Haviland Tuf nie przejmował się plotkami, choćby dlatego, że niezmiernie rzadko do niego docierały. Co prawda nie wzbraniał się przed odwiedzaniem w celach turystycznych większości planet, które znalazły się na szlaku jego podróży, ale nawet kiedy mieszał się z tłumem, pozostawał wyniosły i niedostępny. Kredowobiała cera oraz całkowity brak owłosienia sprawiały, że prawie wszędzie rzucał się w oczy, tam zaś, gdzie obie te cechy nie były niczym nadzwyczajnym, wyróżniały go ponadprzeciętne rozmiary. Tak więc, choć zazwyczaj mnóstwo ludzi patrzyło na niego i mówiło o nim, tylko nieliczni mieli okazję nawiązać z nim rozmowę; zdarzało się to wyłącznie wtedy, kiedy w grę wchodziły interesy.
W związku z tym nie powinno nikogo dziwić, że Haviland Tuf po raz pierwszy usłyszał o człowieku zwanym Mojżeszem dopiero owego wieczoru, kiedy on i Dax zostali zaatakowani przez Jaime Kreena w restauracji na planecie K’theddion.
Ciasny, obskurny lokal znajdował się w pobliżu portu kosmicznego. Tuf uporał się już z talerzem dymnych korzeni i neotrawy, i odpoczywał przy trzecim litrze grzybowego wina, kiedy drzemiący na stole Dax raptownie podniósł głowę. Tuf nawet się nie obejrzał, tylko wykonał błyskawiczny unik; co prawda wylał sobie nieco wina na rękaw, ale za to butelka, którą ściskał w ręku Kreen, zamiast na jego czaszce roztrzaskała się na oparciu krzesła. Rozległ się huk, szkło prysnęło na wszystkie strony, a wraz z nim zawartość naczynia — produkt miejscowego przemysłu gorzelniczego o charakterystycznym silnym zapachu. Alkohol zalał stół, krzesło, obu mężczyzn oraz kota. Jaime Kreen, szczupły jasnowłosy młodzieniec o zamglonych błękitnych oczach, stał w lekkim rozkroku z głupią miną, trzymając w zakrwawionych palcach szyjkę rozbitej butelki.
Haviland Tuf dostojnie podniósł się z miejsca, spojrzał na napastnika, mrugnął, a następnie zdjął ze stołu zupełnie przemoczonego, nieszczęśliwego Daxa.
— Rozumiesz coś z tego? — zapytał kota niskim, dźwięcznym głosem. — Mamy do czynienia z bardzo tajemniczą, a do tego nieprzyjemną dla nas sprawą. Ciekawe, dlaczego ten nieznajomy nas zaatakował. Masz może jakieś pomysły? — Przez chwilę gładził mokrą sierść kota, a kiedy Dax zaczął cichutko mruczeć, przeniósł spojrzenie z powrotem na Kreena. — Szanowny panie — powiedział głosem pozbawionym emocji. — Proponowałbym, żeby rozstał się pan ze szczątkami tej butelki. Wątpię, by mieszanina ostrych szklanych fragmentów oraz alkoholu zaprawionego barwnikami i substancjami aromatyzującymi niewiadomego pochodzenia, którą wgniata pan sobie w ranę na dłoni, miała korzystny wpływ na stan pańskiego zdrowia.
Kreen dopiero teraz otrząsnął się z osłupienia. Wyszczerzył zęby w gniewnym grymasie i odrzucił szyjkę.
— Kpisz sobie ze mnie, bandyto? — wycedził złowróżbnym tonem. W lokalu zapadła całkowita cisza. Właściciel ulotnił się bez śladu, goście siedzieli nieruchomo przy stolikach. Kiedy Tuf odpowiedział, jego niski głos był doskonale słyszalny w całym pomieszczeniu.
— Szanowny panie, mógłbym zwrócić panu uwagę, iż określenie „bandyta” bardziej pasuje do pana niż do mnie, ale ta kwestia jest całkowicie pozbawiona znaczenia. Nie, nie kpię sobie z pana. Sprawia pan wrażenie mocno wzburzonego, więc jakiekolwiek kpiny z mojej strony musiałyby zostać uznane za przejaw lekkomyślności, mnie zaś niezmiernie rzadko zdarza się bywać lekkomyślnym.
Postawił Daxa na stole i dla odmiany zaczął go drapać za uchem.
— Oczywiście, że sobie kpisz! — wrzasnął Jaime Kreen. — Zaraz dam ci nauczkę!
Twarz Tufa w dalszym ciągu przypominała maskę.
— Nie uczyni pan tego — oświadczył z niewzruszonym spokojem. — Domyślam się, że zamierza mnie pan ponownie zaatakować. Co prawda brzydzę się przemocą, jednak obawiam się, iż w tych okolicznościach nie mam wielkiego wyboru.
Z zaskakującą zwinnością zrobił dwa duże kroki w przód, złapał Kreena, podniósł go i zanim chłopak zdążył zareagować, złamał mu obie ręce.
Blady jak papier Kreen wyszedł z przypominającego grobowiec budynku więzienia. Na zewnątrz było tak jasno, że musiał zatrzymać się i na chwilę przymknąć oczy. Wyglądał na trochę zdezorientowanego, a obie ręce miał na temblakach.
Haviland Tuf, z Daxem w ramionach, czekał na niego przy krawężniku.
— Zdaje się, że zdążył się pan uspokoić — zauważył. — Co więcej, jest pan zupełnie trzeźwy.
Kreenowi opadła szczęka, a na jego twarzy pojawił się wyraz osłupienia.
— Czy… czy to ty zapłaciłeś za mnie kaucję? — wykrztusił z trudem. — A więc to dzięki tobie wyszedłem na wolność!
— Poruszył pan interesujący problem — odparł Tuf. — Istotnie, wpłaciłem pewną sumę, a konkretnie dwieście kredytek, dzięki czemu wypuszczono pana z więzienia, lecz nie oznacza to wcale, że odzyskał pan wolność. Wręcz przeciwnie. Zgodnie z prawem obowiązującym na K’theddion, należy pan teraz do mnie. Mogę rozporządzać panem wedle mojej woli i korzystać z owoców pańskiej pracy dopóty, dopóki nie spłaci pan długu.
— Jakiego długu?
— Oto precyzyjne wyliczenie należności: dwieście kredytek kaucji, dzięki której mogę rozkoszować się pańskim towarzystwem; sto kredytek za mój zniszczony strój z prawdziwej lambereeńskiej wełny; czterdzieści kredytek za pokrycie szkód w lokalu; siedem kredytek za smakowite wino grzybowe, którego, z pańskiej winy, nie zdołałem dopić. Wino grzybowe stanowi jedną ze największych atrakcji K’theddion, a ten rocznik był wyjątkowo udany. W sumie daje to trzysta czterdzieści siedem kredytek. Oprócz tego pański niespodziewany i niczym nie usprawiedliwiony atak uczynił z Daxa i ze mnie uczestników odrażającego spektaklu oraz obiekty niezdrowej ciekawości gawiedzi. Będąc człowiekiem gołębiego serca, oszacowałem straty moralne, jakie ponieśliśmy z tego powodu, zaledwie na pięćdziesiąt trzy kredytki, co łącznie daje czterysta kredytek.
Jaime Kreen roześmiał się ponuro.
— Będziesz miał spore problemy, żeby wycisnąć ze mnie choćby dziesięć procent tej sumy. Jestem bez forsy i chyba nie będzie ze mnie dużego pożytku przy pracy. Nie wiem, czy zauważyłeś, ale mam połamane ręce.
— Szanowny panie — odparł Haviland Tuf — gdyby dysponował pan środkami finansowymi, z pewnością sam uiściłby pan kaucję, czyniąc niepotrzebnym mój udział w procedurze sądowej. Wiem również, co się stało z pańskimi rękami, ponieważ sam je połamałem, aby uchronić się przed kolejnymi aktami agresji. Uprzejmie proszę, żeby na przyszłość zechciał pan powstrzymać się przed wygłaszaniem stwierdzeń i uwag o zerowej wartości informacyjnej. Mimo wszystko zamierzam zabrać pana ze sobą na statek i dopilnować, by rachunki zostały wyrównane. Proszę za mną.
