Celise Waan wrzasnęła przeraźliwie i runęła na podłogę, Jefri Lion zatoczył się na Anittasa, nawet Rica Dawnstar straciła na chwilę równowagę i musiała chwycić się oparcia fotela. Zaraz potem zgasły wszystkie światła. — Chyba pospieszyłem się z zapowiedzią — rozległ się w kompletnej ciemności głos Havilanda Tufa — albo, co chyba jest bliższe prawdy, spóźniłem się z działaniem.

Długo, bardzo długo czekali w ciszy i ciemności na drugie uderzenie, które miało oznaczać ich koniec. Mijały jednak minuty, a nic się nie działo. Wreszcie ekrany wypełniły się bladoszarym blaskiem, a różnokolorowe światełka i przyciski zaczęły niepewnie migotać, budząc się do życia.

— Trafienie nie uszkodziło wszystkich systemów — oznajmił Haviland Tuf. Siedział wyprostowany w fotelu i przesuwał długimi palcami po konsolecie. — Niebawem otrzymam szczegółowy raport. Być może jednak uda nam się uciec.

Z gardła Celise Waan wydobywało się przejmujące, histeryczne zawodzenie. Antropolog wciąż leżała na podłodze, milkła na chwilę dla nabrania oddechu, po czym znowu zaczynała jęczeć.

— Zamknij się, cholerna krowo! — wrzasnął Kaj Nevis i kopnął ją w bok. Jęk zamienił się w płaczliwy bełkot. — Tkwimy tu jak kaczki na strzelnicy. Następny strzał rozwali nas na kawałki. Tuf, do stu diabłów, rusz wreszcie tę przeklętą skorupę!

— Poruszamy się przez cały czas — odparł kupiec. — Trafienie, które otrzymaliśmy, nie wpłynęło na zmniejszenie naszej prędkości, zmieniło za to nieco trajektorię lotu. Być może właśnie dlatego systemy obronne „Arki” wstrzymały ostrzał. — Przez chwilę wpatrywał się w rząd jasnozielonych liczb i liter przesuwających się przez jeden z mniejszych ekranów. — Obawiam się jednak, iż mój statek doznał na tyle poważnych uszkodzeń, że nie będzie możliwe włączenie napędu gwiezdnego. Uszkodzeniu uległ również system podtrzymywania życia. Według najnowszych obliczeń za około dziewięć godzin standardowych zabraknie nam tlenu.

Kaj Nevis zaklął soczyście, Celise Waan zaczęła łomotać pięściami w podłogę.

— Mogę się wyłączyć — zaproponował Anittas. — W ten sposób zaoszczędzimy trochę powietrza.

— Powinniśmy jak najprędzej pozabijać koty! — wykrzyknęła Celise histerycznym tonem.

— Czy utraciliśmy sterowność? — zapytała Rica Dawnstar.

— Silniki manewrowe są w pełni sprawne, ale bez napędu gwiezdnego potrzebowalibyśmy około dwóch lat na dotarcie do Hro B’rana. Czworo z nas ma szansę na ocalenie w skafandrach próżniowych; powietrze krąży tam w obiegu zamkniętym, wzbogacane w tlen przez kolonie zmutowanych wirusów.

— Nie mam najmniejszego zamiaru tkwić przez dwa lata w skafandrze próżniowym! — stwierdziła stanowczo Celise Waan.

— To nawet dobrze się składa — odparł Tuf — ponieważ jest nas sześcioro, skafandry zaś tylko cztery. Pani szlachetne poświęcenie budzi mój najszczerszy podziw, zanim jednak wprowadzimy ten plan w życie, powinniśmy chyba rozważyć jeszcze jedną możliwość.

— Jaką? — zapytał Nevis.

Tuf odwrócił się razem z fotelem i przyjrzał się kolejno pięciorgu pasażerom.

— Gdyby okazało się, że kryształ pamięci, o którym był uprzejmy wspomnieć Jefri Lion, zawiera właściwe kody, być może udałoby nam się połączyć z „Arką”, nie narażając się na dalszy ostrzał.

— Kryształ! — wykrzyknął Lion. W półmroku panującym w sterowni był prawie niewidoczny, ponieważ jego maskująca bluza przybrała głęboki szarobury odcień. — Zaraz go przyniosę!

Co sił w nogach popędził do mieszkalnej części statku.

Muchomor wyłonił się z ukrycia, bezszelestnie przeszedł przez pomieszczenie i z zadziwiającą lekkością wskoczył Tufowi na kolana. Kiedy ten przesunął ręką po długim szarym futrze, kocur zaczął głośno mruczeć. Przyjemny, niski dźwięk podziałał na wszystkich uspokajająco. Może jednak uda się znaleźć wyjście z pozornie beznadziejnej sytuacji?

Jednak Jefri Lion długo nie wracał, kiedy zaś wreszcie w korytarzu rozległy się jego kroki, od razu stało się jasne, że zwiastują nieszczęście.

— Masz go? — zapytał Kaj Nevis.

Lion pokręcił głową i bezradnie rozłożył ramiona.

— Zniknął. Szukałem wszędzie, ale bez rezultatu. Dałbym sobie głowę uciąć, że go zabrałem, bo pozostałe dane… Kaj, naprawdę byłem pewien, że go mam. Oczywiście nie mogłem wziąć wszystkiego, ale skopiowałem wszystkie najważniejsze informacje, a w każdym razie te, które mogły się przydać: szczegółowe kalendarium wojny, historię Korpusu, najistotniejsze wydarzenia, jakie rozgrywały się w tym sektorze… Wszystko było w tej niedużej szarej walizce: komputer i ponad trzydzieści kryształów pamięci. Jeszcze wczoraj przeglądałem je w łóżku, pamiętacie? Szukałem informacji na temat jednostek biowojennych, ale wy zaczęliście narzekać, że nie możecie spać. Wśród kryształów był jeden z kodami, jestem tego pewien. Zamierzałem go zabrać, ale wygląda na to, że tego nie zrobiłem. — Podszedł bliżej. Dopiero teraz zobaczyli, że trzyma przed sobą w wyciągniętych rękach swój komputer, jakby zamierzał złożyć go w ofierze. — Cztery razy przeszukałem walizkę, sprawdziłem na stole, pod stołem, w koi, pod nią, wszędzie… Nie ma go. Bardzo mi przykro. A może ktoś z was go zabrał? — Rozejrzał się z nadzieją, ale nie doczekał się odpowiedzi. — Cóż, wygląda na to, że zostawiłem go na ShanDellor — powiedział głuchym głosem. — Tak bardzo się spieszyliśmy, że…

— Ty przeklęty stary głupcze! — wycedził Kaj Nevis. — Powinienem cię teraz zabić. Przynajmniej nie zużywałbyś nam cennego powietrza.

— Już po nas! — załkała Celise Waan. — Jesteśmy martwi, martwi, martwi…

— Szanowna pani — przerwał jej Tuf, wciąż głaszcząc Muchomora — jak zwykle zbyt pochopnie wyciąga pani wnioski. W tej chwili jest pani tak samo martwa, jak jeszcze kilka minut temu była pani bogata.

Nevis szybko odwrócił się w jego stronę.

— Naprawdę? Czyżbyś miał jakiś pomysł?

— Zaiste — odparł Haviland Tuf.

— W takim razie gadaj, do cholery!

— „Arka” jest naszą jedyną nadzieją na ocalenie. Musimy za wszelką cenę dostać się na jej pokład, lecz bez kryształu z kodami nie możemy skierować „Rogu Obfitości” w jej stronę, ponieważ od razu ściągniemy na siebie zabójczy ogień. To oczywiste. Całkiem niedawno zaświtał mi jednak interesujący pomysł… — Uniósł długi palec. — Być może starożytne systemy obronne „Arki” potraktują nieco łagodniej znacznie mniejszy obiekt, na przykład człowieka w skafandrze próżniowym z przytroczonymi silniczkami na sprężone powietrze?

Kaj Nevis zastanowił się głęboko.

— Co nam to da, nawet jeśli uda mu się dotrzeć do „Arki”? Jak wejdzie do środka? Zastuka w kadłub?

— To mało praktyczne rozwiązanie. Wydaje mi się, że moja propozycja jest znacznie lepsza.

Milczenie przedłużało się. Tuf siedział z przymkniętymi powiekami i głaskał mruczącego bez przerwy Muchomora. Pierwszy nie wytrzymał Kaj Nevis.

— I co dalej? Kupiec otworzył oczy.

— Co dalej? Zaiste. Wybaczcie, proszę, ale opadły mnie czarne myśli. Mój nieszczęsny statek, który jest dla mnie równocześnie domem i warsztatem pracy, doznał poważnych uszkodzeń. Kto pokryje koszty niezbędnych napraw? Czy Kaj Nevis, który już wkrótce stanie się bogatym człowiekiem, ochoczo sięgnie do portfela? Obawiam się, że nie. Czy Jefri Lion i Anittas kupią mi nowy statek? Mało prawdopodobne. Czy czcigodna Celise Waan da mi suty napiwek, który z nadwyżką pokryje bolesne straty? Raczej nie, szczególnie jeśli brać pod uwagę jej zapowiedzi, że postawi mnie przed sądem i uczyni wszystko, by skonfiskowano mój statek, mnie zaś na zawsze pozbawiono licencji. Jaka więc czeka mnie przyszłość? Kto mnie wspomoże?

— Nie zawracaj sobie teraz tym głowy — warknął Nevis. — Jak dostaniemy się do wnętrza „Arki”? Powiedziałeś, że masz jakiś pomysł.

— Doprawdy? Zapewne ma pan rację, obawiam się jednak, iż ciężar trosk i zmartwień sprawił, że mój nieszczęsny umysł obecnie jest w stanie zajmować się wyłącznie tragiczną sytuacją finansową, w jakiej znalazłem się bynajmniej nie ze swojej winy.

Rica Dawnstar parsknęła śmiechem i z rozmachem walnęła Tufa w szerokie plecy. Kupiec skierował na nią nieruchome spojrzenie.

— W dodatku, jakby tego jeszcze było mało, jestem poniewierany przez groźną Rikę Dawnstar. Będę pani niezmiernie wdzięczny, jeśli zechce pani powstrzymać się przed nawiązywaniem fizycznego kontaktu z moją osobą.

— To szantaż! — zaskrzeczała Celise Waan. — Wsadzimy cię za to do pudła!

— Muszę również znosić zniewagi i upokorzenia, a niektóre osoby zasypują mnie pogróżkami. Nic dziwnego, że nie mogę się skupić, prawda, Muchomorze?

— W porządku, Tuf — warknął Kaj Nevis. — Wygrałeś. — Rozejrzał się dokoła. — Czy ktoś sprzeciwia się temu, żeby dopuścić go do spółki?

— Jeżeli naprawdę zdoła nas wyciągnąć z tego bagna, zasłuży sobie nawet na więcej niż jedną piątą zysku — powiedział cicho Jefri Lion.

Nevis skinął głową.

— Zostałeś przyjęty, Tuf.

Haviland Tuf podniósł się dostojnie z fotela i zrzucił Muchomora na podłogę.

— Wraca mi pamięć — oświadczył. — W schowku za waszymi plecami znajdują się cztery skafandry próżniowe. Jeśli ktoś z was okaże się na tyle uprzejmy, żeby przywdziać jeden z nich i służyć mi pomocą, udamy się do luku numer dwanaście po coś, co już całkiem niedługo może się okazać nadzwyczaj przydatne.


— A niech mnie! — wykrzyknęła Rica Danwstar, kiedy wrócili ze zdobyczą, i roześmiała się głośno.

— Co to jest, do cholery? — zapytała Celise Waan.

Haviland Tuf, jeszcze większy niż normalnie w srebrzystobłękitnym skafandrze, opuścił trofeum na podłogę, pomógł Nevisowi postawić je pionowo, a następnie zdjął hełm i z satysfakcją przyjrzał się łupowi.

— Skafander próżniowy, szanowna pani — powiedział. — Wydawało mi się, że to oczywiste.

Istotnie, był to skafander, taki jednak, jakiego nikt z nich jeszcze nie widział; ponad wszelką wątpliwość nie został skonstruowany z myślą o ludziach. Górował nad wszystkimi, nawet nad Tufem. Ozdobny grzebień wieńczący ogromny hełm wznosił się dobre trzy metry nad podłogą, prawie ocierając się o sufit. Skafander miał czworo ramion o podwójnych zgięciach, przy czym oba dolne kończyły się lśniącymi zębatymi kleszczami. Nogawki były wystarczająco obszerne, żeby pomieścić pnie dorodnych drzew, buty zaś przypominały gigantyczne półmiski. Na szerokich plecach skafandra zainstalowano cztery pękate zbiorniki, znad prawego ramienia wychylała się czasza radaru, a czarny metal, z którego go skonstruowano, był pokryty zawiłym czerwono-złocistym wzorem. Na pierwszy rzut oka skafander przypominał zbroję z pradawnych czasów.

— A co nam to da, jeśli można wiedzieć? — zapytał Nevis, po czym pokręcił głową. — Na mój gust to tylko kupa złomu.

— Proszę powstrzymać się z pochopnymi ocenami — odparł Tuf. — Strój, który traktuje pan z takim lekceważeniem, uczestniczył w wielu historycznych wydarzeniach. Nabyłem go na planecie Unquin za dość wygórowaną cenę, ale wcale tego nie żałuję, ponieważ jest to oryginalny skafander bojowy Unquian, wykonany w okresie panowania dynastii Hameriin, której zmierzch nastąpił około półtora tysiąca lat standardowych temu, a więc długo przed pojawieniem się w tamtym rejonie kosmosu pierwszych statków z ludzką załogą. Został starannie odrestaurowany i obecnie jest w pełni sprawny.

— Jak działa? — zapytała Rica Dawnstar, jak zwykle zmierzając prosto do celu.

Tuf na chwilę przymknął oczy.

— Ma wiele nadzwyczaj użytecznych funkcji, ale w naszej obecnej sytuacji dwie z nich wydają mi się najbardziej godne uwagi. Wyposażony w mechanizmy wspomagające szkielet zewnętrzny pozwala dziesięciokrotnie zwiększyć siłę użytkownika tego stroju, oprócz tego zaś do wyposażenia skafandra należy laser zdumiewająco wielkiej mocy, którego promień jest w stanie przebić półmetrowy pancerz z duraluminium albo stalową płytę jeszcze większej grubości. Krótko mówiąc, to arcydzieło starożytnych konstruktorów pozwoli nam dostać się do wnętrza równie starego okrętu bojowego, który stawszy się przyczyną naszego nieszczęścia, jest także naszą ostatnią deską ratunku.

— Wspaniale! — ucieszył się Jefri Lion i klasnął w dłonie.

— To rzeczywiście może się udać — przyznał Kaj Nevis. — Masz konkretny plan?

— Sprawa byłaby znacznie prostsza, gdyby nie dość istotne braki w wyposażeniu — przyznał kupiec. — Co prawda dysponujemy czterema standardowymi skafandrami próżniowymi, ale tylko dwoma zestawami przyczepnych silniczków na sprężone powietrze. Na szczęście unquiński skafander ma własne źródło napędu. Oto, co proponuję: przywdzieję ten wspaniały strój bojowy i opuszczę „Róg Obfitości Znakomitych Towarów po Nadzwyczaj Niskich Cenach” w towarzystwie Riki Dawnstar i Anittasa, którzy zabiorą oba zestawy silniczków. Spróbujemy dotrzeć najkrótszą drogą do „Arki”. Jeśli nam się uda, wykorzystamy zdumiewające możliwości mego skafandra w celu sforsowania śluzy powietrznej. Podobno Anittas jest wysokiej klasy specjalistą od zabytkowych układów cybernetycznych i prastarych komputerów; to bardzo dobrze. Wdarłszy się do wnętrza, z pewnością zdołamy w krótkim czasie uzyskać kontrolę nad „Arką” i dokonać niezbędnych zmian w jej systemach obronnych. Jak tylko to nastąpi, Kaj Nevis zacumuje mój okaleczony statek przy „Arce” i w ten sposób niebezpieczeństwo zostanie zażegnane.

Na policzki Celise Waan wystąpiły krwistoczerwone rumieńce.

— Zostawiasz nas tutaj na pewną śmierć! — zaskrzeczała. — Nevis, Lion, musimy ich powstrzymać! Jak tylko dotrą na „Arkę”, rozwalą nas na kawałki! Nie możemy im ufać!

Haviland Tuf wzniósł oczy ku sufitowi.

— Dlaczego musze niemal bez przerwy cierpieć zniewagi ze strony osób wątpiących w moje zasady moralne? Jestem człowiekiem honoru. Nigdy nie zdobyłbym się na taki postępek.

— To dobry plan — stwierdził Kaj Nevis i zaczął ściągać skafander. — Anittas, Rica! Ubierać się.

— Zamierzasz bezczynnie stać i patrzeć, jak nas tu zostawiają? — zapytała Celise Jefriego Liona.

— Jestem pewien, że nie mają złych zamiarów — odparł Lion, skubiąc brodę. — Poza tym, nawet gdybym im nie ufał, jak, twoim zdaniem, miałbym ich powstrzymać?

— Przenieśmy unquiński skafander do śluzy — zwrócił się Tuf do Nevisa.

Kaj skinął głową i wraz z kupcem wziął się do roboty. W tym czasie Dawnstar i cybertech zakładali standardowe stroje próżniowe stanowiące wyposażenie „Rogu Obfitości”. Sapiąc i stękając, dowlekli wreszcie ogromną zbroję do głównej śluzy statku; Tuf natychmiast przysunął sobie stołek i zaczął pakować się do środka.

— Chwileczkę, Tuffy — powiedział Nevis, kładąc mu rękę na ramieniu.

— Szanowny panie, nie lubię być dotykany, jeśli nie jest to konieczne — oznajmił kupiec. — Byłbym wdzięczny, gdyby zechciał pan cofnąć rękę.

Odwrócił się i zamrugał ze zdziwienia, nie dalej jak centymetr od twarzy ujrzał bowiem drżące ostrze wibronoża, zdolne przeciąć nawet najtwardszą stal.

— To rzeczywiście znakomity plan — powiedział Kaj Nevis — ale wprowadzimy do niego drobną zmianę. Ja założę ten superskafander i polecę na „Arkę” w towarzystwie Anittasa i Riki, a ty zostaniesz tutaj żeby umrzeć.

— Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł — odparł Tuf. — Poza tym napawa mnie smutkiem fakt, iż pan także podejrzewa mnie o niecne zamiary. Zapewniam pana, że myśl o zdradzie ani przez chwilę zagościła w mojej głowie.

— Za to zagościła w mojej, spryciarzu — poinformował go z uśmiechem Nevis. — I w dodatku wydała mi się całkiem sensowna. Haviland Tuf wyglądał jak uosobienie urażonej niewinności.

— Pański podstępny plan spełzł na niczym — oznajmił. — Za pańskimi plecami stoją Rica Dawnstar i Anittas. Jak wiadomo, Rica została zatrudniona właśnie po to, by zawczasu udaremnić wszelkie działania podobne do tych, które pochopnie pan podjął. Będzie lepiej, jeśli od razu się pan podda.

Kaj Nevis dalej uśmiechał się lekceważąco.

Rica trzymała hełm pod pachą. Popatrzyła na Nevisa, przeniosła wzrok na Tufa, potrząsnęła ładną główką o krótko ostrzyżonych włosach i westchnęła głęboko.

— Widzisz, Tuf? Powinieneś był przyjąć moją propozycję. Uprzedzałam cię, że być może już niedługo nadejdzie pora, kiedy będziesz żałował, iż nie masz sojusznika. — Założyła hełm, sprawdziła szczelność skafandra i przypięła silniczki. — Idziemy, Nevis.

Przez szeroką twarz Celise Waan przemknął błysk zrozumienia. Tym razem otyła antropolog nie poddała się histerii, tylko błyskawicznie rozejrzała się w poszukiwaniu broni, a że nie znalazła niczego, co mogłoby odegrać taką rolę, więc niewiele myśląc, chwyciła siedzącego nieopodal Muchomora, który z zainteresowaniem śledził rozwój wydarzeń, i uniosła go oburącz nad głowę.

— Ty… ty… ty!!! — wrzasnęła, po czym cisnęła kotem w Nevisa, który jednak zdążył się uchylić. Kocur miauknął głośno i odbił się od Anittasa.

— Uprzejmie proszę, by zechciała pani powstrzymać się od rzucania moimi kotami — zwrócił się do niej Tuf.

Kaj Nevis doskoczył do Tufa i w nie wróżący nic dobrego sposób machnął mu przed oczami nożem wibracyjnym, w związku z czym kupcowi nie pozostało nic innego, jak się cofnąć. Nevis zaczekał, aż Haviland Tuf odsunie się na bezpieczną odległość, pochylił się, metodycznie pociął na strzępy jego skafander, potem zaś wskoczył do wnętrza unquińskiego skafandra bojowego. Rica Dawnstar zajęła się hermetyzowaniem stroju, Kaj Nevis natomiast pospiesznie zapoznawał się z przyrządami kontrolnymi. Po pięciu minutach bąblasty wizjer zapłonął złowróżbną czerwienią, potężne górne kończyny drgnęły, wyprostowały się i podkurczyły, zaraz potem zaś to samo uczyniły mniejsze, zakończone szczypcami. Anittas otworzył wewnętrzne drzwi śluzy Kaj Nevis ruszył pierwszy, za nim do śluzy wszedł cybertech, na końcu zaś Rica Dawnstar.

— Wybaczcie — powiedziała, przystanąwszy w progu. — Osobiści nic do was nie mam. Po prostu umiem liczyć, i tyle.

— Zaiste — odparł Haviland Tuf. — Odnoszę wrażenie, że najlepiej opanowała pani odejmowanie.


Haviland Tuf siedział w obszernym fotelu przed główną konsoletą. z wciąż obrażonym Muchomorem na kolanach, i obserwował wskazania przyrządów.

— Jak na razie, „Arka” nie ostrzelała naszych niedawnych towarzyszy — poinformował Jefriego Liona i Celise Waan.

— To wszystko moja wina! — jęknął po raz kolejny Lion.

— Nieprawda — warknęła Celise. — To jego wina! — Wskazała kciukiem Tufa.

— Nie potrafi pani docenić pozytywnych aspektów sytuacji — stwierdził z wyrzutem kupiec.

— Tak? A jakie one są, jeśli wolno spytać? Tuf splótł długie białe palce.

— Po pierwsze, Kaj Nevis zostawił nam jeden w pełni sprawny skafander próżniowy…

— Ale zabrał wszystkie przyczepne silniczki.

— Teraz, kiedy nasz stan zmniejszył się o połowę, powietrza wy starczy nam na dwa razy dłużej…

— Ale w końcu i tak go zabraknie.

— Nasi zdradzieccy towarzysze nie posłużyli się unquińskim skafandrem bojowym, żeby zniszczyć „Róg Obfitości Znakomitych Towarów po Nadzwyczaj Niskich Cenach”, chociaż mogli to uczynić.

— To dlatego, że Nevis skazał nas na powolną śmierć w męczarniach.

— Nie sądzę. Moim zdaniem, raczej pragnął zachować mój statek jako ostatnią deskę ratunku na wypadek, gdyby z jakichś powodów nie zdołał dostać się na pokład „Arki” — odparł Tuf. — Dzięki temu mamy dach nad głową, prowiant oraz możemy się poruszać, co prawda niezbyt szybko i na niewielkie odległości.

