MANNA Z NIEBA

Armada sunęła skrajem układu słonecznego z dostojnym wdziękiem polującego tygrysa, bezgłośnie przemierzając atłasową czerń kosmosu, i z każdą chwilą coraz bardziej zbliżała się do „Arki”.

Haviland Tuf siedział przed głównym pulpitem sterowniczym, obserwując rozliczne wskaźniki i monitory. Kiedy było trzeba, wykonywał oszczędne, prawie niezauważalne ruchy głową. Mknąca mu na spotkanie flotylla wyglądała bardzo groźnie. Do tej pory instrumenty zarejestrowały obecność czternastu dużych jednostek oraz całego mrowia mniejszych. Skrajne pozycje w szyku zajmowało dziewięć pękatych, srebrno-białych lewiatanów najeżonych nieznaną bronią, między nimi ustawiły się cztery długie krążowniki o czarnych kadłubach drżących od nagromadzonej w nich energii, a w samym środku formacji znajdował się gigantyczny, przypominający kształtem spodek okręt flagowy o średnicy równo sześciu kilometrów. Był to największy statek kosmiczny, jaki Haviland Tuf spotkał od chwili, kiedy przed ponad dziesięciu laty po raz pierwszy ujrzał opuszczoną „Arkę”. Wokół wielkiego spodka, niczym rój rozwścieczonych owadów, uwijały się dziesiątki niszczycieli.

Blada, pociągła twarz Tufa była pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu, ale spoczywający w jego objęciach Dax zamruczał niespokojnie.

Zamigotała lampka, informując o tym, że ktoś próbuje nawiązać łączność z „Arką”. Haviland Tuf mrugnął dwa razy, a następnie powoli wyciągnął rękę i włączył odbiornik.

Oczekiwał, że w chwilę potem na ekranie pojawi się czyjaś twarz, ale spotkało go rozczarowanie, gdyż ujrzał przed sobą jedynie zwierciadlany hełm skafandra bojowego i opuszczony wizjer z czarnej plastostali. Hełm był ozdobiony stylizowanym emblematem przedstawiającym planetę S’uthlam. Dwa szerokopasmowe czujniki jarzyły się za wizjerem niczym krwistoczerwone, rozpalone oczy. Ich widok przywiódł Tufowi na myśl pewnego niezbyt sympatycznego człowieka, z którym miał kiedyś do czynienia.

— Doprawdy, przywdziewanie kompletnego stroju ceremonialnego było całkowicie niepotrzebne — powiedział spokojnie. — Także obecność tak licznej i świetnej eskorty przyjemnie łechce moją próżność, ale nie ulega żadnej wątpliwości, iż znacznie mniejsza i skromniejsza flotylla powitalna byłaby całkowicie wystarczająca. Ta, którą widzę, budzi swymi rozmiarami ogromny szacunek, do tego stopnia nawet, że ktoś mniej ufny ode mnie mógłby łatwo nabrać podejrzeń, iż jest to raczej demonstracja siły, mająca na celu nie tyle uhonorowanie, co raczej zastraszenie utrudzonego wędrowca.

— Jestem komandor Wald Ober, dowódca Siódmego Skrzydła Flotylli Planetarnej S’uthlam — oznajmiła zakuta w skafander postać głębokim, lekko zniekształconym głosem.

— Dowódca Siódmego Skrzydła… — powtórzył Tuf. — Zaiste. Oświadczenie to każe się domyślać istnienia jeszcze co najmniej sześciu równie groźnych zespołów. Wygląda na to, że od mojego poprzedniego pobytu siły zbrojne S’uthlam zostały znacznie rozbudowane.

Wald Ober nie był zainteresowany jego rozważaniami.

— Poddaj się natychmiast albo twój statek zostanie zniszczony! Haviland Tuf zamrugał powoli.

— Obawiam się, że zaszło poważne nieporozumienie…

— Cybernetyczna Republika S’uthlam znajduje się obecnie w stanie wojny z tak zwaną koalicją Yandeen, Jazbo, Planety Henry’ego, Skrymiru, Roggandoru i Lazurowej Triuny. Wtargnąłeś na zakazany teren. Poddaj się albo zginiesz.

— Czuję się zmuszony wyprowadzić pana z błędu — odparł Tuf. — Nie uczestniczę w tym pożałowania godnym konflikcie, o którym aż do tej pory nie miałem najmniejszego pojęcia. Nie należę do żadnej koalicji, związku ani przymierza, reprezentując tylko siebie, inżyniera ekologa o najbardziej pokojowym usposobieniu, jakie można sobie wyobrazić. Proszę nie przejmować się rozmiarami mojego statku. Aż nie chce mi się wierzyć, żeby przez zaledwie pięć lat standardowych znakomici pajęczarze i technicy Portu S’uthlam zapomnieli o ostatniej wizycie, jaką złożyłem na waszej nadzwyczaj interesującej planecie. Jestem Haviland…

— Wiemy, kim jesteś, Tuf — przerwał mu Wald Ober. — Poznaliśmy „Arkę”, jak tylko włączyłeś silniki hamujące. Koalicja nie ma trzydziestokilometrowych okrętów, i całe szczęście. Rada Planety poleciła mi przygotować się na twoje przybycie.

— Zaiste — odparł Haviland Tuf.

— Jak myślisz, dlaczego moje Skrzydło wyruszyło ci na spotkanie? — zapytał Ober.

— Zapewne po to, aby zgotować mi radosne powitanie i obsypać darami, wśród których znajdą się także kosze soczystych, świeżych, posypanych wonnymi przyprawami grzybów. Teraz jednak zaczyna mi świtać podejrzenie, iż moje nadzieje były przedwczesne.

— Ostrzegam cię po raz trzeci i ostatni! — wycedził Wald Ober. — Za niecałe cztery minuty standardowe znajdziesz się w zasięgu celnego strzału. Poddaj się albo zginiesz!

— Szanowny panie — powiedział Tuf. — Zanim popełnisz brzemienny w skutki błąd, proponuję, żebyś skontaktował się z przełożonymi. Jestem pewien, że mamy do czynienia z pożałowania godnym nieporozumieniem.

— Byłeś sądzony inabsentia i zostałeś uznany za przestępcę, heretyka oraz wroga mieszkańców S’uthlam.

— Spotkała mnie okrutna niesprawiedliwość! — zaprotestował Tuf.

— Dziesięć lat temu wymknąłeś się naszej flotylli, ale nie myśl, że tym razem też ci się uda. Uczyniliśmy znaczny krok naprzód. Nasza nowa broń bez trudu poradzi sobie z przestarzałymi polami siłowymi, w jakie jest wyposażony twój statek. Najlepsi uczeni w najdrobniejszych szczegółach rozpracowali ten stary, rozdęty wrak, w którym siedzisz, a ja osobiście nadzorowałem przeprowadzanie symulacji komputerowych. Jesteśmy w pełni przygotowani na twoje przybycie.

— Nie chciałbym, by ktoś pomyślał, że jestem niewdzięczny, ale wydaje mi się, iż niepotrzebnie zadaliście sobie aż tyle trudu — odparł Haviland Tuf, po czym obrzucił spojrzeniem rzędy ekranów ciągnące się wzdłuż ścian długiego, wąskiego pomieszczenia. Na wszystkich widać było zbliżające się w szybkim tempie okręty wojenne Flotylli Planetarnej S’uthlam. — Jeżeli przyczyną tej niczym nie uzasadnionej wrogości jest dług, jaki zaciągnąłem wobec Portu S’uthlam, chciałbym niniejszym zapewnić, iż jestem gotów natychmiast spłacić go w pełnej wysokości.

— Dwie minuty — warknął Ober.

— Co więcej, jeżeli S’uthlam chciałby ponownie skorzystać z dobrodziejstw inżynierii ekologicznej, byłbym skłonny zaproponować swoje usługi po bardzo korzystnej, obniżonej cenie.

— Mamy już dosyć twoich pomysłów. Minuta.

— Cóż, wygląda na to, że pozostało mi tylko jedno, możliwe do zaakceptowania, rozwiązanie.

— Poddajesz się? — zapytał podejrzliwie dowódca Skrzydła.

— Obawiam się, że nie — odparł Haviland Tuf. Wyciągnął rękę, musnął długimi palcami rząd holograficznych przycisków i uruchomił wiekowe systemy obronne „Arki”.

Twarz Walda Obera była ukryta za wizjerem hełmu, ale ton jego głosu zdradził, że oficer uśmiechnął się pogardliwie.

— Imperialne pola siłowe czwartej generacji, trójwarstwowe, częściowo pokrywające się częstotliwości, fazowanie koordynowane przez centralny komputer statku. Opancerzenie kadłuba z duraluminium. Mówiłem ci już, że odrobiliśmy pracę domową.

— Wasz pęd do wiedzy jest godny najwyższego uznania — stwierdził Tuf.

— Następna sarkastyczna uwaga może być ostatnią, kupcze, więc postaraj się wykrzesać z siebie coś naprawdę zabawnego. Dokładnie wiemy, czym dysponujesz i jak wiele może wytrzymać statek Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego. Jesteśmy w stanie zaaplikować ci dużo, dużo więcej. — Gwałtownym ruchem odwrócił głowę. — Przygotować się do otwarcia ognia! — Zaraz potem czarny wizjer z prześwitującymi czerwonymi punktami sensorów ponownie skierował się w stronę Tufa. — Mamy zamiar zdobyć „Arkę”, a ty nie możesz nam w tym przeszkodzić. Trzydzieści sekund.

— Pozwolę sobie mieć na ten temat odmienne zdanie — powiedział spokojnie Haviland Tuf.

— Na moją komendę wszystkie jednostki otworzą ogień — poinformował go Ober. — Skoro się upierasz, odliczę ci ostatnie sekundy twojego życia. Dwadzieścia. Dziewiętnaście. Osiemnaście…

— Niezmiernie rzadko zdarza, się słyszeć tak energiczne i pewne odliczanie — odparł uprzejmie Tuf. — Ufam, iż niemiła wiadomość, jaką mam do przekazania, nie przeszkodzi panu w doprowadzeniu go do szczęśliwego końca.

— Czternaście. Trzynaście. Dwanaście…

Tuf splótł palce i położył ręce na brzuchu.

— Jedenaście. Dziesięć. Dziewięć…

Ober zerknął niepewnie w bok.

— Dziewięć — powtórzył z zadumą gwiezdny kupiec. — Bardzo ładna liczba. Zazwyczaj poprzedza ją osiem, a tę z kolei siedem.

— Sześć. — Ober zawahał się.

— Pięć… Tuf czekał w milczeniu.

— Cztery. Trzy… Co za niemiła wiadomość?! — ryknął z wściekłością dowódca Siódmego Skrzydła Flotylli Planetarnej.

— Jeżeli będzie pan tak krzyczał, zmusi mnie pan do zmniejszenia poziomu głośności w odbiorniku — poinformował go uprzejmie Haviland Tuf, po czym uniósł palec. — Niemiła wiadomość sprowadza się do tego, że jakakolwiek próba sforsowania systemów obronnych „Arki” — a jestem pewien, że wasza flotylla dałaby sobie z nimi radę bez żadnego problemu — spowoduje eksplozję niewielkiego ładunku termojądrowego, który pozwoliłem sobie umieścić wewnątrz głównego magazynu tkanek, co z kolei doprowadzi do nieodwracalnego zniszczenia zapasów materiałów służących do klonowania, które stanowią o wyjątkowości i nieoszacowanej wartości mojego statku.

Zapadło długie milczenie. Żarzące się sensory zdawały się pomału wypalać dziury w czarnym wizjerze hełmu Obera.

— Blefujesz — stwierdził wreszcie komandor.

— Zaiste, przejrzał mnie pan — odparł Tuf. — Jakąż głupotą z mojej strony było przypuszczać, że za pomocą tak prostego, wręcz prymitywnego wybiegu zdołam przechytrzyć człowieka o pańskiej przenikliwości i intelekcie. Obawiam się, iż teraz każe pan otworzyć ogień, by do końca zdemaskować moje kłamstwo. Proszę jedynie o chwilę zwłoki, żebym mógł pożegnać się z moimi kotami.

Ponownie ułożył splecione dłonie na imponującym brzuchu i spokojnie czekał na reakcję oficera. Bojowe okręty Flotylli Planetarnej zbliżały się z każdą chwilą.

— Oczywiście, że to zrobię, ty przeklęty wyskrobku! — zawył Wald Ober.

— Czekam, pogrążony w ponurej rezygnacji.

— Masz dwadzieścia sekund!

— Obawiam się, że wiadomość, którą przekazałem, jednak nieco pana poruszyła. Odliczanie zatrzymało się na liczbie trzy. Niemniej pozwolę sobie bezwstydnie wykorzystać pańską pomyłkę i rozkoszować się dodatkowymi chwilami życia, jakie w ten sposób otrzymałem.

Sekundy ciągnęły się w nieskończoność, a oni bez słowa mierzyli się wzrokiem. W pewnej chwili Dax zaczął cicho mruczeć; Tuf pogładził go po długim, czarnym futrze, a wówczas kot zamruczał jeszcze głośniej, wyprostował przednie łapy i wbił pazury w kolano swego pana.

— A idź do diabła! — wybuchnął wreszcie Wald Ober, po czym wycelował w Tufa palec. — Tym razem ci się upiekło, ale ostrzegam cię: nawet nie próbuj nam uciec! Jeżeli mielibyśmy stracić zapasy tkanek zmagazynowane na „Arce”, zrobilibyśmy wszystko, żebyś ty też już nigdy z nich nie skorzystał.

— Doskonale pana rozumiem, chociaż, rzecz jasna, nie identyfikuję się z pańskimi poglądami — odparł Tuf. — Z całą pewnością nie będę próbował ucieczki, ponieważ mam do spłacenia pewien dług, w związku z czym będzie pan mógł jeszcze długo podziwiać moje oblicze, ja zaś pański wspaniały hełm bojowy, kiedy tak będziemy siedzieć sobie, każdy w swoim fotelu, i poszukiwać jakiegoś wyjścia z tej patowej sytuacji.

Walter Ober nie zdążył odpowiedzieć, gdyż zniknął nagle z ekranu, jego miejsce natomiast zajęła kobieca twarz o doskonale znanych Tufowi rysach: szerokie, skrzywione usta, nos ze śladami po wielokrotnych złamaniach, gruba skóra o charakterystycznym, błękitnym zabarwieniu świadczącym o długoletnim działaniu twardego promieniowania i zażywaniu pastylek antyrakowych, jasne, błyszczące oczy otoczone siecią zmarszczek, dokoła zaś rozwiana grzywa gęstych siwych włosów.

— W porządku, koniec zgrywania twardzieli — powiedziała kobieta. — Wygrałeś, Tuf. Ober, teraz jesteś dowódcą honorowej eskorty. Dostarcz go do Sieci, niech to szlag trafi!

— Bardzo rozsądna decyzja — stwierdził z aprobatą Haviland Tuf. — Cieszę się, mogąc panią poinformować, iż jestem już w stanie uregulować do końca rachunek za wyremontowanie i wyposażenie „Arki”.

— Mam nadzieję, że przywiozłeś też trochę karmy dla kotów — mruknęła ponuro Tolly Mune. — Ten „pięcioletni zapas”, który zostawiłeś poprzednim razem, wystarczył na niewiele ponad trzy lata. — Z jej piersi wyrwało się głębokie westchnienie. — Nie przypuszczam, żebyś postanowił przejść na emeryturę i zgodził się sprzedać nam „Arkę”?

— Zaiste, nie.

— Tak myślałam. Dobra, Tuf: otwieraj piwo, bo zjawię się u ciebie, tylko zacumujesz w pajęczynie.

— Pozostając z całym należnym szacunkiem, ośmielę się jednak wyznać, iż obecnie nie znajduję się w nastroju, który pozwoliłby mi w pełni docenić wizytę tak znakomitego gościa jak pani. Komandor Ober poinformował mnie przed chwilą, iż zostałem uznany za przestępcę i heretyka, co samo w sobie stanowi dość interesującą koncepcję, jako że ani nie jestem obywatelem planety S’uthlam, ani też nigdy nie należałem do wyznawców obowiązującej na niej religii. W niczym jednak nie zmniejsza to mego lęku i niepokoju.