Haviland Tuf odwrócił się i ruszył w kierunku portu. Kreen stał jak posąg. Tuf zatrzymał się po kilku krokach.
— Jeśli tak ci na tym zależy, możesz mnie zanieść — oświadczył chłopak, uśmiechając się szyderczo.
Tuf pogłaskał Daxa.
— Nie mam najmniejszego zamiaru pana dźwigać — powiedział spokojnie. — Już raz zmusił mnie pan, bym go dotknął; doznanie to było na tyle nieprzyjemne, że wolałbym go nie powtarzać. Jeśli jednak nadal będzie się pan wzbraniał przed pójściem ze mną, zwrócę się do władz z prośbą o przydzielenie mi dwóch strażników, którzy siłą doprowadzą pana w miejsce, które im wskażę. Ich wynagrodzenie zostanie dopisane do pańskiego długu. Wybór należy do pana.
Odwrócił się ponownie i niespiesznie podążył w kierunku portu kosmicznego. Chwilę potem Jaime Kreen poszedł za nim, mamrocząc coś pod nosem.
Statek, który czekał na nich w porcie, wywarł na Kreenie spore wrażenie. Była to wiekowa, groźnie wyglądająca jednostka z ciemnego metalu, o osmalonym i powgniatanym pancerzu, ze smukłymi skrzydłami, o połowę większa od otaczających ją pękatych transportowców. Podobnie jak wszystkim gościom Tufa — bardzo nielicznym, nawiasem mówiąc — chłopakowi trochę zakręciło się w głowie, kiedy się dowiedział, że „Gryf” jest tylko promem, który ma ich zawieźć na orbitujący statek.
Lądowisko „Arki”, chociaż dwukrotnie większe od całego portu kosmicznego K’theddion, dosłownie pękało w szwach; stały na nim jeszcze cztery promy takie same jak „Gryf”, stary transportowiec z Avalonu o opływowych kształtach i trzech hydraulicznych wspornikach, smukły niszczyciel, złocisty galar o kadłubie pokrytym absurdalnymi barokowymi ozdobami, z prymitywnym działkiem wielorybniczym na dziobie, dwa sprawiające wrażenie niezbyt solidnych pojazdy niezwykłej konstrukcji oraz przedziwny wehikuł w kształcie płaskiego sześcianu z cienkim palem pośrodku.
— Kolekcjonujesz statki kosmiczne? — zapytał Jaime Kreen, kiedy zeszli na płytę lądowiska.
— Interesująca koncepcja — przyznał Tuf. — Szkoda, że wcześniej nie wpadłem na ten pomysł. Pięć promów orbitalnych stanowi wyposażenie „Arki”, jeśli zaś chodzi o transportowiec, to zatrzymałem go przez sentyment, ponieważ służył mi wiernie przez wiele lat. Pozostałe jednostki po prostu nagromadziły się z biegiem czasu. Właściwie powinienem zrobić tu porządek, ale, z drugiej strony, istnieje możliwość, że przynajmniej niektóre z nich mają jeszcze jakąś wartość handlową. Dlatego właśnie zostawiłem je w spokoju, choć teraz, kiedy zwrócił mi pan na to uwagę, chyba jednak zajmę się tą sprawą. Tymczasem proszę za mną.
Opuścili lądowisko i po kilku minutach dotarli do rozszerzenia korytarza, gdzie stały niewielkie trójkołowe pojazdy. Haviland Tuf wskazał Kreenowi miejsce w pierwszym z brzegu, pośrodku posadził Daxa, a następnie usiadł za kierownicą i uruchomił elektryczny silnik.
Jechali ciągnącym się kilometrami ni to korytarzem, ni ogromną halą o wysokim sklepieniu. Po obu stronach, a także w górze, pod sufitem, ciągnęły się szeregi przezroczystych zbiorników rozmaitej wielkości. Większość była pusta, w niektórych bulgotały różnobarwne, najczęściej mętne ciecze, w paru zaś wisiały nieruchomo albo poruszały się niezdarnie ciemne, trudne do zidentyfikowania kształty. Kreen mógłby przysiąc, że czuje na sobie czyjeś taksujące spojrzenia. Z każdą chwilą czuł się coraz bardziej nieswojo i rozglądał się niepewnie dokoła, Haviland Tuf natomiast siedział za kierownicą jak posąg, ze wzrokiem utkwionym w odległym punkcie, gdzie zbiegały się linie korytarza.
Zatrzymał pojazd w miejscu bardzo podobnym do tego, w którym rozpoczęli podróż, zgarnął Daxa pod pachę, po czym zaprowadził więźnia do obszernego, ale zagraconego pomieszczenia, w którym centralne miejsce zajmowały rozłożyste fotele. Wskazał jeden z nich Kreenowi, posadził Daxa w sąsiednim, sam zaś zajął miejsce w trzecim.
— Teraz możemy porozmawiać — obwieścił.
Gigantyczne rozmiary statku Tufa wprawiły chłopaka w osłupienie, ale na szczęście dla niego, jazda trójkołowcem trwała na tyle długo, że zdążył trochę ochłonąć.
— Nie mamy o czym — odparł odrobinę drżącym głosem.
— Doprawdy? Pozwolę sobie nie podzielić pańskiej opinii. Nie wykupiłem pana z więzienia tylko dlatego, że jestem litościwym i współczującym człowiekiem. Przyznam, że stanowi pan dla mnie zagadkę, a taką już mam naturę, że uwielbiam rozwiązywać zagadki. Oczekuję od pana wyjaśnień.
Jaime Kreen spojrzał na niego chytrze.
— A niby dlaczego miałbym ci pomagać? Przez twoje fałszywe oskarżenia trafiłem do ciupy, żebyś potem mógł kupić mnie jak niewolnika, a w dodatku połamałeś mi ręce. Nie mam wobec ciebie żadnych zobowiązań.
— Szanowny panie — odparł Haviland Tuf, kładąc na brzuchu splecione dłonie — ustaliliśmy już, że jest mi pan winien czterysta kredytek. Jestem rozsądnym człowiekiem. Będę zadawał panu pytania i za każdą odpowiedź odejmę od zadłużenia jedną kredytkę.
— Jedną kredytkę? A to dobre! Moje informacje są warte znacznie więcej. Dziesięć kredytek za sztukę, ani jednej mniej!
— Zapewniam pana, że informacje, jakie być może pan posiada, najprawdopodobniej są całkowicie bezwartościowe. Niestety, ciekawość stanowi jedną z moich największych wad; choć staram się ze wszystkich sił, nie jestem w stanie nad nią zapanować. Co prawda może pan na tym sporo skorzystać, ale nie radzę panu przesadzać z żądaniami. Dwie kredytki.
— Dziewięć.
— Trzy. To moje ostatnie słowo. Ostrzegam, że moja cierpliwość zbliża się do kresu.
— Osiem. Nie myśl, że tak łatwo dam się nabrać.
Haviland Tuf nie odpowiedział. Wpatrzony w Daxa, siedział nieruchomo z kamiennym obliczem. Wielki kocur przeciągnął się i ziewnął rozdzierająco.
— Sześć kredytek — odezwał się Kreen po pięciu minutach. — To śmiesznie niska cena. Wiem o wielu ważnych sprawach, na których zależy nawet Mojżeszowi. Sześć.
Tuf wciąż milczał. Mijały minuty.
— Pięć! — warknął Kreen. Tuf nadal nie odpowiadał.
— Niech ci będzie — westchnął wreszcie chłopak. — Trzy kredytki. Jesteś nie tylko bandytą, ale też chciwcem i oszustem. Nie masz żadnej etyki.