— Krótko mówiąc, mamy poważnie uszkodzony statek z nieodnawialnym, szybko kurczącym się zapasem powietrza — stwierdziła z goryczą kobieta. Zamierzała dodać coś jeszcze, ale nie zdążyła, ponieważ do sterowni jak futrzasty czarno-biały pocisk wpadła Furia; kotka gnała na łeb na szyję za jakimś okrągłym błyszczącym przedmiotem, który toczył się po podłodze. Przedmiot ów na chwilę znieruchomiał u stóp Celise Waan, zaraz potem jednak kotka z impetem uderzyła w niego przednimi łapkami, w związku z czym zawirował jak bak. — Mój pierścionek! — wykrzyknęła antropolog. — Wszędzie go szukałam. Och, ty obrzydliwa złodziejko!

Schyliła się, żeby go podnieść, ale Furia nie zamierzała rezygnować ze zdobyczy. Kobieta uderzyła na odlew, lecz chybiła, Furia natomiast zrewanżowała się znacznie celniejszym ciosem. W sterowni rozległ się przeraźliwy wrzask.

Haviland Tuf z zadziwiającą, jak na niego, prędkością poderwał się z fotela, zgarnął kota pod pachę, a następnie podał pierścionek miotającej przekleństwa, ściskającej zranioną dłoń właścicielce.

— Wydaje mi się, że to należy do pani.

— Przysięgam, że zanim umrę, rozwalę łeb temu potworowi i rozmażę jego mózg po ścianach, oczywiście jeżeli to cholerne stworzenie w ogóle ma jakiś mózg!

— Obawiam się, że nie docenia pani kociej inteligencji — powiedział Tuf, sadowiąc się z powrotem w fotelu. Położył sobie Furię na kolanach i łagodnie gładził zjeżoną sierść. — To naprawdę są bardzo mądre zwierzęta, a na dodatek, jak powszechnie wiadomo, dysponują naturalnymi zdolnościami parapsychicznymi. Prymitywni mieszkańcy Starej Ziemi otaczali je czcią boską.

— Nie zaimponujesz mi, bo już parę razy zdarzało mi się zetknąć z prymitywnymi rasami, które otaczają czcią boską własne odchody — odparła pogardliwym tonem antropolog. — Co za odrażające zwierzę!

— Nie wiem, dlaczego koty budzą w pani odrazę, ponieważ nikt tak jak one nie dba o czystość i higienę. Szczególna żywotność oraz ruchliwość Furii wynikają z faktu, iż jest ona bardzo młoda, co czyni ją jeszcze bardziej uroczą. Dziwne, ale mimo młodego wieku zdążyła już nabrać pewnych zwyczajów. Komu nie sprawia przyjemności obserwowanie jej beztroskich igraszek ze wszystkimi drobnymi, leżącymi wolno przedmiotami? Kogo nie rozczula beztroska, z jaką porzuca swoje zabawki pod konsoletami? Właśnie, kogo? Tylko skwaśniałych malkontentów o sercach z kamienia. — Tuf umilkł raptownie i zamrugał raz… drugi… trzeci. Co prawda jego pociągła twarz pozostała nieruchoma jak zawsze, ale i tak można było uznać to za prawdziwą burzę emocji. — Zejdź, Furio — powiedział łagodnie, delikatnie postawił kotkę na podłodze, dźwignął się z fotela, z godnością ukląkł przed główną konsoletą, po czym zaczął wędrować na czworakach po sterowni, metodycznie zaglądając we wszystkie zakamarki.

— Co robisz? — zapytała podejrzliwie Celise Waan.

— Szukam zabawek porzuconych przez Furię.

— Ja krwawię, poraniona przez twojego cholernego kota, kończy nam się powietrze, a ty szukasz kocich zabawek?!

— Odnoszę wrażenie, że właśnie to powiedziałem — odparł Tuf, wygarniając spod konsolety stertę rozmaitych małych przedmiotów. Wpełzł jeszcze głębiej, szukał przez chwilę, po czym dał za wygraną, wycofał się, podniósł z podłogi, starannie otrzepał ubranie, po czym przystąpił do sortowania znalezisk. — Interesujące.

— Co znowu?

— To chyba pani własność. — Wręczył jej jeszcze jeden pierścionek i dwa pióra świetlne. — To moje — oznajmił, odkładając na bok kolejne dwa pióra, trzy czerwone pionki w kształcie krążowników, dwa żółte niszczyciele i srebrzysty fort gwiezdny. — To zaś, jak przypuszczam, należy do pana.

Podał Lionowi półprzeźroczysty, błyszczący przedmiot wielkości paznokcia.

Jefri Lion zerwał się na równe nogi.

— Kryształ pamięci!

— Zaiste — powiedział Haviland Tuf.


Pełne napięcia oczekiwanie ciągnęło się w nieskończoność. Wreszcie, kilkanaście sekund po tym, jak Tuf nadał prośbę o pozwolenie na cumowanie, w ogromnej czarnej kopule pojawiła się wąziutka szczelina, zaraz potem druga, przecinająca ją pod kątem prostym, później zaś kolejne. Kopuła podzieliła się na mnóstwo wąskich łupin, które następnie znikły w kadłubie „Arki”.

Jefri Lion głośno wypuścił powietrze.

— Udało się — stwierdził z radością, ale i z niedowierzaniem.

— Doszedłem do tego wniosku już jakiś czas temu, zaraz po tym, jak ponownie weszliśmy do strefy obronnej „Arki”, nie ściągając na siebie ognia — poinformował go Haviland Tuf. — Teraz uzyskałem potwierdzenie słuszności mego rozumowania.

Nie odrywali wzroku od głównego ekranu. Po zniknięciu kopuły ich oczom ukazało się lądowisko przewyższające rozmiarami niejeden port kosmiczny na niezbyt zaawansowanych technologicznie planetach. Znajdowało się na nim mnóstwo okrągłych stanowisk, w tym sporo zajętych. Niebawem wokół jednego z nich pojawiła się jasnoniebieska migająca obwódka.

— Jestem jak najdalszy od tego, żeby wam cokolwiek narzucać — powiedział Tuf, kładąc ręce na przyrządach — niemniej jednak sugerowałbym, żebyście zapięli pasy. Właśnie wysunąłem podpory i rozpoczynam manewr lądowania, nie wiem jednak, jak rozległe są uszkodzenia zewnętrznych elementów wyposażenia mojego statku, ani nawet czy wszystkie trzy podpory funkcjonują jak należy, w związku z czym zalecam daleko posuniętą ostrożność.

Przeznaczone dla nich stanowisko rosło w błyskawicznym tempie. Oświetlał je już nie tylko blask jasnoniebieskich lamp, ale także przybierająca coraz bardziej na sile łuna bijąca z dysz silników grawitacyjnych „Rogu Obfitości”. Jak tylko zeszli wystarczająco nisko, gigantyczna kopuła zamknęła się nad ich głowami, niczym ogromna zębata paszcza.

Zetknięcie z powierzchnią lądowiska było zaskakująco łagodne: poczuli niewielki wstrząs, a zaraz potem delikatne kołysanie, któremu towarzyszył szmer amortyzatorów. Tuf wyłączył silniki, dość długo przyglądał się w milczeniu wskaźnikom i ekranom, po czym zwrócił się do pasażerów:

— Dotarliśmy na miejsce, nadeszła więc pora, żebyśmy zastanowili się, co począć dalej.

Celise Waan już rozpinała pasy.

— Jeżeli o mnie chodzi, to chcę się jak najprędzej stąd wydostać, odszukać Nevisa i tę dziwkę Rikę i przeprowadzić z nimi poważną rozmowę.

— Domyślam się, że sformułowania „poważna rozmowa” użyła pani w charakterze przenośni — odparł Haviland Tuf — i że w rzeczywistości nie ma pani najmniejszego zamiaru oddawać się konwersacji. Mimo to, moim zdaniem, powinna pani jeszcze raz zastanowić się nad swoimi planami. Naszych niedawnych towarzyszy musimy teraz traktować jak bezwzględnych rywali; zważywszy na fakt, iż całkiem niedawno bez żadnych skrupułów skazali nas na niemal pewną śmierć, z pewnością nie uradują się na nasz widok. Mam poważne podstawy, aby przypuszczać, że uczynią wszystko, by uniemożliwić pani przeprowadzenie jakiejkolwiek rozmowy, obojętnie, poważnej czy nie.

— Tuf ma rację — poparł go Jefri Lion. Wędrował od ekranu do ekranu, wpatrując się w nie z podziwem i zdumieniem. Dotarcie do wiekowego, niemal bajkowego megastatku podniosło go na duchu, pobudziło jego wyobraźnię i napełniło go energią. — To wojna, Celise: oni przeciwko nam. Zabiją nas, jeśli tylko będą mogli, to nie ulega najmniejszej wątpliwości. Musimy być równie bezwzględni. Trzeba obmyślić niezawodny, genialny plan!

— Całkowicie zdaję się na pańskie doświadczenie w tych sprawach — oświadczył Haviland Tuf. — Co pan proponuje?

Jefri Lion z namysłem skubał brodę.

— Zastanówmy się… Przede wszystkim należy dokonać oceny sytuacji. Mają Anittasa, który jest w połowie komputerem. Jak tylko podłączy się do systemu informacyjnego „Arki”, będzie mógł stwierdzić, co działa, a co nie, i być może nawet zdoła częściowo przejąć kontrolę nad niektórymi funkcjami. To dla nas bardzo niebezpieczne. Przypuszczalnie właśnie teraz nad tym pracuje. Co prawda zjawili się na „Arce” sporo przed nami, ale wcale nie jest powiedziane, że wiedzą o naszym przylocie, a więc na naszą korzyść będzie przemawiał element zaskoczenia.

— Z kolei na ich korzyść przemawia fakt, że mają naszą broń — zwrócił mu uwagę Tuf.

— To akurat jest najmniejszy problem — odparł Lion i z zapałem zatarł ręce. — Znajdujemy się przecież na okręcie wojennym. Co prawda Inżynierski Korpus Ekologiczny specjalizował się w prowadzeniu wojen biologicznych, ale załoga dysponowała również tradycyjną bronią osobistą. Gdzieś tu na pewno jest zbrojownia albo coś w tym rodzaju. Musimy tylko ją znaleźć.

— Zaiste — mruknął Haviland Tuf, ale Lion rozgadał się na dobre.

— Odrzucając na bok fałszywą skromność, muszę stwierdzić, że nasze szansę przedstawiają się znacznie lepiej niż ich również dzięki mojej osobie. Oni mogą polegać wyłącznie na tym, co Anittas wyciągnie z komputerów; poza tym będą się poruszać po omacku. Ja natomiast poświęciłem wiele lat na badania nad okrętami bojowymi Starego Imperium i wiem o nich wszystko. — Zmarszczył brwi. — To znaczy wszystko, co nie było ściśle tajne i dotrwało do naszych czasów. Między innymi zdołałem poznać standardowy rozkład pomieszczeń na okrętach bojowych Imperium. Zaczniemy od odszukania zbrojowni, co nie powinno być szczególnie trudne, ponieważ zazwyczaj znajdowała się w pobliżu lądowiska. Jak tylko zdobędziemy broń, zajmiemy się… hm, niech się zastanowię… tak, zaraz potem przyjdzie kolej na magazyn tkanek. Na okrętach biowojennych tworzono ogromne magazyny tkanek pobranych istotom z tysięcy planet. Próbki przechowywano w polu statycznym z myślą o przyszłych klonowaniach. Musimy koniecznie sprawdzić, co się stało z tymi zapasami. Jeśli okaże się, że generatory pola statycznego zawiodły i próbki zgniły, będziemy właścicielami ogromnego, bardzo cennego statku, ale jeśli tkanki ocalały, wówczas „Arka” stanie się po prostu bezcenna!

— Zgadzam się, że odnalezienie magazynu tkanek ma pierwszorzędne znaczenie, wydaje mi się jednak, że jeszcze istotniejsze jest jak najszybsze dotarcie na mostek — odparł Haviland Tuf. — Jeśli założymy, że na „Arce” nie ma żywej załogi (a hipotezę taką można postawić bez większego ryzyka, zważywszy na fakt, iż najmłodszy z jej członków musiałby liczyć sporo ponad tysiąc lat standardowych), musimy zdać sobie sprawę, że oprócz nas są tutaj tylko nasi śmiertelni i bezwzględni wrogowie. Ten, kto pierwszy opanuje centrum dyspozycyjne statku, zyska znaczącą i trudną do zniwelowania przewagę.

— Racja! — wykrzyknął Jefri Lion. — W takim razie bierzmy się do roboty!

— Słusznie — zawtórowała mu Celise Waan. — Mam już dosyć tkwienia w tej puszce z żarciem dla kotów.

Haviland Tuf uniósł długi palec.

— Jedną chwileczkę, jeśli można. Czuję się zmuszony zwrócić państwa uwagę na fakt, iż jest nas troje, ale dysponujemy tylko jednym sprawnym skafandrem próżniowym.

— Nie zauważyłeś, że jesteśmy na statku? — wycedziła z przekąsem Celise. — Na co nam skafandry?

— Być może na nic — zgodził się Tuf. — Być może, tak jak pani uważa, to przykryte rozsuwaną kopułą lądowisko pełni funkcję ogromnej śluzy. Wskazania przyrządów świadczą o tym, że obecnie otacza nas nadająca się do oddychania mieszanina tlenu i azotu, która została wpompowana natychmiast po zamknięciu kopuły.

— W takim razie, w czym problem?

— Przypuszczalnie przemawia przeze mnie nadmierna ostrożność, niemniej jednak nie mogę uwolnić się od dręczących mnie obaw. „Arka”, choć tak stara i najprawdopodobniej dawno temu pozostawiona samej sobie, nie utraciła nic lub prawie nic ze swej niszczycielskiej siły, czego dowodem chociażby zabójcze epidemie wybuchające cyklicznie na Hro B’rana oraz sprawność, z jaką broniła się przed niepożądanymi gośćmi. Wciąż nie wiemy, jaki koniec spotkał jej załogę, nie ulega jednak wątpliwości, iż poprzedni właściciele okrętu uczynili wszystko, żeby przetrwał w jak najlepszym stanie, gotów w każdej chwili podjąć na nowo działania, do których został stworzony. Być może zewnętrzna strefa obronna stanowiła zaledwie pierwszą z licznych niespodzianek, czyhających na nieostrożnych bądź wścibskich gości?

— Interesująca koncepcja — przyznał Lion. — Obawiasz się pułapek?

— I to szczególnego rodzaju. Kto wie, czy w atmosferze otaczającej nasz statek nie roi się od zabójczych mikroorganizmów? Powiadam, być może jestem nadmiernie ostrożny, ale kto odważy się to sprawdzić? Ja osobiście znacznie pewniej czułbym się w szczelnie zamkniętym skafandrze, ale wy, rzecz jasna, możecie robić to, co uznacie za stosowne.

Celise Waan podrapała się po głowie.

— Masz rację, ale to ja powinnam włożyć skafander. Jesteś mi to winien jako zadośćuczynienie po bestialskim traktowaniu, z jakim tu się spotkałam.

— Pani wybaczy, lecz nie widzę sensu wracania do tej dyskusji — odparł Tuf. — W tej chwili znajdujemy się na lądowisku, na którym, oprócz „Rogu Obfitości Znakomitych Towarów po Nadzwyczaj Niskich Cenach”, stoi dziewięć pojazdów kosmicznych: myśliwiec z Hruun, rhianneński statek handlowy, dwie nie znane mi jednostki oraz pięć identycznych promów krótkiego zasięgu, z których każdy przewyższa rozmiarami mój skromny stateczek, bez wątpienia stanowiących wyposażenie „Arki”. Z moich dotychczasowych doświadczeń wynika, że do rzadkości należą pojazdy kosmiczne, na których nie znalazłoby się przynajmniej kilku skafandrów. W związku z tym zamierzam przywdziać nasz jedyny strój próżniowy, wyjść na zewnątrz i przetrząsnąć sąsiednie statki w poszukiwaniu skafandrów dla was.

— To mi się zupełnie nie podoba! — parsknęła Celise Waan. — Ty wyjdziesz, a my zostaniemy tu jak głupki.

— Cóż, takie jest życie — stwierdził Haviland Tuf z kamienną twarzą. — Niekiedy nie pozostaje nam nic innego, jak pogodzić się z czymś, co budzi w nas co najmniej sprzeczne uczucia.


Sforsowanie niewielkiej śluzy awaryjnej, wyposażonej w ręczne sterowanie, nastręczyło im sporo problemów. Zewnętrzne drzwi otworzyły się bez oporu, a kiedy weszli do środka, natychmiast zamknęły się za nimi; zupełnie inaczej przedstawiała się sprawa z wewnętrznymi.

Co prawda pomieszczenie natychmiast napełniło się powietrzem, lecz mimo to drzwi wiodące do wnętrza statku nie chciały się otworzyć. Pierwsza zmierzyła się z nimi Rica Dawnstar — bezskutecznie; duże metalowe koło ani drgnęło, stalowa dźwignia nie przesunęła się nawet o centymetr.

— Z DROGI — wychrypiał Kaj Nevis nie swoim głosem, zmienionym przez interkom dostosowany do innej niż ludzka mowy i przesadnie wzmocnionym przez zewnętrzne głośniki unquińskiego skafandra bojowego. Stawiając z łoskotem ogromne stopy, podszedł do drzwi i zacisnął na kole monstrualne rękawice. Koło przez chwilę stawiało opór, po czym zgięło się, jakby było wykonane z cienkiego drutu, a następnie pękło na dwie części.

— Dobra robota — stwierdziła z przekąsem Rica.

Kaj Nevis wymamrotał coś dudniącego i całkowicie niezrozumiałego, a następnie naparł na dźwignię. Złamała się zaledwie po dwóch sekundach. Milczący do tej pory Anittas zbliżył się do grodzi.

— Elektroniczny zamek szyfrowy — powiedział, wskazując zainstalowaną w futrynie tablicę z przyciskami. — Gdybyśmy znali kod, bez trudu dostalibyśmy się do środka. Widzę też komputerowy interfejs; gdybym się podłączył, być może udałoby mi się poznać nie tylko ten kod, ale i wszystkie pozostałe, jakich możemy potrzebować.

— WIĘC CZEMU TEGO NIE ZROBISZ? — zagrzmiał Nevis. Wizjer jego skafandra płonął groźną czerwienią.

Anittas bezradnie rozłożył ramiona. Ponieważ organiczne części jego ciała były ukryte pod srebrzystoniebieskim skafandrem, za przezroczystym wizjerem zaś zamiast ludzkich oczu lśniły srebrzyste sensory, bardziej niż kiedykolwiek przypominał robota. Górujący nad nim Kaj Nevis także wyglądał jak robot, tyle że znacznie większy i groźniejszy.

— Mój skafander nie ma niezbędnych połączeń zewnętrznych. Musiałbym go zdjąć.

— WIĘC GO ZDEJMIJ.

— Nie jestem pewien, czy to bezpieczne.

— Przecież będziesz miał czym oddychać — zauważyła Rica Dawnstar.

— Żadne z was nie zdjęło skafandra — zwrócił im uwagę cyborg. — Gdybym przez pomyłkę zamiast wewnętrznych drzwi otworzył zewnętrzne, z pewnością zginąłbym, zanim zdołałbym ponownie włożyć skafander.

— WOBEC TEGO ZRÓB WSZYSTKO, ŻEBY SIĘ NIE POMYLIĆ zahuczał Kaj Nevis.

Anittas skrzyżował ramiona na piersi.

— Powietrze, chociaż pozornie zdatne do oddychania, może być niezdrowe. Nie zapominajcie, że ten statek od tysiąca lat funkcjonuje bez żadnego dozoru. Nawet najbardziej niezawodny sprzęt może niekiedy zawieść, a ja nie mam najmniejszego zamiaru ryzykować swoją głowę, żeby sprawdzić, jak jest naprawdę.

— CZYŻBY?

Jedno z dolnych ramion unquińskiego skafandra wysunęło się naprzód, zębate szczypce rozwarły się i przyszpiliły cybertecha do grodzi. Zanim Anittas zdążył zaprotestować, wielka rękawica zacisnęła się na kołnierzu jego skafandra i szarpnęła z potworną siłą. Superwytrzymały materiał został rozdarty z taką łatwością, jakby to było zetlałe płótno, a hełm potoczył się z łoskotem po podłodze śluzy. Niewiele brakowało, a taki sam los spotkałby głowę cyborga.

— CORAZ BARDZIEJ LUBIĘ TEN FRAK — oznajmił Kaj Nevis, po czym zacisnął szczypce. Po metalowych zębach zaczęły ściekać krople krwi. — I CO, ODDYCHASZ?

Anittas łapczywie chwytał powietrze ustami, lecz najwyraźniej nie był w stanie wykrztusić ani słowa, więc tylko skinął głową. Nevis postawił go z powrotem na podłodze.

— W TAKIM RAZIE BIERZ SIĘ DO ROBOTY.

Rikę Dawnstar nagle ogarnęły niedobre przeczucia. Zaczęła się powoli cofać, aż wreszcie oparła się plecami o zewnętrzne drzwi śluzy i stamtąd obserwowała, jak Anittas ściąga rękawice oraz resztki skafandra, a następnie wsuwa stalowe palce prawej ręki do umieszczonego w ścianie komputerowego interfejsu. Co prawda, kaburę z igłaczem włożyła na wierzch, dzięki czemu w każdej chwili mogła sięgnąć po broń, jednak świadomość tego nie działała już na nią tak uspokajająco jak jeszcze minutę temu. Uważnie przyglądała się potężnej unquińskiej zbroi, starając się oszacować jej grubość i zastanawiając się, czy aby nie popełniła poważnego błędu przy doborze sojusznika. Nie ulegało wątpliwości, że jedna trzecia udziału w zyskach to znacznie więcej niż skromne wynagrodzenie, jakie miała otrzymać od Jefriego Liona, co jednak będzie, jeśli Nevis uzna, że taki układ wcale go nie zadowala?

Rozległo się donośne syknięcie i drzwi rozsunęły się na boki. Za nimi zaczynał się wąski korytarz, nie wiadomo jak długi, ponieważ był pogrążony w ciemności. Kaj Nevis stanął w progu i przez jakiś czas spoglądał w mrok; rozjarzony wizjer rzucał czerwonawe refleksy na ściany.

— TERAZ TWOJA KOLEJ — zagrzmiał wzmocniony, chrapliwy głos i potężne ramię wyciągnęło się w stronę Riki. — PÓJDZIESZ PRZODEM. Rica Dawnstar błyskawicznie podjęła decyzję.

— Tak jest, szefie.

Wydobyła igłacz z kabury, wyślizgnęła się ze śluzy, przemknęła przy ścianie i zatrzymała się dopiero po mniej więcej dziesięciu metrach, przy skrzyżowaniu z następnym korytarzem. Spojrzała do tyłu. Ogromna sylwetka Nevisa wypełniała niemal cały otwór drzwiowy, ale zostało jeszcze w sam raz tyle miejsca, żeby dostrzegła, że Anittas, zazwyczaj doskonale spokojny i opanowany, drży jak w febrze.

— Zostańcie tam! — zawołała. — Tu jest niebezpiecznie!

Zaraz potem odwróciła się i co sił w nogach pomknęła na oślep przed siebie.


Odszukanie skafandrów zajęło Tufowi znacznie więcej czasu, niż przypuszczał. Najbliższym sąsiadem „Rogu Obfitości” był myśliwiec z Hruun, nieforemny zielony kęs metalu najeżony bronią. Mimo iż Tuf obszedł go kilka razy i pociągał, szarpał, naciskał oraz popychał wszystko, co wyglądało jak urządzenia sterujące drzwiami śluzy, jego wysiłki spełzły na niczym; drzwi ani drgnęły, wobec czego w końcu zrezygnował i ruszył dalej.