— A, to… — Machnęła ręką. — Zwykła formalność.

— Zaiste.

— Do diabła, Tuf! Po to, żeby zabrać ci statek, potrzebowaliśmy jakiejś wymówki. Przecież jesteśmy legalnym rządem. Mamy prawo brać wszystko, co nam się podoba, pod warunkiem że uda nam się nadać naszym działaniom pozory legalności.

— Muszę przyznać, iż podczas moich rozlicznych podróży nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się spotkać równie szczerego polityka. Doświadczenie to napełnia mnie nowym animuszem. Mimo wszystko pozwolę sobie zapytać, jakimi dysponuję gwarancjami, że znalazłszy się na pokładzie „Arki”, nie będzie pani kontynuowała wysiłków zmierzających do jej zagarnięcia?

— Kto, ja? — zapytała ze zdumieniem Tolly Mune. — A jak, twoim zdaniem, miałabym się do tego zabrać? Nie bój się, przylecę sama. — Uśmiechnęła się. — To znaczy prawie sama. Chyba nie będziesz miał nic przeciwko temu, jeżeli wezmę ze sobą kota?

— Skądże znowu — odparł Tuf. — Miło mi, że zwierzęta, które pozostawiłem pod pani opieką, doskonale radziły sobie podczas mojej nieobecności. Będę z niecierpliwością oczekiwał pani przybycia, kapitanie Mune.

— Przewodnicząca Rady Planety, jeżeli chodzi o ścisłość — burknęła, po czym zniknęła z ekranu.


Z całą pewnością nikt nigdy nie znalazł najmniejszego powodu, aby zarzucić Tufowi nieostrożność; „Arka”, z wciąż działającymi obronnymi polami siłowymi, przycumowała do jednego z doków położonych najdalej od centrum Portu S’uthlam. Wkrótce potem do olbrzyma zbliżył się niewielki statek kosmiczny, który Tolly Mune otrzymała od Tufa podczas jego poprzedniej wizyty na planecie.

Haviland Tuf wyłączył na chwilę pole siłowe, a następnie uruchomił mechanizmy otwierające ogromną kopułę nad lądowiskiem. Czujniki „Arki” poinformowały go, że w mniejszej jednostce aż roi się od żywych organizmów, z których tylko jeden jest człowiekiem, reszta zaś wykazuje typowo kocie cechy. Tuf, przyodziany w ciemnozielony zamszowy kombinezon spięty paskiem na pokaźnym brzuchu, wyjechał gościowi na spotkanie trójkołowym wózkiem na baloniastych oponach. Na głowie miał nieco podniszczoną czapkę z dużym daszkiem, nad którym pysznił się złocisty emblemat Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego. Na kolanach ułożył mu się Dax, przypominający rozleniwioną stertę czarnego futra.

Jak tylko otworzyła się śluza, Tuf skierował trójkołowiec między rzędami nagromadzonych w ciągu minionych lat, mniej lub bardziej zdewastowanych statków kosmicznych, ku miejscu, gdzie Tolly Mune, dawniej kapitan Portu S’uthlam, energicznym krokiem schodziła po trapie ze swojego promu.

Obok niej kroczył kot.

Dax natychmiast poderwał się na równe łapy, a jego ciemna sierść zjeżyła się w okamgnieniu, jakby wsadził ogon do gniazdka elektrycznego. Po charakterystycznej dla niego ociężałości nie pozostał najmniejszy ślad; kocur zeskoczył z kolan Tufa na przód wózka i zasyczał przeraźliwie.

— Czy tak powinno się witać kuzyna, Dax? — zapytała z uśmiechem Tolly Mune i nachyliła się, aby pogłaskać towarzyszące jej zwierzę.

— Spodziewałem się ujrzeć Żal i Niewdzięczność — powiedział Tuf.

— Och, mają się znakomicie — odparła. — Podobnie jak całe ich cholerne potomstwo. To już kilka pokoleń. Powinnam była się tego spodziewać, skoro dałeś mi parkę. Jest ich… — Zmarszczyła brwi i szybko policzyła na palcach, a potem jeszcze raz. — Szesnaście, jeśli się nie mylę. Tak, szesnaście. Z tego dwie kotki w ciąży. — Wskazała kciukiem swój prom. — Ta przeklęta skorupa zamieniła się w kosmiczną hodowlę kotów, z których większość radzi sobie w nieważkości nie gorzej ode mnie, bo tutaj urodziły się i wychowały. Chyba jednak nigdy nie zrozumiem, jak to możliwe, żeby były takie zgrabne i zwinne, a zaraz potem tak niesamowicie ociężałe.

— W kocim charakterze można doszukać się wielu sprzeczności — zauważył Tuf.

— A to jest Kufel. — Wzięła kota na ręce i wyprostowała się z wyraźnym trudem. — Do licha, ależ on ciężki! W zerowej grawitacji łatwo o tym zapomnieć.

Dax ponownie zasyczał, ściągając na siebie wyniosłe, a zarazem doskonale obojętne spojrzenie ogromnego kocura, przytulonego do starego, obcisłego kombinezonu Tolly Mune.

Haviland Tuf miał dwa i pół metra wzrostu oraz potężny, wystający brzuch. W porównaniu z innymi kotami Dax był równie duży, jak jego właściciel w porównaniu z innymi ludźmi.

Kufel był jeszcze większy.

Miał sierść o długich, jedwabistych włosach, srebrnoszarych przy skórze, a nieco ciemniejszych na końcach, oraz oczy tego samego koloru, przypominające dwa głębokie jeziora, spokojne, choć zarazem groźne. Ponad wszelką wątpliwość był najpiękniejszym zwierzęciem, jakie kiedykolwiek żyło w tym, wciąż powiększającym się, wszechświecie, i doskonale zdawał sobie z tego sprawę, gdyż zachowywał się jak książę urodzony po to, aby prędzej czy później przywdziać królewskie szaty.

Tolly Mune opadła ciężko na fotel pasażera.

— On też ma zdolności telepatyczne — oznajmiła z zadowoleniem. — Tak samo jak twój.

— Zaiste — odparł Tuf. Zirytowany Dax posykiwał co chwila na jego kolanach.

— Tylko dzięki niemu udało mi się ocalić pozostałe koty — powiedziała Tolly z wymówką w głosie. — Nabajdurzyłeś mi, że zostawiasz zapas karmy, który powinien wystarczyć co najmniej na pięć lat.

— Dla dwóch kotów, szanowna pani. Jest chyba oczywiste, że szesnaście kotów potrzebuje więcej żywności niż same Żal i Niewdzięczność.

Dax nastroszył się i odsłonił zęby.

— Kiedy skończyły się zapasy, musiałam nieźle główkować, żeby wymyślić jakiś powód uzasadniający marnowanie cennych kalorii na jakieś szkodniki.

— Należało raczej podjąć kroki zmierzające do ograniczenia ich zdolności rozrodczych — powiedział Tuf. — W ten sposób szybko osiągnęłaby pani pożądane rezultaty, dając jednocześnie znakomity przykład pozostałym S’uthlamczykom, jak łatwo można rozwiązać gnębiące ich problemy.

— Mówisz o sterylizacji? — zapytała Mune. — Przecież w ten sposób naruszyłabym prawo do życia! Wpadłam na lepszy pomysł: dokładnie opisałam Daxa paru znajomym biotechnikom, a oni wyklonowali mi podobny egzemplarz z kilku komórek pobranych Niewdzięczności.

— Wykazała się pani nadzwyczajną przebiegłością. Uśmiechnęła się szeroko.

— Kufel ma teraz prawie dwa lata. Okazał się tak użyteczny, że dostałam przydział kalorii także dla pozostałych kotów. Bardzo pomógł również mojej karierze politycznej.

— Nie wątpię — odparł Tuf. — Widzę także, iż nie sprawia mu kłopotów przebywanie poza stanem nieważkości.

— Skądże znowu. Ostatnio potrzebują mnie na dole częściej, niż mogłabym sobie tego życzyć, a on zawsze mi towarzyszy. Wszędzie.

Dax ponownie syknął, zamiauczał groźnie, po czym wystartował w kierunku większego kota, ale zaraz zahamował, cofnął się i tylko parsknął z nienawiścią.

— Lepiej trzymaj go przy sobie, Tuf — powiedziała Przewodnicząca Rady Planety.

— Koty ulegają niekiedy instynktowi nakazującemu im walczyć między sobą w celu ustalenia hierarchii w grupie. Szczególnie dotyczy to samców. Dax, bez wątpienia w znacznej mierze dzięki swoim nadzwyczajnym zdolnościom, już dawno temu zdominował wszystkie koty przebywające na pokładzie „Arki”. Zapewne teraz doszedł do wniosku, że jego pozycja jest zagrożona, ale nie należy się tym zanadto przejmować, Przewodnicząca Mune.

— Zależy, jak na to patrzeć — odparła Tolly. Czarny kocur ponownie ruszył w kierunku większego rywala, ale ten tylko spojrzał na niego z miażdżącą pogardą.

— Obawiam się, że nie rozumiem — powiedział Tuf.

— Kufel nie tylko dysponuje takimi samymi umiejętnościami telepatycznymi, jak twój Dax, ale został też… hmm… ulepszony na kilka innych sposobów. Ma wszczepione pazury z duraluminium, podskórną sieć z plastostalowych włókien, czas reakcji dwukrotnie szybszy od zwykłego kota i niesamowitą wytrzymałość na ból. Nie mówię tego wszystkiego po to, żeby się chwalić, tylko dlatego, że gdyby doszło do jakiegoś nieporozumienia, to Kufel w ciągu kilku sekund przerobi Daxa na stertę kłaków do materaca.

Haviland Tuf zamrugał, po czym przekazał kierownicę pasażerce.

— Chyba będzie lepiej, jeśli pani poprowadzi, kapitanie Mune. Zaraz potem chwycił czarnego kocura za skórę na karku i nie zważając na wrzaski i wierzgania, umieścił go na swoim wypukłym brzuchu, po czym unieruchomił silnym uściskiem.

— Proszę jechać w tamtą stronę — powiedział, wskazując kierunek długim palcem.

— Wygląda na to — zauważył Haviland Tuf, obserwując gościa z głębin obszernego fotela — że od mojej ostatniej wizyty na S’uthlam sytuacja uległa daleko idącym zmianom.

Tolly Mune także przyglądała mu się uważnie. Brzuch był jeszcze większy niż kiedyś, a na pociągłej twarzy w dalszym ciągu nie malowały się żadne uczucia, ale bez Daxa w objęciach Haviland Tuf wydawał się niemal nagi. Czarny kocur został zamknięty na jednym z niższych pokładów, aby nie miał okazji zetrzeć się z Kuflem. Ponieważ wiekowy statek miał trzydzieści kilometrów długości, a na wspomnianym pokładzie mieszkało co najmniej kilka spośród licznych kotów Tufa, Dax nie powinien uskarżać się ani na brak miejsca, ani towarzystwa, choć z pewnością źle znosił rozłąkę, ponieważ od lat ani na chwilę nie rozstawał się z Tufem, a jako mały kociak mieszkał w jednej z obszernych kieszeni jego kombinezonu. Tolly Mune było trochę żal zwierzaka.

Ale tylko trochę. Dax stanowił przecież atutową kartę Tufa, a teraz właściciel „Arki” został jej pozbawiony. Uśmiechnęła się i przesunęła ręką po gęstym, srebrzystoszarym futrze Kufla, który odpowiedział głębokim pomrukiem.

— Z tymi okolicznościami jest tak, że im bardziej się zmieniają, tym bardziej pozostają takie same.

— To jedno z tych pozornie głębokich stwierdzeń, którym wystarczy poświęcić tylko odrobinę uwagi, aby przekonać się, iż są wewnętrznie sprzeczne, a tym samym całkowicie pozbawione logiki — odparł Tuf. — Jeżeli na S’uthlam okoliczności istotnie uległy zmianie, wobec tego nie mogą już być takie same jak przedtem. Komuś, kto tak jak ja przybywa po długiej niebytności, zmiany natychmiast rzucają się w oczy. Weźmy na przykład trwającą wojnę oraz pani wyniesienie do godności Przewodniczącej Rady Planety, co ponad wszelką wątpliwość stanowi istotne, a zarazem niespodziewane wydarzenie.

— A jednocześnie wiąże się z koniecznością wykonywania cholernie paskudnej roboty — dodała Tolly Mune z niechętnym grymasem. — Gdybym tylko mogła, bez wahania wróciłabym na stałe do Pajęcznika.

— Pani zadowolenie z obecnie wykonywanej pracy, lub jego brak, nie ma tu nic do rzeczy. Należy także zauważyć, iż powitanie, jakie spotkało mnie tym razem, było zdecydowanie mniej serdeczne niż podczas mojej poprzedniej wizyty, i to pomimo faktu, że dwukrotnie już ocaliłem S’uthlam przed klęską głodu, kanibalizmem, wyniszczającymi epidemiami, zburzeniem systemu społecznego oraz wieloma innymi, niemiłymi i mało pożądanymi wydarzeniami. Ośmielę się również stwierdzić, że nawet najbardziej okrutne i prymitywne istoty często potrafią się zdobyć na zachowanie choćby pozorów grzeczności względem kogoś, kto przywozi im jedenaście milionów kredytek — jak może sobie pani przypomina, taką właśnie kwotę jestem jeszcze winien Portowi S’uthlam. Ergo, miałem wszelkie podstawy oczekiwać zupełnie innego przyjęcia niż to, jakie mi zgotowano.

— Myliłeś się — odparła lakonicznie Mune.

— Zaiste. Jednak teraz, kiedy dowiedziałem się, że zajmuje pani najwyższe stanowisko w politycznej hierarchii planety, zamiast wieść nędzny żywot w jednej z kolonii karnych, tym bardziej nie rozumiem, dlaczego wasza Flotylla Planetarna czekała na mnie w pełnej gotowości bojowej, jej dowódcy zaś zasypali mnie aroganckimi pogróżkami oraz jednoznacznie wrogimi deklaracjami.

Tolly Mune podrapała Kufla za uchem.

— Dlatego że wydałam taki rozkaz. Tuf splótł dłonie na brzuchu.

— Oczekuję dalszych wyjaśnień.

— Sam rozumiesz: im bardziej zmieniają się okoliczności…

— Zetknąwszy się nie tak dawno z tą mało przekonującą sentencją, jestem w stanie wyczuć ironię, jakiej miało służyć jej powtórzenie, wobec czego może pani oszczędzić sobie trudu kończenia tego zdania, by przejść bezpośrednio do sedna sprawy.

Przewodnicząca Rady Planety westchnęła ciężko.

— Znasz naszą sytuację.

— Przynajmniej w ogólnych zarysach — potwierdził Tuf. — S’uthlam cierpi na nadmiar ludności przy jednoczesnym niedoborze kalorii. Dwa razy już wspinałem się na wyżyny moich skromnych umiejętności inżyniera ekologa, by oddalić zagrażające wam widmo powszechnego głodu. Szczegóły gnębiącego was kryzysu z pewnością zmieniają się z roku na rok, ale wydaje mi się, że jego zasadnicze aspekty pozostają wciąż takie same.

— Najnowsze prognozy są jeszcze gorsze.

— Zaiste. O ile sobie przypominam, S’uthlam dzieliło od ostatecznej katastrofy około stu dziewięciu lat standardowych, naturalnie pod warunkiem ścisłego przestrzegania moich zaleceń i sugestii.