— Zaiste — odparł Haviland Tuf. — Puszczę mimo uszu pańskie obelgi. Tak więc uzgodniliśmy, że każda pańska odpowiedź będzie warta trzy kredytki. Nie wiadomo skąd, przyszła mi do głowy myśl, że mógłby pan próbować mnie oszukać, udzielając pokrętnych bądź też niejasnych odpowiedzi, co zmusiłoby mnie do zadawania dodatkowych pytań. Uprzedzam, że nie będę tolerował takiego postępowania. Za każde kłamstwo doliczę dziesięć kredytek do pańskiego długu.
Kreen roześmiał się szyderczo.
— Nie zamierzam cię oszukiwać, Tuf, ale nawet gdybym spróbował cię nabrać, skąd byś o tym wiedział? Przecież nie jestem przezroczysty.
Przez bladą, nieruchomą twarz Havilanda Tufa przemknął ledwo dostrzegalny uśmiech.
— Zapewniam pana, że dowiedziałbym się w okamgnieniu. Powiedziałby mi o tym Dax, tak samo jak przed chwilą dostarczył mi precyzyjnych informacji o tym, na ile jest pan gotów ustąpić w swoich żądaniach, a nieco wcześniej uprzedził mnie o pańskim podstępnym ataku na moją osobę. Jak z pewnością zdążył pan zauważyć, Dax jest kotem. Wszystkie koty dysponują słabo rozwiniętymi zdolnościami telepatycznymi, Dax natomiast stanowi produkt precyzyjnych manipulacji genetycznych, które zaowocowały znacznym rozwinięciem tych zdolności. Dlatego oszczędzi nam pan wiele cennego czasu, jeśli będzie od razu udzielał szczerych i wyczerpujących odpowiedzi. Co prawda Dax nie potrafi rozszyfrować skomplikowanych abstrakcyjnych pojęć, za to bez trudu odróżnia prawdę od nieprawdy i z łatwością wyczuwa wszelkie niedopowiedzenia. Czy możemy zacząć?
Gdyby wzrok mógł zabijać, leniwe kocisko padłoby trupem pod spojrzeniem Kreena.
— Jak chcesz — mruknął ponuro chłopak.
— Najbardziej intryguje mnie przyczyna, dla której dokonał pan na mnie napaści. Nigdy wcześniej pana nie widziałem. Jestem skromnym inżynierem ekologiem, służącym umiejętnościami każdemu, kto zechce mnie zatrudnić. W żaden sposób pana nie obraziłem, pan jednak mnie zaatakował. W związku z tym nasuwa się kilka pytań: Dlaczego? Jakimi motywami się pan kierował? Czy znał mnie pan? Czy naraziłem się panu w przeszłości, a potem zapomniałem o tym niefortunnym wydarzeniu?
— To jedno pytanie czy cztery?
Haviland Tuf zabębnił palcami po wydatnym brzuchu.
— Zaiste, słuszna uwaga. W takim razie zacznijmy od tego: Czy zna mnie pan?
— Nie — odparł Kreen — ale słyszałem o tobie. Ty i twoja „Arka” jesteście powszechnie znani. Poza tym łatwo cię rozpoznać. Nieczęsto spotyka się zupełnie łysych olbrzymów o prawie białej cerze.
— Zarobił pan trzy kredytki — poinformował go Tuf. — Puszczę mimo uszu zarówno pańskie zniewagi, jak i pochlebstwa. Skoro mnie pan nie znał, to dlaczego mnie pan zaatakował?
— Byłem pijany.
— Odpowiedź niewystarczająca. Istotnie, nadużył pan alkoholu, ale przecież w lokalu było jeszcze kilkanaście osób, z których większość chętnie wdałaby się z panem w bójkę, gdyby dał im pan najmniejszy pretekst. Pan jednak wybrał właśnie mnie. Dlaczego?
— Bo cię nie lubię. Według mnie jesteś zwykłym bandytą.
— Cóż, standardy, według których oceniamy bliźnich, bywają rozmaite — odparł flegmatycznie Tuf. — Na niektórych planetach same moje rozmiary stanowiłyby śmiertelną obelgę dla tubylców, na innych fakt, że nosi pan buty z cielęcej skóry, stałby się przyczyną aresztowania, wyroku skazującego i wieloletniego więzienia. Tak więc, jeśli spojrzeć na sprawę z tego punktu widzenia, obaj jesteśmy przestępcami. Jednak moim skromnym zdaniem powinno się oceniać każdego człowieka w odniesieniu do praw rządzących kulturą, w której wyrósł albo do której obecnie należy. Jeśli zastosujemy to kryterium, natychmiast przestaję być przestępcą, a pańska odpowiedź pozostaje dalece niezadowalająca. Proszę ją rozwinąć. Dlaczego mnie pan nie lubi?
— Jestem Miłosierdzianinem. — Kreen zastanowił się, po czym odchrząknął i zaczął jeszcze raz: — To znaczy byłem nim. Byłem też administratorem, co prawda dopiero szóstej kategorii, ale zawsze. Mojżesz zniszczył moją karierę, a ty mu w tym pomogłeś. Sprawa jest powszechnie znana, więc oszczędź mi swoich protestów i zaprzeczeń.
Haviland Tuf spojrzał na Daxa, po czym przeniósł wzrok z powrotem na młodego człowieka.
— Wygląda na to, że mówi pan prawdę, a w dodatku pańska odpowiedź zawiera sporą porcję informacji. Dlatego, choć sama w sobie jest niejasna, a dodatkowo prowokuje do zadawania kolejnych pytań, uznaję ją panu. Sześć kredytek. Następne pytanie jest bardzo proste: Kim jest Mojżesz i kim są Miłosierdzianie?
Jaime Kreen z niedowierzaniem wytrzeszczył oczy.
— Chcesz za darmo dać mi następne sześć kredytek? Nie udawaj, Tuf, bo i tak ci nie uwierzę. Doskonale wiesz, kim jest Mojżesz.
— Owszem, choć tylko w pewnym sensie — odparł gospodarz. — Mojżesz to mitologiczna postać występująca w wielu ortodoksyjnych chrześcijańskich religiach, która rzekomo żyła w odległej przeszłości na Starej Ziemi. Zdaje się, że ma coś wspólnego z inną legendarną postacią o imieniu Noe, na cześć której nazwano mój statek. Mojżesz i Noe byli braćmi czy coś takiego… Nie pamiętam szczegółów. W każdym razie obaj należeli do pionierów stosowania broni biologicznych, w której to dziedzinie nie bez powodu uważam się za eksperta. Tak więc, jak pan widzi, można powiedzieć, że istotnie wiem, kim jest Mojżesz. Tak się jednak niefortunnie składa, iż tamten Mojżesz nie żyje już od tak dawna, że jest wielce nieprawdopodobne, by w jakikolwiek sposób zdołał przyczynić się do załamania pańskiej kariery albo żeby obchodziły go posiadane przez pana informacje. W związku z tym domyślam się, że mówi pan o jakimś innym, nie znanym mi Mojżeszu, i dlatego zadałem panu pytanie dotyczące tej tajemniczej osoby.
Kreen wzruszył ramionami.
— W porządku. Jeśli tak ci na tym zależy, mogę przyłączyć się do gry. Miłosierdzianin to oczywiście mieszkaniec planety Miłosierdzie, a Mojżesz, jak każe się nazywać, to religijny demagog, który stanął na czele Świętej Altruistycznej Odnowy. Przy twojej pomocy przeprowadził niszczycielską kampanię przeciwko Miastu Nadziei, jedynej prawdziwej metropolii na Miłosierdziu.
— Dwanaście kredytek — oznajmił Tuf. — Proszę mówić dalej.
Chłopak westchnął ze zniecierpliwieniem i poprawił się w fotelu.