Druga z kolei maszyna (jedna z tych, których nie zdołał zidentyfikować) stała otworem, dzięki czemu mógł ją dokładnie zwiedzić, czując, jak z każdym krokiem ogarnia go coraz większa fascynacja. Wędrował labiryntem krętych korytarzy o ścianach i sklepieniach tak szorstkich i nierównych, jakby zostały wykute w kamieniu, ale leciutko uginających się pod dotknięciem. Instrumenty kontrolne nie przypominały niczego, co widział do tej pory, skafandry zaś, chociaż prawie na pewno w pełni sprawne, mogły przydać się wyłącznie komuś o wzroście poniżej stu centymetrów i zadziwiająco niesymetrycznej budowie ciała.

We wnętrzu rhianneńskiego statku handlowego zostały tylko gołe ściany. Tuf nie natrafił na nic, co mogłoby się do czegokolwiek przydać, w związku z czym nie pozostało mu nic innego, jak pofatygować się do jednego z pięciu zaparkowanych rzędem promów. Były zaskakująco duże, większe od „Rogu Obfitości Znakomitych Towarów po Nadzwyczaj Niskich Cenach”, miały osmalone pękate kadłuby i szczątkowe skrzydła, a także, co najważniejsze, ponad wszelką wątpliwość zostały skonstruowane przez ludzi i, przynajmniej na pierwszy rzut oka, znajdowały się w nienaruszonym stanie. Po kilku nieudanych próbach Tufowi wreszcie udało się dostać do wnętrza pojazdu, którego kadłub ozdobiono tabliczką z wygrawerowanym wizerunkiem jakiegoś fantastycznego stworzenia oraz nazwą „Gryf”. Skafandry próżniowe były tam, gdzie powinny; biorąc pod uwagę, że liczyły sobie ponad tysiąc lat, prezentowały się znakomicie, a nawet wręcz elegancko: ciemnozielone, ze złocistymi hełmami, rękawicami i butami oraz takim samym emblematem w kształcie litery teta na piersi. Tuf wybrał dwa z nich, po czym wyruszył w długą drogę powrotną przez pogrążone w półmroku lądowisko.

Dotarłszy do rampy wiodącej do śluzy, omal nie potknął się o Muchomora. Kocur siedział na płycie lądowiska, ale na widok Tufa wstał, przeciągnął się i mrucząc żałośnie, zaczął ocierać mu się o nogi.

Haviland Tuf zatrzymał się, przez chwilę spoglądał z góry na zwierzę, po czym schylił się, wziął je na ręce i pogłaskał po zjeżonej sierści. Kiedy ruszył w stronę śluzy, kot podążył za nim, musiał więc odepchnąć go nogą.

— No, najwyższa pora — powitała go Celise Waan, kiedy wkroczył do sterowni ze skafandrami pod pachą.

— Mówiłem ci, że nas tu nie zostawi! — powiedział z satysfakcją Jefri Lion.

Tuf pozwolił skafandrom upaść na podłogę, gdzie utworzyły malowniczy, zielonozłocisty stos.

— Na zewnątrz spotkałem Muchomora — oznajmił pozbawionym emocji głosem.

— Zgadza się. — Celise schyliła się, złapała pierwszy z brzegu skafander i zaczęła go pospiesznie zakładać. Sądząc po tym, jak ciasno opiął okolice jej brzucha i bioder, członkowie Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego byli znacznie mniej obfitych kształtów. — Nie mogłeś poszukać większego rozmiaru? — zapytała rozdrażnionym tonem. — Poza tym, czy te skafandry na pewno działają?

— Wydają się nie uszkodzone — odparł Tuf. — Trzeba tylko wprowadzić do regeneratorów powietrza zmodyfikowane genetycznie wirusy, które zajmą się wytwarzaniem tlenu. Czy mogę wiedzieć, w jaki sposób Muchomor znalazł się na zewnątrz?

Jefri Lion odchrząknął z zakłopotaniem.

— Widzisz… Celise zaczęła się trochę niepokoić, że tak długo nie wracasz. Naprawdę zajęło ci to mnóstwo czasu. Pomyślała sobie, że wystawiłeś nas do wiatru.

— To krzywdzące i niczym nie uzasadnione podejrzenie.

— Tak, oczywiście.

Lion pospiesznie odwrócił wzrok i sięgnął po swój skafander. Celise już wciągała pierwszy but.

— To twoja wina — zwróciła się do Tufa. — Gdybyś wcześniej wrócił, nie poczułabym się zagrożona.

— Zaiste. Czy wolno spytać, jaki związek z Muchomorem ma pani poczucie zagrożenia?

— Byłam pewna, że już nie wrócisz i że będziemy musieli zaryzykować wyjście na zewnątrz bez skafandrów — wyjaśniła antropolog, zakładając drugi but. — Po twojej gadaninie o chorobach i zarazach nie wiedziałam, co tam nas czeka, więc wysłałam kota na zwiady. Prawdę mówiąc, zamierzałam wykorzystać tę łaciatą wiedźmę, ale nie pozwoliła mi zbliżyć się do siebie, więc złapałam szarego. Wepchnęłam go do śluzy, a potem obserwowaliśmy na ekranach, co się z nim dzieje. Jeśli nic by mu się nie stało, znaczyłoby to, że my też możemy bezpiecznie wyjść na, zewnątrz.

— Pojmuję — odparł lakonicznie Haviland Tuf.

Do sterowni wbiegła rozbawiona Furia, ale na widok Tufa natychmiast spoważniała i podeszła do niego z wysoko uniesionym ogonem.

— Czy zechce pan pojmać Furię, zanieść do części mieszkalnej statku i zamknąć ją tam? — zwrócił się Tuf do Liona.

— Jasne. — Jefri schylił się i zgarnął kotkę z podłogi. — Ale dlaczego?

— Widzę, że po to, by zapewnić jej bezpieczeństwo, muszę trzymać ją z dala od pańskiej towarzyszki.

Celise Waan wstała, wzięła hełm pod pachę i wydęła wargi.

— Bzdura. I tak już tu nie wrócę. Spójrz na ekran: szary jest zdrów jak ryba.

— Mam poważne podstawy, by przypuszczać, że nie wzięła pani pod uwagę dość istotnego czynnika — oświadczył Haviland Tuf z nieruchomą twarzą. — Chodzi o okres wylęgania.


— ZABIJĘ TĘ SUKĘ! — grzmiał Kaj Nevis, krocząc z Anittasem pogrążonym w mroku korytarzem. — NIECH JĄ SZLAG TRAFI! NIE MA JUŻ LOJALNYCH NAJEMNIKÓW. — Płonący czerwienią wizjer odwrócił się w stronę cybertecha. — POSPIESZ SIĘ!

— Nie dam rady!

Cybernetyczna połowa Anittasa nie odczuwała żadnego zmęczenia, jego ludzkie organy natomiast funkcjonowały na granicy wydolności, poobijane i poranione mocarnymi kleszczami. Cyborg odczuwał silne zawroty głowy, a na dodatek wydawało mu się, że jest okropnie gorąco.

— Już niedaleko — wysapał. — Prosto tym korytarzem, trzecie drzwi po lewej. Centrala zawiadująca tym subpoziomem. Będę mógł znowu podłączyć się do głównego systemu.

I odpocząć, dodał w myślach. Jeszcze nigdy nie był tak potwornie zmęczony.

— MASZ WŁĄCZYĆ TE PRZEKLĘTE ŚWIATŁA! — zadudnił Nevis. — A POTEM ZNALEŹĆ JĄ, I TO JAK NAJPRĘDZEJ! ROZUMIESZ?

Cybertech skinął głową i, ku swemu zaskoczeniu, jednak zdołał nieco przyspieszyć kroku. Nagle na jego policzkach pojawiły się dwie krwistoczerwone plamy, wzrok mu zmętniał, a w uszach rozległo się głośne bzyczenie. Zatrzymał się raptownie.

— CO ZNOWU? — warknął Kaj Nevis.

— Jakieś zaburzenia nadrzędnych funkcji — powiedział Anittas słabym głosem. — Muszę jak najprędzej podłączyć się do sieci i sprawdzić wszystkie systemy.

Ponownie ruszył naprzód, ale już po pierwszym kroku zachwiał się, zatoczył, a następnie runął na podłogę.


Rica Dawnstar była pewna, że zdołała ujść pogoni. Co prawda Kaj Nevis w swoim małpim stroju przedstawiał nieliche zagrożenie, ale na szczęście poruszał się tak głośno, że słychać go było na kilometr. Oprócz tego Rica miała wzrok niemal równie dobry jak koty Tufa; tam gdzie mogła cokolwiek dostrzec, biegła, a w korytarzach pogrążonych w całkowitej ciemności posuwała się naprzód po omacku, starając się czynić jak najmniej hałasu. Zagłębiała się coraz bardziej w labirynt sal, pokojów, komór i magazynów, wielokrotnie wracała w to samo miejsce, po czym skręcała w przeciwną niż poprzednim razem stronę; przez cały czas pilnie nasłuchiwała grzmiących kroków Nevisa, te jednak stawały się coraz słabiej słyszalne, aż wreszcie zupełnie umilkły w oddali.

Dopiero wtedy, kiedy nabrała pewności, że jest bezpieczna, zaczęła poświęcać więcej uwagi miejscu, w którym się znalazła. Szybko odkryła w ścianach lekko fosforyzujące płytki; wystarczyło ich dotknąć, żeby włączyć oświetlenie na sporym odcinku korytarza albo w większej części pomieszczenia. Niektóre działały, inne nie, ale ona dotykała wszystkich, jakie zdołała znaleźć. Przez pewien czas wędrowała po części mieszkalnej statku: wąskie korytarze, a przy nich nieduże pokoiki, wyposażone w łóżko, biurko, konsoletę komputerową oraz ekran. Większość była pusta i nienagannie uporządkowana, znalazła jednak i takie z nie zasłanymi łóżkami oraz ubraniami porozrzucanymi po podłodze. Jednak nawet tam nie dostrzegła ani brudu, ani kurzu. Albo załoga „Arki” opuściła ją zaledwie wczoraj, albo statek sam dbał przez wieki o czystość i porządek, utrzymując w tej jego części niemal całkowitą próżnię. Dopiero teraz, kiedy znowu zjawili się ludzie, napełnił ją powietrzem.

Sąsiednia sekcja wyglądała zupełnie inaczej. W pokojach piętrzyły się stosy rupieci pokrytych grubą warstwą kurzu, w jednym zaś znalazła szkielet leżący w łóżku, które już dawno rozpadło się ze starości.

Stopniowo korytarze stawały się coraz szersze. Rica zaglądała do magazynów wypełnionych trudnym do zidentyfikowania ekwipunkiem oraz pustymi klatkami, do nieskazitelnie czystych, ciągnących się bez końca laboratoriów, aż wreszcie dotarła do miejsca, w którym „jej” korytarz przecinał pod kątem prostym inny, jeszcze szerszy. Przez chwilę stała, niezdecydowana, po czym wyciągnęła broń. Założę się, że tędy idzie się do sterowni albo do jakiegoś innego ważnego miejsca, pomyślała. Ostrożnie przemknęła na drugą stronę szerokiego korytarza, po czym przywarła plecami do ściany, ponieważ nieco dalej, w półmroku, dostrzegła jakieś nieruchome kształty.

Przyglądała im się ze wstrzymanym oddechem, ale nie poruszyły się, więc powoli, centymetr po centymetrze, zaczęła się do nich zbliżać. Kędy znalazła się w odległości kilku metrów, parsknęła śmiechem i schowała igłacz do kabury. Tajemnicze kształty okazały się trójkołowymi pojazdami na wielkich baloniastych oponach, zaparkowanymi w płytkich niszach i podłączonymi przewodami do gniazdek w ścianie. Wyciągnęła jeden z nich na środek korytarza, wskoczyła na siodełko i pstryknęła głównym przełącznikiem. Wskaźnik gotowości zapłonął zielonym światłem. Skuter był nawet wyposażony w reflektor, którego blask wydobywał z ciemności kilkunastometrowy odcinek korytarza. Wspaniale. Uśmiechnęła się od ucha do ucha, po czym wcisnęła pedał gazu. Może niezbyt szybko, ale jednak zmierzała do celu.


Jefri Lion zaprowadził ich do zbrojowni. Tam właśnie Haviland Tuf zabił Muchomora.

Lion omiatał pomieszczenie snopem światła latarki, wydając okrzyki zachwytu na widok stojaków z laserami, bronią palną, ogłuszaczami, paralizatorami oraz skrzyń z granatami oślepiającymi. Celise Waan narzekała głośno, że nie potrafi posługiwać się żadną bronią, a poza tym i tak przypuszczalnie nie potrafiłaby nikogo zabić. Bądź co bądź, jest uczoną, a nie żołnierzem.

Haviland Tuf trzymał oburącz Muchomora. Kiedy opuścili „Róg Obfitości”, kocur powitał go radosnym mruczeniem, szybko jednak umilkł, teraz zaś wydawał żałosne odgłosy, jakby się krztusił, usiłując jednocześnie rozpaczliwie miauczeć. Szara, gęsta sierść wychodziła mu kłakami. W blasku latarki Liona Tuf zobaczył, że kotu coś wyrasta z pyszczka: jakby plątanina długich czarnych włosów połączonych również czarną galaretowatą substancją. Muchomor skarżył się coraz głośniej, bezskutecznie drapiąc pazurami skafander Tufa. Jego wielkie żółte oczy zaszły mleczną mgłą.

Pozostali nie zwracali na niego uwagi. Żadne z nich nie miało czasu ani ochoty zawracać sobie głowy kotem, który od urodzenia towarzyszył kupcowi w jego podróżach. Sprzeczali się głośno, pochłonięci snuciem planów na najbliższą i nieco dalszą przyszłość. Tuf jeszcze mocniej przycisnął kocura do piersi, pogłaskał go po raz ostatni, szepnął mu coś do ucha, po czym zdecydowanym, błyskawicznym ruchem skręcił mu kark.

— Nevis już raz próbował nas zabić — mówił Jefri Lion. — Nie obchodzą mnie twoje narzekania; musisz wziąć się w garść, i już. Chyba nie oczekujesz, że Tuf i ja będziemy twoimi ochroniarzami? — Zmarszczył brwi. — Szkoda, że prawie nic nie wiem o tym bojowym skafandrze, który zabrał nam Nevis. Tuf, czy uda się go przebić promieniem lasera? A może lepsza będzie broń palna? Moim zdaniem, chyba jednak laser… Co o tym myślisz, Tuf? — Odwrócił się i zatoczył koło latarką. Zniekształcone cienie zatańczyły dziko na ścianach zbrojowni. — Tuf? Tuf, gdzie jesteś?

Haviland Tuf zniknął.


Drzwi podstacji komputerowej nie chciały się otworzyć, więc Kaj Nevis kopnął w nie z całej siły. W metalowej płycie pozostało głębokie wgniecenie, a górna krawędź drzwi wyskoczyła z futryny. Nevis kopnął drugi raz, trzeci i czwarty. Opancerzony bucior bojowego skafandra z łoskotem uderzał w cienki metal, aż wreszcie drzwi runęły do środka. Ostatnim kopnięciem Nevis odsunął je na bok, po czym wkroczył do pomieszczenia, niosąc w dolnych ramionach nieprzytomnego Anittasa.

— CHOLERA, PODOBA MI SIĘ TEN SKAFANDER! — zagrzmiał.

Cybertech jęknął cicho.

Podstację wypełniało ledwo słyszalne brzęczenie. Maleńkie różnokolorowe światełka zapalały się i gasły jak robaczki świętojańskie.

— …do obwodu… — wyszeptał Anittas. Jego ręka poruszyła się słabo w czymś, co mogło być nie dokończonym gestem albo tylko skurczem. — Podłącz mnie do obwodu — powtórzył. Organiczne części jego ciała wyglądały okropnie. Na skórę wystąpiły mu krople czarnego potu, które mieszały się z innym, lśniącym płynem, sączącym się z naturalnych otworów ciała oraz ran zadanych szczypcami przez Nevisa. Nie był w stanie iść ani nawet stać o własnych siłach, z każdą chwilą miał coraz większe problemy z mówieniem. Czerwony blask bijący od wizjera unquińskiego skafandra nadawał jego twarzy upiorną siną barwę. — Pospiesz się… — wycharczał. — Błagam, podłącz mnie do obwodu.

— ZAMKNIJ SIĘ ALBO ZROBIĘ Z TOBĄ TO, CO Z TYMI DRZWIAMI! Ciałem cyborga wstrząsnął dreszcz, jakby wzmocniony, zniekształcony głos Nevisa sprawił mu fizyczny ból. Kaj Nevis rozejrzał się po pokoju, a kiedy dostrzegł wolny interfejs, postąpił trzy grzmiące kroki w jego kierunku i cisnął Anittasa na biały fotel, stanowiący całość z biurkiem i konsoletą. Cybertech krzyknął z bólu.

— ZAMKNIJ SIĘ!

Niezgrabnie pociągnął cyborga za ramię, prawie wyrywając mu je ze stawu. Bojowy skafander nie bardzo nadawał się do przeprowadzania działań wymagających nie tyle siły, co precyzji i delikatności, on jednak nie zamierzał go zdejmować. Zbyt dobrze się w nim czuł. Polubił go. Szarpnął jeszcze raz, po czym, nie zważając na jęki Anittasa, wyprostował mu stalowe palce i wepchnął je w interfejs.

— ZADOWOLONY? — zapytał, po czym cofnął się o krok. Cybertech osunął się w przód, uderzył czołem w konsoletę i znieruchomiał z przekręconą na bok głową. Z szeroko otwartych ust wypłynęła krew zmieszana z czarną oleistą cieczą. Nevis skrzywił się z odrazą.

Czyżby dotarli tu zbyt późno? Czyżby ten cholerny cyborg wykręcił mu paskudny numer?

W tej samej chwili brzęczenie przybrało na sile, a maleńkie kolorowe światełka zaczęły migotać w szaleńczym tempie. Anittas wszedł do obwodu.


Rica Dawnstar jechała głównym korytarzem, odczuwając niemal coś w rodzaju radosnego uniesienia, kiedy nagle rozpościerająca się przed nią ciemność rozbłysła jaskrawym światłem. W górze sufitowe lampy kolejno budziły się z długiego snu, zamieniając ciągnącą się kilometrami noc w dzień tak jasny, że aż bolały oczy.

Zahamowała gwałtownie i spod półprzymkniętych powiek obserwowała, jak fala światła biegnie, wydawać by się mogło, w nieskończoność. Obejrzawszy się, stwierdziła, że tam, skąd przybyła, wciąż panuje ciemność.

Teraz, w pełnym blasku, dostrzegła coś, co umknęło jej uwadze w mroku rozproszonym jedynie światłem samotnego reflektora: sześć równoległych pasów różnobarwnego plastyku, wtopionych w podłogę korytarza. Czerwony, niebieski, żółty, zielony, srebrny, fioletowy. Z pewnością każdy dokądś prowadził — szkoda, że nie miała najmniejszego pojęcia dokąd.

Wciąż jeszcze przyglądała im się z namysłem, kiedy jeden, ten srebrzysty, rozjarzył się wewnętrznym blaskiem i niemal jednocześnie lampa nad jej głową wyraźnie przygasła. Rica zmarszczyła brwi, po czym przesunęła skuter kilka metrów do przodu, z mroku w światło. Chwilę potem przygasła kolejna lampa, srebrny pas zaś począł intensywnie pulsować.

— W porządku — powiedziała głośno. — Niech będzie po twojemu.

Wcisnęła pedał gazu i podążyła wzdłuż srebrzystej linii, a nad jej głową kolejno gasły lampy.


— Wrócił! — wrzasnęła Celise Waan, kiedy w korytarzu zrobiło się jasno, i podskoczyła co najmniej metr w górę.

Jefri Lion stanął w szerokim rozkroku i zmrużył oczy. W rękach trzymał laserową strzelbę, do lewego biodra miał przytroczoną kaburę z pistoletem pneumatycznym miotającym eksplodujące pociski, do prawego futerał z igłaczem, przez plecy przewiesił ukosem przenośne działko plazmowe, przez prawe ramię przerzucił pas z bombami paraliżującymi, przez lewe pas z granatami oślepiającymi, do uda zaś miał przywiązaną pochwę z ogromnym nożem wibracyjnym. Uśmiechał się, a w uszach czuł radosne pulsowanie krwi. Był gotowy na wszystko. Poprzednio czuł się tak wspaniale przed ponad stu laty, kiedy po raz ostatni walczył w szeregach Ochotników Skaeglaya z Czarnymi Aniołami. Do diabła z uczonymi dyrdymałami. Jefri Lion był człowiekiem czynu i teraz znowu czuł się młody.

— Spokojnie, Celise — powiedział, nie podnosząc głosu. — Oprócz nas nikogo tu nie ma. Po prostu włączyło się oświetlenie, nic więcej.

Tłusta antropolog nie wyglądała na przekonaną. Ona także była uzbrojona, ale zamiast nieść jak należy strzelbę laserową, ciągnęła ją za sobą po podłodze, twierdząc, że jest za ciężka. Lion z niepokojem zastanawiał się, co będzie, jeśli jego towarzyszka spróbuje uzbroić i cisnąć granat oślepiający.

— Spójrz! — Wyciągnęła rękę. — Co to?

Środkiem korytarza biegły dwa pasy: czerwony i pomarańczowy. Pomarańczowy pulsował łagodnym, ale wyraźnym blaskiem.

— Coś jakby drogowskaz. Idziemy za nim.

— Nie! — oświadczyła stanowczo kobieta.

Jefri Lion skrzywił się z niesmakiem.

— Posłuchaj: ja tutaj dowodzę, więc będziesz robiła to, co każę. Damy sobie radę z każdym, kto stanie nam na drodze. Przestań marudzić i chodź ze mną.

— Nie! — powtórzyła z uporem Celise. — Jestem zmęczona! Tam może być niebezpiecznie. Zostaję tutaj.

— Idziemy! To rozkaz.

— Przestań się wygłupiać. Nie masz prawa mi rozkazywać. Mam wyższy stopień naukowy.

— Nie jesteśmy w Ośrodku — zwrócił jej uwagę Lion. — Więc jak: idziesz czy nie?

— Nie!

Z założonymi rękami usiadła na środku korytarza.

— Jak chcesz. W takim razie powodzenia.

Jefri Lion odwrócił się i równym krokiem pomaszerował wzdłuż pomarańczowej linii. Jego zbuntowana armia odprowadziła go ponurym, nieruchomym spojrzeniem.


Haviland Tuf dotarł do bardzo niezwykłego miejsca.

Długo wędrował bez celu pogrążonymi w ciemnościach korytarzami, przyciskając do piersi martwe ciało Muchomora. Nie wiedział, dokąd ani po co idzie, i nawet się nad tym nie zastanawiał. Po trudnym do określenia czasie dotarł do czegoś w rodzaju obszernej pieczary; ściany oraz sufit uciekły na boki i w górę, jego zaś połknęła wypełniona pustką ciemność. Kroki Tufa wywoływały słabe, odległe echo, bez trudu zagłuszające inne, ledwo słyszalne odgłosy: niskie nieprzerwane buczenie oraz chlupoczące mlaskanie, przywodzące na myśl ogromny podziemny ocean. Nie mógł to jednak być ocean, bo przecież Tuf znajdował się nie na planecie, tylko w trzewiach gigantycznego okrętu biowojennego, otoczony nieprzyjaciółmi, z martwym Muchomorem w objęciach, którego zabił własnymi rękami.