— Naprawdę się staraliśmy, Tuf. Mięsozwierze, krowie strąki, ororo, szal Neptuna — wszystko zostało wprowadzone. Niestety, nie udało się dokonać przełomu. Zbyt wielu wpływowych ludzi ani myślało rezygnować z luksusu urozmaiconego jedzenia, w związku z czym znaczne obszary ziemi uprawnej nadal są wykorzystywane jako pastwiska, a na ogromnych terenach wciąż jeszcze uprawia się neotrawę i omnizboże. Tymczasem krzywa przyrostu naturalnego pnie się ostro w górę, znacznie szybciej niż kiedykolwiek do tej pory, a ten cholerny Kościół Życia Rozkwitającego grzmi o świętości życia i o arcyważnej roli, jaką niepohamowana reprodukcja ma odegrać w dążeniu ludzi ku transcendencji i boskości.

— Jakie są najświeższe szacunki? — zapytał wprost Tuf.

— Dwanaście lat. Haviland Tuf uniósł palec.

— Może nakazałaby pani Waldowi Oberowi, aby dla osiągnięcia większego dramatyzmu odliczał upływające minuty przed kamerami waszej ogólnoplanetarnej sieci wizyjnej? Być może taki spektakl skłoniłby S’uthlamczyków do poważnego zastanowienia się nad ich dotychczasowym postępowaniem.

Tolly Mune skrzywiła się z niesmakiem.

— Oszczędź mi niewczesnych żartów, Tuf. Jestem teraz Przewodniczącą Rady Planety i stoję twarzą w twarz z paskudną, pryszczatą katastrofą. Wojna i problemy żywnościowe stanowią tylko jej niewielki fragment. Nawet nie wyobrażasz sobie, co jeszcze mnie czeka.

— Istotnie, szczegóły są trudno dostrzegalne, ale ogólny zarys sytuacji jest aż nadto wyraźnie widoczny — odparł Haviland Tuf. — Nigdy nie rościłem sobie pretensji do miana wszechwiedzącego, lecz każda, nawet przeciętnie inteligentna osoba, zdolna do obserwacji faktów, potrafi także wysnuwać na ich podstawie wnioski. Bez pomocy Daxa trudno mi stwierdzić, czy są one stuprocentowo słuszne, ale odnoszę wrażenie, iż chyba się nie mylę.

— Co za cholerne fakty? Jakie wnioski?

— Po pierwsze: S’uthlam znajduje się w stanie wojny z Yandeen i jej sojusznikami. Należy więc przyjąć, że frakcja technokratów, dominująca niegdyś na scenie politycznej planety, straciła władzę na rzecz antagonistycznego obozu ekspansjonistów.

— Nie do końca, ale coś w tym rodzaju — przyznała Mune. — W każdych kolejnych wyborach ekspansjoniści zdobywali więcej mandatów, ale my wchodziliśmy w przeróżne koalicje, dzięki czemu udawało nam się spychać ich do opozycji. Ambasadorowie sprzymierzonych planet już wiele lat temu dali jasno do zrozumienia, że dopuszczenie ekspansjonistów do władzy oznacza wojnę. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie mamy jeszcze rządów ekspansjonistów, natomiast mamy już cholerną wojnę. — Potrząsnęła głową. — W ciągu minionych pięciu lat zmieniło się dziewięciu Przewodniczących Rady Planety. Ja jestem aktualnym, co wcale nie znaczy, że ostatnim.

— Pesymizm najnowszych prognoz zdaje się jednak świadczyć o tym, że działania wojenne nie dotknęły jeszcze bezpośrednio ludności planety?

— Dzięki życiu, nie. Zdążyliśmy przygotować się na przywitanie nieprzyjaciela: nowe okręty, nowe systemy obrony, naturalnie wszystko budowane w głębokiej tajemnicy. Kiedy dowódcy sił koalicyjnych zobaczyli, co na nich czeka, wycofali się, nie oddając ani jednego strzału, ale prędzej czy później wrócą. To tylko kwestia czasu. Według najnowszych doniesień wywiadu szykują się do przeprowadzenia zmasowanego ataku.

— Z tego, co pani mówi, a także ze sposobu, w jak i pani to mówi, wnioskuję, iż warunki życia na planecie ulegają ciągłemu, bardzo szybkiemu pogorszeniu.

— Skąd o tym wiesz, do diabła?

— Sprawa jest oczywista — odparł Tuf. — Nawet jeśli wasze prognozy przewidują nadejście masowego głodu za prawie dwanaście lat standardowych, to przecież trudno przypuszczać, żeby życie S’uthlamczyków pozostało przez cały czas miłe i spokojne, by nagle, na dźwięk dzwonka, lec w gruzach wraz z całym ich światem. Ponieważ znajdujecie się już tak blisko krawędzi, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa musicie doświadczać wielu niedoli, jakie stają się udziałem każdej rozpadającej się społeczności.

— Chodzi o to, że… Do licha, od czego powinnam zacząć?

— Byłoby chyba dobrze, gdyby spróbowała pani od początku — poradził Haviland Tuf.

— To są moi ludzie, Tuf. To moja planeta obraca się tam, w dole. To dobrzy ludzie i dobra planeta, ale sądząc po tym, co dzieje się ostatnio, jestem skłonna twierdzić, że opanowała ją błyskawicznie rozprzestrzeniająca się zaraza szaleństwa. Od twojej poprzedniej wizyty przestępczość wzrosła o dwieście procent, ale liczba zabójstw o pięćset, a samobójstw o ponad dwa tysiące procent. Na porządku dziennym są awarie sieci energetycznej, systemów komunikacyjnych, dzikie strajki i akty wandalizmu. Według naszych informatorów w podziemnych miastach szerzy się kanibalizm — nie chodzi o odosobnione przypadki, ale o całe gangi polujące na ludzi. Powstają najróżniejsze tajne stowarzyszenia. Nie tak dawno uzbrojona po zęby banda zajęła fabrykę żywności i przez dwa tygodnie odpierała ataki policji i wojska. Jacyś wariaci zaczęli porywać ciężarne kobiety i… — Tolly Mune skrzywiła się, a Kufel zasyczał głośno. — Aż trudno mi o tym mówić. Brzemienna kobieta zawsze stanowiła dla S’uthlamczyków coś w rodzaju świętości, ale ci… Nawet nie mogę nazwać ich ludźmi, Tuf. Te… te stwory zasmakowały w…

Haviland Tuf podniósł rękę.

— Domyślam się, co chce pani powiedzieć. Proszę kontynuować.

— Są też szaleńcy działający w pojedynkę. Półtora roku temu ktoś wpuścił wysokotoksyczne ścieki do zbiorników fabryki przetwarzającej odpady na produkty żywnościowe. Było ponad tysiąc dwieście ofiar śmiertelnych. Jeżeli chodzi o kulturę masową… Społeczeństwo S’uthlam zawsze było bardzo tolerancyjne, ale ostatnio nasza tolerancja jest wystawiana na coraz poważniejsze próby, jeśli wiesz, co mam na myśli. Ludzie ulegają obsesjom dotyczącym śmierci i przemocy, a my napotykamy silny opór, próbując zmodyfikować ekosystem zgodnie z twoimi zaleceniami. Mięsozwierze są wysadzane w powietrze, nieznani sprawcy podpalają plantacje krowich strąków, a zorganizowane gangi uganiają się śmigaczami za tymi cholernymi ororo. To wszystko zupełnie nie ma sensu. Nowe, najdziwniejsze sekty wyrastają wszędzie jak grzyby po deszczu, a teraz jeszcze ta wojna! Licho wie, ilu ludzi w niej zginie, ale prawie wszyscy do niej dążą. Całkiem możliwe, że stała się już bardziej popularna niż seks.

— Zaiste — odparł Tuf. — Szczerze mówiąc, wcale nie jestem zdziwiony. Przypuszczam, że podobnie jak poprzednio, informacje o zbliżającej się katastrofie stanowią pilnie strzeżoną tajemnicę, znaną jedynie członkom Rady Planety?

— Niestety, nie — westchnęła Tolly Mune. — Jedna z jej najmniej ważnych członkiń uznała, że zsika się w majtki, jeśli nie podzieli się z kimś tą wiadomością, więc zwołała konferencję prasową i poinformowała o wszystkim całą planetę. Przypuszczam, że chciała w ten sposób zdobyć parę milionów nowych głosów w najbliższych wyborach, co zresztą jej się udało. Przy okazji wybuchł nie lada skandal, w wyniku czego kolejny Przewodniczący musiał ustąpić ze stanowiska. Wiesz, kto zajął jego miejsce? Właśnie ta gadatliwa jędza, Mama Pająk we własnej osobie.

— Odnoszę wrażenie, że mówi pani o sobie samej — zauważył Haviland Tuf.

— Ale wtedy nikt już mnie nie nienawidził. Miałam opinię sprawnego urzędnika, wciąż jeszcze krążyły różne romantyczne opowieści na mój temat, a co najważniejsze, mogła mnie zaakceptować każda z najważniejszych frakcji w Radzie. Było to trzy miesiące temu i od tego czasu nie miałam ani chwili spokoju. — Uśmiechnęła się ponuro. — Ci z Yandeen także oglądają nasze programy informacyjne. W chwili, kiedy podano wiadomość o objęciu przeze mnie stanowiska, uznali, że S’uthlam stanowi, cytuję: zagrożenie dla pokoju i stabilności w tej części galaktyki, koniec cytatu, po czym zwołali wszystkich swoich cholernych sojuszników, żeby ustalić, co z nami począć. Ostatecznie wystosowali ultimatum: albo natychmiast wprowadzimy obowiązkową kontrolę urodzeń, albo oni zajmą S’uthlam i wprowadzą ją siłą.

— Bardzo sensowne rozwiązanie, choć z pewnością przedstawione w mało taktowny sposób — stwierdził Tuf. — Stąd też ta wojna. Wszystko to jednak w dalszym ciągu nie wyjaśnia przyczyn tak wrogiego nastawienia do mojej osoby. Dwa razy już udało mi się oddalić od was widmo zagłady, więc chyba nie przypuszczaliście, że teraz odmówię wam pomocy?

— Byłam pewna, że zrobisz, co będziesz mógł, ale na swoich warunkach. Do diabła, Tuf! Pomagałeś nam, owszem, ale zawsze to ty ustalałeś warunki, a wszystkie rozwiązania, jakie nam zaproponowałeś, okazały się cholernie krótkotrwałe!

— Wielokrotnie ostrzegałem was, że mogę tylko odwlec nieszczęście.

— Ostrzeżeniami jeszcze nikt się nie najadł. Przykro mi, ale nie mamy wyboru. Tym razem nie możemy pozwolić, żebyś zalepił nam małym plasterkiem silnie krwawiącą ranę i zniknął na następnych parę lat, bo kiedy zjawiłbyś się tu znowu, żeby zobaczyć, jak się miewamy, nie byłoby już z nas nawet co zbierać. Potrzebujemy „Arki”, Tuf, ale potrzebujemy jej na stałe. Będziemy potrafili ją wykorzystać. Dziesięć lat temu powiedziałeś, że nie znamy się ani na biotechnologii, ani na ekologii, i miałeś całkowitą rację. Wtedy. Ale czasy się zmieniają. Udało nam się stworzyć jedną z najbardziej rozwiniętych cywilizacji w zamieszkanym przez ludzi kosmosie, a przez minione dziesięć lat skoncentrowaliśmy wysiłki na szkoleniu właśnie ekologów i bioinżynierów. Moi poprzednicy sprowadzili z Avalonu i Newholme’u najlepszych specjalistów w tych dziedzinach, prawdziwych geniuszy. Ba, ściągnęli nawet paru genetyków z Prometeusza. — Pogłaskała kota i uśmiechnęła się lekko. — To właśnie oni pomogli stworzyć Kufla.

— Zaiste — mruknął Tuf.

— Potrafimy w pełni wykorzystać możliwości „Arki”. Choćbyś był nie wiadomo jak genialny, Tuf, to jesteś tylko jeden, a my chcemy umieścić twój statek na orbicie i obsadzić go dwustuosobową załogą złożoną z najlepszych uczonych i techników, którzy będą bez przerwy, dzień w dzień, szukali drogi wyjścia z naszych problemów. Magazyn tkanek „Arki” oraz informacje przechowywane w pamięci jej komputerów stanowią naszą jedyną, ostatnią nadzieję — z pewnością zdajesz sobie z tego sprawę. Wierz mi, Tuf, zanim wydałam Oberowi rozkaz zajęcia twojego statku siłą, przeanalizowałam wszystkie możliwe rozwiązania, ale czy miałam jakiś wybór, wiedząc, że ani go nie sprzedasz, ani nie oddasz z własnej woli? Nie chcemy cię oszukać. Dostaniesz za niego uczciwą cenę. Obstawałam przy tym i nadal będę obstawać.

— Zakładała więc pani, że po zbrojnym zajęciu „Arki” pozostanę przy życiu. Przyznam, iż pani optymizm budzi we mnie niesłychaną otuchę.

— Ale teraz przecież żyjesz, a ja nadal chcę kupić od ciebie tę cholerną skorupę. Możesz zostać na pokładzie i pracować z naszymi ludźmi. Jestem gotowa zapewnić ci dożywotnie zatrudnienie na warunkach, jakie sam ustalisz. Mogę nawet darować ci ten jedenastomilionowy dług. Chcesz, żebyśmy przemianowali planetę na twoją cześć? Proszę bardzo, powiedz tylko słowo.

— Bez względu na to, jaką nosiłaby nazwę, nadal byłaby przeludniona — odparł Tuf. — Gdybym zgodził się na proponowaną transakcję, zapewne staralibyście się wykorzystać „Arkę” dla znalezienia sposobów zwiększenia produkcji żywności w celu nakarmienia głodującej populacji?

— Oczywiście.

Na bladej twarzy Tufa nie drgnął ani jeden mięsień.

— Miło mi, że ani pani, ani żadnemu z jej współpracowników z Rady Planety nie zaświtała myśl, iż „Arkę” można wykorzystać także jako potężny arsenał broni biologicznej. Z przykrością muszę jednak stwierdzić, że ja dawno już utraciłem taką, podziwu godną, niewinność, w związku z czym oczami wyobraźni widzę „Arkę” siejącą zniszczenie na Yandeen, Skrymirze, Jazbo oraz pozostałych planetach wchodzących w skład zagrażającego wam sojuszu. Działania te, połączone z zakrojonym na gigantyczną skalę ludobójstwem, pozwoliłyby przygotować tereny pod masową kolonizację, za którą, o ile mi wiadomo, gorąco opowiada się frakcja ekspansjonistów.

— To cholerne, bezpodstawne oszczerstwo! — prychnęła Tolly Mune. — Nie zapominaj, że dla S’uthlamczyków życie jest największą świętością.

— Zaiste. Co prawda zdaję sobie sprawę, iż daję w tej chwili dowód nieuleczalnego cynizmu, ale nie mogę powstrzymać się od zwrócenia pani uwagi, że pewnego dnia S’uthlamczycy mogą dojść do wniosków, że nie każde życie jest warte tego, by otaczać je czcią i szacunkiem.

— Przecież znasz mnie, Tuf. Doskonale wiesz, że nie pozwoliłabym na coś takiego.

— A gdyby, mimo pani obiekcji, taki plan został jednak uchwalony, bez wątpienia natychmiast zrezygnowałaby pani z zajmowanego stanowiska. Wobec tego jestem całkowicie spokojny, ale mam niejasne podejrzenie, iż przywódcy sprzymierzonych planet mogą nie podzielać moich poglądów.

Tolly Mune podrapała Kufla pod brodą, na co kocur zareagował basowym pomrukiem. Oboje nie spuszczali wzroku z Tufa.

— Posłuchaj — powiedziała Przewodnicząca Rady Planety. — Gra idzie o miliony istnień ludzkich, może nawet o miliardy. Mogłabym pokazać ci rzeczy, na których widok włosy zjeżyłyby ci się na głowie — gdybyś je miał, ma się rozumieć.

— Ponieważ jednak ich nie mam, odbieram pani słowa jako barwną przenośnię.