— Święci altruiści kilkaset lat temu jako pierwsi osiedlili się na Miłosierdziu. Opuścili swoją ojczystą planetę, ponieważ nie mogli pogodzić się z, jak to określali, panującym tam technologicznym rozpasaniem. Święty Kościół Altruistyczny naucza, że zbawienie można osiągnąć, wiodąc proste życie blisko Natury, a także poprzez cierpienie i ofiarę. Tak więc altruiści przybyli na dziewiczą planetę i przez jakieś sto lat radośnie cierpieli, umierali i żyli na łonie Natury. Potem skończyły się dobre czasy, bo na Miłosierdzie dotarła druga fala osadników. Przybysze zbudowali Miasto Nadziei, zaczęli uprawiać ziemię za pomocą zrobotyzowanych maszyn, uruchomili port kosmiczny i w ogóle grzeszyli na potęgę. Co gorsza, zaledwie po kilku latach dzieci altruistów zaczęły masowo uciekać do Miasta, żeby choć trochę użyć życia. Dwa pokolenia później w osadach altruistów została tylko garstka staruszków, i właśnie wtedy pojawił się Mojżesz, i rozpoczął tak zwaną Odnowę. Wkroczył do Miasta Nadziei, stanął przed radą administratorów i zażądał, żeby uwolniono jego ludzi. Administratorzy wyjaśnili mu, że jego ludzie nie chcą odejść, ale na nim nie wywarło to żadnego wrażenia. Zagroził, że jeśli nie spełnimy jego żądań, nie zamkniemy portu i nie rozbierzemy Miasta do fundamentów, ześle na nas plagi.
— Bardzo interesujące — stwierdził Tuf. — Proszę kontynuować.
— Jak chcesz. To twoje pieniądze. No więc, administratorzy dali Mojżeszowi kopa w owłosiony tyłek i wszyscy nieźle się ubawili, ale na wszelki wypadek sprawdziliśmy to i owo. Oczywiście słyszeliśmy opowieści o straszliwych wojnach, toczonych w przeszłości z użyciem broni biologicznych, ale sądziliśmy, że tajniki ich produkcji już dawno temu odeszły w zapomnienie. Bądź co bądź, umiejętność klonowania żywych organizmów i przeprowadzania manipulacji genetycznych zachowała się zaledwie na garstce planet, a na najbliższą z nich, nawet z użyciem napędu gwiezdnego, leci się od nas ponad siedem lat.
— Rozumiem — mruknął Haviland Tuf. — Chyba jednak nieobca była wam wiedza o biowojennych okrętach Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego?
— Wiedzieliśmy tylko tyle, że kiedyś istniały, ale wszystkie uległy zniszczeniu albo zaginęły bez wieści. Z błędu wyprowadził nas dopiero kapitan pewnego frachtowca, który wylądował w Porcie Nadziei. Plotki rozchodzą się szybko, nawet między gwiazdami. Twoja sława wyprzedza cię, ale nie wiem, czy powinieneś być z tego dumny. Ów kapitan opowiedział nam o tobie, o tym, w jaki sposób wszedłeś w posiadanie „Arki”, i że zaraz potem przystąpiłeś do nabijania kabzy forsą, a brzucha tłuszczem. Jego słowa potwierdzili członkowie załóg innych statków. Tak więc dowiedzieliśmy się, że istnieje jeden jedyny, w pełni sprawny okręt Korpusu, ale nie mieliśmy pojęcia, że wszedłeś w konszachty z Mojżeszem, przynajmniej dopóki nie spadły na nas pierwsze plagi.
Na wysokim czole Havilanda Tufa pojawiła się samotna pionowa bruzda.
— Zaczynam pojmować, skąd się bierze pański nieżyczliwy stosunek do mojej osoby — oświadczył, po czym z zadziwiającą sprawnością dźwignął się z fotela i stanął, ogromny i nieruchomy, nad Jaimem Kreenem. — Odrobił pan piętnaście kredytek.
— Co takiego? — prychnął chłopak. — Trzy kredytki za taką kupę informacji? Jak można…
— W takim razie dwadzieścia, pod warunkiem że uciszy to pana i pozwoli mi nadal cieszyć się spokojem, do którego zdążyłem już przywyknąć. Jak pan widzi, trudno oskarżyć mnie o chciwość. Pański dług wynosi obecnie trzysta osiemdziesiąt kredytek. Zadam panu jeszcze jedno pytanie, dając tym samym okazję zmniejszenia go o kolejne trzy kredytki.
— Pytaj.
— Jakie są współrzędne Miłosierdzia?
Biorąc pod uwagę skalę międzygwiezdnych odległości, Miłosierdzie znajdowało się stosunkowo blisko K’theddion, ponieważ „Arka” dotarła tam w ciągu zaledwie trzech tygodni. Jaime Kreen pracowicie spędził ten czas. Podczas gdy gigantyczny statek bezgłośnie połykał lata świetlne, chłopak pracował. Przez ponad tysiąc lat w rzadziej uczęszczanych korytarzach i pomieszczeniach nagromadziło się mnóstwo kurzu. Haviland Tuf wręczył mu szczotkę i polecił wszystko dokładnie posprzątać.
Kreen oczywiście usiłował się wymigać, tłumacząc, że z połamanymi rękami nie nadaje się do żadnej pracy fizycznej, ale osiągnął tylko tyle, że Tuf uśpił go, wsadził do jednego z pojemników i uruchomił przyspieszone pole czasowe, jeden z największych sekretów Imperium Starej Ziemi. Monstrualna energia, która zazwyczaj służyła przyspieszaniu rozwoju klonowanych organizmów, teraz w ciągu kilku godzin postarzyła Jaimego Kreena o parę tygodni; kiedy wyszedł ze zbiornika, obie ręce miał w pełni sprawne, nie pozostało mu więc nic innego, jak tylko wziąć się do roboty. Stawka wynosiła pięć kredytek za godzinę.
Zamiatał ciągnące się kilometrami korytarze, niezliczone pomieszczenia oraz puste klatki, gdzie zgromadził się nie tylko kurz. Zamiatał tak długo, aż nie mógł utrzymać miotły w dłoniach, a kiedy ją odstawiał, Haviland Tuf wynajdywał mu inne zajęcia. Podczas posiłków Kreen pełnił funkcję kamerdynera, przynosząc na stół dzbany z piwem oraz półmiski, na których piętrzyły się stosy gotowanych, pieczonych, duszonych i smażonych warzyw. Karmił także Daxa, niekiedy nawet trzy albo cztery razy dziennie, ponieważ kocur odznaczał się nie gorszym apetytem od swego pana. Dopiero kiedy zarówno Tuf, jak i jego podopieczny byli najedzeni, chłopak mógł zatroszczyć się o stan własnego żołądka.
Pewnego razu poproszono go o dokonanie drobnej naprawy w części statku, gdzie nie docierały maszyny serwisowe „Arki”, ale tak nieprawdopodobnie sknocił robotę, że Tuf raz na zawsze zwolnił go z obowiązków tego rodzaju.
— To wyłącznie moja wina, szanowny panie — oświadczył, własnoręcznie naprawiając uszkodzenie. — Całkiem zapomniałem, że jest pan z wykształcenia urzędnikiem, a więc nie dysponuje pan żadnymi pożytecznymi umiejętnościami.
Chociaż Jaime Kreen nie miał ani chwili wolnego czasu, jego dług topniał w zastraszająco wolnym tempie, a niekiedy nawet wcale. Chłopak szybko przekonał się, że Tuf nie daje niczego za darmo. Za wyleczenie złamanych ramion policzył sto kredytek, codziennie obciążał go opłatami za powietrze (jedna kredytka), wodę (jedna dziesiąta kredytki za litr) i piwo (pół kredytki za dzban). Żywność była stosunkowo niedroga: zaledwie dwie kredytki za posiłek, pod warunkiem że Jaime zadowalał się podstawowymi daniami, te jednak nieodmiennie okazywały się obrzydliwą witaminizowaną papką, w związku z czym często decydował się ponieść dodatkowe koszty, byle tylko dostać na talerz smakowite warzywne potrawy, w których gustował właściciel „Arki”. Chętnie zapłaciłby jeszcze więcej za choćby kawałeczek mięsa, ten specjał jednak był nieosiągalny. Kiedy poprosił Tufa o sklonowanie steku, usłyszał w odpowiedzi: „Tutaj nie jada się zwierząt”.