Szedł dalej, trudno powiedzieć jak długo. Przez cały czas towarzyszyło mu echo jego kroków. Metalowa podłoga była doskonale gładka, tym bardziej więc zaskoczyło go zderzenie z jakimś dużym, niewidocznym w ciemności przedmiotem. Na szczęście szedł na tyle wolno, że nie doznał żadnego uszczerbku w wyniku zderzenia, ale wypuścił z objęć kocie zwłoki. Ostrożnie wyciągnął obie ręce i zaczął obmacywać przeszkodę, zdołał jednak stwierdzić tylko tyle, że jest całkiem spora i pozbawiona kantów.

Chwilę potem zrobiło się jasno.

Światło było szare i przyćmione, więc Tuf nie został oślepiony ani nawet nie musiał zmrużyć oczu. Blada poświata spływała z sufitu; wszędzie tam, gdzie wygrywała walkę z plamami czarnego cienia, podłoga i sprzęty zdawały się leciutko jarzyć, jakby były pokryte cienką warstwą jakiegoś fosforyzującego mchu.

Haviland Tuf rozejrzał się dokoła. Pomieszczenie, w którym się znajdował, przypominało raczej tunel niż jaskinię; w ciemnościach pokonał prawie całą jego szerokość, wynoszącą około kilometra, ale była ona niczym w porównaniu z długością. Całkiem możliwe, iż tunel ciągnął się przez cały statek, od dziobu do rufy, ponieważ nie sposób było dostrzec żadnego z jego końców. W górze rozproszone trupie światło mieszało się z zielonkawymi cieniami, wzdłuż ścian zaś ciągnęły się maszyny, terminale komputerowe oraz stanowiska wyposażone w urządzenia, które Tuf widział po raz pierwszy w życiu. Najwięcej jednak było zbiorników służących hodowli tkanek.

Choćby chciał, nie zdołałby ich zliczyć. Wyrastały ze ścian i z podłogi, niektóre zaś zwieszały się z sufitu. Były najrozmaitszych rozmiarów: trafiały się tak wielkie, że bez trudu pomieściłyby „Róg Obfitości Znakomitych Towarów po Nadzwyczaj Niskich Cenach”, ale tu i ówdzie można było dostrzec maleńkie, długości i szerokości ludzkiej dłoni, zgrupowane w zespoły po kilkadziesiąt albo nawet kilkaset sztuk. Komputery i skomplikowane stanowiska wyglądały przy nich jak mało istotny dodatek. Tuf dość szybko zlokalizował źródło tajemniczego, mlaszcząco-chlupoczącego odgłosu; większość zbiorników była pusta, gdzieniegdzie jednak jego wzrok napotykał wypełnione różnobarwnymi bulgoczącymi cieczami, w których trwały zawieszone — niektóre nieruchomo, inne wykonując słabe, nieskoordynowane ruchy — zagadkowe kształty.

Haviland Tuf długo chłonął ten widok. Skala pomieszczenia oraz wypełniających je przedmiotów sprawiła, że poczuł się bardzo mały. Wreszcie jednak ocknął się i pochylił, żeby podnieść z podłogi nieruchome ciało Muchomora. Jego wzrok przypadkowo spoczął na obiekcie, z którym zderzył się po ciemku; był to zbiornik średniej wielkości, o łagodnie zaokrąglonych ścianach. Wypełniała go mętna żółtawa ciecz poprzecinana nieregularnymi smugami czerwieni. Do uszu Tufa doszedł cichy bulgot i jednocześnie kupiec wyczuł wyraźne drżenie, jakby coś poruszyło się w zbiorniku. Zaintrygowany, zbliżył twarz do szyby, a potem, wiedziony trudnym do wytłumaczenia impulsem, skierował wzrok w górę.

Jeszcze nie wykluty, a jednak już żywy tyranozaur wpatrywał się w niego nieruchomym spojrzeniem.


W systemie komputerowym statku nie istniał ból. W systemie Anittas nie miał ciała. Był samym umysłem, czystym i nieskalanym, jednocześnie zaś stanowił część składową czegoś ogromnego, potężnego i znacznie doskonalszego niż on, niż oni wszyscy. W systemie stał się więcej niż człowiekiem, więcej niż cyborgiem, więcej niż maszyną. W systemie był prawie bogiem. Mógł ignorować czas, był bowiem szybki jak myśl, jak komendy i informacje mknące nadprzewodzącymi kanałami, jak błyski mikrolaserów pracowicie tkających niewidzialne sieci we wnętrzu głównej macierzy. Dzięki systemowi dysponował tysiącem oczu, tysiącem uszu i tysiącem rąk, które mógł zacisnąć w pięści i puścić w ruch. Dzięki systemowi mógł być wszędzie naraz.

Był Anittasem. Był „Arką”. Był ponad pięciuset satelitami obserwacyjnymi. Był dwudziestoma imperialnymi komputerami serii 7400, zawiadującymi z dwudziestu podstacji dwudziestoma sekcjami gigantycznego okrętu. Był Ogniomistrzem, Kryptografem, Astrogatorem, Głównym Technikiem, Medykiem, Archiwistą, Bibliotekarzem, Biomagazynierem, Mikrochirurgiem, Szefem Klonowania, Łącznościowcem i Szefem Kontrwywiadu. Był całym sprzętem i oprogramowaniem, wszystkimi podwójnymi, potrójnymi i poczwórnymi układami zabezpieczającymi. Miał tysiąc dwieście lat i trzydzieści kilometrów długości, jego serce zaś stanowiła główna macierz o zewnętrznej średnicy zaledwie dwóch metrów i prawie nieskończona wewnątrz. Dotykał tego i tamtego, po czym ruszał dalej, a jego świadomość z cudowną lekkością przepływała od ośrodka do ośrodka, z rdzenia na rdzeń, od terminalu do terminalu. Wiedza kipiała w nim niczym krystalicznie czysta źródlana woda, podgrzana znacznie bardziej niż do temperatury wrzenia. Był „Arką”. Był Anittasem. Umierał.

Głęboko w swoich trzewiach, w najdalszym zakamarku wnętrzności, poruszył srebrzystymi sensorami i skierował je na Kaja Nevisa. Uśmiechnął się, odsłaniając zęby z chromowej stali. Uśmiech na jego tylko w połowie ludzkiej twarzy wyglądał groteskowo.

— Ty głupcze — powiedział.

Monstrualna kosmiczna zbroja zbliżyła się o krok, szczypce zamknęły się i otworzyły z metalicznym szczęknięciem.

— UWAŻAJ, CO MÓWISZ.

— Chętnie to powtórzę: jesteś głupcem. — Roześmiał się, ale odgłos, który wydobył się z jego rozbitych, zakrwawionych ust wcale nie przypominał śmiechu. — Zabiłeś mnie, Nevis. Zabrakło ci cierpliwości i zabiłeś mnie, a przecież mogłem dać ci to wszystko. Statek jest pusty. Załoga od dawna nie żyje. System też jest pusty. Nie ma w nim nikogo oprócz mnie. Mamy do czynienia z idiotą. „Arka” przypomina teraz zidiociałego olbrzyma. Ci z Imperium za bardzo się bali. Skonstruowali prawdziwe Sztuczne Inteligencje, umieścili je na statkach i okrętach wojennych, oddali im we władanie zrobotyzowane floty i eskadry, ale potem zaczęło dochodzić do niepokojących wydarzeń. Wszystkiego można się dowiedzieć z historii: Kandabaer, Lear, bunty „Alecto” i „Golema”… Jak tylko zbudowali pierwsze okręty biowojenne, uświadomili sobie, jak ogromne potencjalne zagrożenie przedstawiają sobą te jednostki. Załogę „Arki” stanowiło dwustu ludzi — strategów, uczonych, inżynierów ekologów i oficerów — oprócz tego zaś mogła zabrać na pokład ponad tysiąc żołnierzy, wyżywić ich, dotrzeć w dowolne miejsce i zniszczyć dowolną planetę, a wszystkim rządził system. To bardzo bezpieczny system, Nevis. Wyrafinowany. Potrafi sam się naprawić, potrafi się obronić, potrafi robić jednocześnie tysiąc rzeczy, ale tylko wtedy, jeśli wydasz mu polecenie. Obsługiwany przez dwustu ludzi, działał z pełną mocą, ale w razie potrzeby może nim kierować nawet jeden człowiek. Oczywiście nie tak sprawnie i szybko, ale jednak. Sam nie zadziała, bo nie ma mózgu. Nie wyposażono go w Sztuczną Inteligencję. Czeka na polecenia, a te może wydawać nawet jeden człowiek. Jeden człowiek, wyobrażasz sobie? Bez trudu dałbym sobie radę, gdyby nie to, że zabił mnie Kaj Nevis, bo zabrakło mu cierpliwości. Nevis postąpił kolejny krok naprzód.

— NIE WYGLĄDASZ NA NIEBOSZCZYKA — zagrzmiał, poruszając szczypcami.

— Ale nim jestem — odparł Anittas. — Czerpię moc z systemu, wspomagam cybernetyczną część organizmu, ale i tak umieram. To zaraza, Nevis. W końcowym okresie funkcjonowania „Arki” załoga liczyła zaledwie trzydziestu dwóch ludzi. Właśnie wtedy nastąpił atak Hruunów. Złamali szyfry, otworzyli kopułę i wylądowali. Ponad stu wojowników dokonało desantu. Zdobywali poziom za poziomem, sekcję za sekcją, wszystko wskazywało na to, że niebawem opanują okręt. Obrońcy dokonywali cudów odwagi, robili wszystko, co w ich mocy, urządzali zasadzki, walczyli o każdy metr korytarzy. Jeśli dobrze poszukasz, znajdziesz sporo miejsc, gdzie toczyły się zażarte walki. Zniszczenia są tam tak duże, że „Arka” nie zdołała ich sama naprawić. Wreszcie, zrozpaczeni, sięgnęli po ostatnią deskę ratunku: wypuścili bakterie, wirusy i pasożyty, uwolnili hodowane w zbiornikach potwory i zwyciężyli. Hruunowie zostali wybici do nogi, ale ocalało tylko czterech obrońców. Jeden z nich był ciężko ranny, dwaj poważnie chorzy, jeden postradał zmysły. Chcesz wiedzieć, jak się nazywali? Chyba nie. Ty nie wiesz, co to ciekawość. Zresztą, to bez znaczenia; Tuf na pewno będzie chciał się dowiedzieć, podobnie jak Lion.

— TUF? LION? CO TY WYGADUJESZ? PRZECIEŻ OBAJ NIE ŻYJĄ!

— Mylisz się. Są cali i zdrowi i dostali się na pokład „Arki”. Lion znalazł zbrojownię. Przypomina teraz chodzący arsenał. Szuka cię. Tuf znalazł coś jeszcze ważniejszego. Rica Dawnstar podąża za srebrzystą linią na mostek kapitański. Wszyscy są tutaj. Obudziłem „Arkę” z uśpienia i prowadzę ich za rękę.

— ZATRZYMAJ ICH! — rozkazał Nevis. Nie wahał się ani chwili: wysunął naprzód zębate kleszcze i zacisnął je na biometalowym gardle Anittasa. Czarny pot spływał kropelkami na lśniącą stal. — ZATRZYMAJ ICH NATYCHMIAST!

— Jeszcze nie skończyłem — powiedział cyborg, prawie nie poruszając zmasakrowanymi wargami. — Ostatni słudzy Imperium zrozumieli, że to koniec. Wyłączyli większość funkcji statku, po czym zostawili go we władaniu próżni, ciszy i kosmicznej pustki. Uczynili z niego martwą skorupę, ale nie do końca, ponieważ obawiali się, że kiedyś, w trudnej do przewidzenia przyszłości, nastąpi kolejny atak. Przykazali „Arce”, żeby się broniła. Uzbroili działa plazmowe oraz zewnętrzne lasery i uaktywnili strefę obronną, o czym niedawno mieliśmy okazję przekonać się na własnej skórze. Zaprogramowali również statek, żeby w straszliwy sposób pomścił ich śmierć, pojawiając się okresowo nad Hro B’rana, gdzie zamieszkali Hruunowie, i siejąc śmierć oraz zniszczenie. Po to, żeby mieszkańcy planety nie zdołali uodpornić się na zsyłane z nieba plagi, wystawili zbiorniki z wirusami i bakteriami na działanie promieniowania, co wymusiło przyspieszoną mutację, a także uruchomili działający automatycznie program inżynierii genetycznej, który powoływał do życia coraz bardziej zabójcze mikroby.

— NIC MNIE TO NIE OBCHODZI — zagrzmiał Kaj Nevis. — CZY POWSTRZYMAŁEŚ TAMTYCH? MOŻESZ ICH ZABIĆ? ZRÓB TO, BO W PRZECIWNYM RAZIE JA ZABIJE CIEBIE!

— Ty już mnie zabiłeś — odparł cybertech. — Przecież ci powiedziałem. Zaraza. Druga, wewnętrzna strefa obronna. Gdyby komuś mimo wszystko udało się wedrzeć na pokład, „Arka” miała obudzić się ze snu i wypełnić korytarze atmosferą, tyle że z obfitą domieszką najróżniejszych nośników chorób. W zbiornikach od tysiąca lat następowała mutacja za mutacją. Choroba, która mnie dopadła, nawet nie ma nazwy. Wydaje mi się, że przenoszą ją jakieś zarodniki. Naturalnie istnieją wszelkie niezbędne lekarstwa i szczepionki, ponieważ „Arka” wytwarzała je równolegle z nowymi chorobami, ale dla mnie jest już za późno. Dużo za późno. Zaraza zżera od środka moją biologiczną połowę. Mogłem dać ci ten statek na talerzu. Razem mogliśmy rozporządzać niemal boską siłą, a zamiast tego umieramy.

— TY UMIERASZ — sprostował Nevis. — STATEK I TAK JEST MÓJ.

— Wątpię. Dałem mu mocnego kopa. Zidiociały olbrzym obudził się na dobre. Co prawda nie zmądrzał, ale jest przytomny i czeka na rozkazy, których ty nie potrafisz wydać, a nawet gdybyś potrafił, to i tak nie wiedziałbyś, jak mu je przekazać. Prowadzę tu Jefriego Liona. Rica Dawnstar coraz szybciej zbliża się do mostku. Co więcej…

— ŻADNYCH „WIĘCEJ”! — ryknął Kaj Nevis.

Stalowe kleszcze zacisnęły się i bez najmniejszego trudu odcięły głowę Anittasa od reszty ciała. Głowa odbiła się od piersi cyborga, spadła na podłogę, z karku chlusnęła fontanna krwi, a ze sterczącego grubego kabla trysnęły iskry. Chwilę potem bezgłowe ciało opadło z łoskotem na konsoletę. Kaj Nevis puścił w ruch większe, górne ramiona; ciosy spadały w szaleńczym tempie, w powietrze strzelały fragmenty obudowy, elektroniczne części, przyciski i poszarpane przewody, aż wreszcie konsoleta zamieniła się w bezkształtne rumowisko.

Gdzieś z tyłu rozległ się wysoki, przenikliwy dźwięk. Nevis odwrócił się gwałtownie, by zlokalizować jego źródło.

Leżąca na podłodze głowa wpatrywała się w niego szeroko otwartymi, srebrzystymi oczami. Na pokiereszowanych ustach trwał pogardliwy uśmiech.

— Jeszcze jedno — powiedziała głowa. — Uruchomiłem ostatnią procedurę ochronną przygotowaną przez poddanych Imperium. Wyłączyłem pole statyczne. Koszmary budzą się do życia. Wkrótce zjawią się bezwzględni strażnicy, żeby cię zniszczyć.

— NIECH CIĘ SZLAG TRAFI!

Kaj Nevis jednym susem znalazł się przy głowie, podniósł potężną nogę i z całej siły opuścił stopę osłoniętą ogromnym stalowym buciorem. Kości oraz metalowe elementy konstrukcyjne czaszki pękły z głośnym trzaskiem, ale jemu to nie wystarczyło; uderzał stopą raz po raz, aż wreszcie na podłodze została tylko cienka warstwa niemożliwej do zidentyfikowania, szarawej mazi, poznaczonej tu i ówdzie srebrnymi i różowymi smugami.

A potem, nareszcie, zapadła cisza.


Co najmniej przez dwa kilometry sześć linii biegło obok siebie, przy czym tylko srebrzysta pulsowała wewnętrznym światłem. Pierwsza odbiła w bok czerwona, kilometr dalej zaś to samo uczyniła fioletowa, która znikła za szerokimi podwójnymi drzwiami wiodącymi, jak się okazało, do ogromnej i nienagannie czystej automatycznej kuchni. Rica odczuwała wielką pokusę, żeby dokładniej rozejrzeć się po tym i sąsiednich pomieszczeniach, ale srebrzysta linia wciąż pulsowała nagląco, a sufitowe lampy kolejno gasły nad jej głową, poganiając ją, żeby prędzej szła naprzód.

Wreszcie dotarła do końca. Szeroki korytarz, którym przez cały czas podążała, łagodnie skręcił w lewo, by nieco dalej połączyć się ze swoim bliźniaczym odpowiednikiem. Miejsce ich spotkania miało kształt wysoko sklepionej okrągłej hali, z której, na podobieństwo szprych gigantycznego koła łączących piastę z obręczą, rozbiegało się kilka znacznie mniejszych korytarzy. W górze Rica dostrzegła co najmniej trzy identyczne poziomy, oplatane pajęczyną pomostów, schodów i balkonów, pośrodku hali zaś znajdowała się pionowa, podobna do rury konstrukcja, sięgająca od podłogi do sufitu — najprawdopodobniej szyb windowy.

Różnobarwne linie rozbiegały się we wszystkich kierunkach; tylko srebrzysta wiodła prosto do drzwi windy. Drzwi otworzyły się przed nią, ale Rica najpierw zatrzymała skuter przy szybie, zsiadła i zawahała się. Winda najwyraźniej na nią czekała. Powinna wejść do środka, ale wtedy zostałaby zamknięta w ciasnej przestrzeni, a instynkt ostrzegał ją, że nie należy tego czynić.

Wahała się zbyt długo.

Światła zgasły.

Pozostała samotna srebrzysta kreska, niczym stanowczo wyciągnięty palec. Oświetlona była jedynie kabina windy.

Rica Dawnstar zmarszczyła brwi, wydobyła igłacz z kabury i weszła do środka.

— Proszę na ostatnie piętro — powiedziała.

Drzwi zamknęły się za nią, po czym winda bezszelestnie ruszyła w górę.


Pomimo ciężaru broni, którą był obwieszony, Jefri Lion maszerował sprężystym krokiem. Jak tylko rozstał się z Celise Waan, od razu poczuł się lepiej; irytowały go jej bezustanne narzekania, a poza tym wątpił, czy miałby z niej jakikolwiek pożytek, gdyby doszło co do czego. Rozważał wariant przeprowadzenia „cichej” operacji, ale odrzucił ten pomysł. Nie obawiał się ani Kaja Nevisa, ani jego skafandra bojowego. To prawda, że wiekowa zbroja wielokrotnie wzmocniła siły przeciwnika, ale stanowiła produkt obcej technologii, on zaś, Lion, dysponował arsenałem najbardziej śmiercionośnej broni, jaką stworzyła technologiczna i militarna potęga Federalnego Imperium Starej Ziemi; czy mogli się z nią równać konstruktorzy z jakiejś nędznej planetki, o której niedawno usłyszał po raz pierwszy w życiu? Kim oni w ogóle byli? Zapewne niewolnikami Hrangan. Jak tylko odszuka Nevisa, rozprawi się z nim bez trudu, podobnie jak z tą zdrajczynią Riką Dawnstar i jej żałosnym igłaczem. Bardzo chciałby zobaczyć, co igłacz zdoła zdziałać w konfrontacji z działkiem plazmowym. Tak, to może być nadzwyczaj interesujący widok.

Ciekawe, jakie plany względem „Arki” mieli Kaj Nevis i jego banda. Z pewnością uknuli coś nielegalnego i odrażającego, ale teraz nie miało to żadnego znaczenia, ponieważ statek dostanie się nie w ich, lecz w jego ręce — Jefriego Liona, podwykładowcy historii wojskowości w Ośrodku na ShanDellor, niegdyś zastępcy głównego taktyka przy Trzecim Skrzydle Ochotników Skaeglaya. Zdobędzie kontrolę nad „Arką” — być może przy pomocy Tufa, jeśli zdoła go odszukać, a może bez niej — i nie dopuści do tego, żeby ta skarbnica wiedzy została wykorzystana dla czyjejś prywatnej korzyści. Odprowadzi zdobycz na Avalon i ofiaruje tamtejszej Akademii Wiedzy, w zamian za dożywotnie stanowisko kustosza. Będzie miał fascynujące zajęcie do końca życia, a kiedy wreszcie dobiegnie ono końca, Jefri Lion, uczony i wojownik, dorówna sławą samemu Kleronomasowi, który uczynił Akademię tym, czym jest ona teraz.

Lion dziarskim krokiem maszerował środkiem korytarza za pomarańczową linią, pogwizdując rytmiczną melodię, której nauczył się ponad czterdzieści lat temu w szeregach Ochotników. Gwizdał i maszerował, maszerował i gwizdał…

Aż nagle linia zgasła.


Celise Waan długo siedziała z założonymi rękami i obrażoną miną na podłodze korytarza. Nie poruszyła się nawet wtedy, kiedy kroki Liona ucichły w oddali. Rozpamiętywała obelgi i upokorzenia, jakie musiała znieść. Każde z nich stanowiło kamień obrazy, razem były wprost nie do wytrzymania. Popełniła poważny błąd, przystając do tej podejrzanej kompanii. Anittas był bardziej maszyną niż człowiekiem, Rica Dawnstar zachowywała się jak bezczelna kanalia, Kaj Nevis niczym nie różnił się od pospolitego przestępcy, a o Tufie w ogóle szkoda było mówić. Nawet Jefri Lion, jej kolega, okazał się zupełnie nieodpowiedzialny. To ona odkryła gwiazdę śmierci, to ona dopuściła ich do tajemnicy, i co otrzymała w zamian za to? Niewygody, grubiańskie traktowanie, wreszcie zdradę. Cóż, jak tak, to tak. Celise Waan ma już tego dosyć. Nie podzieli się z nikim swoją zdobyczą. Odprowadzi statek na ShanDellor i tam zarekwiruje go zgodnie z prawem. Jeśli jej byli wspólnicy będą mieli jakieś zastrzeżenia, proszę bardzo — niech oddadzą sprawę do sądu. Tymczasem nie zamierza mieć z nimi do czynienia.

Rozbolały ją pośladki, powoli zaczęły drętwieć nogi. Zbyt długo siedziała w jednej pozycji. Bolały ją także plecy i była głodna. Ciekawe, czy na tym wraku można dostać porządny posiłek, pomyślała. Przypuszczalnie tak, bo przecież działały systemy obronne, komputery i nawet oświetlenie, więc może uda jej się znaleźć funkcjonującą kuchnię.

Podniosła się z podłogi i ruszyła na poszukiwania.


Nie ulegało wątpliwości, że coś się dzieje.

Ciche do tej pory brzęczenie wyraźnie narastało, coraz głośniejsze stawały się też bulgoczące odgłosy, natomiast mętna żółtawa ciecz w zbiorniku z tyranozaurem wydawała się klarować, jednocześnie zmieniając kolor. Różowe smugi szybko bladły i kurczyły się, aż wreszcie nie pozostał po nich żaden ślad. Z wewnętrznej ścianki zbiornika wyrosła macka, która zbliżyła się do dinozaura i jakby na chwilę przyssała się do niego, ale z powodu słabego oświetlenia Tuf nie był pewien, czy w istocie tak się stało.