— Jeśli zgodzisz się polecieć ze mną do Pajęcznika, zjedziemy windą na powierzchnię S’uthlam, żeby…

— Chyba nie skorzystam z tej propozycji. Wobec wojowniczych nastrojów, jakie panują obecnie na pani planecie, postąpiłbym bardzo nieroztropnie, zostawiając „Arkę” pustą i bezbronną. W dodatku, choć może uzna pani to za przesadę, wraz z upływem lat zdaję się coraz gorzej znosić kłębiące się tłumy, hałas, natarczywe spojrzenia, dotknięcia setek rąk, wodniste piwo oraz mikroskopijne porcje pozbawionej smaku żywności, a jeżeli dobrze sobie przypominam, takie właśnie atrakcje czekają mnie na powierzchni S’uthlam.

— Nie chcę ci grozić, Tuf…

— …ale, jak się domyślam, jest pani zmuszona to uczynić.

— Nie pozwolimy ci opuścić naszego układu. I nie próbuj wykiwać mnie tak, jak zrobiłeś z Oberem; ta historia z bombą to cholerny blef, i oboje doskonale o tym wiemy.

— Przejrzała mnie pani na wylot — odpowiedział Haviland Tuf z nieruchomą twarzą.

Kufel parsknął na niego, a Tolly Mune spojrzała ze zdumieniem na ogromnego kota.

— Więc to jednak prawda? — wykrztusiła. — A niech mnie licho! Tuf i Kufel wpatrywali się sobie w oczy. Żaden nawet nie mrugnął.

— Zresztą, to bez znaczenia — oświadczyła Mune. — Zostajesz tutaj, Tuf, więc będzie lepiej, jeśli zaczniesz przyzwyczajać się do tej myśli. Nasze nowe okręty naprawdę mogą cię zniszczyć, i zrobią to, jeśli spróbujesz ucieczki.

— Zaiste. Ja natomiast zniszczę magazyn tkanek, jeśli spróbujecie wedrzeć się siłą na pokład „Arki”. Sytuacja wygląda więc na patową, ale na szczęście wcale nie musi trwać w nieskończoność. Podróżując po usianym gwiazdami kosmosie, często myślałem o S’uthlam, a kiedy tylko miałem chwilę czasu, prowadziłem metodyczne badania mające na celu znalezienie satysfakcjonującego, trwałego rozwiązania waszych problemów.

Kufel usiadł na kolanach Mune i zaczął głośno mruczeć.

— I co, znalazłeś je? — zapytała z powątpiewaniem Przewodnicząca Rady Planety.

— Już dwukrotnie S’uthlamczycy oczekiwali ode mnie cudownego rozwiązania problemów spowodowanych ich reprodukcyjnym szaleństwem oraz nadzwyczajną surowością zasad religijnych. Już dwa razy wzywano mnie, abym rozmnożył chleb i ryby. Ostatnio jednak doszedłem do wniosku — stało się to podczas lektury księgi zawierającej starożytne legendy, w tym także tę, do której właśnie się odwołałem — iż dokonałem nie tego cudu, co trzeba. Zwykłe mnożenie nic nie znaczy wobec rozwoju następującego w postępie geometrycznym, a chleb i ryby, choćby nie wiadomo jak liczne i smakowite, w ostatecznym rozrachunku muszą okazać się niewystarczające wobec waszych potrzeb.

— O czym ty właściwie mówisz, do diabła? — zapytała Tolly Mune.

— Tym razem chcę wam przedstawić rozwiązanie ostateczne.

— To znaczy?

— Mannę.

— Mannę — powtórzyła Tolly.

— Pożywienie o naprawdę cudownych właściwościach. Na razie nie musicie zaprzątać sobie głowy szczegółami; poznacie je we właściwym czasie.

Przewodnicząca Rady Planety i jej kot popatrzyli podejrzliwie na Tufa.

— We właściwym czasie? A kiedy to będzie, do jasnej cholery?

— Jak tylko spełnicie moje warunki — odparł Haviland Tuf.

— Jakie warunki?

— Po pierwsze: ponieważ w najmniejszym stopniu nie uśmiecha mi się perspektywa spędzenia reszty życia na orbicie wokół S’uthlam, musi mi pani obiecać, że po wykonaniu zadania będę mógł odlecieć, dokąd zechcę.

— Na to nie mogę się zgodzić. Zresztą, nawet gdybym to zrobiła, już sekundę później Rada Planety jednomyślnie usunęłaby mnie ze stanowiska.

— Po drugie — ciągnął niewzruszenie Tuf — należy niezwłocznie doprowadzić do zakończenia wojny. Obawiam się, iż nie zdołam skoncentrować się na pracy, jeśli będzie towarzyszyła mi świadomość, że lada chwila w pobliżu „Arki” może rozpętać się krwawa bitwa kosmiczna. Eksplodujące okręty, smugi laserowego ognia widoczne w obłokach uciekającego powietrza oraz transmitowane przez system łączności krzyki umierających ludzi z pewnością nie wpłynęłyby pozytywnie na wydajność mojej pracy. Co więcej, nie widzę powodu, aby poświęcać tak wiele czasu i wysiłku zadaniu doprowadzenia do równowagi rozchwianego ekosystemu S’uthlam, jeżeli zaraz potem bojowe okręty sił koalicyjnych miałyby zasypać powierzchnię planety bombami plazmowymi, unicestwiając w ten sposób moje skromne osiągnięcia.

— Przerwałabym tę wojnę, gdybym tylko mogła, ale to nie takie proste. Obawiam się, że nic z tego nie wyjdzie.

— Jeśli nie ostateczny pokój, to choć krótkotrwałe zawieszenie broni. Mogłaby przecież pani wysłać emisariusza z propozycją rozejmu.

— To już bardziej prawdopodobne — zgodziła się Tolly Mune. — Ale po co? — Kufel miauknął z niepokojem. — Do licha, ty na pewno coś knujesz!

— Owszem: wasze ocalenie. Proszę mi wybaczyć, jeśli nieświadomie ingeruję w dalekosiężne plany zmierzające do osiągnięcia interesujących zmian genetycznych drogą mutacji popromiennej.

— Potrafimy się obronić. Poza tym nie chcieliśmy tej wojny!

— Ogromnie mnie to cieszy, gdyż wynika z tego, że krótka przerwa nie sprawi wam większego kłopotu.

— Nasi przeciwnicy nigdy się na to nie zgodzą, zresztą podobnie jak Rada Planety.

— Wielka szkoda — powiedział spokojnie Tuf. — Może wiec powinniśmy dać S’uthlamczykom trochę czasu do namysłu? Jestem pewien, że za dwanaście lat ci spośród nich, którzy ocaleją, okażą się bardziej skłonni do kompromisu.

Tolly Mune w milczeniu wyciągnęła rękę i podrapała Kufla za uchem. Kocur wpatrywał się w Tufa, a po chwili z jego gardła wydobył się dziwny, płaczliwy odgłos. Kiedy Przewodnicząca Rady Planety wstała raptownie z miejsca, kot zeskoczył miękko na podłogę.

— Wygrałeś, Tuf — oświadczyła. — Zaprowadź mnie do centrali łączności, żebym mogła wszystko załatwić. Ty możesz czekać w nieskończoność, ale ja nie. Ludzie umierają nawet teraz, kiedy rozmawiamy. — Mówiła ostro i twardo jak zwykle ale w głębi duszy, oprócz gnębiącego ją niepokoju, po raz pierwszy od wielu miesięcy poczuła coś w rodzaju nadziei. Może naprawdę uda mu się zakończyć wojnę i rozwiązać kryzys? Może naprawdę jest jakaś szansa? Nie pozwoliła jednak, aby te mieszane uczucia znalazły odbicie w jej głosie. — Tylko nie myśl sobie, że uda ci się spłatać nam jakiegoś psikusa!

— Szczerze mówiąc, poczucie humoru nigdy nie było moją najsilniejszą stroną — odparł Tuf.

— Pamiętaj, że mam Kufla. Dax tak się przestraszył, że nie będziesz miał z niego żadnego pożytku, a Kufel da mi znać natychmiast, jak tylko zaczną chodzić ci po głowie myśli o zdradzie!

— Moje najlepsze zamiary nieodmiennie spotykają się z krzywdzącymi podejrzeniami.

— Kufel i ja będziemy twoimi cholernymi cieniami, Tuf. Zostanę na tym statku dopóty, dopóki nie wywiążesz się z zadania, i będę się uważnie przyglądać wszystkiemu, co robisz.

— Zaiste — powiedział Haviland Tuf.

— Chciałabym, żebyś sobie zapamiętał parę rzeczy — ciągnęła Mune. — Teraz ja jestem Przewodniczącą Rady Planety, nie Josen Rael ani nie Cregor Blaxon. Ja. Kiedy jeszcze byłam kapitanem Portu, nazywali mnie Stalową Wdową. Jak będziesz miał chwilę czasu, możesz zastanowić się dlaczego.

— Na pewno to uczynię — odparł Tuf, wstając z fotela. — Czy życzy sobie pani, abym jeszcze coś przemyślał?

— Tylko jedno: pewną scenę z filmu Tuf i Mune.

— Jeśli mam być szczery, to robiłem, co w mojej mocy, aby zapomnieć o tym pożałowania godnym wytworze przemysłu rozrywkowego. Którą konkretnie scenę ma pani na myśli?

— Tę, w której jeden z kotów rozszarpuje strażnika na strzępy — odparła Tolly Mune z niewinnym uśmiechem.

Kufel otarł się o jej kolano, zmierzył Tufa przeciągłym spojrzeniem i zamruczał donośnie.


Uzgodnienie warunków rozejmu zajęło niemal dziesięć dni, potem zaś trzeba było zaczekać jeszcze trzy na przybycie wysłanników sił koalicyjnych. Tolly Mune spędziła ten czas, włócząc się po „Arce” dwa kroki i jedną myśl za Havilandem Tufem, zasypując go pytaniami, zaglądając mu przez ramię, towarzysząc podczas inspekcji zbiorników, w których odbywało się rozmnażanie tkanek, pomagając karmić koty oraz starając się nie dopuścić wrogo nastawionego Daxa w pobliże Kufla. Jak na razie, nie stwierdziła, by Tuf robił coś podejrzanego.

Codziennie miała do załatwienia mnóstwo spraw. Urządziła sobie biuro w centrali łączności, dzięki czemu nie musiała zbytnio oddalać się od Tufa, i tam rozstrzygała nie cierpiące zwłoki problemy.

Codziennie setki ludzi próbowało skontaktować się z Havilandem Tufem, lecz on wydał komputerowi polecenie, aby ten nie łączył żadnych rozmów.

Kiedy wreszcie nadszedł wyznaczony dzień, z wnętrza długiego, luksusowego promu wyszli przedstawiciele sił koalicji, rozglądając się ze zdumieniem po zastawionym zbieraniną najróżniejszych pojazdów kosmicznych lądowisku „Arki”. Oni także prezentowali się bardzo malowniczo. Kobieta z Jazbo miała sięgającą do pasa grzywę granatowoczarnych włosów, namaszczonych wonnymi olejkami, oraz policzki pokryte bliznami świadczącymi o jej stanowisku. Skrymir przysłał krępego mężczyznę o kwadratowej, czerwonej twarzy i włosach koloru górskiego lodu. Miał kryształowobłękitne oczy oraz kolczugę niemal dokładnie tej samej barwy. Wysłannik Lazurowej Triuny poruszał się omotany siecią holograficznych projekcji, stanowiąc jedynie niezbyt wyraźny kształt przemawiający szeptem, wzmocnionym licznymi, nakładającymi się na siebie echami. Cyborg z Roggandora był niemal równie barczysty jak wysoki, składał się zaś w równych proporcjach z duraluminium, ciemnej plastostali i ciała o cętkowanej, czerwono-czarnej skórze.

Nieduża, delikatnie zbudowana kobieta w szacie z półprzeźroczystego pastelowego jedwabiu reprezentowała Planetę Henry’ego; miała ciało dorastającego chłopca i szkarłatne oczy, które mogły należeć do osoby w dowolnym wieku. Na czele grupy ambasadorów stał zwalisty, otyły, ubrany z przepychem przedstawiciel Yandeen; jego pomarszczona skóra była koloru miedzi, a długie włosy splecione w cienkie warkoczyki sięgały poniżej pasa.

Haviland Tuf nadjechał wieloczłonowym pojazdem przypominającym węża na kołach i zatrzymał go przed ambasadorami. Uśmiechnięty radośnie poseł z Yandeen zrobił jeszcze jeden krok naprzód, mocno uszczypnął się w pełny policzek, a następnie złożył głęboki ukłon.

— Podałbym ci rękę, ale pamiętam, że nie byłeś zwolennikiem tego zwyczaju — powiedział. — Pamiętasz mnie, mucho?

Haviland Tuf mrugnął dostojnie.

— Przypominam sobie jak przez mgłę, że jakieś dziesięć lat temu spotkałem pana w kapsule podczas podróży z Pajęcznika na powierzchnię S’uthlam.

— Ratch Norren — przedstawił się mężczyzna. — Nie jestem zawodowym dyplomatą, ale Zespół Koordynatorów doszedł do wniosku, że będzie najlepiej, jeśli wyślą kogoś, kto już się z tobą zetknął i dobrze zna zwyczaje Suthków.

— To obraźliwe określenie, Norren — zwróciła mu ostro uwagę Mune.

— To raczej wy łatwo się obrażacie — zripostował Ratch Norren.

— I jesteście niebezpieczni — dodał szeptem wysłannik Lazurowej Triuny z wnętrza holograficznej mgły.

— Zostaliśmy zaatakowani! — zaprotestowała Tolly Mune.

— Przeprowadziliśmy jedynie wyprzedzającą operację defensywną — zazgrzytał cyborg z Roggandora.

— Doskonale pamiętamy poprzednią wojnę — włączyła się do dyskusji mieszkanka Jazbo. — Tym razem nie mamy zamiaru czekać, aż wasi przeklęci ekspansjoniści obrosną w piórka i spróbują znowu skolonizować nasze planety.

— Niczego takiego nie planujemy.

— Wy nie, pajęczarko — zgodził się Ratch Norren. — Ale bądź tak dobra, spójrz mi prosto w oczy i powiedz, że waszym ekspansjonistom nie marzy się po nocach, iż rozmnażają się bez ograniczeń na Yandeen.

— I Skrymirze.

— Roggandor nie ulegnie waszym zakusom!

— Nigdy nie zdobędziecie Lazurowej Triuny!

— A komu mogłoby zależeć na zdobyciu tej cholernej Lazurowej Triuny? — parsknęła Tolly Mune, Kufel zaś mruknął z aprobatą.

— Ta krótka lekcja zasad rządzących międzyplanetarną dyplomacją najwyższego szczebla była nad wyraz pouczająca — oświadczył Haviland Tuf. — Niemniej odnoszę wrażenie, iż oczekują nas znacznie ważniejsze zadania. Jeżeli szanowni ambasadorowie zechcieliby usadowić się w moim pojeździe, udalibyśmy się w miejsce, gdzie ma się odbyć konferencja.

Wymieniając półgłosem mniej lub bardziej nieprzychylne uwagi, wysłannicy sprzymierzonych planet zastosowali się do prośby Tufa, dzięki czemu zaraz potem długi pojazd ruszył przez lądowisko, lawirując między niezliczonymi nieruchomymi statkami. Wrota śluzy powietrznej, okrągłej i czarnej niczym tunel lub paszcza jakiejś żarłocznej bestii, otworzyły się przed nim, by zamknąć się z sykiem, jak tylko wehikuł znalazł się we wnętrzu śluzy. Pojazd znieruchomiał w całkowitej ciemności. Tuf milczał, nie reagując na szeptane narzekania. Chwilę później rozległ się metaliczny, zgrzytliwy odgłos i podłoga pomieszczenia zaczęła się pomału opuszczać, by znieruchomieć dwa pokłady niżej. Otworzyły się drzwi, a Tuf włączył reflektory i skierował pojazd w wypełniony ciemnością korytarz.