Pierwszego dnia pobytu na „Arce” zapytał gospodarza, gdzie może znaleźć toaletę. Tuf policzył sobie trzy kredytki za odpowiedź i jedną dziesiątą kredytki za udostępnienie przybytku.
Kreen przemyśliwał niekiedy o morderstwie, ale nawet w chwilach największego alkoholowego zamroczenia, kiedy nie liczył się z nikim ani z niczym, zdawał sobie sprawę, że jest bez szans. Dax ani na chwilę nie odstępował swego pana, Jaime zaś podejrzewał, że Tuf ma na pokładzie jeszcze innych sprzymierzeńców. Kilku z nich spotkał podczas wędrówek po statku: czarne skrzydlate cienie bezgłośnie szybujące pod sklepieniami największych hal, skulone ciemne sylwetki przemykające bezszelestnie przy ścianach… Nigdy nie zdołał przyjrzeć się im dokładnie, przeczucie jednak mówiło mu, że gdyby podniósł rękę na Havilanda Tufa, miałby okazję ujrzeć ich w całej okazałości.
W związku z tym, żeby szybciej zmniejszyć dług, oddał się hazardowi.
Nie była to może najrozsądniejsza decyzja, ale Jaime Kreen zawsze miał słabość do hazardu. Co wieczór spędzali kilka godzin przy ulubionej grze Tufa, rzucając kostki, przesuwając wirtualne pionki po trójwymiarowej planszy wyobrażającej galaktykę, kupując i sprzedając planety, budując miasta i porty kosmiczne oraz nakładając przeróżne opłaty, podatki i akcyzy na innych kosmicznych kupców. Na nieszczęście dla chłopaka, Tuf był prawdziwym mistrzem w tej grze, w związku z czym najdalej około północy zazwyczaj udawało mu się odzyskać lwią część kwoty, którą tamten w pocie czoła zapracował w ciągu dnia.
Rozmowy między nimi ograniczały się do wymiany lakonicznych uwag podczas gry, wydawania poleceń przez Tufa oraz targów o wysokość zapłaty, w związku z czym Kreen nie miał pojęcia, co jego pracodawca, a raczej właściciel, zamierza uczynić po przybyciu na Miłosierdzie. Wolał o to nie pytać, by nie powiększyć swego długu o kolejne trzy kredytki, Tuf natomiast nie zadawał żadnych pytań, które pozwoliłyby odgadnąć jego plany. Całymi dniami pracował w laboratoriach, czytywał zakurzone księgi spisane w nie znanych Kreenowi językach oraz prowadził długie rozmowy z Daxem.
Ten stan rzeczy uległ zmianie dopiero w dniu, kiedy „Arka” weszła na orbitę wokół Miłosierdzia, a Tuf wezwał Jaimego Kreena do centrali łączności.
Wzdłuż ścian długiego wąskiego pomieszczenia stały komputerowe konsolety, nad nimi zaś czerniły się wyłączone ekrany. Haviland Tuf siedział przed jednym z nich z Daxem na kolanach. Usłyszawszy syknięcie zamykanych drzwi, odwrócił się wraz z fotelem.
— Od jakiegoś czasu usiłuję nawiązać łączność z Miastem Nadziei — powiedział. — Proszę patrzeć.
Dotknął jednego z przycisków na konsolecie.
W chwili gdy Jaime Kreen usiadł w sąsiednim fotelu, ekran ożył i pojawiła się na nim twarz Mojżesza; był to mężczyzna w średnim wieku, dość przystojny, o przerzedzonych płowobrązowych włosach i piwnych oczach o zwodniczo łagodnym spojrzeniu.
— Odlećcie stąd czym prędzej — przemówił łagodnym choć stanowczym tonem. — Port Wiary jest nieczynny, a planeta znajduje się pod władaniem nowego rządu. Nie chcemy mieć nic do czynienia z grzesznikami i nie potrzebujemy luksusów, które nam wieziecie. Zostawcie nas w spokoju.
Uniósł rękę w geście, który mógł równie dobrze oznaczać błogosławieństwo, co ostrzeżenie, po czym ekran ściemniał.
— A więc jednak zwyciężył — westchnął ponuro Jaime Kreen.
— Na to wygląda — przyznał Haviland Tuf, drapiąc Daxa za uchem. — Pański dług wynosi obecnie dwieście osiemdziesiąt cztery kredytki.
— Wiem o tym — odparł chłopak i spojrzał na niego podejrzliwie. — I co z tego?
— Pragnę, aby przeprowadził pan misję rozpoznawczą. Potajemnie wyląduje pan na planecie, odszuka odsuniętych od władzy administratorów i sprowadzi ich tutaj w celu odbycia konsultacji. W zamian za to odejmę od pańskiego długu pięćdziesiąt kredytek.
Jaime Kreen parsknął szyderczym śmiechem.
— Nie wygłupiaj się, Tuf! Nędzne pięćdziesiąt kredytek za tak niebezpieczną misję? Nie wiem, czy podjąłbym się jej nawet wtedy, gdybyś zaproponował mi uczciwą zapłatę, chociaż po tobie trudno tego oczekiwać. Propozycja, którą ewentualnie byłbym gotów wziąć pod uwagę, to umorzenie całego zadłużenia i dodatkowo dwieście kredytek do ręki.
Tufowi nawet nie drgnęła powieka.
— Odnoszę niejasne wrażenie, że nasz miły gość uważa nas za głupców — poskarżył się Daxowi. — Niedługo zapewne zażąda całej „Ariti”, a kto wie, czy nie zażyczy sobie, abym dorzucił mu jeszcze parę planet. Zaiste, chyba całkiem zatracił poczucie proporcji. — Dax zamruczał cicho, co mogło coś oznaczać, ale nie musiało, Tuf zaś przeniósł wzrok na Jaimego Kreena. — Tak się jednak składa, że ogarnął mnie wyjątkowo błogi nastrój, a to zazwyczaj wyzwala we mnie zdumiewającą hojność. Sto kredytek, szanowny panie. To i tak dwa razy więcej niż wynosi rzeczywista wartość pańskiego zadania.
Kreen pogardliwie wydął wargi.
— Mam nadzieję, że Dax przekaże ci dokładnie to, co myślę o twojej propozycji. Ten plan nie ma najmniejszego sensu! Nie wiem nawet, czy poprzedni administratorzy w ogóle żyją, a jeśli tak, to gdzie mam ich szukać. Nawet gdybym ich jakimś cudem znalazł, mocno wątpię, czy zechcieliby mi zaufać; przecież zjawiłbym się jako twój wysłannik, a każde dziecko na Miłosierdziu wie, że współpracujesz z Mojżeszem. Jeśli wpadłbym w łapy Mojżesza, do końca życia orałbym palcami ziemię i sadził rzepę. Poza tym, gdzie, twoim zdaniem, powinienem wylądować? Co prawda Mojżesz wita zbliżające się statki nagraniem z taśmy, ale na pewno nie zapomniał wystawić uzbrojonych strażników wokół Portu Wiary. Pomyśl tylko, na jakie narażałbym się ryzyko! Naprawdę, tylko perspektywa umorzenia całego długu mogłaby mnie skłonić do tego, żebym poważnie rozważył twoją propozycję. Całego, rozumiesz? Do ostatniej kredytki! — Z zawziętą miną założył ręce. — Proszę, Dax, nie krępuj się. Powiedz mu, że nie żartuję.
Na bladej, pociągłej twarzy Havilanda Tufa nie drgnął żaden mięsień, ale z jego ust wyrwało się słabe westchnienie.