Na wszelki wypadek postanowił wycofać się na z góry upatrzone pozycje. Nie spuszczając wzroku ze zbiornika, oddalił się na kilka metrów, po czym majestatycznie wykonał „w tył zwrot” i podążył przed siebie. Zaledwie po kilkunastu krokach natknął się na komputerową konsoletę połączoną z doskonale wyposażonym w mikromanipulatory, mikroskopy i precyzyjne narzędzia stanowiskiem roboczym.

Nie musiał wiele myśleć, by odgadnąć, czym zajmowano się w tym gigantycznym pomieszczeniu. Jeśli wierzyć Jefriemu Lionowi, największym skarbem „Arki” był magazyn tkanek, w którym zgromadzono mniejsze lub większe fragmenty milionów roślin i zwierząt, a także bakterie i wirusy z niezliczonych planet. Każdy z tych organizmów mógł zostać w dowolnej chwili sklonowany, w związku z czym „Arka” oraz bliźniacze jednostki były zdolne zesłać na dowolną planetę nieuleczalną chorobę, żeby zdziesiątkować jej ludność, żarłoczne owady, żeby zniszczyć zbiory, szybko rozmnażające się wszystkożerne zwierzęta, żeby wprowadzić chaos do ekosystemu i zakłócić funkcjonowanie łańcucha pokarmowego, albo nawet przerażające drapieżniki z drugiego końca wszechświata, które miały siać śmierć i zniszczenie w przeludnionych miastach. Jednak podstawę stanowiło klonowanie.

Haviland Tuf przypadkiem odnalazł miejsce, w którym się tym zajmowano. Połączone z komputerami stanowiska robocze służyły przeprowadzaniu skomplikowanych zabiegów mikrochirurgicznych, w przezroczystych zbiornikach zaś hodowano sklonowane organizmy aż do chwili, kiedy osiągnęły pożądany stopień rozwoju. Lion wspomniał też o przyspieszonym polu czasowym, jednej z zaginionych tajemnic Imperium; co prawda można było wytworzyć je tylko na niewielkim obszarze, w dodatku kosztem ogromnego wydatku energii, ale umieszczone w nim organizmy w ciągu zaledwie kilku godzin przeistaczały się z ledwo ukształtowanego zarodka w dorosłego osobnika albo, po odwróceniu potencjałów pola, które zamieniało się wtedy w pole statyczne, przez tysiąclecia trwały w nie zmienionym stanie.

Haviland Tuf z namysłem spoglądał na stanowisko robocze, konsoletę komputerową i na martwego Muchomora, którego zwłoki wciąż tulił do piersi.

Do klonowania wystarczy jedna komórka.

W pamięci centralnego komputera z pewnością są zapisane wszystkie procedury. Kto wie, może nawet umieszczono tam program instruktażowy?

— Zaiste — powiedział z namysłem Haviland Tuf.

Właściwie, dlaczego nie? Co prawda nie był cybertechem, ale nie był też idiotą, a na dodatek niemal przez całe życie miał do czynienia z najróżniejszymi systemami komputerowymi, w tym również takimi o bardzo wysokim stopniu komplikacji.

Podszedł do stanowiska, delikatnie położył kocie zwłoki na stole operacyjnym, opuścił czaszę naszpikowaną sensorami i włączył zasilanie. Początkowo nie rozumiał prawie nic z tego, co pojawiło się na ekranie, ale na szczęście nie należał do ludzi, którzy łatwo się zniechęcają.

Zaledwie kilka minut później był już pochłonięty pracą, i to tak bardzo, że nie zwrócił uwagi na dobiegający zza jego pleców donośny bulgot. Gdyby go usłyszał i gdyby się odwrócił, z pewnością zauważyłby, że poziom już prawie całkiem przezroczystego płynu w zbiorniku z tyranozaurem zaczął wyraźnie spadać.


Kaj Nevis wypadł z podstacji komputerowej, rozglądając się za kimś albo za czymś, co mógłby zabić.

Rozpierała go wściekłość — przede wszystkim był wściekły na siebie za to, że nie potrafił nad sobą zapanować i że nie okazał się wystarczająco przewidujący. Nie przyszło mu do głowy, że w atmosferze mogą znajdować się zabójcze mikroorganizmy. Anittas mógł mu się jeszcze przydać; oczywiście prędzej czy później musiałby zlikwidować zarozumiałego cybertecha, ale z tym nie miałby najmniejszych kłopotów. Teraz sytuacja nie przedstawiała się najlepiej. Co prawda w unquińskim skafandrze Nevis czuł się całkiem bezpiecznie, niemniej jednak w jego sercu szybko kiełkowało ziarno niepokoju. Wcale nie ucieszyła go wiadomość, że Tuf i cała reszta dostali się na pokład. Tuf znacznie lepiej znał ten przeklęty skafander, przypuszczalnie wiedział więc również o jego słabych punktach.

Kaj Nevis sam niedawno odkrył jeden z nich: kończył się zapas powietrza. Nowoczesne skafandry, na przykład takie, jaki miał teraz na sobie Tuf, były wyposażone w zbiorniki ze zmodyfikowanymi genetycznie wirusami, które przetwarzały dwutlenek węgla w tlen w takim samym tempie, w jakim człowiek dokonywał odwrotnego procesu. Dzięki temu zlikwidowano ryzyko wyczerpania się zapasu powietrza — chyba że cholerne wirusy szlag trafił. Skafander Nevisa, choć zapewniał mu solidną ochronę i dawał ogromną siłę, był mocno przestarzały: cały zapas powietrza, co prawda spory, ale jednak nieodnawialny, mieścił się w czterech ogromnych butlach na plecach. Jeżeli prawidłowo odczytywał wskazania instrumentów wewnątrz hełmu, jedna z nich była już prawie pusta; pozostały jeszcze trzy, co teoretycznie dawało mu aż nadto czasu na odszukanie i zlikwidowanie wszystkich przeciwników… jednak pod warunkiem, że zdoła ich odnaleźć. Kaj Nevis poczuł się trochę nieswojo. Po tym, co przydarzyło się Anittasowi, powziął stanowcze postanowienie, że za nic nie zdejmie hełmu, dopóki nie upewni się, że niebezpieczeństwo minęło. Już prędzej udusi się w skafandrze. Tajemnicza choroba przeżarła biologiczną połowę ciała cyborga w zastraszającym tempie; widok błotnistej czarnej mazi oblepiającej nienaruszone metalowe części należał do najokropniejszych, jakie Nevis widział w życiu, a widział już wiele mało przyjemnych rzeczy.

Jednak ryzyko, że zginie z braku tlenu, było niewielkie. Jeśli udało się zainfekować powietrze wypełniające wnętrze „Arki”, z pewnością istnieje też sposób na jego oczyszczenie. Odszuka sterownię, mostek, główną dyspozytornię czy jak to się nazywa i zrobi to. Na początek wystarczy jeden sektor. Co prawda Anittas powiedział, że Rica Dawnstar zbliża się do mostku, ale Nevis zupełnie się tym nie przejął. Wręcz przeciwnie: cieszył się na to spotkanie.

Ruszył w wybranym na chybił trafił kierunku. Echo jego kroków niosło się daleko pogrążonymi w ciszy korytarzami. Nie szkodzi, niech go usłyszą. Mało go to obchodziło. Naprawdę polubił ten skafander.


Rozparta w kapitańskim fotelu Rica Dawnstar uważnie wczytywała się w informacje wyświetlone na głównym ekranie. W rozłożystym, mięciutkim, obitym wspaniałym starym plastykiem fotelu siedziało się jak na tronie. Człowieka od razu ogarniała ochota, żeby zamknąć oczy i uciąć sobie drzemkę — problem polegał na tym, że to miejsce z pewnością nie było przeznaczone do odpoczynku. Najwyraźniej zaprojektowano je w taki sposób, żeby kapitan mógł siedzieć przy głównym ekranie i wydawać polecenia oficerom pracującym przy dziewięciu mniejszych stanowiskach na głównym mostku oraz dwunastu umieszczonych pół piętra niżej. To oni wprowadzali dane do systemu i naciskali właściwe guziki. Ponieważ Rica nie miała dziewięcio- ani tym bardziej dwudziestojednoosobowej świty, musiała jak szalona biegać od konsolety do konsolety. Uruchomienie wszystkich systemów gigantycznego statku zajęło jej sporo czasu, a potem i tak przeżyła chwilę rozczarowania, zaczęła bowiem wydawać komendy z niewłaściwego pulpitu, w związku z czym nie uzyskała żadnej reakcji. Jednak stopniowo, pomału, zaczynała się w tym wszystkim orientować. Czyniła stałe postępy.

Najważniejsze, że była bezpieczna. Jak tylko dostała się na mostek, zablokowała windę, żeby nikt nie mógł dotrzeć tu tą drogą. Dopóki ona była tu, na górze, a oni tam, na dole, miała w ręku atutową kartę. Co prawda każda sekcja statku miała swoją podstację komputerową, a każdą wyspecjalizowaną funkcją — od obrony przez klonowanie do gromadzenia danych — dało się sterować z punktów dowodzenia rozrzuconych po całej „Arce”, ale stąd mogła kontrolować wszystko, co się dzieje, a co najważniejsze, zablokować każdy rozkaz, jaki z takiego lub innego względu nie zyskałby jej akceptacji. Oczywiście pod warunkiem, że go przechwyci i że będzie wiedziała, jak go zablokować. Na tym polegał największy problem. Mogła być tylko w jednym miejscu naraz i musiała poznać właściwe komendy. Co prawda cały czas posuwała się naprzód, jednak czyniła to metodą prób i błędów, a więc taką, która nie zapewnia natychmiastowych rezultatów.

Mimo wszystko dumna z siebie, oparła głowę na miękkiej plastykowej poduszce i obserwowała zmieniające się komunikaty. Wyglądało na to, iż zdołała wywołać pełną informację o statku. „Arka” przedstawiła już wyczerpujący raport na temat tych obszarów i funkcji, które przestały działać ponad tysiąc lat temu i nie zostały przez ten czas naprawione, teraz zaś wyświetlała dane dotyczące realizowanych programów.

Szczególnie imponująco wyglądała lista chorób przygotowanych z myślą o nieproszonych gościach, którzy wdarliby się na pokład „Arki”. Rica nie znała przynajmniej siedemdziesięciu pięciu procent z nich, wszystkie nazwy jednak brzmiały nadzwyczaj złowróżbnie. Anittas z pewnością szybko opanuje sterowanie procesami produkcyjnymi nowych bakterii i wirusów, powinna więc jak najprędzej szczelnie odgrodzić mostek od reszty statku, wypompować zakażone powietrze, zdezynfekować pomieszczenia i napełnić je czystym powietrzem. Alternatywę stanowiło pozostanie w skafandrze, ale najdalej za dzień lub dwa mogło to się okazać trudne do zniesienia.

Na ekranie wciąż pojawiały się nowe informacje.

FAZA BIODEFENSYWNA JEDEN (MIKRO)

KONIEC RAPORTU

FAZA BIODEFENSYWNA DWA (MAKRO)

POCZĄTEK RAPORTU

Zmarszczyła brwi. Makro? Co to może oznaczać, do wszystkich diabłów? Wielkie epidemie?

LICZBA JEDNOSTEK BRONI BIOLOGICZNEJ GOTOWYCH DO UŻYCIA: 47

Po tym enigmatycznym komunikacie przez ekran przesunęło się kilkadziesiąt wielocyfrowych oznaczeń. Rica niecierpliwie czekała na kolejne, bardziej zrozumiałe informacje.

WSZYSTKIE PROCEDURY KLONOWANIA ZAKOŃCZONE

USTERKI STWIERDZONO W ZBIORNIKACH: 671, 3312, 3379

KLONOWANIE W TYCH ZBIORNIKACH PRZERWANE

POLA STATYCZNE WYŁĄCZONE

ROZPOCZĘTY CYKL UWALNIANIA

Rica Dawnstar nie była pewna, czy powinna się z tego cieszyć. Cykl uwalniania… Kto uwalnia? I co albo kogo? Z drugiej strony, Kaj Nevis wciąż jest tam, w głębi statku. Jeśli owa tajemnicza druga makrofaza doprowadzi do jego śmierci, albo przynajmniej przysporzy mu jakichś problemów, tym lepiej. Chociaż, jeśli się zastanowić, to już czekało ją kłopotliwe zadanie pozbycia się pozostałości po fazie pierwszej; wcale nie marzyła o kolejnych utrudnieniach.

Komunikaty pojawiały się i znikały coraz szybciej.

OKAZ NR 22-743-88639-04090

MIEJSCE POCHODZENIA: VILKAKIS

NAZWA ZWYCZAJOWA: DRAKULA KAPTURZASTY

Rica wyprostowała się gwałtownie. Słyszała o Yilkakis i żyjących tam kapturzastych drakulach. Paskudne stworzenia, chyba coś w rodzaju skrzydlatych wampirów prowadzących nocny tryb życia. Niezbyt inteligentne, za to obdarzone zdumiewająco czułym słuchem. Trzywierszową informację na sekundę lub dwie zastąpiła krótsza:

UWALNIANIE EGZEMPLARZA W TOKU

Potem i ta znikła, w jej miejscu zaś zamigotała jeszcze bardziej lakoniczna, bo zaledwie dwuwyrazowa:

EGZEMPLARZ UWOLNIONY

Czy jeden wygłodniały drakula kapturzasty da radę zjeść na obiad całego Kaja Nevisa? Wątpliwe, przynajmniej dopóty, dopóki ten będzie miał na sobie ten przeklęty skafander bojowy.

— Ładne rzeczy — powiedziała głośno.

W przeciwieństwie do Kaja, nie dysponowała skafandrem bojowym, z czego wynikało, że na razie „Arka” rzuca kłody pod nogi jej, nie Nevisowi.

OKAZ NR 13-612-71425-88812

MIEJSCE POCHODZENIA: ABBATOIR

NAZWA ZWYCZAJOWA: DIABELSKI KOCIAK

Rica nie miała pojęcia, jak wygląda diabelski kociak i, szczerze mówiąc, wcale nie zależało jej na tym, żeby się dowiedzieć. Słyszała natomiast o Abbatoirze: była to zakazana mała planetka, na której przepadły bez wieści trzy wyprawy kolonizacyjne. Podobno zamieszkiwały ją wyjątkowo drapieżne formy życia, czy jednak aż tak drapieżne, żeby przegryźć się przez bojowy skafander Nevisa? Mocno wątpliwe.

UWALNIANIE EGZEMPLARZY W TOKU

Ile stworów miało wyjść z trzewi statku? Zdaje się, że czterdzieści kilka.

— Wspaniale — wycedziła przez zęby.

Statek, po którym grasuje kilkadziesiąt wygłodniałych potworów, z których każdy z rozkoszą i bez najmniejszych problemów pożarłby ukochaną córeczkę jej matki? Nie, dziękuję bardzo. Rica wstała z fotela i rozejrzała się po mostku. Co powinna zrobić, żeby powstrzymać to szaleństwo?

EGZEMPLARZE UWOLNIONE

Podbiegła do konsolety, z której, jak wcześniej ustaliła, sterowano działaniem funkcji obronnych „Arki”, i wydała polecenie przerwania programu.

OKAZ NR 76-102-95994-12965

MIEJSCE POCHODZENIA: JAYDEN DWA

NAZWA ZWYCZAJOWA: ŻYWA PAJĘCZYNA

Zamigotały światełka, a na bocznym ekranie pojawiła się informacja, że zewnętrzne systemy obronne przestały działać. Niestety, przez główny ekran wciąż maszerowały te same komunikaty:

UWALNIANIE EGZEMPLARZA W TOKU

Rica zaklęła siarczyście. Jej palce biegały z oszałamiającą prędkością po klawiaturze, usiłując wyjaśnić komputerom, że nastąpiła pomyłka, że chodziło jej o przerwanie drugiej fazy biodefensywnej. Bez rezultatu.

EGZEMPLARZ UWOLNIONY

Wreszcie zdołała nawiązać kontakt z komputerem, tylko po to jednak, by dowiedzieć się, że wybrała niewłaściwą konsoletę. No tak, oczywiście. Stąd sterowało się tylko zewnętrzną strefą obronną.

OKAZ NR 54-749-37377-84921

MIEJSCE POCHODZENIA: PSC93, TSC749

NAZWA ZWYCZAJOWA: TOCZAK

Podbiegła do sąsiedniego stanowiska.

UWALNIANIE EGZEMPLARZA W TOKU

Na polecenie zatrzymania programu komputer odpowiedział, że akurat w tym subsystemie chwilowo żaden program nie jest realizowany.

EGZEMPLARZ UWOLNIONY

To już cztery, przemknęło jej przez głowę.

— Wystarczy — powiedziała głośno.

Przemykała od konsolety do konsolety, naciskała klawisz PRZERWIJ i nie czekając na rezultat, biegła dalej.

OKAZ NR 67-001-00342-10078

MIEJSCE POCHODZENIA: ZIEMIA (WYMARŁY)

NAZWA ZWYCZAJOWA: TYRANNOSAURUS REX

Bieg, klepnięcie w przycisk, bieg, klepnięcie w przycisk, bieg…

UWALNIANIE EGZEMPLARZA W TOKU

Co sił w nogach obiegła cały mostek. Kiedy, zdrowo zasapana, wróciła na fotel, nie miała pojęcia, która konsoleta wreszcie przyjęła i wykonała polecenie. Nawet jej to zbytnio nie obchodziło. Najważniejsze, że na głównym ekranie widniał upragniony komunikat:

CYKL UWALNIANIA PRZERWANY

JEDNOSTKI BIOWOJENNE NIE UWOLNIONE: 3

JEDNOSTKI BIOWOJENNE UWOLNIONE: 5

JEDNOSTKI BIOWOJENNE GOTOWE DO UWOLNIENIA: 39

FAZA BIODEFENSYWNA DWA(MAKRO)

KONIEC RAPORTU

Rica Dawnstar zmarszczyła brwi. Pięć potworów na wolności… Do wytrzymania. Co prawda wydawało jej się, że przerwała cykl po czwartym, ale widocznie spóźniła się o ułamek sekundy. Trudno. Zresztą, co to takiego ten „tyrannosaurus rex”?

Na razie i tak wszystkie zajmą się Nevisem.


Pozostawiony sam sobie Jefri Lion błyskawicznie stracił orientację w plątaninie przecinających się pod różnymi kątami, rozdzielających się i łączących korytarzy. Zapanowawszy nad niepokojem, postanowił stosować następującą metodę: wybierać najszersze korytarze, w miarę możliwości skręcać zawsze w prawo i ciągle kierować się w dół. Metoda okazała się skuteczna, ponieważ już wkrótce usłyszał jakiś hałas.

Przywarł plecami do ściany, chociaż niewiele mu to dało ze względu na potężne działko plazmowe, które miał przytroczone do grzbietu, i nadstawił uszu. Hałas dobiegał z przodu. Kroki. Bardzo głośne kroki, jeszcze dość oddalone, ale zbliżające się z każdą chwilą. Kaj Nevis w skafandrze bojowym.

Jefri Lion uśmiechnął się, po czym zdjął z pleców działko i zaczął niespiesznie montować trójnóg.


Tyranozaur zaryczał donośnie.

Haviland Tuf musiał przyznać, że był to przerażający odgłos. Zacisnąwszy z irytacją usta, wpełzł jeszcze głębiej do niszy pod stanowiskiem roboczym. Nie było mu tu wygodnie, przede wszystkim ze względu na rażącą dysproporcję między jego rozmiarami a wymiarami miejsca, w którym obecnie przebywał. Miał podkulone nogi i boleśnie zgięty grzbiet, szczytem czaszki opierał się o spód blatu, a jednak w sumie był nawet zadowolony, że się tu znalazł. Chwilowo czuł się prawie bezpieczny. Na szczęście okazało się, że podstawowym elementem konstrukcyjnym stanowiska roboczego jest solidny metalowy stół połączony na stałe z podłogą i ścianami, dodatkowo obciążony terminalem komputerowym, manipulatorami, mikroskopami i rozmaitymi urządzeniami laboratoryjnymi. Z pewnością nawet tak potężnemu zwierzęciu nie będzie łatwo się tu dostać.

Mimo to Haviland Tuf nie był do końca zadowolony z siebie. Czuł się trochę głupio i odnosił graniczące z pewnością wrażenie, iż jego godność osobista doznała poważnego uszczerbku. Umiejętność koncentracji na wykonywanym zadaniu jest oczywiście godna pochwały, niemniej jednak można się zastanawiać, czy człowiek, który nie jest w stanie zauważyć ani usłyszeć zbliżającego się mięsożernego gada siedmiometrowej wysokości, w pełni zasługuje na szacunek własny oraz bliźnich.

Tyranozaur zaryczał ponownie, wprawiając w drżenie sufit, ściany i podłogę kryjówki Tufa, a chwilę potem, jakieś dwa metry od twarzy kupca, pojawiła się ogromna, wypełniona zębiskami paszcza. Dinozaur pochylił się, przykucnął podparty potężnym ogonem i energicznie próbował dobrać się do zdobyczy. Na szczęście dla Tufa łeb potwora okazał się za duży, nisza zaś za mała. Rozczarowany gad cofnął głowę, wyprostował się i ryknął z wściekłością, wzbudzając gromkie echo, które jeszcze długo błąkało się po ogromnej hali. Chwilę potem potężny ogon uderzył z rozmachem w stanowisko robocze; po precyzyjnych przyrządach zostało tylko wspomnienie, stół zatrząsł się, Tuf natomiast zamrugał dwa razy.

— Odejdź, proszę — przemówił najbardziej stanowczym tonem, na jaki było go stać. Dla dodania powagi swoim słowom wygiął ramię pod zdumiewającym kątem i położył rękę na częściowo zgniecionym brzuchu.

Tyranozaur ani myślał go słuchać.

— Twoje wysiłki są z góry skazane na niepowodzenie — zwrócił mu uwagę Tuf. — Jesteś za duży, a ten stół jest zbyt solidny. Od razu byś to zauważył, gdyby nie to, że masz mózg wielkości orzecha. Poza tym jesteś klonem, stworzonym na podstawie informacji genetycznej uzyskanej ze skamieliny. W związku z tym można się zastanawiać, czy w ogóle masz prawo do życia, będąc przedstawicielem dawno wymarłego i prawie całkiem zapomnianego gatunku. Odejdź natychmiast!

W odpowiedzi dinozaur zaatakował ze zdwojoną wściekłością. Przez chwilę znowu usiłował wepchnąć łeb do kryjówki, co jednak skończyło się tylko obryzganiem Tufa kropelkami śliny, potem zaś zaczął raz po raz uderzać ogonem.


Kiedy Celise Waan kątem oka dostrzegła poruszenie, aż pisnęła ze strachu.

Błyskawicznie odwróciła się na pięcie, żeby stanąć twarzą w twarz… Właśnie, z czym? Niczego tam nie było, ona jednak mogła przysiąc, że przed chwilą widziała coś przy tych otwartych drzwiach. Ale co to mogło być? Drżącą ręką wydobyła z kabury pneumatyczny pistolet miotający strzałki nafaszerowane materiałem wybuchowym. Już dość dawno porzuciła strzelbę laserową; była zbyt nieporęczna i ciężka, a poza tym Celise miała poważne wątpliwości, czy zdoła w cokolwiek z niej trafić. Pistolet budził znacznie większe zaufanie. Jeśli wierzyć Jefriemu Lionowi, siła wybuchu strzałek była tak duża, że wystarczyło trafić w pobliżu celu, niekoniecznie w sam jego środek.