Jechali w przejmującym chłodzie przez mroczny labirynt, mijając niezliczone, szczelnie pozamykane drzwi. Podążali za ledwo widoczną, pomarańczową linią, prześwitującą niczym duch przez zalegającą podłogę warstwę kurzu. Jedyne światło pochodziło z reflektorów pojazdu oraz ze wskaźników żarzących się słabym blaskiem na tablicy przed Tufem. Początkowo posłowie przekomarzali się między sobą, ale wkrótce dało o sobie znać przytłaczające działanie ogromnych przestrzeni, gdyż pasażerowie wehikułu milkli jeden po drugim. W pewnej chwili Kufel począł rytmicznie ugniatać pazurami kolana Tolly Mune.

Po długiej podróży przez kurz, ciemność i ciszę, pojazd dotarł do ogromnych, podwójnych drzwi, które otworzyły się przed nim ze złowrogim sapnięciem, a następnie zatrzasnęły się głośno za plecami pasażerów zajmujących ostatnie miejsca. W pomieszczeniu, do którego wjechali, panowała znacznie wyższa temperatura, a powietrze było bardzo wilgotne. Haviland Tuf zahamował i wyłączył reflektory. Zapadła nieprzenikniona ciemność.

— Gdzie jesteśmy? — zapytała Tolly Mune.

Jej głos odbił się od odległego sufitu, ale echo wydawało się dziwnie przytłumione. Pomieszczenie z pewnością miało ogromne rozmiary. Kufel zasyczał niepewnie, wciągnął badawczo powietrze i miauknął cicho.

Rozległy się kroki, zaraz potem zaś w odległości dwóch metrów od nieruchomego pojazdu zapłonęło światełko. Tuf pochylał się nad konsoletą, obserwując ekran monitora. Nacisnął jeden z podświetlonych przycisków i z ciepłej ciemności wyłonił się rozłożysty, wyściełany fotel. Tuf zasiadł na nim jak na tronie, po czym przesunął palcami po miniaturowym pulpicie zamontowanym w podłokietniku. Fotel rozjarzył się słabym, fioletowym blaskiem.

— Bądźcie uprzejmi iść za mną — powiedział Haviland Tuf i fotel zaczął się powoli oddalać, płynąc w powietrzu.

— A niech mnie licho! — mruknęła Tolly Mune.

Pospiesznie chwyciła Kufla w objęcia, wyskoczyła z wagonika i ruszyła za majestatycznie sunącym tronem Tufa. Ambasadorzy podążyli jej śladem, pojękując i narzekając. Tuż za sobą wyraźnie słyszała ciężkie stąpnięcia cyborga. Siedzisko Tufa było jedynym źródłem światła w morzu ciemności. Nagle Tolly poczuła, że nastąpiła na coś miękkiego.

Przeraźliwy koci wrzask sprawił, że raptownie odskoczyła do tyłu, uderzając w szeroką pierś cyborga. Zmieszana, przyklękła i ostrożnie wyciągnęła przed siebie rękę, drugą przyciskając Kufla do piersi; po chwili wyczuła pod palcami miękkie kocie futerko. Obcy kot otarł się o jej przedramię, pomrukując głośno. Kątem oka udało się jej dostrzec niewyraźny zarys jego ciała: miał krótką sierść i był bardzo mały. Ułożył się na grzbiecie, pozwalając drapać się po brzuszku. Kobieta z Jazbo potknęła się o nią w ciemności i o mało nie przewróciła, a potem nagle Kufel zeskoczył na podłogę, gdzie zaczął gorączkowo obwąchiwać nieznajomego kota, który zrewanżował mu się tym samym, następnie zaś dał susa i zniknął w mroku. Potężny kocur zawahał się przez chwilę, ale ostatecznie podążył za nim.

— Wracaj, do jasnej cholery! — wrzasnęła Tolly Mune. — Kufel, ty przeklęty kocie, chcę tu zaraz widzieć twoją tłustą dupę!

Jej wołanie powróciło wielokrotnym echem, ale kot nie posłuchał wezwania. Tymczasem pozostali uczestnicy wycieczki zdążyli już dość znacznie się oddalić, więc Tolly zaklęła głośno i pospiesznie ruszyła w ich kierunku.

Najpierw ujrzała wyspę światła, a kiedy dotarła na miejsce, zastała ambasadorów sadowiących się w fotelach ustawionych po jednej stronie długiego metalowego stołu. Haviland Tuf, nadal na swym latającym tronie, unosił się po przeciwnej stronie stołu z twarzą pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu i białymi rękami splecionymi na brzuchu.

Po jego ramionach w tę i z powrotem przechadzał się Dax, mrucząc donośnie.

— Niech cię szlag trafi! — warknęła Tolly pod adresem Tufa, po czym odwróciła się twarzą do nieprzeniknionej ciemności. — KUFEL!!! — wrzasnęła co sił w płucach. Echo było przytłumione, jakby spowite całunem z miękkiego materiału. — Kufel!

Cisza.

— Mam nadzieję, że nie przybyliśmy tu tylko po to, żeby przysłuchiwać się krzykom Przewodniczącej Rady Planety — odezwał się wysłannik Skrymiru.

— Zaiste — odparł Haviland Tuf. — Przewodnicząca Mune, gdyby zechciała pani zająć miejsce, moglibyśmy bezzwłocznie przystąpić do rzeczy.

Skrzywiła się i opadła ciężko na jedyny wolny fotel.

— Gdzie się podział Kufel, do wszystkich diabłów?

— Doprawdy, trudno mi wyrazić jakąkolwiek opinię na ten temat — powiedział gospodarz. — Bądź co bądź, to pani kot.

— Ale pogonił za jednym z twoich!

— Zaiste. Bardzo interesujące. Tak się akurat składa, że jedna z moich najmłodszych kotek znajduje się w okresie rui. Być może to tłumaczy jego nieobecność. Nie wątpię, że pani zwierzęciu nic nie grozi.

— Ale ja chcę mieć go przy sobie podczas tej cholernej konferencji! — parsknęła Tolly Mune.

— „Arka” jest ogromnym statkiem, w którego wnętrzu znajdują się tysiące trudno dostępnych kryjówek, a poza tym, przeszkadzając kotom w ich miłosnych igraszkach, postąpilibyśmy bardzo nieetycznie, przynajmniej według standardów obowiązujących na S’uthlam. Doprawdy, za nic w świecie nie chciałbym urazić pani uczuć. Co więcej, sama pani wielokrotnie podkreślała wagę upływającego czasu oraz fakt, iż stawką w tej grze są miliony istnień ludzkich, dlatego wydaje mi się, że powinniśmy natychmiast przystąpić do pracy.

Dotknął jednego z przycisków na miniaturowym pulpicie sterowniczym i część długiego stołu zapadła się, a zaraz potem w tym miejscu, tuż przed Tolly Mune, pojawiła się jakaś roślina.

— Oto właśnie manna — oznajmił Haviland Tuf. Bladozielone, splątane łodygi wyrastały z płytkiej donicy. Roślina przypominała żywy węzeł gordyjski, gdyż niezliczone pędy bez przerwy chwiały się i kołysały, jakby usiłując rozpełznąć się na boki. Gęste, błyszczące liście były nie większe od paznokcia, ich powierzchnię pokrywała zaś delikatna sieć czarnych żyłek. Kiedy Tolly Mune dotknęła jednego z liści, przekonała się, że na jego spodniej stronie znajduje się mnóstwo białego pyłu, którego spora część została jej na palcach. Gdzieniegdzie można było dostrzec skupiska białych, nabrzmiałych bąbli, przypominających nieco pięciopalczaste macki, tym większych, im mniejsza odległość dzieliła je od centralnej części rośliny. Jedna z tych macek, częściowo ukryta za zasłoną liści, była prawie tak duża jak ludzka ręka.

— Paskudne zielsko — wyraził opinię Ratch Norren.

— Doprawdy nie rozumiem, dlaczego trzeba było ogłaszać zawieszenie broni i wyruszać w tak długą podróż tylko po to, żeby obejrzeć jakąś wynaturzoną cieplarnianą potworność — powiedział wysłannik Skrymiru.

— Lazurowa Triuna zaczyna tracić cierpliwość — szepnął osobnik spowity w hologramowy kokon.

— W tym szaleństwie musi być jakaś przeklęta metoda — zwróciła się Tolly Mune do Tufa. — Dalej, nie każ nam czekać. Manna, powiadasz? I co z tego?

— Ona zaspokoi potrzeby żywnościowe S’uthlamczyków — odparł Tuf, a Dax zawtórował mu mruknięciem.

— Na ile dni? — zapytała kobieta z Planety Henry’ego tonem tak słodkim, że aż ociekającym sarkazmem.

— Pani Przewodnicząca, gdyby zechciała pani rozerwać którąś z większych macek, przekonałaby się pani, jak smaczny i pożywny jest to owoc.

Tolly Mune skrzywiła się, pochyliła do przodu i zacisnęła palce na największym owocu. Był miękki, jakby gąbczasty. Kiedy pociągnęła oderwał się bez oporu. Rozdzieliła go ostrożnie; jej oczom ukazał się miąższ przypominający wyglądem i konsystencją świeży chleb. W samym środku owocu znajdowało się nieco ciemnej, gęstej cieczy, która zaczęła spływać jej po palcach. Nozdrza Tolly wypełnił aromatyczny zapach i Przewodnicząca Rady Planety stwierdziła ze zdziwieniem, że ledwo nadąża z połykaniem napływającej jej do ust śliny. Przez chwilę walczyła ze sobą, ale pokusa była zbyt silna: odgryzła spory kęs, przeżuła, połknęła, znowu podniosła owoc do ust, a potem jeszcze raz… Wkrótce zniknął, ona natomiast zajęła się starannym zlizywaniem z palców resztek soku.

— Coś jakby mleczny chleb i miód — powiedziała. — Całkiem niezłe.

— Ten smak nikomu nie zbrzydnie, ponieważ w płynnej wydzielinie znajduje się narkotyk o bardzo łagodnym działaniu — oznajmił Tuf. — Poza tym istnieje jego wiele odmian, często bardzo różniących się od siebie. Wszystko zależy od składu gleby i warunków, w jakich rósł dany krzak manny. Drogą krzyżówek można uzyskać jeszcze większą rozmaitość.

— Chwila, moment. — Ratch Norren szarpnął gwałtownie swój policzek. — A więc ten paskudny chwast smakuje jak chleb i miód, tak? Świetnie, ale co z tego? Dzięki temu przeklęte Suthki będą mogły przekąsić coś dobrego po tym, jak wyprodukują parę małych. Rewelacyjny sposób, żeby wybić im z głowy pomysł zdobycia Yandeen i rozmnażania się na niej do upadłego. Przykro mi, ale ja wcale nie widzę powodów do zachwytu.

Tolly Mune zmarszczyła brwi.

— To cham, ale ma rację. Poprzednio też dawałeś nam różne cudowne rośliny, pamiętasz? Omnizboże, szal Neptuna, krowie strąki… Czym ta przeklęta manna różni się od nich wszystkich?

— Jest zupełnie inna pod bardzo wieloma względami — odparł Haviland Tuf. — Po pierwsze, moje wcześniejsze wysiłki miały na celu usprawnienie waszej ekologii, tak by stało się możliwe uzyskanie większej liczby kalorii z tej samej, ograniczonej powierzchni przeznaczonej na S’uthlam pod uprawy rolne. Niestety, w moich wyliczeniach nie uwzględniłem w należyty sposób przewrotności ludzkiej rasy. Jak sama mi pani powiedziała, wasz łańcuch żywnościowy wciąż jeszcze jest daleki od maksymalnej wydajności. Choć macie mięsozwierze dostarczające protein, nadal marnujecie cenne tereny, przeznaczając je pod wypas zwierząt rzeźnych, tylko dlatego, że garstka najzamożniejszych obywateli woli krwisty stek od solidnej porcji tkanek miesozwierza. Nadal obsiewacie znaczne obszary omnizbożem i nanopszenicą, kierując się wyłącznie subiektywnymi odczuciami smakowymi, mimo że krowie strąki dają znacznie więcej kalorii z jednego metra kwadratowego zasiewów. Krótko mówiąc, S’uthlamczycy w dalszym ciągu przedkładają hedonizm nad racjonalność. Niech i tak będzie. Lekko uzależniające właściwości manny oraz jej nadzwyczajny smak sprawią, iż nie będziecie mieli żadnych oporów przed jej konsumowaniem.

— Być może — mruknęła z powątpiewaniem Tolly Mune. — Niemniej jednak…

— Po drugie — ciągnął Tuf — manna rośnie bardzo szybko. Nadzwyczajne trudności wymagają zastosowania nadzwyczajnych środków zaradczych. Manna jest właśnie takim środkiem. To sztuczna hybryda, genetyczny przekładaniec ułożony z fragmentów DNA pochodzących z wielu planet. Wśród jej naturalnych przodków znajdziecie chlebokrzew z Hafeer, rozmnażający się nocą chwast z Noctos, cukrowór z Guliwera, a także zmodyfikowaną odmianę kudzu ze Starej Ziemi. Przekonacie się, że jest bardzo odporna, błyskawicznie się rozprzestrzenia, nie wymaga zabiegów pielęgnacyjnych oraz że jest w stanie bardzo szybko przekształcić cały ekosystem.

— Jak szybko? — zapytała Tolly.

Palec Tufa dotknął kolejnego przycisku w podłokietniku fotela. Dax zamruczał cicho.

Zapłonęły światła.

Tolly Mune zmrużyła oczy, oślepiona blaskiem.

Siedzieli mniej więcej pośrodku wielkiego, okrągłego pomieszczenia o średnicy co najmniej pół kilometra, nakrytego z góry kopułą, której sklepienie dzieliła od podłogi odległość jakichś stu metrów. Ze ściany za plecami Tufa wyłoniło się kilka ogromnych ekosfer z plastostali, odkrytych z wierzchu i wypełnionych ziemią. Skład gleby w każdej z nich był inny, odpowiadając rozmaitym warunkom, jakie można spotkać na powierzchni planety: od białego, sypkiego piasku poczynając, poprzez wilgotne mady, brejowatą glinę, na żyznych czarnoziemach kończąc. W każdej ekosferze rósł jeden krzak manny. Rósł. Rósł. I rósł.

Miały już dobrze ponad dwa metry wysokości, sięgając badawczo bocznymi pędami daleko poza pojemniki, niemal do fotela zajmowanego przez Tufa. Inne pędy pięły się w górę po gładkich ścianach pomieszczenia, zwieszając się obfitymi girlandami z wybrzuszonego sklepienia, a ponieważ częściowo zasłaniały wtopione w sufit lampy, światło padało na podłogę nieregularnymi, wciąż zmieniającymi kształt, plamami. Miało zielonkawą, niezwykłą barwę. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, pyszniły się białe owoce wielkości ludzkiej głowy, przepychające się zawzięcie przez gęstą zasłonę liści. W pewnej chwili jeden z nich oderwał się i z głuchym pacnięciem upadł na podłogę; teraz Tolly rozumiała, dlaczego echa w tym pomieszczeniu wydawały się dziwnie przytłumione.

— Okazy, które teraz oglądacie — oznajmił Haviland Tuf doskonale obojętnym tonem — zaczęły kiełkować równe czternaście dni temu, tuż przed moim pierwszym spotkaniem z szanowną Przewodniczącą Rady Planety. Wystarczyła jedna sadzonka w każdym pojemniku. Nie podlewałem ich ani nie nawoziłem, bo gdybym to uczynił, rośliny byłyby znacznie dorodniejsze od tych wynędzniałych egzemplarzy, jakie ośmieliłem się wam zaprezentować.

Tolly Mune podniosła się z fotela. Większą część życia spędziła w zerowej grawitacji, w związku z czym przy pełnym ciążeniu nawet ta prosta czynność wymagała od niej sporego wysiłku, ale Przewodnicząca Rady Planety rozpaczliwie potrzebowała świadomości, że dysponuje nad pozostałymi jakąkolwiek, choćby niewielką, przewagą psychiczną — nawet wynikającą z faktu, że ona stoi, podczas gdy tamci siedzą. Sztuczka Tufa z czarodziejską manną zaparła jej dech w piersi, była sama wśród nieprzyjaciół, Kufel polazł nie wiadomo dokąd, a Dax siedział na ramieniu swego pana, pomrukując cicho i wpatrując się w nią złocistymi oczami zdolnymi zawczasu dostrzec każdy podstęp.