— Doprawdy, jest pan okrutnym człowiekiem. Zaczynam gorzko żałować, że powiedziałem panu o nadzwyczajnych zdolnościach Daxa. Bezwzględnie wytrąca mi pan oręż z ręki i pozbawia jedynego argumentu przetargowego. Cóż, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko ustąpić przed uporem i natarczywością. Umowa stoi: dwieście osiemdziesiąt cztery kredytki.
Jaime Kreen uśmiechnął się od ucha do ucha.
— Wreszcie zacząłeś gadać z sensem. Wezmę „Gryfa”.
— Przykro mi, ale to niemożliwe — odparł spokojnie, lecz stanowczo Haviland Tuf. — Poleci pan „Rogiem Obfitości Znakomitych Towarów po Nadzwyczaj Niskich Cenach”, na którym dawno temu zaczynałem kupiecką karierę. To ten pękaty transportowiec, który z pewnością zauważył pan na lądowisku.
— To stare pudło? Nigdy! Będę musiał wylądować w jakiejś głuszy, więc muszę mieć statek, który nie rozpadnie się na kawałki przy pierwszym większym wstrząsie. Biorę „Gryfa” albo jakiś inny prom.
Tuf położył rękę na głowie kocura.
— Dax, zaczynam się poważnie niepokoić o nasze bezpieczeństwo. Przebywamy w ograniczonej przestrzeni z osobnikiem, który wielokrotnie dowiódł, że jest pozbawionym jakichkolwiek skrupułów cynikiem, teraz zaś zdemaskował się ostatecznie jako całkowity kretyn, któremu trzeba cierpliwie wyjaśniać nawet najprostsze, najbardziej oczywiste rzeczy.
— O co ci chodzi, do cholery?
— Szanowny panie, „Gryf” jest promem orbitalnym o konstrukcji charakterystycznej dla tego rodzaju maszyn, pozbawionym napędu gwiezdnego. Gdyby został pan pojmany podczas lądowania, nawet osoba jeszcze mniej inteligentna od pana domyśliłaby się bez trudu, że gdzieś w pobliżu znajduje się znacznie większy statek, ponieważ promy orbitalne służą utrzymywaniu łączności właśnie między dużymi statkami kosmicznymi a planetami i niezmiernie rzadko pojawiają się gdzieś za sprawą czarów, magii bądź innych nadnaturalnych czynników. Dla odmiany „Róg Obfitości Znakomitych Towarów po Nadzwyczaj Niskich Cenach” jest typowym transportowcem wyprodukowanym na Avalonie, wyposażonym w napęd gwiezdny, który umożliwia tej jednostce samodzielne odbywanie nawet bardzo długich podróży. Fakt, że ów napęd od dawna nie działa, nie ma w tej chwili najmniejszego znaczenia. Czy zrozumiał pan, co do niego mówię? Wie pan już, na czym polega różnica między tymi dwoma pojazdami?
— Jasne, ale gwiżdżę sobie na to, bo nie zamierzam dać się złapać. Skoro jednak się upierasz, jestem gotów pójść ci na rękę: wezmę „Róg Obfitości” ale pod warunkiem że dopłacisz mi pięćdziesiąt kredytek.
Tuf nie odpowiedział.
— Pewnie Dax szepnął ci, że zdołasz mnie przetrzymać? — zapytał z przekąsem Jaime. — Otóż mylisz się, kochasiu. Nie uda ci się mnie wykiwać. — Hardo zadarł brodę. — Jestem jak skała. Jestem jak stal. Nie ustąpię nawet o krok.
Haviland Tuf w milczeniu głaskał kota.
— Czekaj sobie, ile chcesz — ciągnął Kreen. — Proszę bardzo. Tym razem się nie ugnę. Ja też mogę zaczekać. Będziemy czekać razem. Nie ustąpię i już. Nigdy. Nigdy, rozumiesz?
Kiedy półtora tygodnia później „Róg Obfitości Znakomitych Towarów po Nadzwyczaj Niskich Cenach” wrócił z Miłosierdzia, na jego pokładzie, oprócz Jaimego Kreena, znajdowało się troje byłych administratorów Miasta Nadziei. Rej Laithor, niemłoda już kobieta o surowej twarzy i stalowoszarych włosach, która dawniej przewodniczyła Radzie, obecnie przechodziła reedukację, ucząc się obsługi kołowrotka. Towarzyszyli jej znacznie młodsza kobieta oraz wysoki mężczyzna, kiedyś chyba bardzo otyły, teraz przypominający wieszak, na który ktoś rzucił wyjątkowo obszerny strój z żółtawej skóry.
Haviland Tuf przyjął gości w sali konferencyjnej. Siedział u szczytu stołu, z dłońmi na lśniącym metalowym blacie. Dax ułożył się na stole w zasięgu rąk swego pana.
— Cieszę się, że skorzystaliście z mego zaproszenia — powiedział, kiedy administratorzy i Kreen zajęli miejsca przy stole. — Muszę jednak z przykrością stwierdzić, iż wyczuwam emanującą z was wrogość. W związku z tym spieszę państwa zapewnić, że w żaden sposób nie przyłożyłem ręki do nieszczęść, jakie was ostatnio spotkały.
— Rozmawiałam na ten temat z Kreenem — odparła Rej Laithor lodowatym tonem. — Opowiedział mi, że udajesz niewiniątko, ale ja też nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy ci uwierzyć. Nasze miasto i nasz sposób życia zostały zniszczone przy użyciu broni ekologicznej. Nasze komputery twierdzą, że tylko ty jesteś w stanie wywołać plagi, które spuścił na nas Mojżesz.
— Zaiste — odparł Tuf beznamiętnym tonem. — Jeśli wasze komputery często popełniają takie błędy, warto by chyba pomyśleć o ich przeprogramowaniu.
— Już ich nie mamy — odezwał się wychudzony grubas. — Jako były główny programista czuję się jednak zmuszony stanowczo zaprotestować przeciwko oszczerczym twierdzeniom, jakobym okazał się niewystarczająco kompetentny.
— Daj spokój, Rikken — wtrąciła się Rej Laithor. — Oczywiście, że okazałeś się niekompetentny, bo w przeciwnym razie nie pozwoliłbyś pchłom zeżreć całego systemu. Naturalnie to w niczym nie zmniejsza winy Tufa. Bądź co bądź, to były jego pchły.
— Nie mam monopolu na pchły, szanowna pani — odparł Tuf, po czym uniósł białą rękę. — Nie pozwólmy ponieść się emocjom. Swary i kłótnie nic nam nie dadzą. Proponuję, byśmy od razu zajęli się smutnym losem Miasta Nadziei, a także Mojżeszem i jego plagami. Zapewne słyszeliście o oryginalnym Mojżeszu ze Starej Ziemi, na którym wzoruje się wasz protagonista. Tamten nie dysponował biowojennym okrętem ani bronią biologiczną, miał za to boga, który okazał się równie efektywny w działaniu. Jego lud cierpiał niewolę; żeby go uwolnić, Mojżesz zesłał plagi na ciemiężycieli. Czy wasz Mojżesz postępuje według podobnego schematu?
— Nie odpowiadajcie za darmo! — ostrzegł Jaime Kreen, ale odniosło to tylko taki skutek, że Rej Laithor spojrzała na niego, jakby postradał zmysły.
— Szczegółowo przeanalizowaliśmy historię tamtego Mojżesza — powiedziała. — Po pierwszej pladze chcieliśmy wiedzieć, co nas dalej czeka. Nasz Mojżesz posłużył się tymi samymi plagami co oryginał, ale nieco zmienił kolejność. Poza tym ograniczył się do sześciu, po szóstej bowiem Rada zgodziła się na żądania altruistów, zamknęła Port Wiary i nakazała ewakuację ludności z Miasta Nadziei. — Wysunęła przed siebie obie ręce. — Przyjrzyj się im. Spójrz na te pęcherze i odciski. Rozproszył nas po prymitywnych wioskach i zagonił do ciężkiej, bezsensownej pracy. Żyjemy jak dzikusy, a do tego wiecznie jesteśmy głodni. To szaleniec!