Ostrożnie podkradła się do drzwi, uniosła pistolet, odbezpieczyła go, po czym stanęła w progu i szybko rozejrzała się po pomieszczeniu.

Nic.

Był to chyba jakiś magazyn, wszędzie bowiem piętrzyły się paki poustawiane na samobieżnych paletach. Czyżby więc padła ofiarą złudzenia? Jednak nie. Miała już odejść, kiedy ponownie to zobaczyła: niewielki kształt przemykający ukradkiem na skraju jej pola widzenia. Także tym razem zdołał zniknąć, zanim zdążyła mu się przyjrzeć.

Zauważyła przynajmniej, gdzie zniknął. Ponieważ był taki mały, od razu poczuła się pewniej i trzymając przed sobą broń gotową do strzału, skierowała się w tamtą stronę.

Kot.

Wpatrywał się w nią nieruchomym spojrzeniem. Koniuszek ogona kołysał się powoli w lewo i w prawo. Kot, ale jakiś dziwny; tak mały, że chyba jeszcze kociak. Biały w szkarłatne pasy, ze zbyt dużą głową i wyjątkowo błyszczącymi szkarłatnymi oczami.

Jeszcze jeden kot, pomyślała Celise. Tylko tego było jej trzeba: jeszcze jednego kota.

Syknął na nią.

Cofnęła się, trochę przestraszona. Koty Tufa też syczały na nią od czasu do czasu (szczególnie ta mała czarno-biała paskuda), ale nie w taki sposób. Ten dźwięk przypominał syczenie gada, tym bardziej że jednocześnie kot wysunął ruchliwy język. Wyjątkowo ruchliwy. I wyjątkowo długi.

Jeszcze jedno syknięcie.

— Kici, kici, koteczku! — zawołała niezbyt głośno. — Kici, kici! Jeszcze przez chwilę mierzył ją lodowatym spojrzeniem płonących szkarłatnych oczu, po czym odchylił głowę do tyłu i splunął. Gęsta ciemnozielona ślina trafiła w środek wizjera; Celise musiała zetrzeć ja wierzchem ręki, żeby cokolwiek widzieć. Nawet jeśli do tej pory miała jakieś wątpliwości, to teraz była już na sto procent pewna, że nienawidzi kotów.

— Miły kotek — przemówiła słodziutkim tonem. — Dobry miły koteczek. Chodź tutaj, maleńki. Mam coś dla ciebie.

Kot zasyczał ponownie. Wyglądało na to, że szykuje się do kolejnego splunięcia, ale nic nie zdążył zrobić, ponieważ Celise Waan nacisnęła spust i z kota zostały tylko strzępy.


Jefri Lion nie wątpił, że działko plazmowe doskonale da sobie radę z Kajem Nevisem i jego skafandrem bojowym. Co prawda nie znał właściwości zabytkowej kosmicznej zbroi, jeśli jednak odpowiadały one choć w przybliżeniu specyfikacjom skafandrów używanych przez oddziały szturmowe Imperium podczas Wojny Tysiącletniej, to zbroja mogła uchronić Nevisa przed ostrzałem z lasera, skutkami eksplozji oraz następstwami ataków sonicznych, i przed niczym więcej. Działko plazmowe było w stanie wypalić otwór w pięciometrowym pancerzu z dur-aluminium. Jeden celny strzał powinien zamienić nawet najodporniejszą zbroję w kałużę płonącego metalu. Kaj Nevis wyparuje, nie wiedząc nawet, co go trafiło.

Jedyny problem wiązał się z rozmiarami działka. Nie dość, że nawet jego tak zwana „wersja przenośna” była potwornie nieporęczna, to na dodatek, ze względu na niewielką wydajność baterii, maksymalna szybkostrzelność wynosiła zaledwie jeden strzał na minutę standardową. Lion doskonale zdawał sobie sprawę, że jeśli chybi za pierwszym razem, prawie na pewno nie zdąży oddać drugiego strzału. Co więcej, nawet po zainstalowaniu na trójnogu działko niechętnie poddawało się woli strzelającego. Należało też wziąć pod uwagę, iż minęło już wiele lat od chwili, kiedy on, Jefri Lion, po raz ostatni uczestniczył w operacji bojowej, a przecież wykorzystywano go wtedy nie ze względu na sprawność fizyczną i szybkość reakcji, tylko zmysł taktyczny i umiejętność praktycznego wykorzystania zgromadzonej wiedzy. Teraz, po kilku dziesięcioleciach spędzonych w Ośrodku, nie mógł nadmiernie ufać swojemu oku i ręce.

W związku z tym Jefri Lion obmyślił pewien plan.

Na szczęście większość działek wyposażano w układ umożliwiający prowadzenie ognia w strefie, ten egzemplarz zaś dysponował dodatkowo także możliwością strzelania automatycznego. Jefri ustawił trójnóg pośrodku szerokiego korytarza, jakieś dwadzieścia metrów od głównego skrzyżowania, zaprogramował bardzo wąskie pole ostrzału, a następnie z maksymalną precyzją wytyczył jego głębokość, uruchomił automat strzelniczy i, w pełni usatysfakcjonowany, cofnął się o krok, by obserwować, jak w częściowo przezroczystym magazynku formuje się kula plazmy. Po mniej więcej minucie broń była gotowa do strzału, sterował nią zaś automat nieporównanie szybszy i dokładniejszy od mózgu oraz rąk Liona. Pole ostrzału obejmowało środek skrzyżowania, jednak zniszczeniu miały ulec tylko obiekty przekraczające ściśle określone rozmiary. Dzięki temu Jefri Lion mógł przejść tamtędy zupełnie bezpiecznie, ale już na Kaja Nevisa, kroczącego w ogromnym skafandrze, czekała przykra niespodzianka. Pozostało tylko zwabić go w zasadzkę.

Tego fortelu nie powstydziliby się Napoleon, Chin Wu ani Stephan Cobalt Northstar. Jefri Lion nie posiadał się z zadowolenia.

Przez cały czas, kiedy pracował przy działku, kroki stawały się coraz głośniejsze, teraz jednak zaczęły cichnąć. Najwyraźniej Nevis skręcił w niewłaściwą stronę i zamiast się zbliżać, oddalał się od pułapki. Nie szkodzi, pomyślał Jefri Lion. Zaraz go tu sprowadzę.

Bez wahania wszedł w pole ostrzału, przystanął, uśmiechnął się z dumą, po czym ruszył na poszukiwanie niczego nie podejrzewającej ofiary.


Na ogromnym wklęsłym ekranie powoli obracał się trójwymiarowy przekrój „Arki”.

Rica Dawnstar zrezygnowała z kapitańskiego tronu na rzecz może mniej wygodnego, za to oferującego łatwiejszy dostęp do urządzeń, miejsca przy jednym z bocznych pulpitów. Z grymasem zniecierpliwienia spoglądała na przekrój i migające poniżej informacje. Wszystko wskazywało na to, że miała znacznie liczniejsze towarzystwo, niżby sobie życzyła.

Każda czerwona kropka oznaczała jedną żywą istotę. Kropek było sześć, w tym jedna na mostku. Ponieważ Rica nikogo tu nie spotkała, mogła bez ryzyka popełnienia błędu uznać, że ta kropka to ona. Ale skąd się wzięło pięć pozostałych? Nawet gdyby Anittas pozostał przy życiu, powinny być tylko dwie. Coś tu się nie zgadzało.

A może „Arka” wcale nie była bezludnym wrakiem? Może jednak na pokładzie został ktoś żywy? Przeciwko tej teorii przemawiał fakt, że z legendy w prawym dolnym rogu ekranu wynikało, iż członkowie załogi statku powinni być oznaczeni kolorem zielonym. Na przekroju nie świeciła ani jedna zielona kropka.

Inni szabrownicy? Mało prawdopodobne.

Obecność nadmiaru czerwonych punkcików musiała świadczyć o tym, że Tuf, Lion i Waan w jakiś sposób jednak zdołali wejść na pokład. Istotnie, system donosił o obecności intruza także na lądowisku, w jednym ze stojących tam statków. Tak więc sześć czerwonych kropek oznaczało ją, Nevisa i Anittasa (jakim cudem udało mu się przeżyć?) oraz Tufa, Waan i Liona. Ktoś z tamtych został na pokładzie „Rogu Obfitości”, reszta natomiast…

Nie miała najmniejszych problemów ze zidentyfikowaniem Kaja Nevisa. System pokazywał również usytuowanie silnych źródeł energii w postaci małych żółtych płomyków. Tylko jedna czerwona kropka była otoczona takim płomykiem. Co jednak mógł oznaczać taki sam płomyk świecący samotnie w pustym korytarzu na szóstym poziomie? Oczywiście źródło energii, i to bardzo silne, ale jakie? Przez pewien czas w jego pobliżu kręciła się czerwona kropka, potem jednak oddaliła się, a teraz podążała za Nevisem, powoli, ale stale zbliżając się do niego.

Na przekroju roiło się też od czarnych kropek, oznaczających biowojenne jednostki „Arki”. Najwięcej zgromadziło się ich w obszernym korytarzu biegnącym niemal przez całą długość statku, ale trwały w bezruchu; poruszały się tylko te, które statek rzucił do walki z intruzami. Problem polegał na tym, że było ich znacznie więcej niż pięć. Na przykład ta gromada kilkunastu kropek, wędrująca powoli korytarzem i wypuszczająca jakby macki. Jedna z takich macek zbliżyła się do którejś z kropek i nagle przestała istnieć.

Nieco dalej, wśród mnóstwa nieruchomych czarnych punkcików, świecił jeden czerwony, wokół niego zaś uwijała się samotna czarna plamka. Rica zażądała powiększenia tego fragmentu statku, potem zaś poprosiła o identyfikację jednostki biowojennej. Okazało się, że to okaz numer 67-001-00342-10078: tyrannosaurus rex.

Stwierdziła z zainteresowaniem, iż do Nevisa zbliża się nie tylko czerwona kropka, ale i jeden z wędrujących czarnych punkcików. Niedługo mogło się zrobić naprawdę ciekawie. Wyglądało na to, że ominą ją spore atrakcje. Tam, w labiryncie korytarzy „Arki”, lada chwila powinno rozpętać się piekło.

A ona siedzi tutaj, bezpieczna i z ręką na pulsie.


Kaj Nevis maszerował korytarzem, coraz bardziej wściekły na siebie i wszystko dokoła, kiedy nagle eksplodująca strzałka trafiła go w tył głowy. Huk był potworny, uderzenie zaś tak silne, że runął twarzą na podłogę, nawet nie zdążywszy podeprzeć się rękami. Jednak skafander zamortyzował wstrząs na tyle skutecznie, że Nevisowi nic się nie stało. Leżąc bez ruchu, rzucił okiem na wskazania przyrządów wewnątrz hełmu, po czym uśmiechnął się drapieżnie; skafander również nie doznał żadnych uszkodzeń. Zaraz potem Nevis odepchnął się rękami od podłogi, podniósł się, odwrócił i wyprostował na całą wysokość.

Dwadzieścia metrów przed nim, na skrzyżowaniu korytarzy, stała postać w zielonozłocistym skafandrze, obwieszona mnóstwem broni, jakby przed chwilą okradła muzeum sztuki wojennej. W okrytej rękawicą dłoni ściskała pistolet.

— Znowu się spotykamy, niezdaro! — zawołała przez zewnętrzne głośniki.

— ZGADZA SIĘ, LION — odparł Nevis. — BARDZO SIĘ CIESZĘ. PODEJDŹ, ŻEBYŚMY MOGLI WYMIENIĆ UŚCISK DŁONI.

Złowieszczo zazgrzytał kleszczami. Na prawej parze zostało nieco zaschniętej krwi cybertecha; miał nadzieję, że nie uszło to uwagi Jefriego Liona. Wielka szkoda, że laser ma tak niewielki zasięg, ale trudno; po prostu złapie Liona, odbierze mu jego zabawki, a następnie trochę z nim poigra — urwie ręce i nogi, rozszarpie skafander, po czym pozwoli, żeby cholerne mikroby dokończyły dzieła.

Niespiesznie ruszył naprzód.

Jefri Lion stanął w rozkroku, podniósł oburącz pistolet, starannie wycelował i nacisnął spust.

Strzałka trafiła Nevisa w pierś. Znowu nastąpiła ogłuszająca eksplozja, tym razem jednak był przygotowany na uderzenie, więc choć aż zahuczało mu w uszach, nawet się nie zachwiał. Jedynym widocznym skutkiem wybuchu był lekko osmalony pancerz unquińskiego skafandra.

— NIE MASZ SZANS, STARUSZKU — oznajmił Nevis grzmiącym głosem. — TO NAPRAWDĘ DOBRY SKAFANDER.

Jefri Lion działał spokojnie i metodycznie. Schował pistolet do kabury, zdjął strzelbę laserową, przyłożył ją do ramienia, wymierzył i strzelił.

Promień ześlizgnął się po naramienniku i uderzył w ścianę, wypalając w niej małą dziurę.

— Pancerz refleksyjny — zauważył z uznaniem Lion, opuszczając strzelbę.

Dopiero kiedy Kaj Nevis przebył ponad trzy czwarte dzielącej ich odległości, Jefri Lion jakby nagle zdał sobie sprawę z grożącego mu niebezpieczeństwa: cisnął strzelbę na podłogę, odwrócił się i zniknął za rogiem.

Nevis przyspieszył kroku.


Havilandowi Tufowi nie brakowało cierpliwości.

Siedział spokojnie z dłońmi splecionymi na wystającym brzuchu i pochyloną głową, w której aż huczało od ciosów, jakich tyranozaur nie szczędził metalowemu stołowi. Tuf starał się nie zwracać uwagi na uderzenia, po których w blacie zostawały głębokie wklęśnięcia, czyniące jego pozycję jeszcze bardziej niewygodną; starał się ignorować mrożące krew w żyłach ryki oraz tyleż spektakularne, co nieefektywne demonstracje gadziego apetytu polegające na trzaskaniu paszczęką najeżoną przeraźliwie ostrymi zębiskami. Usiłował przypomnieć sobie smak rodelyiańskich malisienek w masełku miodowym, toczył w duchu zażarte dyskusje ze sobą, aby raz na zawsze ustalić, na jakiej planecie wytwarza się najlepsze piwo, w wolnych chwilach zaś obmyślał błyskotliwą strategię, która pozwoliłaby mu jeszcze szybciej zwyciężyć Jefriego Liona, gdyby kiedykolwiek mieli okazję ponownie zasiąść do gry.

Wreszcie jego metoda odniosła skutek. Ogromnemu gadowi znudziły się bezskuteczne ataki, więc w końcu zaryczał jeszcze raz, głośniej niż zwykle, odwrócił się i odszedł, zamiatając ogonem.

Haviland Tuf zaczekał, aż na zewnątrz zrobi się zupełnie cicho i spokojnie, po czym z trudem położył się na brzuchu, wciąż jednak nie opuszczając kryjówki. Zaczekał, aż w zdrętwiałych nogach wróci mu normalne krążenie, i dopiero wtedy ostrożnie wystawił głowę spod stołu.

Przyćmione zielonkawe światło. Niskie buczenie i dobiegający z daleka bulgot. Żadnego ruchu.

Powoli wypełzł na zewnątrz.

Ciosy monstrualnego ogona dosięgły również smutnych szczątków Muchomora. Widok tego, co pozostało z jego ukochanego kota, napełnił serce kupca głębokim smutkiem. Również wyposażenie stanowiska roboczego właściwie przestało istnieć.

Jednak dokoła były inne stanowiska, on zaś potrzebował tylko jednej komórki.

Haviland Tuf pobrał fragment tkanki, a następnie majestatycznie skierował się ku najbliższemu nie uszkodzonemu stanowisku. Tym razem pamiętał, żeby nasłuchiwać, czy z tyłu nie podkrada się siedmiometrowy dinozaur.


Celise Waan była z siebie bardzo zadowolona. Całkiem nieźle dała sobie radę. Ten odrażający niby-kot już nigdy nie wejdzie jej w drogę. Co prawda w miejscu, gdzie w wizjer uderzyła ślina zagadkowego stworzenia, na szybie została jakby lekka mgiełka, ale poza tym Celise nie doznała żadnego uszczerbku. Energicznym ruchem wetknęła pistolet do kabury i wyszła z magazynu.

Mgiełka jednak trochę przeszkadzała, ponieważ znajdowała się dokładnie na wysokości oczu. Usiłowała przetrzeć wizjer rękawicą, ale to tylko pogorszyło sytuację. Potrzebowała wody. Nie ma sprawy; i tak szuka żywności, a tam, gdzie jest jedzenie, zazwyczaj jest również woda.

Ruszyła przed siebie dziarskim krokiem, skręciła za najbliższy róg… i stanęła jak wryta.

Zaledwie metr przed nią, jakby nigdy nic, sterczał niby-kot identyczny jak ten, z którym przed chwilą się rozprawiła, i gapił się na nią bezczelnie.

Tym razem Celise Waan nie wahała się ani chwili. Od razu sięgnęła po pistolet, ale miała trudności z wydobyciem go z kabury, a kiedy wreszcie zdołała wycelować i nacisnąć spust, sromotnie chybiła; strzałka trafiła w drzwi pobliskiego pomieszczenia, a te z ogłuszającym hukiem rozpadły się na kawałki. Niby-kot zasyczał, odchylił głowę do tyłu, splunął, po czym rzucił się do ucieczki.

Ślina trafiła Celise w lewe ramię. Usiłowała strzelić powtórnie, jednak mgła rozprzestrzeniła się już niemal na cały wizjer, tak że nie widziała, gdzie celuje.

— Niech to szlag trafi!

Widoczność pogarszała się z każdą chwilą. Plastykowa szyba mętniała coraz bardziej, przybierając niemal mleczną barwę. Przy krawędziach była jeszcze całkiem przezroczysta, ale kiedy Celise patrzyła wprost przed siebie, prawie nic nie widziała. Potrzeba zdjęcia hełmu, albo przynajmniej dokładnego oczyszczenia wizjera, stawała się coraz bardziej nagląca.

Powoli, ostrożnie stawiając stopy, podążyła w kierunku, w którym, jak jej się wydawało, uciekł niby-kot. Przez cały czas wytężała słuch; w pewnej chwili usłyszała niewyraźne skrobanie, jakby stworzenie przemknęło całkiem blisko, ale niczego nie zauważyła.

Nic dziwnego, bo większa część wizjera niemal całkowicie utraciła przejrzystość. Wszystko było białawe i zamglone. Nie dam rady, przemknęła jej przez głowę rozpaczliwa myśl. Przecież to bez sensu. Jak ma tropić te cholerne niby-koty, jeśli prawie nic nie widzi? Na dobrą sprawę nie wiedziała nawet, dokąd idzie. Trudno, będzie musiała zdjąć ten cholerny hełm.

Nie uczyniła tego jednak, przypomniała sobie bowiem słowa Tufa ostrzegającego ich przed chorobami, od których rzekomo mogło aż się roić w atmosferze statku. Czy jednak można było wierzyć słowom tego żałosnego grubasa? Czy zaobserwowała cokolwiek, co mogłoby potwierdzić jego obawy? Nie! Przecież wyrzuciła na zewnątrz tego paskudnego szarego kocura i jakoś nic mu się nie stało. Kiedy po raz ostatni widziała futrzastego zwierzaka, urzędował jakby nigdy nic w objęciach swego właściciela. Jasne, Tuf natychmiast wyjechał z historyjką o okresie wylęgania, ale zrobił to wyłącznie po to, żeby ją przestraszyć. Uwziął się na nią, co do tego nie było żadnych wątpliwości. Najlepszym przykładem ten odrażający podstęp z żarciem dla kotów. Z pewnością nie posiadałby się z zadowolenia, gdyby swoimi opowiastkami zmusił ją do spędzenia kilku tygodni w niewygodnym cuchnącym skafandrze.

Nagle przyszło jej do głowy, że kupiec na pewno ma coś wspólnego z prześladującymi ją zagadkowymi, podobnymi do kotów stworzeniami. Ogarnęła ją wściekłość. Co za podstępny drań!

Już prawie nic nie widziała. Wizjer jej hełmu stał się całkiem matowy.

Celise Waan podjęła decyzję: odpięła hełm, zdjęła go i cisnęła najdalej, jak mogła. Wzięła głęboki wdech. Powietrze było chłodne, odrobinę stęchłe, ale i tak o niebo świeższe od tego, którym musiała do tej pory oddychać. Wspaniale! Uśmiechnęła się. A więc z powietrzem wszystko w porządku. Nie mogła się doczekać, kiedy spotka Tufa i powie mu prosto w twarz, co myśli o jego niewczesnych ostrzeżeniach.

Przypadkowo zerknęła w dół… i aż ją zatkało.

Rękawica! Niedawno otarła jej wierzchem wizjer, usiłując zetrzeć kocią ślinę, a teraz w złocistym utwardzanym tworzywie ziała spora dziura! Nawet metalowa plecionka pod spodem sprawiała wrażenie skorodowanej.

Przeklęty kot! Gdyby ślina zetknęła się z odkrytą skórą… Nagle przypomniała sobie, że już nie ma hełmu.

Kilka metrów od niej, zza uchylonych drzwi bezszelestnie wyskoczyła mała pręgowana istota o płonących czerwienią ślepiach. Celise wrzasnęła przeraźliwie, wyszarpnęła z kabury pistolet i prawie nie celując, trzykrotnie nacisnęła spust. Kiedy dym się rozwiał, ujrzała kocią sylwetkę niknącą za zakrętem korytarza.

Nie ulegało wątpliwości, że bezpiecznie poczuje się dopiero wtedy, kiedy wreszcie uda jej się pozbyć tego paskudztwa. Gdyby pozostawiła niby-kota przy życiu, mógłby w najmniej oczekiwanym momencie rzucić się na nią z jakiegoś zakamarka, tak jak wielokrotnie czyniła ta obrzydliwa czarno-biała ulubienica Tufa. Celise Waan załadowała nowy magazynek, mocniej zacisnęła palce na rękojeści pistoletu i ruszyła w pogoń.


Jefri Lion nie pamiętał, żeby kiedykolwiek serce waliło mu tak mocno jak teraz. Bolały go nogi, łapał powietrze płytkimi łykami, adrenalina lała się strumieniami do jego krwiobiegu. Jeszcze trochę, jeszcze szybciej! Kilkanaście metrów prosto, potem w bok, a potem jeszcze jakieś dwadzieścia metrów, do następnego skrzyżowania.

Pod krokami Kaja Nevisa trząsł się pokład. Parę razy niewiele brakowało, żeby Jefri potknął się i rozciągnął jak długi na podłodze korytarza, ale świadomość zagrożenia dodała mu niemal nadludzkich sił. Pędził jak za najlepszych lat młodości, tak że nawet sadzący ogromnymi susami Nevis doganiał go z ogromnym trudem.

Nie zmniejszając tempa, odpiął od pasa granat oślepiający, wyciągnął zawleczkę, a kiedy usłyszał, jak najdalej metr za nim ze złowieszczym szczękiem zamykają się stalowe kleszcze, cisnął granat do tyłu, ostatkiem sił jeszcze bardziej przyspieszył kroku i skręcił za róg.

Błysk jaskrawobiałego światła był tak silny, że Liona oślepił nawet odbity od ścian poblask. Jefri zaczekał, aż sprzed oczu znikną mu czerwone plamy, odwrócił się twarzą w kierunku, z którego przybiegł i krok za krokiem począł wycofywać się w kierunku zastawionej przez siebie pułapki. Gdyby Nevis nie miał na sobie kombinezonu, świetlna eksplozja wypaliłaby mu siatkówkę, a promieniowanie zabiłoby go w ciągu kilku sekund.