— Całkiem nieźle — powiedziała.

— Cieszę się, że tak pani uważa — odparł Tuf, głaszcząc kota.

— Co konkretnie proponujesz?

— Natychmiastowe rozpoczęcie obsiewania planety. Można do tego wykorzystać prom „Arki”. Pozwoliłem już sobie zapełnić jego ładownie eksplodującymi pojemnikami z nasionami manny. Nasiona te, uwolnione w górnych warstwach atmosfery zgodnie z przygotowanym przeze mnie schematem, zostaną zaniesione przez wiatr nawet do najdalszych zakątków S’uthlam, by zacząć kiełkować natychmiast po zetknięciu się z ziemią. Mieszkańcom planety nie pozostanie nic innego, jak po pewnym czasie przystąpić do jedzenia. — Haviland Tuf odwrócił długą, bladą twarz od kobiety i skierował ją ku ambasadorom sprzymierzonych planet. — Z pewnością zastanawiacie się teraz, jaką rolę macie do odegrania w moim planie.

— Racja — przemówił w imieniu wszystkich Ratch Norren, uszczypnąwszy się najpierw w policzek, i rozejrzał się niepewnie dokoła. — Sprawa wygląda tak, jak już powiedziałem: to zielsko wykarmi wszystkich Suthków, ale my nie będziemy z tego mieli żadnego pożytku.

— Mnie natomiast wydaje się, iż konsekwencje nowo powstałej sytuacji są aż nadto oczywiste — powiedział Tuf. — S’uthlam stanowi zagrożenie dla innych planet wyłącznie dlatego, że wciąż balansuje na krawędzi katastrofy żywnościowej, co sprawia, że jego spokojne i cywilizowane społeczeństwo znajduje się w stanie permanentnego braku stabilności. Dopóki u władzy utrzymywali się technokraci, S’uthlam pokojowo koegzystował ze wszystkimi sąsiadami; niestety, kiedy ster rządów przejmą ekspansjoniści, S’uthlamczycy ponad wszelką wątpliwość przeistoczą się w niebezpiecznych agresorów.

— Nie jestem żadną cholerną ekspansjonistką! — zaprotestowała Tolly Mune.

— Wcale tego nie sugeruję. Zarazem nie ulega jednak wątpliwości, że mimo swoich niewątpliwych predyspozycji, nie będzie pani pełniła dożywotnio funkcji Przewodniczącej Rady Planety. Wojna czai się tuż-tuż. Co prawda będzie miała charakter defensywny, ale kiedy zostanie już pani usunięta z urzędu, jej miejsce zaś zajmie jakiś ekspansjonista, bez wątpienia przerodzi się ona w wojnę zaczepną. Biorąc pod uwagę warunki, jakie stworzyli sobie na swojej planecie sami S'uthlamczycy, taki scenariusz wydarzeń jest bardziej niż prawdopodobny i żaden przywódca, choćby nie wiadomo jak kompetentny i pełen dobrej woli, nie zdoła go zmienić.

— Otóż to — odezwała się młoda kobieta reprezentująca Planetę Henry’ego. W jej spojrzeniu była przenikliwość zupełnie nie pasująca do młodego, niemal dziewczęcego wyglądu. — Skoro wojna jest nie do uniknięcia, lepiej przystąpmy do niej już teraz i rozwiążmy problem raz na zawsze.

— Lazurowa Triuna zgadza się z tym poglądem — zaszeptał poseł ukryty za rozedrganą mgłą hologramów.

— I bardzo słusznie, zakładając jednak, że istotnie musi dojść do wybuchu wojny — odparł Tuf.

— Przed chwilą właśnie to nam powiedziałeś! — poskarżył się płaczliwym tonem Ratch Norren.

Haviland Tuf pogładził gęstą, czarną sierść kocura.

— To nieprawda, szanowny panie. Moje stwierdzenia o niemożności uniknięcia wojny i głodu opierały się na założeniu, że dojdzie do załamania się kruchej równowagi żywnościowej na planecie. Gdyby jednak to nie nastąpiło, S’uthlam nie będzie stanowił żadnego zagrożenia dla planet w tym sektorze galaktyki, a tym samym wojna stanie się nie tylko niepotrzebna; ale także moralnie naganna.

— A ty uważasz, że może się do tego przyczynić to paskudne zielsko? — zapytała z pogardą kobieta z Jazbo.

— Zaiste.

Ambasador Skrymiru potrząsnął głową.

— Doceniam twoje zaangażowanie, Tuf, ale uważam, że się mylisz. Nie możemy sobie pozwolić na to, żeby uwierzyć w kolejny przełom. S’uthlam przeżywał już najróżniejsze „rozkwity”, „odrodzenia” i rewolucje ekologiczne, ale w ostatecznym rozrachunku nic się nie zmieniło. Musimy załatwić tę sprawę raz na zawsze.

— Jestem jak najdalszy od tego, aby przeciwstawiać się waszym samobójczym zachciankom — powiedział Haviland Tuf, drapiąc Daxa za uchem.

— Samobójczym zachciankom? — powtórzył Ratch Norren. — A co to ma znaczyć?

Tolly Mune odwróciła się twarzą do wysłanników sprzymierzonych planet.

— To znaczy, że przegracie tę wojnę, Norren — powiedziała. Ambasadorowie zareagowali wybuchem wesołości: przedstawicielka Planety Henry’ego zachichotała, kobieta z Jazbo zarechotała donośnie, a cyborg zahuczał gromkim basem.

— Arogancja S’uthlamczyków wciąż budzi we mnie bezgraniczne zdumienie — stwierdził wysłannik Skrymiru. — Niech pani nie da się zwieść obecnej sytuacji, pani Przewodnicząca. Macie przed sobą połączone siły sześciu planet i choć dysponujecie nową flotyllą, to jednak w dalszym ciągu ustępujecie nam zarówno pod względem liczebności, jak i siły ognia. Jeżeli pani pamięta, już raz was pokonaliśmy. Teraz zrobimy to ponownie.

— Nic z tego — oznajmił Haviland Tuf.

Wysłannicy sprzymierzonych planet wybałuszyli na niego oczy.

— Ostatnio pozwoliłem sobie przeprowadzić pewne badania, w świetle których kilka faktów stało się aż nadto widocznych. Po pierwsze, poprzednia wojna miała miejsce kilkaset lat temu. S’uthlam poniósł sromotną klęskę, lecz alianci po dziś dzień płacą cenę za ówczesne zwycięstwo, podczas gdy pokonani, dysponujący znacznie większym potencjałem ludnościowym i bardziej zaawansowaną technologią, już dawno odzyskali równowagę po porażce. Na planecie S’uthlam nauka rozkwitała w takim samym tempie jak manna, jeśli wolno mi posłużyć się tą barwną metaforą, podczas gdy sprzymierzone planety dokonały jedynie niewielkiego kroku naprzód, a i to wyłącznie dzięki nowym technologiom przejętym od dawnego nieprzyjaciela. Nie sposób zaprzeczyć, iż wasza połączona flota kosmiczna pod względem liczebności znacznie przewyższa s’uthlamską Flotyllę Planetarną, ale jest równie oczywiste, że większa część jednostek wchodzących w jej skład pod żadnym względem nie dorównuje okrętom S’uthlam. Jeżeli natomiast chodzi o stwierdzenie odwołujące się do większej liczby ludności, to chciałem niniejszym zwrócić uwagę, iż łączna populacja Yandeen, Planety Henry’ego, Jazbo, Roggandoru, Skrymiru oraz Lazurowej Triuny wynosi cztery miliardy, czyli zaledwie jedną dziesiątą populacji S’uthlam.

— Jedną dziesiątą? — wykrztusiła kobieta z Jazbo. — To chyba jakaś pomyłka, prawda?

— Według szacunków Lazurowej Triuny ta przewaga powinna być najwyżej sześciokrotna.

— Dwie trzecie z tego to kobiety i dzieci — zwrócił pospiesznie uwagę wysłannik Skrymiru.

— Nasze kobiety potrafią walczyć! — odparowała natychmiast Tolly Mune.

— Pod warunkiem, że znajdą trochę czasu między kolejnymi miotami — mruknął Ratch Norren. — Tuf, ich nie może być dziesięć razy więcej od nas! Zgadza się, rozmnażają się jak szaleni, ale nasi specjaliści szacują…

— Szanowny panie, wasi specjaliści są w błędzie — przerwał mu Tuf. — Proszę jednak wstrzymać się z rozpaczą: tajemnica jest pilnie strzeżona, a mając do czynienia z takim mrowiem, łatwo przeoczyć miliard lub dwa. Niemniej jednak fakty wyglądają dokładnie tak, jak je przedstawiłem. Chwilowo mamy do czynienia z chwiejną równowagą sił: okrętów sprzymierzonych planet jest więcej, natomiast flotylla S’uthlamczyków jest nowocześniejsza i lepiej uzbrojona. Taka sytuacja nie utrzyma się jednak długo, gdyż dzięki zaawansowanym technologiom mieszkańcy S’uthlam mogą produkować jednostki bojowe znacznie szybciej niż którykolwiek z ich nieprzyjaciół. — Tuf spojrzał na Tolly Mune. — Odważę się zaryzykować twierdzenie, iż robią to nawet w tej chwili, kiedy tu rozmawiamy.

— Nie — odparła.

Ale patrzył na nią także Dax.

— Tak — oznajmił Tuf ambasadorom, po czym uniósł palec. — Dlatego właśnie proponuję, abyście wykorzystali obecną, krótkotrwałą sytuację i przystali na moją ofertę, która pozwoli wam rozwiązać problem S’uthlam bez konieczności uciekania się do jądrowych bombardowań lub innych, jeszcze bardziej odrażających metod. Przedłużcie zawieszenie broni do jednego roku i pozwólcie mi obsiać S’uthlam manną. Jeżeli po upływie tego czasu uznacie, że S’uthlamczycy nadal stanowią dla was zagrożenie, będziecie mogli przystąpić do działań wedle własnego uznania.

— Nic z tego, kupcze — zadudnił cyborg z Roggandora. — Twoja naiwność budzi politowanie. Dajcie im rok, powiadasz, i pozwólcie mi spróbować moich sztuczek. Jak sądzisz, ile nowych okrętów zdążą zbudować przez ten czas?

— Możemy wprowadzić moratorium na zbrojenia, jeżeli wy zgodzicie się zrobić to samo — powiedziała Tolly.

— Jasne — parsknął pogardliwie Ratch Norren. — I pewnie spodziewacie się, że wam uwierzymy? Pokazaliście już, jak bardzo jesteście godni zaufania, zbrojąc się potajemnie wbrew ustaleniom zawartym w traktacie pokojowym. A teraz jeszcze macie czelność mówić o naszej złej woli!

— Bo wy oczywiście wolelibyście, żebyśmy byli zupełnie bezbronni, kiedy zdecydujecie się na okupację — odparła z odrazą Tolly Mune. — Przeklęci hipokryci!

— Teraz już za późno na układy — odezwała się kobieta z Jazbo.

— Sam to powiedziałeś, Tuf — zawtórował jej wysłannik Skrymiru. — Im dłużej będziemy zwlekać, w tym gorszej znajdziemy się sytuacji. Wynika z tego, że nie mamy wyboru, tylko musimy jak najprędzej przeprowadzić zmasowane uderzenie na S’uthlam, bo okoliczności nigdy nie będą bardziej sprzyjające.

Dax syknął głośno.

Haviland Tuf mrugnął, po czym splótł palce i położył ręce na brzuchu.

— Być może zmienilibyście opinię, jeśli odwołałbym się do waszego umiłowania pokoju, chęci uniknięcia okropieństw wojny oraz wspólnych dla wszystkich ludzi, humanitarnych uczuć?

Ratch Norren prychnął coś pogardliwie, pozostali zaś odwrócili spojrzenia.

— W takim razie wygląda na to, że nie pozostawiliście mi wyboru — oświadczył Tuf i podniósł się z miejsca.

Poseł z Yandeen zmarszczył brwi.

— Ejże, dokąd idziesz?

Tuf majestatycznie wzruszył ramionami.

— W tej chwili do kabiny sanitarnej, potem zaś do sterowni. Proszę przyjąć ode mnie zapewnienia, że osobiście nie czuję do was żadnej urazy, ale, choć z przykrością, będę musiał przystąpić do niszczenia waszych planet. Może chcielibyście przeprowadzić losowanie, aby ustalić, od której powinienem zacząć?

Kobieta z Jazbo zakrztusiła się, po czym zaczęła kasłać, pryskając wokoło kropelkami śliny.

Spowity pajęczyną drżących hologramów wysłannik Lazurowej Triuny odchrząknął cicho, co dało w efekcie odgłos przypominający szelest, jaki może spowodować owad przechadzający się po zmiętej kartce papieru.

— Nie ośmielisz się! — zagrzmiał cyborg z Roggandora. Ambasador Skrymiru w lodowatym milczeniu skrzyżował ramiona na piersi.

— Ty… Ach, tak. Oczywiście. Ty… — wyjąkał Ratch Norren. — Nie mówisz poważnie. Tak. Na pewno.

Tolly Mune parsknęła śmiechem.

— Oczywiście, że mówi poważnie — oznajmiła, choć była nie mniej zaskoczona od pozostałych. — A co ważniejsze, może to zrobić, czy raczej „Arka”, co w sumie na jedno wychodzi. W dodatku komandor Ober zapewni mu uzbrojoną eskortę.

— Nie ma potrzeby podejmowania pochopnych działań — przemówiła spokojnym, opanowanym tonem kobieta z Planety Henry’ego. — Możemy przemyśleć naszą decyzję.

— Wyśmienicie. — Tuf ponownie zasiadł w fotelu. — Jak tylko wejdzie w życie porozumienie o zawieszeniu broni na jeden rok, zacznę obsypywać S’uthlam nasionami manny.

— Nie tak szybko — wtrąciła się Tolly. Ogarnęło ją wspaniałe uczucie lekkości i triumfu. Dzięki Tufowi wojna zakończyła się, zanim się na dobre zaczęła, i S’uthlam miał zapewniony cały rok spokoju. Jednak Przewodnicząca Rady Planety zachowała dość rozsądku, by nie dać się całkowicie porwać entuzjazmowi. — Wszystko to wygląda bardzo ładnie, ale zanim przystąpisz do obsiewania planety, musimy dokładnie zbadać tę twoją roślinkę. Najpierw zajmą się nią biotechnicy i ekolodzy, a potem Rada Planety zamówi nowe prognozy. Myślę, że miesiąc nam wystarczy. Aha, w dalszym ciągu obowiązuje to wszystko, o czym ci wcześniej mówiłam: nie myśl, że sypniesz nam trochę nasion i znikniesz w sinej dali. Tym razem zostaniesz przynajmniej do końca rozejmu, a może nawet trochę dłużej, dopóki nie nabierzemy pewności, ile naprawdę jest wart twój najnowszy cudowny pomysł.

— Niestety, obawiam się, że w innych rejonach galaktyki czekają na mnie nie cierpiące zwłoki obowiązki — odparł Tuf. — W tych warunkach roczna zwłoka jest nie do pomyślenia, ani nawet miesięczna, o której była pani łaskawa wspomnieć na wstępie.

— Chwileczkę, do cholery! — wybuchła Tolly Mune. — Nie możesz tak po prostu…

— Oczywiście, że mogę — przerwał jej Haviland Tuf. Przeniósł znaczące spojrzenie na posłów sprzymierzonych planet, a następnie skierował je znowu na siwowłosą kobietę. — Pozwoli pani, iż zwrócę jej uwagę na pewien oczywisty fakt: między S’uthlam a jego nieprzyjaciółmi istnieje w tej chwili krucha równowaga sił, „Arka” zaś stanowi przerażające narzędzie zagłady, zdolne niszczyć całe planety. Co prawda mogę użyć jej w celu sprowadzenia zagłady na wrogów S’uthlam, ale równie prawdopodobna jest także odwrotna sytuacja.