— Pierwszy Mojżesz zaczął od przemienienia wody w krew — zauważył Haviland Tuf.
— To było odrażające — odezwała się młodsza kobieta. — Krew była wszędzie: w fontannach, basenach, kranach, nawet toaletach. Odkręcałeś kurek i nagle cały byłeś zbryzgany krwią.
— To nie była prawdziwa krew — wtrącił się Jaime Kreen. — Przeprowadziliśmy analizę. Po prostu dodał jakiejś organicznej trucizny, ale efekt był taki, że woda stała się gęsta, czerwona i niezdatna do picia. Jak to zrobiłeś, Tuf?
Gospodarz zignorował pytanie.
— Drugą plagą była plaga żab…
— Pojawiły się przede wszystkim na hydroponicznych plantacjach. To był mój koniec, bo odpowiadałem za nie. Cholerne żaby pozatykały wszystkie odpływy, a te, które pozdychały, rozkładały się w wodzie. Nie mogłem sobie z nimi poradzić, więc Laithor wyrzuciła mnie na zbity pysk, zupełnie jakby to była moja wina! — Posłał byłej zwierzchniczce miażdżące spojrzenie. — Na szczęście, w przeciwieństwie do niej, nie zostałem niewolnikiem Mojżesza. Uciekłem, kiedy to jeszcze było możliwe.
Tuf słuchał z kamienną twarzą.
— Trzecia była plaga pcheł…
— Miejscami zrobiło się od nich aż czarno — wymamrotał niegdysiejszy tłuścioch. — Docierały w każdy, nawet najciaśniejszy zakamarek, w tym również do wnętrza komputerów, i powodowały zwarcia. Cały system szlag trafił, a one rozprzestrzeniały się dalej. Jeździły na nas jak na koniach.
— Potem była plaga much… Miłosierdzianie tylko wymienili ponure spojrzenia.
— Rozumiem — powiedział Tuf. — Jako piątą plagę Mojżesz uwolnił zarazę, która wybiła całe bydło jego nieprzyjaciół.
— Nasz pominął zarazę — poinformowała go Rej Laithor. — Wystawiliśmy straże wokół stad, które pasły się na prerii, a także w podziemiach, gdzie hodowaliśmy mięsozwierze. Nic się nie wydarzyło. Na szczęście zrezygnował też z wrzodów i gradu i przeszedł od razu do szarańczy.
— Zaiste — rzekł Tuf. — Ósma plaga. Rozumiem, że szarańcza zniszczyła wszystko, co ocalało z waszych upraw?
— Szarańcza nawet nie tknęła upraw, ponieważ pojawiła się w mieście, a konkretnie w ogromnych, hermetycznie zamkniętych spichrzach. W ciągu kilku dni straciliśmy cały zapas ziarna.
— Dziewiątą plagą była ciemność…
— Cieszę się, że mnie to ominęło — wtrącił się Jaime Kreen.
— Wszystkie światła w mieście zgasły. Ekipy naprawcze musiały przedzierać się przez sterty martwych much i żywej szarańczy, jednocześnie walcząc z wszami. Sytuacja była beznadziejna. Jak tylko okazało się, że awaryjne generatory nie działają, bo pełno w nich rozmaitego paskudztwa, zarządziłam ewakuację miasta, ale ludzie i tak już je opuszczali. Potem wydarzenia potoczyły się bardzo szybko. — W głosie kobiety zabrzmiała gorzka nuta. — Zaledwie tydzień później mieszkałam już w nieogrzewanej chacie w Górach Uczciwej Pracy i uczyłam się posługiwać kołowrotkiem.
— Istotnie, wasz los jest nie do pozazdroszczenia — przyznał Tuf — lecz mimo to nie powinniście tracić nadziei. Jak tylko dowiedziałem się od Jaime Kreena, co was spotkało, od razu postanowiłem pospieszyć wam z pomocą. Oto jestem.
Rej Laithor zmierzyła go podejrzliwym spojrzeniem.
— Chcesz nam pomóc?
— Odzyskam dla was Miasto Nadziei — zapewnił ją Haviland Tuf. — Wygnam precz Mojżesza razem z jego Altruistyczną Odnową. Uwolnię panią od kołowrotka i zwrócę jej prawo decydowania o własnym losie.
Młoda kobieta i wychudzony grubas wpatrywali się w niego jak w obraz, ale Rej Laithor wciąż przyglądała mu się ze zmarszczonymi brwiami.
— Dlaczego chcesz to zrobić?
— Rej Laithor pyta, dlaczego chcę to zrobić — poinformował Tuf Daxa, delikatnie głaszcząc kota. — Jak zwykle, podaje się w wątpliwość szczerość moich intencji. W dzisiejszych czasach ludzie nie mają ani odrobiny zaufania do bliźnich. — Przeniósł wzrok na główną administratorkę. — Pomogę wam, ponieważ wam współczuję i ponieważ widzę, że naprawdę cierpicie. Jak wszyscy dobrze wiemy, Mojżesz nie jest żadnym altruistą, ale to jeszcze nie oznacza, że takie pojęcia jak bezinteresowna życzliwość i chęć służenia bliźnim bezpowrotnie odeszły w przeszłość. Potępiam postępowanie Mojżesza, nie podoba mi się, że wykorzystuje niewinne owady i zwierzęta po to, żeby osiągnąć swoje niecne cele. Czy uznaje pani taką motywację za wystarczającą? Jeśli nie, proszę powiedzieć tylko słowo, a natychmiast się stąd oddalę.
— Nie rób tego. Zgadzam się, w imieniu wszystkich mieszkańców Miłosierdzia. Jeśli ci się uda, zbudujemy ci pomnik i postawimy go na szczycie kopuły przykrywającej miasto, żeby był widoczny w promieniu wielu kilometrów.
Obietnica nie wywarła na Tufie widocznego wrażenia.
— Ptaki wykorzystywałyby go jako toaletę, niesiony wiatrem piasek zacierałby kontury, nikomu nie chciałoby się zadzierać głowy, żeby go podziwiać… Przyznam, że perspektywa uwiecznienia w ten sposób mojej postaci mile łechce mą próżność, niemniej jednak byłbym znacznie bardziej zadowolony, gdyby posąg, nawet nieco mniejszych rozmiarów, zamiast na szczycie kopuły stanął na głównym placu miasta.
— Oczywiście — zgodziła się pospiesznie Laithor. — Co tylko zechcesz.
— Co tylko zechcę — powtórzył z namysłem Haviland Tuf. — W takim razie, oprócz pomnika, pragnąłbym otrzymać pięćdziesiąt tysięcy kredytek.
Siwowłosa kobieta najpierw zbladła jak ściana, a zaraz potem poczerwieniała.
— Przecież… Sam powiedziałeś… — wykrztusiła zduszonym szeptem. — Bezinteresowna życzliwość… Altruizm… Kołowrotek…
— Podtrzymuję wszystko, co mówiłem — zapewnił ją Tuf. — Niestety, operacja zakrojona na taką skalę wymaga znacznych nakładów, zasoby „Arki” są zaś zbyt cenne, bym mógł je lekkomyślnie trwonić, nie troszcząc się, co będzie dalej. Nie wątpię, że Miasto Nadziei stać na sprostanie moim skromnym wymaganiom.
Rej Laithor otworzyła usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk.
— Ja się tym zajmę — wtrącił się do rozmowy Jaime Kreen. — Dziesięć tysięcy, Tuf, i ani kredytki więcej.
— Nie mogę się na to zgodzić — odparł gospodarz. — Koszty własne z pewnością przekroczą czterdzieści tysięcy. Biorąc pod uwagę wasze trudne położenie, być może zdołałbym zrezygnować z zysku i zadowolić się tą sumą.
— Piętnaście tysięcy — rzucił Kreen.
Haviland Tuf nie odpowiedział.
— Niech cię szlag trafi! — warknął chłopak. — Czterdzieści tysięcy, ale mam nadzieję, że to cholerne kocisko skona na podagrę!