Na razie widać było tylko jego czarny, ogromny cień.

Zasapany Jefri Lion nieco przyspieszył kroku, ale wciąż poruszał się tyłem, nie spuszczając wzroku z zakrętu korytarza.

Chwilę później pojawił się tam Kaj Nevis. Wizjer jego wiekowego hełmu był zupełnie czarny, ale stopniowo zaczynała powracać groźna krwistoczerwona poświata.

— NIECH SZLAG TRAFI CIEBIE I TWOJE CHOLERNE ZABAWKI! — zadudnił.

Trudno, pomyślał Lion. Świetlny granat nie spełnił zadania, w takim razie wykona je działko plazmowe. Od precyzyjnie wyznaczonej strefy ostrzału dzieliło go jeszcze jakieś dziesięć metrów.

— Czyżbyś miał już dosyć? — zapytał szyderczym tonem. — Nie dasz rady dogonić starego żołnierza?

Kaj Nevis stał nieruchomo jak posąg.

Jefri nie wiedział, co o tym myśleć. Czyżby promieniowanie zdołało jednak przedrzeć się przez unquińską zbroję? To niemożliwe. Mało prawdopodobne było również, żeby Nevis zaprzestał pościgu. Byłby to straszliwy pech; właśnie teraz, kiedy już prawie udało się go zwabić w zasadzkę!

Ku zdumieniu Liona, Kaj Nevis wybuchnął gromkim śmiechem. Sądząc po pozycji hełmu, spoglądał w górę, nad głowę Jefriego.

Jefri Lion również tam spojrzał, w samą porę, żeby dostrzec, jak jakiś smoliście czarny kształt odrywa się od sufitu i spada na niego, łopocząc szeroko rozpostartymi skrzydłami. Mignęły mu jeszcze wąskie jak szparki, żółte oczy o czerwonych źrenicach, a potem spowiła go skórzasta, ciepła ciemność. Nawet nie zdążył krzyknąć.


Bardzo interesujące, pomyślała Rica Dawnstar.

Nawet zaznajomiwszy się tylko pobieżnie z systemem, można było dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy. Na przykład poznać przybliżoną masę i kształt każdej istoty przedstawionej na przekroju w postaci kolorowej kropki. Komputer, jeśli go ładnie poprosić, mógł nawet sporządzić trójwymiarową symulację.

Rica poprosiła go ładnie i od razu wszystko nabrało sensu.

Anittas jednak umarł. Szósty intruz, ten na pokładzie „Rogu Obfitości”, okazał się jednym z kotów Tufa.

Odziany w superskafander Kaj Nevis gonił Jefriego Liona. Przypuszczalnie dogoniłby go, gdyby nie to, że Liona wcześniej zdążyła dopaść jedna z czarnych kropek, a konkretnie drakula kapturzasty.

Celise Waan znieruchomiała w jednym z korytarzy. Gromada czarnych kropek była coraz bliżej.

Haviland Tuf został sam w długim pomieszczeniu biegnącym wzdłuż osi statku. Właśnie wkładał coś do jednego ze zbiorników i usiłował włączyć pole czasowe. Rica zezwoliła systemowi na wykonanie polecenia.

Wszystkie uwolnione jednostki biowojenne grasowały po korytarzach. Rica postanowiła, że poczeka trochę, aż sytuacja sama się wyjaśni, na tyle, na ile będzie to możliwe, i dopiero wtedy wkroczy do akcji. Tymczasem zagłębiła się w program, szukając sposobu na pozbycie się z atmosfery groźnych mikroorganizmów. Najpierw będzie musiała pozamykać wszystkie grodzie między sektorami, a dopiero potem rozpocznie się skomplikowana operacja: wypompowywanie zakażonego powietrza, filtrowanie i odkażanie, następnie zaś wypełnianie pomieszczeń powietrzem z antygenami. Skomplikowana i długotrwała, ale niezbędna.

Na szczęście Rice nigdzie się nie spieszyło.


Najpierw odmówiły jej posłuszeństwa nogi.

Celise Waan osunęła się na podłogę korytarza. Gardło miała ściśnięte strachem. To wydarzyło się tak nagle! Jeszcze przed chwilą szła szybkim krokiem, uważnie rozglądając się na boki, a potem nagle zrobiło jej się słabo i nie była w stanie zrobić ani kroku dalej. Postanowiła trochę odpocząć, licząc na to, że odzyska siły, ale nic takiego nie nastąpiło. Czuła się coraz gorzej, a kiedy mimo wszystko spróbowała zrobić krok naprzód, nogi ugięły się pod nią i upadła na twarz.

Nie dość, że nie mogła poruszyć nogami, to po pewnym czasie przestała je czuć. Właściwie straciła czucie w całej dolnej połowie ciała, a paraliż powoli wędrował w górę. Zachowała jeszcze władzę w rękach, ale każdy ruch był okupiony ogromnym wysiłkiem i bólem.

Leżała z policzkiem przyciśniętym do podłogi. Spróbowała podnieść głowę — bez skutku. Od pasa w górę dostała się we władanie obezwładniającego bólu.

Nie dalej jak dwa metry od niej zza zakrętu korytarza wyłonił się niby-kot. Przystanął i długo przyglądał się jej czerwonymi oczami, a potem zasyczał przeraźliwie.

Gdyby mogła, Celise Waan na pewno wrzasnęłaby ze strachu. Przypomniała sobie, że w ręce wciąż ściska pistolet. Powoli, centymetr po centymetrze, wysunęła ją naprzód. Każde napięcie mięśni wiązało się z nasileniem i tak już trudnego do wytrzymania bólu. Wycelowała, najlepiej jak mogła, po czym nacisnęła spust.

O dziwo, strzałka trafiła w cel.

Na kobietę posypał się grad rozszarpanych szczątków. Jeden z nich, ciepły, ociekający krwią i ohydny, wylądował na jej policzku.

Od razu poczuła się trochę lepiej. Przynajmniej zabiła prześladowcę.

Z jego strony już nic jej nie grozi. W niczym jednak nie zmieniało to faktu, że była słaba i chora. Powinna odpocząć. Tak, krótka drzemka z pewnością pozwoli jej odzyskać siły.

Zza zakrętu wyszedł kolejny niby-kot.

Celise jęknęła głośno, spróbowała się poruszyć, niemal natychmiast dała za wygraną. Ramiona i ręce robiły się coraz cięższe.

Chwilę potem w jej polu widzenia pojawił się jeszcze jeden. Przesunęła rękę z pistoletem, spróbowała wycelować… Rozproszyło ją nadejście trzeciego kota. Pocisk chybił celu i eksplodował na zakręcie korytarza, nie czyniąc nikomu szkody.

Jeden z niby-kotów splunął w jej kierunku. Ślina trafiła ją między oczy.

Ból był straszliwy. Gdyby mogła się poruszyć, ani chybi wydrapałaby sobie oczy, tarzała się po podłodze, próbowała zedrzeć z siebie skórę… Jednak nie była w stanie wykonać najmniejszego ruchu, więc tylko wrzasnęła.

Zaraz potem straciła wzrok.

Tuż obok niej rozległy się… kroki? Tak, bardzo delikatne, mięciutkie. Kocie kroki. Mnóstwo kocich kroków.

Ile ich mogło być?

Coś wlazło jej na plecy, potem jeszcze jedno i jeszcze. Coś otarło się o bezużyteczną prawą nogę. Coś pociągnęło ją za lewą.

Rozległo się syknięcie, kolejna porcja śliny trafiła ją w policzek, nastąpiła jeszcze jedna eksplozja bólu.

Były wszędzie: na niej, obok niej, usiłowały wpełznąć pod nią. Czuła ich sztywną sierść, czuła ostre zęby, które najpierw wbiły się w jej kark, potem w ramię, potem prawie wszędzie, także w palec. Wraz z kolejną falą bólu jakimś cudem odzyskała część sił; machnęła ręką, odtrącając napastnika, po czym spróbowała przekręcić się na bok. Wokół niej rozległy się syczące protesty, chwilę potem drobne, ale niezwykle ostre kły rozorały jej twarz, gardło, ręce. Coś usiłowało wcisnąć się do skafandra.

Nie zważając na potworne cierpienia, powoli, ale wytrwale przesuwała rękę, aż wreszcie zahaczyła palcami o pas. Teraz było łatwiej. Niebawem jej tracące czucie i siłę palce zacisnęły się na niewielkim okrągłym przedmiocie. Odczepiła go od pasa, zbliżyła do twarzy.

Gdzie ta cholerna zawleczka? Jest. Przekręciła wystający bolec i wepchnęła go, tak jak nauczył ją Lion.

Pięć, liczyła w myślach. Cztery, trzy, dwa, jeden.

W swojej ostatniej chwili Celise Waan zobaczyła światło.


Kaj Nevis doskonale się bawił, obserwując spektakl, który rozgrywał się na jego oczach.

Nie miał pojęcia, co zaatakowało Liona, ale cokolwiek to było, bez trudu dało sobie z nim radę. Owinięty czarnymi skrzydłami Jefri Lion co najmniej przez minutę miotał się jak szalony od ściany do ściany, krzycząc co sił w płucach. Wyglądał naprawdę komicznie — jak człowiek bezskutecznie walczący z parasolem szarpanym podmuchami porywistego wiatru.

Wreszcie ucichł, znieruchomiał na podłodze, spod czarnego przykrycia dobiegły zaś odgłosy ssania i mlaskania.

Nevis nie posiadał się z zadowolenia, uznał jednak, że nie należy niczego pozostawiać przypadkowi. Najciszej jak potrafił (a więc niezbyt cicho), podszedł do posilającego się zwycięzcy, chwycił go oburącz i jednym szarpnięciem oderwał od tego, co jeszcze niedawno było Jefrim Lionem.

Cholera, pomyślał. Nieźle go urządził. Skrzydlate stworzenie dysponowało czymś w rodzaju ostrego dzioba zakończonego ssawką; przebiło nim wizjer hełmu i dosłownie wyssało twarz Liona. To, co zostało we wnętrzu hełmu, przypominało czerwonoróżową maź, z której tu i ówdzie sterczały białe odłamki kości.

Potwór rozpaczliwie próbował uwolnić się z uścisku mocarnych rękawic. Wydawał przy tym ohydny wysoki ni to krzyk, ni skowyt. Kaj Nevis odsunął go na odległość wyprostowanych rąk i przyjrzał mu się uważnie. Najbardziej podobały mu się oczy stworzenia, złowróżbne i przerażające. Miła istotka, pomyślał, wyobrażając sobie, jak by to było, gdyby którejś nocy wypuścił kilkaset takich stworzeń na pogrążone we śnie Shandicity. Mieszkańcy szybko zgodziliby się spełnić wszystkie jego żądania; dostałby pieniądze, kobiety i władzę, ba, nawet całą planetę na własność, gdyby tylko sobie tego zażyczył. Tak, nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że warto się trochę potrudzić, żeby mieć dla siebie ten statek. Tymczasem jednak ta krwiożercza istota mogła mu bardziej przeszkadzać, niż pomóc.

Bez trudu rozdarł ją na dwie części, cisnął resztki na podłogę, po czym, szeroko uśmiechnięty, odwrócił się i ruszył w kierunku, z którego niedawno przybył.


Haviland Tuf ponownie skontrolował wskazania przyrządów, odrobinę zmienił tempo przepływu cieczy, następnie, zadowolony z siebie, cofnął się o krok, stanął przy zbiorniku i splótł dłonie na potężnym brzuchu. Za szybą bulgotała i pieniła się mętna ciemnoczerwona ciecz. Tuf poczuł lekki zawrót głowy; wiedział, że w taki właśnie sposób objawiają się skutki uboczne przebywania w pobliżu funkcjonujących pól czasowych. W tym małym zbiorniku, który bez trudu mógłby objąć, ścierały się potężne energie, a czas płynął w tempie, które nie kto inny, tylko właśnie on, Haviland Tuf, mu narzucił. Odczuwał z tego powodu dumę połączoną z lekkim niepokojem.

Ciecz powoli stawała się coraz bardziej przejrzysta. Tuf przyglądał się w napięciu, wyobrażając sobie, że dostrzega ciemną plamę przybierającą coraz bardziej sprecyzowany kształt: cztery łapy… ogon… Tak, to na pewno ogon.

Wrócił do stanowiska roboczego. Jego dzieło powinno być odporne na choroby, które zabiły Muchomora. Przypomniał sobie szczepienie tyranozaura, którego był świadkiem na krótko przed „narodzinami” monstrualnego gada. Bez wątpienia istniał sposób podania rozwijającemu się w przyspieszonym tempie organizmowi dowolnych specyfików, w tym także szczepionek i środków uodparniających. Należało tylko go odkryć.


„Arka” była prawie czysta. Rica pozamykała ponad trzy czwarte grodzi, program sterylizacyjny funkcjonował zgodnie z nieubłaganą logiką wszystkich procesów automatycznych. Lądowisko, komory silnikowe, wieża kontrolna, mostek oraz jeszcze dziewięć sektorów świeciło na ekranie kojącą błękitną poświatą. Na czerwono było oznaczone jeszcze tylko długie pomieszczenie biegnące wzdłuż osi statku, a także sąsiadujący z nim główny korytarz i znaczna część jego odgałęzień. Tam nadal królowali niewidoczni gołym okiem, bezwzględni zabójcy.

Właśnie tego życzyła sobie Rica Dawnstar. W tamtych rejonach przebiegał inny, podlegający prawom równie bezwzględnej logiki, proces. W chwili, kiedy dobiegnie końca, ona, Rica Dawnstar, stanie się jedynym właścicielem gigantycznego biowojennego okrętu Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego, wraz z całą jego potęgą, wszystkimi bogactwami i zgromadzoną wiedzą.

Z ulgą zdjęła hełm, a zaraz potem zamówiła posiłek — grubą białą pajdę protein wykrojoną z mięsozwierza, nie znanego jej stworzenia, które „Arka” od tysiąca lat przechowywała w statycznym polu czasowym. Popiła go szklanką schłodzonej słodkowody, trochę przypominającej smakiem miód z Milidianu. Czując, jak wstępują w nią nowe siły, obserwowała wyświetlane na ekranie komunikaty.

Sprawy przedstawiały się znacznie prościej niż jakiś czas temu. Jefri Lion zginął, czego nawet trochę żałowała, ponieważ w gruncie rzeczy był nieszkodliwy, chociaż wkurzające naiwny. Celise Waan również wypadła z gry, przy okazji — i to było prawdziwe zaskoczenie — zabierając ze sobą wszystkie diabelskie kociaki. Kaj Nevis rozprawił się z drakulą kapturzastym.

Zostali więc tylko Nevis, Tuf… i ona.

Uśmiechnęła się drapieżnie.

Tuf nie stanowił problemu. Był pochłonięty klonowaniem kota. Prędzej czy później, łatwo da sobie z nim radę. Jedyną przeszkodą uniemożliwiającą jej zapanowanie nad „Arką” był Kaj Nevis w unquińskim skafandrze bojowym. Do tej pory nie napotkał godnego siebie przeciwnika, więc na pewno czuje się bardzo pewny siebie. I dobrze.

Rica Dawnstar przełknęła ostatni kęs i starannie oblizała palce. Nadeszła pora na lekcję zoologii. Zażądała szczegółowych informacji o trzech jednostkach biowojennych, które jeszcze hasały po statku. Nawet jeśli żadna z nich się nie przyda, ma w zapasie trzydzieści dziewięć innych. Będzie mogła starannie wybrać tę, która wykona wyrok.

Skafander bojowy? Z tym arsenałem nie poradziłoby sobie nawet stu Nevisów w starożytnych zbrojach.

Pogrążyła się w lekturze; kilka minut później na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Nie będzie musiała sięgać do rezerw. Już teraz dysponuje wszystkim, czego jej trzeba. Jedyny problem polega na doprowadzeniu do spotkania we właściwym czasie i miejscu. Z natężeniem wpatrywała się w trójwymiarowy przekrój statku, zastanawiając się jednocześnie, jak bardzo podejrzliwy może być Kaj Nevis.

Chociaż, w gruncie rzeczy, nie miało to większego znaczenia.


Przeklęte korytarze ciągnęły się bez końca. Najgorsze było to, że nie prowadziły w żadne konkretne miejsce, tylko wciąż łączyły się z innymi korytarzami. Wskaźniki informowały go, że zaczął już czerpać powietrze z trzeciego zbiornika; Kaj Nevis zdawał sobie sprawę, że musi jak najprędzej odszukać resztę niedawnych wspólników i pozbyć się ich, pośrodku pajęczyny misternie utkanej z włókien tak cienkich, że prawie niewidocznych. Jej krawędzie naprawdę były niewidoczne. Nevis widział tylko centralną część, otaczającą nieruchomą kulistą istotę, domyślał się jednak, iż pajęczyna sięga znacznie dalej, do sufitu, ścian i podłogi; problem polegał na tym, że choć wytężał wzrok, za nic nie mógł jej dojrzeć.

A więc to pająk, tyle że dość dziwaczny. Sądząc po wyglądzie, mógłby być formą życia opartego na związkach krzemu. Nevis słyszał o takich istotach wystarczająco wiele, aby wiedzieć, że należą do rzadkości. I co z tego? Pająk to pająk, wszystko jedno, krzemowy czy nie.

Kaj Nevis podszedł jeszcze bliżej i wytężył wzrok. A niech to szlag trafi! Pajęczyna… a raczej to, co do tej pory uważał za pajęczynę… Ten pająk wcale na niej nie siedział, tylko stanowił jej część! Delikatne nitki wyrastały z jego ciała. Całe mnóstwo nitek: setki, może nawet tysiące, do tego zaś należało dodać te niewidoczne gołym okiem, o których istnieniu świadczyło jedynie delikatne falowanie powietrza oraz ledwo dostrzegalne załamania światła tam, gdzie pozornie nie było żadnej przeszkody.

Pomimo wiary w możliwości unquińskiej zbroi, Nevis poczuł się trochę nieswojo i na wszelki wypadek cofnął się o krok. Na końcu wąskiego korytarza znajdował się prostokątny otwór, przez który sączyła się szarawa poświata. Na pewno było tam coś ważnego — coś, co Rica Dawnstar pragnęła ukryć przed nim za wszelką cenę.

Nagle spłynęło na niego olśnienie. Oczywiście! Krzemowy pająk z pewnością znalazł się tutaj, żeby zagrodzić mu drogę do mostku, centralnej dyspozytorni albo sterowni statku czy jak to się nazywało! Rica zapewne kuli się w jakimś kącie, drżąc ze strachu, i liczy na to, że ten paskudny stwór powstrzyma jego, Kaja Nevisa, przed wtargnięciem do pomieszczenia! To prawda, na widok pająka dostał gęsiej skórki, ale ta idiotka chyba nie sądziła, że dorosły mężczyzna przestraszy się zębatej kulki?

Wysunął naprzód dolne, uzbrojone w szczypce ramiona. Dopiero kiedy fragmenty ostrzy z supertwardego stopu spadły z brzękiem na podłogę, spojrzał w dół i uświadomił sobie, co się stało. Cieniutkie nici bez najmniejszego trudu przecięły wiekowy, pokryty zaschniętą krwią metal. Zamiast zębatych kleszczy miał teraz dwa bezużyteczne kikuty. Przez pajęczynę przebiegło delikatne drżenie.

Kaj Nevis poczuł, że do gardła podchodzi mu suchy kłąb strachu. Z trudem przełknął ślinę, po czym zaczął się powoli wycofywać. Jeden krok… drugi… trzeci… Byle dalej od tego cholerstwa.

Tysiące włókien cieńszych od najcieńszych nici zamieniło się w tysiące odnóży. Oderwały się od ścian, sufitu i podłogi, zostawiając po sobie tysiące mikroskopijnych otworków, a następnie ruszyły za oddalającą się zdobyczą. Tam, gdzie choć na chwilę zetknęły się z materiałem konstrukcyjnym korytarza, zostawały drobniutkie, ale wyraźne ślady.

Nevis odwrócił się i popędził co sił w nogach. Utrzymywał dystans aż do przewężenia korytarza, ale ruchoma pajęczyna dopadła go w chwili, kiedy zatrzymał się i pochylił, żeby przecisnąć się przez wąskie miejsce. Tysiąc supercienkich silikonowych włókien oplotło go w okamgnieniu. Nevis rozpaczliwie wymachiwał potężnymi ramionami, usiłując schwytać maleńką główkę istoty i zgnieść ją na miazgę, ale bez rezultatu. Włókna zaciskały się coraz bardziej, przecinały metal, ciało i kości. Wnętrze skafandra wypełniło się gorącą krwią, która natychmiast zaczęła wyciekać na zewnątrz przez niezliczone otwory i szczeliny. Zanim sieć zacisnęła się do końca, Kaj Nevis zdążył wydać tylko jeden stłumiony okrzyk.


Na przezroczystej ścianie zbiornika pojawiła się cienka rysa. Kociak zaciekle skrobał łapami, rysa zamieniła się w szczelinę, chwilę potem zaś Haviland Tuf sięgnął do zbiornika, wydobył kotka i zbliżył go do twarzy. Zwierzę było drobniutkie i wykonywało niezbyt skoordynowane ruchy; być może za wcześnie przerwał proces przyspieszonego dorastania. Przyrzekł sobie, że następnym razem będzie ostrożniejszy. Na jego usprawiedliwienie przemawiał tylko fakt, że nie mógł należycie skoncentrować się na pracy, po pierwsze, ze względu na, delikatnie mówiąc, nieustabilizowaną sytuację ogólną, po drugie zaś, w związku z dużym prawdopodobieństwem pojawienia się rozwścieczonego, żądnego krwi tyranozaura.

Mimo to można było uznać, iż próba zakończyła się sukcesem. Kociak zamiauczał głośno. Haviland Tuf doszedł do wniosku, że nie obędzie się bez karmienia za pomocą kroplomierza, lecz był pewien, iż sprosta zadaniu. Kotek miał jeszcze nie do końca otwarte oczy, a długa szara sierść była mokra i pozlepiana. Czy to możliwe, żeby Muchomor kiedykolwiek był taki mały?

— Nie mogę nazwać cię Muchomorem — poinformował z powagą swego nowego towarzysza. — Co prawda pod względem genetycznym niczym się nie różnicie, jednak Muchomor był Muchomorem, a ty jesteś sobą i nie chciałbym, żebyście mi się mylili. Będziesz się nazywał Chaos. Furia i Chaos… Tak, te imiona doskonale pasują do siebie.

Kociak poruszył się niezdarnie na jego dłoni i mrugnął, jakby przyznawał mu rację. Dla Tufa nie stanowiło to zaskoczenia, od dawna bowiem wiedział, że wszystkie koty są po trosze telepatami.

Rozejrzał się dookoła. Nie miał tu już nic do roboty. Chyba nadeszła pora, żeby odszukać niedawnych towarzyszy i podjąć próbę znalezienia satysfakcjonującego wszystkich wyjścia z patowej sytuacji. Tuląc Chaosa do piersi, Haviland Tuf wyruszył na poszukiwania.


Kiedy na trójwymiarowym przekroju statku zgasło czerwone światełko oznaczające Kaja Nevisa, Rica Dawnstar zatarła ręce. Teraz zostali już tylko ona i Tuf, co właściwie oznaczało, że mogła już uważać się za jedyną właścicielkę „Arki”.