Tolly Mune poczuła się nagle tak, jakby ktoś uderzył ją z całej siły w żołądek.

— Czy ty… Tuf, czy ty nam grozisz? Nie mogę w to uwierzyć. Czy grozisz nam, że skierujesz „Arkę” przeciwko S'uthlam?

— Ja tylko uświadamiam pani, co może się stać, choć, rzecz jasna, wcale nie musi — odparł gospodarz doskonale obojętnym tonem.

Dax chyba wyczuł jej wściekłość, gdyż zasyczał przeraźliwie. Tolly Mune stała jak sparaliżowana, bezsilnie zaciskając pięści.

— Nie żądam wynagrodzenia za moje usługi w charakterze mediatora oraz inżyniera ekologa, ale wymagam, aby spełniono kilka moich życzeń — ciągnął Tuf. — Sprzymierzone planety zapewnią mi coś w rodzaju ochrony osobistej; będzie to niewielki zespół okrętów wojennych, jednak dysponujący na tyle dużą siłą ognia, aby odeprzeć ewentualny atak na „Arkę” ze strony Flotylli Planetarnej oraz odprowadzić mnie poza granice układu Sulstar, kiedy już zakończę swoją misję. Z kolei S’uthlamczycy wyrażą zgodę na pobyt tej małej floty w swoim systemie słonecznym, kładąc w ten sposób kres moim obawom. Jeżeli którakolwiek ze stron naruszy warunki rozejmu, musi mieć pełną świadomość, że w ten sposób sprowokuje mnie do okrutnego odwetu. Niezbyt łatwo ulegam gwałtownym uczuciom, ale kiedy już ktoś wywoła mój gniew, wówczas przerażam samego siebie. Kiedy minie jeden rok standardowy, będę już daleko stąd, wy zaś możecie wówczas rzucić się sobie do gardeł, jeżeli taka będzie wasza wola. Ja jednak mam nadzieję, iż tym razem przedsięwzięte przeze mnie kroki okażą się na tyle skuteczne, że wszelkie akty agresji stracą jakikolwiek sens.

Pogłaskał Daxa po gęstym futrze, kocur zaś powoli przenosił z twarzy na twarz spojrzenie swoich złocistych oczu.

Tolly Mune poczuła, jak ogarnia ją przenikliwy chłód.

— Narzucasz nam pokój — stwierdziła.

— Tylko chwilowo — zripostował Tuf.

— Narzucasz nam też ostateczne rozwiązanie naszych problemów, zupełnie nie troszcząc się, co o nim myślimy.

Tym razem nie uzyskała żadnej odpowiedzi.

— Wydaje ci się, że kim ty właściwie jesteś, do wszystkich diabłów?! — wrzasnęła, dając wreszcie upust wzbierającej w niej wściekłości.

— Jestem Haviland Tuf i straciłem już cierpliwość dla S’uthlam i jego mieszkańców — odparł spokojnie.

Kiedy konferencja dobiegła końca, Tuf odwiózł ambasadorów do ich promu; Tolly Mune nie skorzystała z jego uprzejmości.

Przez długie godziny błąkała się samotnie po „Arce”, zziębnięta, zmęczona, ale niestrudzona.

— Kufel! — wołała ze szczytu ruchomych schodów. — Chodź tu, Kufelku! — wykrzykiwała w głąb pogrążonych w ciemności korytarzy. — Tutaj jestem, kotku! — nawoływała za każdym razem, kiedy zza zakrętu dobiegał jakiś szmer, ale okazywało się, że to tylko zamykające się lub otwierające drzwi, maszyna naprawcza albo któryś z kotów Tufa. — Kuuuufeeeel!!! — wrzeszczała co sił w płucach w miejscach, gdzie zbiegało się kilka lub kilkanaście korytarzy, a jej głos odbijał się od metalowych ścian i wracał martwym echem.

Nigdzie nie natrafiła na żaden ślad po swoim kocie.

Przez cały czas kierowała się w górę, w związku z czym po pewnym czasie dotarła do skąpo oświetlonego, centralnego korytarza, biegnącego przez całą długość gigantycznego statku; był to przerażający swymi rozmiarami, trzydziestokilometrowy tunel, którego sklepienie ginęło w mroku, wzdłuż obu ścian stały natomiast duże i małe zbiorniki służące hodowli tkanek oraz klonowaniu organizmów. Wybrała na chybił trafił kierunek i ruszyła przed siebie, od czasu do czasu głośno wołając kota.

Wreszcie odpowiedziało jej ciche, niepewne miauknięcie.

— To ty, Kufel? Gdzie jesteś?

Kolejne miauknięcie. Tam, z przodu. Przyspieszyła kroku, a zaraz potem popędziła co sił w nogach.

Z cienia rzucanego przez wykonany z plastostali zbiornik co najmniej dwudziestometrowej wysokości wyłonił się Haviland Tuf z pomrukującym Kuflem w objęciach. Tolly stanęła jak wryta.

— Znalazłem pani kota — oznajmił Tuf.

— Widzę — odparła lodowatym tonem.

Właściciel „Arki” ostrożnie podał jej wielkiego, szarego kocura; przy okazji musnął rękami jej okryte materiałem kombinezonu ramiona.

— Przekona się pani, że nie poniósł żadnego szwanku na zdrowiu — ciągnął Tuf. — Pozwoliłem sobie poddać go dokładnemu badaniu, aby upewnić się, że nie spotkało go nic złego, i stwierdziłem, iż znajduje się w doskonałej formie. Proszę sobie jednak wyobrazić moje zdumienie, kiedy okazało się, że wszystkie nadzwyczajne ulepszenia bioinżynieryjne, o których była pani łaskawa mnie poinformować, znikły w niewytłumaczalny sposób, nie pozostawiając po sobie najmniejszego śladu. Doprawdy, nie mam pojęcia, jak to wytłumaczyć.

Tolly przycisnęła kota do piersi.

— W porządku: skłamałam. Kufel ma tylko zdolności telepatyczne, może nie tak rozwinięte jak Dax, ale i tak całkiem niezłe. Nie mogłam dopuścić do starcia między nimi, bo nie wiadomo, który by wygrał, a ja wolałam nie ryzykować. — Skrzywiła się. — A tymczasem ty podsunąłeś mu panienkę… Gdzie on się podziewał?

— Opuściwszy nas w pogoni za obiektem swoich uczuć, przekonał się bardzo szybko, że drzwi są zaprogramowane w taki sposób, aby uniemożliwić mu powrót, w związku z czym spędzał czas, włócząc się po różnych zakamarkach statku i nawiązując znajomości z kotami zamieszkującymi „Arkę”.

— Ile ich właściwie masz?

— Mniej niż pani, czemu zresztą nie należy się dziwić. Bądź co bądź, jest pani przecież obywatelką S’uthlam.

Tuląc ciepłego, mruczącego z zadowoleniem kota, Tolly zdała sobie nagle sprawę, że nigdzie w pobliżu nie widzi Daxa. Postanowiła czym prędzej skorzystać ze sposobności; podrapała kocura za uchem, a on skierował na Tufa spojrzenie kryształowo przejrzystych, srebrnych oczu.

— Nie nabrałeś mnie — powiedziała.

— Nawet o tym nie marzyłem — przyznał Tuf.

— Ta cała manna… To jakaś pułapka, prawda? Wcisnąłeś nam stertę kitu.

— Wszystko, co powiedziałem pani na temat manny, jest szczerą prawdą.

Kufel pisnął cicho.

— Szczerą prawdą… — powtórzyła Tolly Mune. — Szczerą, cholerną prawdą. Co oznacza, że nie powiedziałeś nam wszystkiego.

— Wszechświat jest wypełniony faktami do tego stopnia, że ludzkość nigdy nie zdoła ich wszystkich poznać, co musi budzić pewne zdziwienie, jeśli weźmie się pod uwagę, iż w skład tejże ludzkości wchodzą także nieprzeliczone masy mieszkańców S’uthlam. Nigdy nie zdołałbym powiedzieć pani wszystkiego na żaden temat, choćby nie wiadomo jak zawężony.

Zbyła jego wywód niecierpliwym machnięciem ręki.

— Co chcesz nam zrobić, Tuf?

— Chcę znaleźć wyjście z gnębiącego was kryzysu żywnościowego — powiedział tonem spokojnym i chłodnym jak woda w jeziorze, i równie tajemniczym.

— Kufel mruczy, więc mówisz prawdę. Ale w jaki sposób masz zamiar to osiągnąć?

— Dzięki mannie.

— Bujda na resorach. Nic mnie nie obchodzi, jak smaczne i na ile uzależniające są jej owoce ani jak szybko rośnie to cholerne zielsko. Żadna roślina nie zdoła wyciągnąć nas z kłopotów. Już tego próbowałeś, Tuf. Przerobiliśmy wszystko: omnizboże, krowie strąki, powietrzny plankton i farmy grzybów. Wiem, że trzymasz coś w zanadrzu. Dalej, wyduś to z siebie.

Przez ponad minutę Haviland Tuf przyglądał się jej w milczeniu. Kiedy tak wpatrywał się prosto w jej oczy, Tolly odniosła wrażenie, że zagląda głęboko do jej wnętrza, jakby on także potrafił czytać w myślach.

Może i tak było w istocie, gdyż wreszcie powiedział:

— Tej rośliny, jeżeli raz się ją zasieje, już nigdy nie będzie można wytępić, nawet za pomocą najbardziej drastycznych środków. W sprzyjającym klimacie będzie się rozprzestrzeniała z oszałamiającą prędkością. Zimno jej szkodzi, a mróz zabija, lecz i tak w krótkim czasie uda jej się opanować tropikalne i zwrotnikowe rejony planety, a to w zupełności wystarczy.

— Do czego?

— Owoce manny mają wielką wartość odżywczą. Dzięki nim już w ciągu kilku pierwszych lat uda się zmniejszyć niedobór kalorii i poprawić warunki życia ludności. Co prawda po pewnym czasie rośliny wyginą, wyczerpawszy zasoby gleby, w związku z czym trzeba będzie na kilka lat wprowadzić na te tereny inne uprawy, zanim ziemia odpocznie na tyle, by ponownie wyżywić krzewy manny ale wówczas nie będzie to miało większego znaczenia, gdyż manna wykona już swoje zasadnicze zadanie. Pył, który gromadzi się na spodniej stronie liści, składa się z symbiotycznych mikroorganizmów, odgrywających ważną rolę w procesie zapylania. Spełniają one jeszcze jedną, niezwykle istotną funkcję, a roznoszone przez wiatr, ludzi i szkodniki dotrą w każde miejsce na powierzchni waszej planety.

— Ten biały pył… — szepnęła Tolly. Osiadł jej na palcach, kiedy dotknęła liścia manny.

W gardle Kufla zaczął narastać groźny pomruk. Na razie był tak cichy, że bardziej go wyczuwała, niż słyszała. Haviland Tuf splótł palce na brzuchu.

— Pył ów można uważać za coś w rodzaju organicznego środka antykoncepcyjnego. W bardzo silny i nieodwracalny sposób wpływa on zarówno na płodność mężczyzn, jak i kobiet. Wątpię, aby interesowały panią szczegóły dotyczące zasad jego działania.

Tolly Mune otworzyła usta, zamknęła je i zamrugała raptownie, by powstrzymać napływające jej do oczu łzy. Nie miała pojęcia, czy były to łzy rozpaczy, czy łzy wściekłości, ale na pewno nie łzy szczęścia. Nigdy by na to nie pozwoliła.

— Rozłożone w czasie ludobójstwo — wykrztusiła z trudem. Nie poznała swego głosu, taki był głuchy i schrypnięty.

— Skądże znowu — zaprotestował Tuf. — Część pani rodaków okaże się odporna na działanie tego środka. Według moich szacunków od 1,07 do 1,11 procent mieszkańców S’uthlam nie odczuje najmniejszych skutków jego zastosowania i będzie się nadal rozmnażać, przekazując tę odporność następnym pokoleniom. Niemniej jednak jeszcze w tym roku stanie się pani świadkiem gwałtownej implozji demograficznej, gdyż krzywa urodzeń przestanie podążać w górę, by skierować się ostro w dół.

— Nie masz prawa — wycedziła Tolly.

— Od samego początku powtarzałem pani, iż po to, by rozwiązać problem gnębiący mieszkańców S’uthlam, należy zastosować radykalny środek, dający długotrwałe efekty.

— Być może, ale co z tego? Co z wolnością, Tuf? Co z prawem indywidualnego wyboru? Być może moi ludzie są egoistycznymi, krótkowzrocznymi głupcami, ale to w niczym nie zmienia faktu, że pozostają ludźmi, dokładnie tak samo jak ja albo ty. Mają prawo samodzielnie podejmować decyzję, czy i ile chcą mieć dzieci. Kto cię upoważnił, żebyś decydował o tym za nich? — Czuła, jak z każdym słowem ogarnia ją coraz większa wściekłość. — Nie jesteś lepszy od nas, bo też jesteś tylko człowiekiem. Cholernie niezwykłym człowiekiem, to prawda, ale niczym mniej i niczym więcej. Jakim prawem odgrywasz przed nami boga i kierujesz naszym życiem?

— Bo mam „Arkę” — odparł spokojnie.

Kufel szarpnął się gwałtownie, więc Tolly pozwoliła mu zeskoczyć na podłogę, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z bladej, nieprzeniknionej twarzy Tufa. Nagle poczuła ogromną ochotę, żeby go uderzyć, sprawić mu ból, zmusić do zrzucenia tej nieruchomej, obojętnej maski.

— Ostrzegałam cię kiedyś, pamiętasz? Władza deprawuje, a władza absolutna deprawuje absolutnie.

— Mam wspaniałą pamięć.

— Szkoda, że nie można powiedzieć tego samego o twojej moralności — wycedziła lodowatym tonem Tolly Mune, a Kufel zawtórował jej potępiającym syknięciem. — Nie mogę zrozumieć, dlaczego pomogłam ci zachować ten przeklęty statek! Ależ ze mnie idiotka! Zbyt długo żyłeś w świecie fantazji, Tuf. Pewnie uważasz, że ktoś mianował cię bogiem?

— Mianuje się urzędników — odparł Haviland Tuf. — Bogowie, naturalnie jeśli założymy, że w ogóle istnieją, są powoływani według odmiennej procedury. Nie zgłaszam żadnych pretensji do boskości w mitologicznym sensie tego słowa, choć przyznaję, że pod wieloma względami istotnie dysponuję boską mocą. Przypuszczam, że pani także zdała sobie z tego sprawę już dawno temu, kiedy po raz pierwszy zwróciła się do mnie z prośbą o rozmnożenie chleba i ryb. — Kobieta otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, ale on uciszył ją władczym gestem. — Proszę mi nie przerywać. Postaram się, by moje wystąpienie nie trwało zbyt długo. Pani i ja jesteśmy do siebie bardzo podobni…

— Ja tak nie uważam, do cholery! — wrzasnęła.

— Jesteśmy bardzo podobni — powtórzył Tuf spokojnie, lecz stanowczo. — Kiedyś wyznała pani, że nie należy do osób nadmiernie przywiązanych do religii, a ja także nie czczę mitów. Zaczynałem jako zwykły kupiec, lecz natrafiwszy na „Arkę”, przekonałem się, iż na każdym kroku prześladują mnie bogowie, prorocy i demony. Noe i potop, Mojżesz i plagi egipskie, chleb i ryby, manna, krzak gorejący, żony zamienione w słupy soli… Musiałem przywyknąć do tego wszystkiego. Zarzuca mi pani, że uważam się za boga, choć ja nigdy tak nie twierdziłem, ale muszę przyznać, iż pierwszą rzeczą, jaką wiele lat temu uczyniłem na pokładzie tego statku, było wskrzeszenie z martwych. — Wskazał odległe o kilka metrów stanowisko. — Stało się to dokładnie w tym miejscu. Co więcej, istotnie dysponuję czymś w rodzaju boskich możliwości, przynajmniej w odniesieniu do pojedynczych planet, o których życiu lub śmierci mogę decydować. Jednak, rozporządzając taką władzą, czy mam prawo uchylać się od związanej z nią nierozerwalnie odpowiedzialności? Wydaje mi się, że nie.