Tylko co ja z nią zrobię, do jasnej cholery?, pomyślała. Trudno powiedzieć. Może powinna sprzedać ją jakiemuś konsorcjum zbrojeniowemu albo planetarnemu rządowi, który zaproponuje najwyższą sumę? Raczej nie. Nikomu nie ufała aż na tyle, żeby oddać mu w ręce tak potężne narzędzie sprawowania władzy. Bądź co bądź, władza deprawuje. W takim razie może zatrzyma ją dla siebie? Jest już tak zdeprawowana, że nic jej nie zaszkodzi. Jednak samotne życie w tej trupiarni wcale jej się nie uśmiechało. Musiałaby mieć załogę; ściągnęłaby przyjaciół, byłych i aktualnych kochanków, kumpli… Tylko czy mogłaby im zaufać? Zmarszczyła brwi. Tak, problem nie należał do najłatwiejszych, ale na szczęście będzie miała mnóstwo czasu, żeby go rozwiązać. Zajmie się nim później, teraz bowiem czekało ją inne zadanie. Tuf właśnie opuścił główną komorę klonowania i wędrował korytarzami. Co z nim począć?

Uważnie przyjrzała się przekrojowi. Ruchoma pajęczyna tkwiła bez ruchu, przypuszczalnie zajęta pożeraniem Kaja Nevisa. Ważący cztery tony toczak turlał się po głównym korytarzu na szóstym poziomie, niczym ogarnięta szaleństwem kula armatnia niewyobrażalnie wielkiego kalibru. Z każdą chwilą stawał się coraz bardziej niespokojny i coraz intensywniej szukał czegoś zbudowanego z materii organicznej, co można by zmiażdżyć, rozpłaszczyć i wchłonąć. We właściwym sektorze znajdował się tylko tyranozaur, ale co porabiał? Nacisnęła kilka klawiszy, spojrzała na ekran i uśmiechnęła się z satysfakcją. Jadł. Wspaniale, ale co? Dopiero po dłuższej chwili znalazła odpowiedź: przypuszczalnie pożerał resztki Jefriego Liona i drakuli. Wskazywałoby na to miejsce, w którym przebywał.

Było to całkiem niedaleko Tufa. Niestety, kiedy dinozaur skończył ucztę, ruszył w niewłaściwym kierunku. Chyba będzie musiała zaaranżować spotkanie.

Nie mogła jednak nie docenić inteligencji Tufa; już raz wyszedł cało ze spotkania z gadem, więc może mu się to udać powtórnie. Nawet gdyby jakimś cudem zdołała zapędzić go na poziom szósty, gdzie grasował toczak, również nie mogła być pewna sukcesu. Tuf był sprytny, to nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Nie uda jej się wodzić go za nos jak Nevisa. Przypomniała sobie podróż na pokładzie „Rogu Obfitości Znakomitych Towarów po Nadzwyczaj Niskich Cenach”; Tuf zwyciężał we wszystkich, nawet najbardziej skomplikowanych grach strategicznych.

Może sięgnąć do biowojennego arsenału „Arki”? Nic łatwiejszego. Mogła to uczynić, nie ruszając się z miejsca.

Zawahała się jednak. A co tam, pomyślała wreszcie. Jest przecież prostszy sposób. Nadeszła pora, żeby wziąć sprawy we własne ręce.

Na podłokietniku kapitańskiego fotela leżała cienka obręcz z opalizującego metalu, którą Rica znalazła w jednej z szafek. Podsunęła ją pod skaner, sprawdziła funkcjonowanie obwodów, a następnie wsadziła sobie na głowę, założyła hełm, zahermetyzowała skafander i wyjęła igłacz z kabury.

Znowu na pierwszej linii.


Wędrując korytarzami „Arki", Haviland Tuf natrafił na niezwykły pojazd — nieduży, odkryty, trójkołowy wózek. Ponieważ od dłuższego czasu przebywał w pozycji stojącej, wcześniej zaś był zmuszony kulić się pod stołem, z ulgą zajął miejsce w miękko wyściełanym fotelu kierowcy. Utrzymywał stałą, niezbyt dużą prędkość. Chaos podróżował zwinięty w kłębek na jego podołku.

Tuf był bardzo ostrożnym kierowcą. Na każdym skrzyżowaniu zatrzymywał pojazd, spoglądał w prawo, potem w lewo, zastanawiał się nad wyborem drogi i dopiero po dłuższym namyśle ruszał dalej. Skręcił dwukrotnie (decyzja była podyktowana częściowo logicznym rozumowaniem, częściowo zaś pozbawionym konkretnej przyczyny kaprysem), przez cały czas jednak starał się trzymać najszerszych korytarzy. Raz nawet opuścił fotel, by zajrzeć do pomieszczenia, które go zainteresowało. Niczego nie znalazł, nikogo nie spotkał. Od czasu do czasu Chaos poruszał się przez sen na jego kolanach.

A potem, całkiem niespodziewanie, zjawiła się Rica Dawnstar.

Tuf zatrzymał pojazd na środku obszernego skrzyżowania. Spojrzał w prawo, zamrugał kilka razy, spojrzał w lewo, potem zaś skierował wzrok przed siebie i, z dłońmi splecionymi na brzuchu, obserwował zbliżającą się powoli kobietę.

Zatrzymała się w odległości około pięciu metrów.

— Wybrałeś się na przejażdżkę?

W prawej ręce trzymała igłacz, w lewej sięgającą podłogi plątaninę jakichś pasków albo tasiemek.

— Zaiste — odparł Haviland Tuf. — Wcześniej byłem odrobinę zajęty. Gdzie pozostali?

— Nie żyją — poinformowała go Rica Dawnstar. — Zginęli. Wykitowali. Odpadli z gry. Zostaliśmy tylko we dwoje, Tuf.

— To dla nas nic nowego — zauważył spokojnie kupiec.

— Ale sytuacja jest zupełnie inna. To ostateczna rozgrywka. Tym razem nie będzie rewanżu i tym razem to ja wygram!

Haviland Tuf w milczeniu głaskał pogrążonego we śnie kociaka.

— Nic do ciebie nie mam, Tuf — powiedziała Rica zaskakująco łagodnym tonem. — Możesz wsiąść do swojego statku i odlecieć. Nie zrobię ci nic złego.

— Jeśli ma pani na myśli „Róg Obfitości Znakomitych Towarów po Nadzwyczaj Niskich Cenach”, to pozwolę sobie pani przypomnieć, iż ów nieszczęsny pojazd doznał poważnych uszkodzeń, które, o ile mi wiadomo, nie zostały jeszcze naprawione.

— W takim razie weź sobie inny statek.

— Chyba nie skorzystam z tej propozycji — odparł Tuf. — Co prawda moje roszczenia względem „Arki” opierają się na mniej solidnych podstawach niż wysuwane przez Celise Waan, Jefriego Liona, Kaja Nevisa i Anittasa, niemniej jednak dowiedziałem się przed chwilą, że oni wszyscy nie żyją. Mam dokładnie takie samo prawo do „Arki” jak pani.

— Niezupełnie — stwierdziła niemal ze smutkiem Rica i wycelowała w niego igłacz. — Ten drobny szczegół przesądza spór na moją korzyść.

Haviland Tuf opuścił wzrok na szarego kotka.

— Niech to będzie dla ciebie pierwsza lekcja brutalnych praw rządzących wszechświatem — powiedział beznamiętnym tonem. — Co znaczy uczciwość, kiedy jedna strona ma broń, druga zaś jest pozbawiona oręża? Intelekt i dobre intencje muszą ustąpić przed brutalną siłą. — Ponownie spojrzał na Rikę Dawnstar. — Uznaję pani przewagę, niemniej jednak czuję się zmuszony stanowczo zaprotestować. Zanim weszliśmy na pokład „Arki”, członkowie naszego małego zespołu zgodzili się, bym został ich pełnoprawnym wspólnikiem. O ile mi wiadomo, pani nigdy nie otrzymała takiej propozycji. W związku z tym staje się oczywiste, że z prawnego punktu widzenia moje roszczenia są znacznie lepiej umotywowane niż pani. — Podniósł palec. — Co więcej, byłbym skłonny przychylić się do opinii, iż prawa własności do jakiegoś przedmiotu nabiera w pierwszej kolejności ten, kto z niego korzysta albo przynajmniej wie, jak korzystać. „Arka” powinna trafić w ręce osoby, która wykazała się talentem, intelektem i chęcią efektywnego spożytkowania jej niezliczonych możliwości. Pozwolę sobie nieskromnie stwierdzić, iż właśnie ja jestem taką osobą.

Rica Dawnstar parsknęła śmiechem.

— Doprawdy?

— Zaiste. — Haviland Tuf zgarnął pogrążonego we śnie kociaka na dłoń i pokazał kobiecie. — Oto dowód. W trakcie zwiedzania statku odkryłem i opanowałem techniki klonowania stosowane przez uczonych Imperium Ziemi. Było to fascynujące doświadczenie, w związku z czym zamierzam je jak najprędzej powtórzyć. Szczerze powiedziawszy, postanowiłem zrezygnować z mało rozwijającej profesji kupca na rzecz znacznie szlachetniejszej kariery inżyniera ekologa. Ufam, iż nie będzie pani próbowała mi w tym przeszkodzić. Daję pani słowo, że zapewnię pani wygodny transport na ShanDellor oraz osobiście dopilnuję, żeby otrzymała pani całą zapłatę obiecaną przez Jefriego Liona i pozostałych.

Rica z niedowierzaniem pokręciła głową.

— Jesteś niesamowity, Tuf. — Zakręciła młynka igłaczem i zrobiła krok naprzód. — Uważasz więc, że powinieneś zatrzymać dla siebie statek, ponieważ wiesz, jak z niego korzystać, a ja nie wiem?

— Trafiła pani w samo sedno — stwierdził Tuf z uznaniem.

Rica ponownie wybuchnęła śmiechem i niespodziewanie rzuciła mu igłacz.

— Masz, nie potrzebuję tego.

Tuf z zadziwiającą łatwością złapał broń.

— Wygląda na to, że moja pozycja uległa całkowicie nieoczekiwanemu wzmocnieniu. Teraz to ja mogę panią zastrzelić.

— Ale tego nie zrobisz — stwierdziła spokojnie Rica Dawnstar. — Reguły, Tuf. Ty zawsze przestrzegasz reguł gry. — Potrząsnęła plątaniną pasków. — Wiesz, co robiłam, kiedy ty byłeś pochłonięty klonowaniem kociaka?

— Zaiste, nie — odparł Haviland Tuf.

— Zaiste — powtórzyła Rica z przekąsem. — Otóż siedziałam na mostku, szperałam w pamięci komputera i uczyłam się wszystkiego, co może mi się przydać do samodzielnego kierowania „Arką”.

Tuf mrugnął dwa razy.

— Tam, na mostku, jest ogromny ekran — ciągnęła kobieta. — Można powiedzieć, że to wielka plansza do gry. Obserwowałam każdy ruch. Ty i cała reszta byliście czerwonymi pionkami. Ja też, ma się rozumieć. Czarne pionki to jednostki biowojenne. Tak nazywa je system, ale mnie znacznie bardziej podoba się słowo „potwory”. Jest krótsze i nie tak napuszone.

— Lecz wywołuje określone, niezbyt przyjemne skojarzenia — zwrócił jej uwagę Tuf.

— Oczywiście, ale do rzeczy. Przedarliśmy się przez zewnętrzną strefę obronną, poradziliśmy sobie nawet z choróbskami, jednak Anittas tuż przed śmiercią spłatał nam psikusa i uruchomił procedurę uwalniania potworów. Siedziałam sobie wygodnie i obserwowałam, jak na ekranie uganiają się czarne i czerwone pionki. Czegoś mi jednak brakowało. Wiesz czego, Tuf?

— Przypuszczam, że to pytanie retoryczne.

— Zaiste — sparodiowała go Rica z szyderczym uśmieszkiem. — Brakowało mi zielonych. System został zaprogramowany w taki sposób, żeby pokazywać intruzów na czerwono, potwory na czarno, a załogę „Arki” na zielono. Zielonych nie było, co początkowo wydało mi się oczywiste, ale potem zaczęłam się zastanawiać. Potwory tworzyły ostatnią linię obrony, to jasne. Czy jednak na pewno miały zostać wykorzystane tylko wtedy, jeśli „Arka” będzie opuszczona?

Tuf splótł długie białe palce.

— Nie wydaje mi się — powiedział. — Istnienie ekranu, o którym była pani uprzejma wspomnieć, oraz fakt, że na bieżąco prezentował on rozwój sytuacji, każą się domyślać, iż system zakładał, że istnieje ktoś, kto może to obserwować. Co więcej, ponieważ przewidziano trzy kolory dla oznaczenia trzech grup, zakładano chyba, że wszystkie trzy mogą zostać wykorzystane w tym samym czasie.

— Zgadza się — przyznała mu rację Rica. — W takim razie nadeszła pora, żeby zadać najważniejsze pytanie.

Za jej plecami Haviland Tuf dostrzegł jakieś poruszenie.

— Proszę mi wybaczyć, ale…

Uciszyła go niecierpliwym machnięciem ręki.

— Skoro byli gotowi wypuścić potwory, żeby rozprawiły się z napastnikami, w jaki sposób sami zabezpieczali się przed ich atakiem?

— Interesujący problem — zgodził się Tuf. — Z chęcią poznałbym jego rozwiązanie, obawiam się jednak, iż moja ciekawość jeszcze dość długo pozostanie nie zaspokojona. — Odchrząknął z zakłopotaniem. — Z autentyczną przyjemnością kontynuowałbym naszą dyskusję, czuję się jednak zmuszony zwrócić pani uwagę…

Podłoga korytarza zatrzęsła się pod ciężkimi krokami.

— Tak?

— Czuję się zmuszony zwrócić pani uwagę — powtórzył Haviland Tuf — iż w korytarzu za pani plecami pojawił się drapieżny dinozaur dość pokaźnych rozmiarów, który teraz usiłuje się do nas niepostrzeżenie podkraść. Obawiam się, że może mieć z tym pewne problemy.

Tyranozaur zaryczał przeraźliwie. Rica Dawnstar nawet nie drgnęła.

— Co ty powiesz? — zapytała z przekąsem. — Myślisz, że dam się nabrać na tak prymitywną sztuczkę? Słowo daję, spodziewałam się po tobie czegoś więcej!

— Protestuję! — odparł z godnością Tuf, jednocześnie uruchamiając silnik trójkołowca. — Nie próbuję pani oszukać. Dowodem niech będzie niesłychany pośpiech, z jakim uaktywniłem jednostkę napędową mego pojazdu. Jak może mi pani nie wierzyć? Czyżby nie słyszała pani odgłosów ciężkich stąpnięć ani straszliwego ryku rozjuszonej bestii?

— To ma być ryk? — Lekceważąco wzruszyła ramionami. — Bądźmy poważni, Tuf. Zadałam pytanie, teraz udzielę na nie odpowiedzi. Jest bardzo prosta. Przeoczyliśmy mały, ale dość istotny fragment układanki.

— Zaiste — bąknął Haviland Tuf.

Tyranozaur zbliżał się coraz prędzej. Ponad wszelką wątpliwość znajdował się w paskudnym nastroju, a jego ogłuszające ryki sprawiały, że kupiec z trudem słyszał słowa kobiety.

— Ludzie z Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego byli kimś więcej niż technikami od klonowania. Byli uczonymi, wojskowymi, a przede wszystkim znakomitymi genetykami. Potrafili odtworzyć niezliczone formy życia z setek planet i umieścić je w zbiornikach, ale potrafili też coś jeszcze: nauczyli się manipulować DNA, zmieniać te formy życia i dostosowywać je do swoich potrzeb!

— Bez wątpienia — odparł Tuf. — Zechce mi pani wybaczyć, ale obawiam się, że muszę czym prędzej oddalić się z tego miejsca.

Tyranozaur był już zaledwie dziesięć metrów od Riki Dawnstar. Zwolnił kroku, przystanął, zaryczał jeszcze głośniej i rąbnął ogonem w ścianę. Siła uderzenia była tak wielka, że pojazd Tufa zakołysał się wyraźnie. Z obnażonych zębów drapieżnika kapała ślina, krótkie przednie łapy, zakończone budzącymi respekt pazurami, poruszały się energicznie.

— Nie spodziewałam się po tobie takiego braku wychowania — stwierdziła z dezaprobatą Rica Dawnstar. — To właśnie jest odpowiedź, Tuf. Wszystkie te stworzenia, te potwory, przez setki albo nawet tysiące lat trzymano w polach statycznych, ale one wcale nie są zwykłymi potworami. Zostały sklonowane w konkretnym celu: żeby bronić statku przed intruzami. Zmodyfikowano ich kod genetyczny, by jak najlepiej wywiązały się z zadania.

Tyranozaur zrobił krok naprzód, potem drugi i trzeci, aż wreszcie zatrzymał się tuż za Riką Dawnstar.

— Na czym polegała modyfikacja?

— Już myślałam, że nigdy nie zapytasz.

Tyranozaur pochylił się, otworzył paszczę i zaczął ją osuwać na głowę kobiety.

— Telepatia — powiedziała Rica spomiędzy jego zębów, po czym wyciągnęła rękę, chwyciła jakiś przedmiot, który utkwił między kłami, i wyszarpnęła go. — Niektórym z nich, tym prawie zupełnie pozbawionym inteligencji, „wszczepiono” instynktowną odrazę do członków załogi, natomiast te bystrzejsze otrzymały ograniczone zdolności telepatyczne, tyle że działające w jedną stronę: jako odbiorniki. Narzędziami kontroli były wzmacniacze fal psychicznych. Bardzo zgrabne, lekkie urządzonka, przypominające korony. Mam jedną z nich na głowie. Dzięki niej część zwierzyńca unika mnie jak ognia, część zaś jest mi posłuszna. — Zgrabnie wyślizgnęła się spomiędzy szczęk dinozaura i poklepała go po pysku. — Siad!

Tyranozaur ryknął, po czym zgiął potężne tylne łapy, jednocześnie niemal dotykając podłogi klatką piersiową. Rica zarzuciła mu na grzbiet płytkie siodło i zajęła się zapinaniem popręgów.

— Podczas naszej rozmowy przez cały czas miałam go pod kontrolą — poinformowała Tufa. — Prawdę powiedziawszy, to ja go tu wezwałam. Jest głodny. Co prawda zeżarł Liona, ale Jefri był kościsty, a ten zwierzak przecież nie jadł od prawie tysiąca lat.

Haviland Tuf z namysłem spojrzał na igłacz; maleńka broń nagle wydawała mu się zupełnie bezużyteczna, tym bardziej że był dość kiepskim strzelcem.

— Z największą ochotą sklonuję mu smakowitego stegozaura.

— Dzięki, ale nie trzeba — odparła Rica Dawnstar, dopinając uprząż. — Za późno, żeby się wycofać. Wszedłeś do gry na własne życzenie, Tuf. Cóż, wygląda na to, że przegrałeś z kretesem. Trzeba było wycofać się wtedy, kiedy dałam ci szansę. Rozpatrzmy jeszcze raz twoje roszczenia, dobrze? Lion, Nevis i pozostali zaproponowali ci pełny udział, zgadza się? Obawiam się, że go zaraz otrzymasz: spotka cię dokładnie to samo co ich. Jeśli natomiast chodzi o twoje rzekome prawa moralne, opierające się na kryterium umiejętności wykorzystania potencjału „Arki”… — Ponownie poklepała dinozaura po pysku i uśmiechnęła się drapieżnie. — Cóż, chyba udowodniłam ponad wszelką wątpliwość, że lepiej od ciebie poznałam jej możliwości. Niżej! — Tyranozaur pochylił się jeszcze bardziej, a Rica jednym susem zajęła miejsce w siodle. — Wstawaj!

Podniósł się posłusznie.

— Rozumiem więc, że odsuwamy na bok aspekty prawne i moralne, by wrócić do brutalnej przemocy — powiedział ze smutkiem Haviland Tuf.

— Na to wygląda — odparła Rica z grzbietu monstrualnego jaszczura, po czym zmusiła go do zrobienia kilku ostrożnych kroków, jakby chciała stopniowo przekonać się o jego możliwościach. — Tylko nie mów, że grałam nie fair! Co prawda mam dinozaura, ale ty masz mój igłacz. Może jakimś cudem uda ci się trafić. Oboje jesteśmy uzbrojeni, Tuf. — Parsknęła dzikim śmiechem. — Tyle że ja jestem uzbrojona po zęby!

Haviland Tuf bez słowa cisnął igłacz w jej stronę. Był to bardzo celny rzut; wydawało się, że broń sama wpadła Rice do ręki.

— Co to ma znaczyć? Poddajesz się?

— Pani wykład na temat uczciwości wywarł na mnie wielkie wrażenie — poinformował ją Tuf. — Nie zamierzam wykorzystywać przewagi. Pani ma zwierzę i ja mam zwierzę. — Pogłaskał szarego kociaka. — Teraz pani ma broń.

Wrzucił wsteczny bieg, ostro ruszył z miejsca i z maksymalną prędkością odjechał w kierunku pobliskiego skrzyżowania.

— Cóż, jak chcesz… — mruknęła Rica Dawnstar.

Znudziła ją ta zabawa. Zrobiło się jej trochę smutno. Tuf właśnie wykonywał 180-stopniowy skręt, żeby ustawić się przodem do kierunku jazdy. Tyranozaur szeroko otworzył paszczę i z potwornym rykiem głodu i nienawiści, takim samym jak przed milionami lat, puścił się w pogoń.

Wciąż przeraźliwie rycząc, wpadł na skrzyżowanie korytarzy.

Elektroniczny mikromóżdżek ustawionego dwadzieścia metrów dalej działka plazmowego zarejestrował fakt, że w polu ostrzału znalazł się obiekt znacznie przekraczający minimalne rozmiary ustalone dla potencjalnego celu. Ułamek sekundy później rozległo się ledwo słyszalne cyknięcie.

Haviland Tuf odwrócił się plecami do eksplozji i własnym ciałem zasłonił kotka przed oślepiającym blaskiem, gorącym podmuchem i ogłuszającym hukiem plazmowego wybuchu. Na skrzyżowaniu korytarzy rozpętało się prawdziwe piekło; na szczęście ognista kula szybko zgasła, choć jeszcze przez wiele lat w tym miejscu miał się unosić smród spalonego mięsa, część podłogowych i ściennych paneli trzeba było wymienić, wiele innych zaś zostało trwale osmalonych.

— Jak widzisz, ja także miałem broń — powiedział Haviland Tuf do kota.


Dużo później, kiedy atmosfera „Arki” nadawała się do oddychania, Furia i Chaos zadomowiły się w kajucie kapitańskiej, Tuf zaś przeniósł z „Rogu Obfitości” wszystkie przedmioty osobistego użytku, zajął się zwłokami, przeprowadził niezbędne naprawy oraz zdołał nieco uspokoić nadzwyczaj hałaśliwą istotę mieszkającą na szóstym poziomie, rozpoczął metodyczne zwiedzanie statku. Drugiego dnia natrafił na magazyn ubrań, ale mężczyźni i kobiety służący w Inżynierskim Korpusie Ekologicznym byli znacznie niżsi i szczuplejsi od niego, w związku z czym nie zdołał znaleźć dla siebie munduru.

Znalazł natomiast nakrycie głowy, które ogromnie mu się spodobało.

Była to zielona czapeczka z wielkim daszkiem, doskonale dopasowana do kształtu jego łysej mlecznobiałej czaszki. Czapeczkę zdobiła wyszyta złotą nicią teta, symbol Korpusu.

Długo wpatrywał się w lustro.

— Haviland Tuf, inżynier ekolog — powiedział wreszcie do swego odbicia.

Brzmiało to całkiem nieźle.

Загрузка...