Tolly próbowała coś powiedzieć, ale słowa nie chciały przecisnąć się jej przez gardło. On jest szalony, pomyślała.

— Kryzys, który dotknął S’uthlam, mógł zostać rozwiązany wyłącznie dzięki boskiej interwencji — ciągnął Tuf. — Załóżmy na chwilę, że przystałem na wasze żądanie i zgodziłem się sprzedać wam „Arkę”. Czy naprawdę przypuszcza pani, że jakikolwiek zespół ekologów i biotechników, choćby byli specjalistami najwyższej klasy, zdołałby znaleźć sposób na długotrwałe rozwiązanie waszych problemów? Z pewnością jest pani na to zbyt inteligentna. Nie mam żadnych wątpliwości, iż dysponując niewyobrażalnymi zasobami statku, ludzie ci — z pewnością geniusze intelektu, dysponujący wiedzą nieporównywalnie większą ode mnie — dokonaliby licznych odkryć, pozwalających S’uthlamczykom rozmnażać się bez żadnych ograniczeń jeszcze przez sto, dwieście, a może nawet trzysta lub czterysta lat. Jednak, w ostatecznym rozrachunku, dostarczone przez nich odpowiedzi także okazałyby się niewystarczające, podobnie jak moje skromne próby sprzed pięciu i dziesięciu lat oraz wszystkie przełomowe odkrycia, dokonywane przez waszych uczonych w ciągu minionych stuleci. Szanowna pani, nie istnieje żadne racjonalne rozwiązanie dylematu, przed którym staje populacja rozmnażająca się w postępie geometrycznym. Ratunek mogą przynieść jedynie cuda: chleb i ryby, manna z nieba i temu podobne. Dwa razy podjąłem próbę jako inżynier ekolog i dwa razy zawiodłem; teraz postanowiłem zachować się jak bóg, którego interwencji S’uthlam pilnie potrzebuje. Gdybym po raz trzeci zmierzył się z problemem jako człowiek, bez wątpienia znowu poniósłbym klęskę, a wówczas rozwiązaniem waszych problemów zajęliby się bogowie znacznie okrutniejsi ode mnie, mianowicie czterej znani z dawnych mitów jeźdźcy dosiadający przedstawicieli dawno wymarłego gatunku ssaków, wyobrażający zarazę, głód, wojnę i śmierć. Dlatego właśnie muszę zapomnieć, że jestem człowiekiem, i zacząć postępować jak bóg.

— O tym, że jesteś człowiekiem, zapomniałeś już cholernie dawno temu, co jednak wcale nie oznacza, że stałeś się bogiem — odparła Tołly Mune. — Co najwyżej demonem, na pewno nieprzeciętnym megalomanem, być może potworem. Tak, nawet na pewno: jesteś potworem, ale nie bogiem.

— Potworem — powtórzył Tuf. — Zaiste. — Mrugnął ze zdziwieniem. — Miałem nadzieję, iż pani niewątpliwe zalety intelektualne oraz życiowe doświadczenie sprawią, że okaże mi pani więcej zrozumienia. — Zamrugał ponownie, tym razem aż trzy razy. Jego pociągła, blada twarz była równie nieruchoma jak zawsze, jednak w głosie Tufa pojawiło się coś, czego Tolly nigdy do tej pory nie słyszała, a co sprawiło, że ogarnęło ją zdumienie, a nawet niepokój. To coś bardzo przypominało emocję.

— Czyni mi pani ogromną krzywdę — poskarżył się Tuf. Kufel zamiauczał żałośnie.

— Wygląda na to, że pani kot znacznie łatwiej przyswaja sobie wnioski wypływające z chłodnej i beznamiętnej analizy rzeczywistości. Może powinienem wszystko wyjaśnić jeszcze raz od początku?

— Potwór.

— Jak zwykle, moje wysiłki są niedoceniane i ściągają na moją głowę niezasłużone oszczerstwa.

— Potwór! — powtórzyła.

Tuf gwałtownie zacisnął prawą pięść, a następnie, powoli i jakby z ociąganiem, rozprostował palce.

— Wygląda na to, że jakiś tik nerwowy sprawił, iż pani zasób słownictwa uległ drastycznemu ograniczeniu.

— Wcale nie — odparła. — Po prostu to jedyne określenie, jakie do ciebie pasuje.

— Zaiste. W takim razie, ponieważ jestem potworem, powinienem zacząć zachowywać się jak potwór. Proszę o tym nie zapominać, kiedy będzie pani rozważać swą decyzję.

Kufel gwałtownie podniósł głowę, przez chwilę przyglądał się Tufowi, jakby dostrzegł coś zdumiewającego w jego bladej, pociągłej twarzy, po czym zasyczał głośno i zaczął powoli cofać się ze zjeżoną sierścią. Kiedy Tolly wzięła go na ręce, przekonała się, że kot drży jak w febrze.

— O co chodzi? — zapytała zmienionym głosem. — Jaką decyzję? Przecież ty podjąłeś już wszystkie cholerne decyzje! O czym mówisz, do diabła?

— Pozwoli pani zwrócić sobie uwagę, że jak do tej pory ani jedno nasiono manny nie spadło na powierzchnię S’uthlam.

— I co z tego? Przecież dobiłeś już targu, a ja nie znam sposobu, żeby cię powstrzymać.

— Zaiste. Godne pożałowania. Kto wie, jeśli się pani zastanowi, może jeden sposób przyjdzie pani na myśl… Tymczasem proponuję, żebyśmy udali się do mojej kwatery. Dax z pewnością czeka już na wieczorny posiłek. Dla nas przygotowałem wyśmienite ciasteczka grzybowe oraz piwo z Moghoun, o smaku, który jest w stanie zadowolić zarówno bogów, jak i potwory. Ma się rozumieć, urządzenia łączności „Arki” są do pani dyspozycji, gdyby nagle doszła pani do wniosku, że ma coś do przekazania Radzie Planety.

Tolly Mune otworzyła już usta, by udzielić ostrej odpowiedzi, ale natychmiast je zamknęła.

— Czy myślisz o tym, o czym ja myślę, że ty myślisz? — zapytała po dłuższej chwili.

— Zaiste, trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Bądź co bądź, to pani trzyma w objęciach kota obdarzonego zdolnościami telepatycznymi.

Najpierw w milczeniu szli ciągnącym się bez końca korytarzem, a potem w milczeniu zasiedli do ciągnącego się bez końca posiłku.

Jedli w kącie długiego, wąskiego pomieszczenia pełniącego funkcję centrali łączności, otoczeni przez pulpity, monitory i koty. Tuf siedział z Daxem na kolanach i oszczędnymi ruchami metodycznie przenosił kolejne porcje z talerza do ust. Po drugiej stronie stołu Tolly Mune jadła, prawie nie Czując smaku potraw. Nagle uświadomiła sobie, że jest bardzo stara, kręci jej się w głowie i że coraz bardziej się boi.

Kufel chyba czuł się podobnie, gdyż jego spokój ulotnił się bez śladu. Kocur skulił się na jej kolanach i tylko od czasu do czasu wystawiał głowę nad stół, by posłać Daxowi ostrzegawcze mruknięcie.

Wreszcie nadeszła chwila, o której wiedziała, że musi nadejść: sygnał dźwiękowy oraz migające błękitne światełko obwieściły, że ktoś próbuje nawiązać łączność ze statkiem. Tolly Mune wyprostowała się raptownie i odsunęła od stołu razem z fotelem, a przerażony Kufel dał susa na podłogę. Zrobiła ruch, jakby chciała wstać z fotela, po czym znieruchomiała, niezdolna do podjęcia ostatecznej decyzji.

— Przekazałem komputerowi polecenie, żeby pod żadnym pozorem nie niepokojono mnie podczas posiłku — oświadczył Tuf. — Prosta metoda eliminacji prowadzi zatem nieuchronnie do wniosku, że wiadomość przeznaczona jest dla pani.

Światełko migało w dalszym ciągu.

— Nie jesteś żadnym cholernym bogiem — powiedziała Tolly Mune. — Ja też nim nie jestem, do wszystkich diabłów. Nie chcę tego przeklętego ciężaru, Tuf.

Światełko nie przestawało migać.

— Może to komandor Ober? — zasugerował Tuf. — Chyba powinna pani z nim porozmawiać, zanim znowu zacznie odliczanie.

— Nikt nie ma prawa, Tuf. Ani ty, ani ja. Wzruszył majestatycznie ramionami. Światełko migało.

Kufel miauknął przeraźliwie.

Tolly Mune zrobiła dwa kroki w kierunku pulpitu łączności, zatrzymała się i odwróciła do Tufa.

— Umiejętność kreacji stanowi atrybut boskości — stwierdziła zaskakująco pewnym głosem. — Ty potrafisz niszczyć, ale nie potrafisz tworzyć. Dlatego właśnie nie jesteś bogiem, tylko potworem.

— Tworzenie życia przez klonowanie jest stałym, całkiem zwyczajnym elementem mojej profesji — odparł Haviland Tuf.

Światełko wciąż zapalało się i gasło.

— Nieprawda. Ty powielasz życie, ale go nie tworzysz. Ono musiało wcześniej zaistnieć gdzieś w przestrzeni i czasie, żebyś mógł wykorzystać choć jedną komórkę, uzyskaną z żywej tkanki albo martwej skamieliny. W przeciwnym razie byłbyś całkowicie bezradny. Tak, do diabła! Och, rzecz jasna, dysponujesz także umiejętnością tworzenia, dokładnie taką samą, jak ja i każdy z mężczyzn i kobiet żyjących w naszych podziemnych miastach. Ta umiejętność to prokreacja, Tuf. Oto jedyny cud, jaki naprawdę istnieje, jedyna cecha, która upodabnia nas do bogów — a ty chcesz odebrać ją dziewięćdziesięciu ośmiu i dziewięciu dziesiątym procentom mieszkańców S’uthlam. Niech cię szlag trafi! Nie jesteś stwórcą, nie jesteś żadnym bogiem!

— Zaiste — odrzekł Tuf z nieruchomą twarzą.

— Dlatego nie masz prawa podejmować boskich decyzji, zresztą tak samo jak ja. — Trzema pewnymi, energicznymi krokami podeszła do pulpitu i wdusiła przycisk. Monitor rozjarzył się różnobarwnymi plamami, które po chwili ułożyły się w obraz przedstawiający błyszczący jak lustro hełm bojowy ozdobiony emblematem Flotylli Planetarnej S’uthlam. Za czarną tarczą wizjera płonęły szkarłatem dwa czujniki.

— Jestem poważnie zaniepokojony, Przewodnicząca Mune — powiedział Wald Ober. — Ambasadorzy sprzymierzonych planet opowiadają reporterom niestworzone historie o traktacie pokojowym, nowym okresie rozkwitu… Czy może je pani potwierdzić? I co się właściwie dzieje? Ma pani jakieś kłopoty?

— Tak — odparła Tolly. — Słuchaj uważnie, Ober, i…

— Tolly Mune.

Odwróciła się gwałtownie w stronę Tufa.

— Czego?

— Jeżeli zdolność prokreacji istotnie stanowi świadectwo boskości, w takim razie koty także są bogami, ponieważ one również się rozmnażają. Pozwolę sobie przypomnieć, że w bardzo krótkim czasie stała się pani posiadaczką stada kotów znacznie liczniejszego niż moje, mimo że zaczęła pani od zaledwie jednej pary.

Skrzywiła się niechętnie i wyłączyła dźwięk, żeby Ober nie słyszał słów Tufa.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

Haviland Tuf mocno ścisnął dłonie połączone czubkami palców.

— Staram się jedynie zwrócić uwagę, że choć jestem miłośnikiem kotów i troszczę się o nie najlepiej, jak potrafię, to jednak podejmuję pewne kroki w celu kontrolowania tempa, w jakim się rozmnażają. Podjąłem tę decyzję po długim namyśle, rozważywszy uprzednio wszelkie dostępne możliwości. Ostatecznie, jak wkrótce sama się pani przekona, stanąłem wobec prostej alternatywy: albo ograniczę płodność moich kotów — naturalnie bez ich wiedzy i zgody — albo nie zrobię tego, by pewnego dnia stwierdzić, iż muszę wyrzucić w próżnię worek ze świeżo urodzonymi kociętami. Brak decyzji także jest decyzją, szanowna pani. Dokonujemy wyboru nawet wtedy, kiedy się przed nim wstrzymujemy.

— Przestań! — jęknęła rozpaczliwie. — Ja nie chcę, rozumiesz? Nie chcę tej cholernej władzy!

Dax wskoczył na pulpit i utkwił w niej spojrzenie złocistych oczu.

— Bycie bogiem nastręcza jeszcze więcej problemów niż bycie ekologiem, choć przecież można powiedzieć, że zdawałem sobie z tego sprawę, podejmując wyzwanie.

— To nie… — zaczęła. — Nie możesz… Kocięta i dzieci to nie… — Znalezienie właściwych słów kosztowało ją wiele wysiłku. — Ludzie mają jeszcze umysły, kierują się uczuciami i rozsądkiem, podejmują decyzje na własną rękę. Oni, nie ja. Nie mogę ich wyręczyć.

— Zaiste — odparł Tuf. — Prawie zapomniałem o tym, jakie decyzje na przestrzeni minionych stuleci podejmowali kierujący się rozsądkiem obywatele S’uthlam. Bez wątpienia teraz, kiedy staną twarzą w twarz z wojną, głodem i chorobami, wszyscy bezzwłocznie zmienią sposób postępowania i bez trudu zażegnają niebezpieczeństwo, jakie zawisło nad ich planetą i nad nimi samymi. Doprawdy, nie pojmuję, jak mogłem tego od razu nie zrozumieć.

Wpatrywali się w siebie w milczeniu.

Wreszcie Dax mruknął cicho, przeskoczył z pulpitu na stół i zabrał się do wylizywania talerza Tufa. Kufel natychmiast ruszył w przeciwległy koniec pomieszczenia, nie spuszczając czujnego wzroku z ucztującego krewniaka.

Tolly Mune powoli odwróciła się twarzą do monitora. Kosztowało ją to wiele wysiłku i zajęło mnóstwo czasu: tydzień, rok, a może nawet całe życie, nie tylko jej jednej, ale także czterdziestu miliardów innych ludzi. Jednak kiedy wreszcie tego dokonała, reszta okazała się bardzo prosta; tamtych czterdzieści miliardów znikło, jakby ich nigdy nie było.

Spojrzała w milczącą, zimną maskę na ekranie monitora i w lśniącej plastostali wizjera dostrzegła nagle wszystkie okropieństwa wojny, za nimi zaś ponure, rozpalone gorączką oczy głodu i choroby. Ponownie włączyła dźwięk.

— Co się tam dzieje? — dobiegł z głośników zaniepokojony głos Walda Obera. — Przewodnicząca Mune, nie słyszę pani. Jakie są pani rozkazy?

Tolly Mune uśmiechnęła się szeroko.

— Posłuchaj, Ober…

— Co się stało?

Przełknęła kłąb, który podchodził jej do gardła.

— A co miało się stać? Nic, zupełnie nic. Do diabła, wszystko jest w jak najlepszym porządku. Wojna się skończyła, podobnie jak nasz kryzys, komandorze.

— Czy zastosowano wobec pani przymus fizyczny?

— Nie — odparła szybko. — Dlaczego pytasz?

— Łzy. Pani płacze, Przewodnicząca Mune.

— To z radości, komandorze Ober. Manna, tak to się nazywa. Manna z nieba. — Roześmiała się. — A raczej manna z gwiazd. Ten Tuf to geniusz. Czasem… — Przygryzła mocno wargę. — Czasem nawet wydaje mi się, że on jest…

— Czym?

— Bogiem.

Wcisnęła klawisz i ekran ściemniał.


Nazywała się Tolly Mune, ale wspominając o niej w podręcznikach, używa się wielu różnych określeń.

Загрузка...