Człowiek zwany Mojżeszem miał zwyczaj codziennie wieczorem przechadzać się po kamienistych ścieżkach wiodących zboczami Gór Uczciwej Pracy, podziwiać zachód słońca i rozmyślać nad wydarzeniami mijającego dnia. Właściwie była to nie tyle przechadzka, co szybki marsz; niewielu nawet znacznie młodszych ludzi mogłoby dotrzymać mu kroku, kiedy z sękatą laską w dłoni kroczył wąską ścieżką, z wyrazem spokoju na twarzy i spojrzeniem utkwionym w poszarpanej linii horyzontu. Niekiedy tak głęboko pogrążał się w myślach, że zawracał dopiero po dziesięciu albo dwunastu kilometrach.
Podczas jednego ze spacerów ukazała mu się kolumna ognia.
Ujrzał ją, kiedy minął kolejne wzniesienie: ruchliwy, wirujący słup pomarańczowego ognia, poprzetykany błękitnymi i żółtymi smugami, zbliżający się ku niemu po nierównym terenie. Kolumna miała około trzydziestu metrów wysokości i była zwieńczona niewielkim szarym obłoczkiem.
Mojżesz przystanął, oparł się na lasce i obserwował niezwykłe zjawisko.
Kolumna zatrzymała się jakieś pięć metrów przed nim, na nieco równiejszym spłachetku skalistego gruntu.
— Mojżeszu! — przemówiła do niego grzmiącym głosem. — To ja, twój Bóg! Zgrzeszyłeś przeciwko mnie! Natychmiast oddaj mi mój lud!
Mojżesz zarechotał pod nosem.
— Całkiem nieźle — powiedział z uznaniem. — Naprawdę nieźle. Kolumna zawirowała i zakołysała się gwałtownie.
— Uwolnij mieszkańców Miasta Nadziei z okrutnej niewoli! — dała. — Jeśli tego nie uczynisz, rozgniewasz mnie, a wtedy spuszczę ciebie straszliwe plagi!
Mojżesz skrzywił się i lekceważąco machnął ręką.
— To ja rządzę tutaj plagami. Byłbym ci wdzięczny, gdybyś zechciał o tym pamiętać.
— Fałszywe to plagi, a ty jesteś fałszywym prorokiem, o czym obaj doskonale wiemy! — zahuczała kolumna ognia. — Bez trudu przejrzałem twoje oszustwa i sztuczki, bom ja jest Pan, którego imię sprofanowałeś! Oddaj mi mój lud albo staniesz twarzą w twarz z autentycznymi koszmarami!
— Bzdury. — Mojżesz ruszył w dół, ku ognistemu słupowi. — Kim naprawdę jesteś?
— Jestem tym, kim jestem — odparła kolumna, cofając się pospiesznie. — Jam jest Bóg.
— Jesteś holograficzną projekcją nadawaną z tego kretyńskiego obłoczka — stwierdził Mojżesz. — Masz do czynienia ze świętym mężem, nie z idiotą. A teraz zmykaj.
Kolumna zagrzmiała groźnie, on jednak po prostu przeszedł przez nią, nic sobie z tego nie robiąc, i szybkim krokiem kontynuował marsz w dół zbocza. Kolumna jeszcze przez jakiś czas tkwiła nieruchomo, a kiedy samotna sylwetka znikła za następnym wzniesieniem, z wnętrza projekcji dobiegło głębokie westchnienie.
— Zaiste — mruknęła zaraz potem kolumna, zadrżała i znikła.
Mały szary obłoczek dziarsko pomknął po niebie. Kilometr dalej dogonił Mojżesza i zawisł nieruchomo w powietrzu. Z chmurki ponownie wystrzelił z hukiem słup ognia, ale Mojżesz nawet się nie zatrzymał.
— Zaczynacie działać mi na nerwy — oznajmił, maszerując ścieżką usłaną kamieniami i okruchami skalnymi. — Uważacie się za wysłanników tak zwanej cywilizacji, mącicie w głowach moim ludziom, podsuwając im wątpliwe rozkosze grzesznego życia, a teraz jeszcze przeszkadzacie mi w wieczornych rozmyślaniach. Mam za sobą ciężki dzień uczciwej pracy. Ostrzegam was, że łatwo mnie sprowokować. Zabierajcie się stąd, zanim rzucę na was klątwę i wasze ciała okryją się wrzodami!
— Puste słowa, szanowny panie — odparła kolumna ognia, niemal depcząc mu po piętach. — Wywoływanie wrzodów znacznie przekracza pańskie ograniczone możliwości. Czyżby sądził pan, że zdoła mnie omamić równie łatwo jak gromadkę ograniczonych biurokratów?
Mojżesz obejrzał się przez ramię i zmierzył kolumnę uważnym spojrzeniem.
— Wątpisz w siłę mojego Boga? Wydawało mi się, że dałem jej wystarczające dowody.
— Zaiste — zadudnił ognisty słup. — Jednocześnie ujawnił pan ograniczenia swoje i swoich przeciwników. Nie ulega wątpliwości, że działał pan według doskonale przemyślanego, długofalowego planu, ale teraz, kiedy plan został zdemaskowany, pańska przewaga stopniała do zera.
— Więc pewnie uważasz, że plagi, które spadły na Miasto Nadziei, pojawiły się za sprawą zwykłego przypadku albo szczególnego zbiegu okoliczności?
— Myli się pan. Doskonale wiem, czym one były, a więc wiem również, że nie ma w nich nic nadprzyrodzonego. Od wielu pokoleń rozczarowani lub po prostu znużeni męczącym życiem altruiści emigrowali do Miasta Nadziei. Umieszczenie w ich szeregach szpiegów, agentów i sabotażystów nie nastręczało żadnego trudu, należało jednak zaczekać kilka lat, aż wszyscy wtopią się w miejską społeczność, a niektórzy nawet zajmą odpowiedzialne stanowiska. Żaby i owady można łatwo rozmnażać zarówno w odosobnionych chatach w Górach Uczciwej Pracy, jak i w apartamentach w Mieście, gdyby jednak wypuścić je na wolność, szybko by wyginęły, już to za sprawą sił natury, już to ze względu na obfitość naturalnych wrogów. Skomplikowany mechanizm odpowiedzialny za utrzymanie równowagi w środowisku błyskawicznie sprowadziłby ich populację do właściwych rozmiarów. Zupełnie inaczej ma się sprawa w mieście oddzielonym od świata zewnętrznego sztuczną kopułą; co prawda tam także istnieje równowaga ekologiczna, tyle że zupełnie nienaturalna, ponieważ w tamtejszym środowisku przewidziano miejsce tylko dla jednego zwierzęcia: człowieka. Pogoda jest zawsze łagodna, nie ma rywalizacji międzygatunkowej, nie istnieją drapieżcy, zdobycie pokarmu nie nastręcza żadnych trudności. W takich warunkach nieoczekiwana inwazja jakichkolwiek istot błyskawicznie przeistacza się w plagę, ale jest to plaga sztuczna, występująca tylko w granicach sztucznej biosfery. Wiatr, deszcz i zmienne temperatury błyskawicznie poradziłyby sobie zarówno z żabami, jak i z szarańczą oraz muchami.
— Przemieniłem wodę w krew! — stwierdził buńczucznie Mojżesz.
— Pańscy agenci wsypali jakieś paskudztwo do zbiorników z wodą.
— Sprowadziłem ciemność!
— Szanowny panie, obraża pan moją inteligencję. Po prostu wyłączył pan światło.
Mojżesz zatrzymał się gwałtownie i odwrócił do kolumny ognia. W bijącym od niej blasku jego twarz wydawała się krwistoczerwona.
— To nieprawda! Stanowczo zaprzeczam! Jestem autentycznym prorokiem!
— Prawdziwy Mojżesz sprowadził na swych nieprzyjaciół straszliwą zarazę — zadudniła płomienista kolumna. — Pan tego nie uczynił. Prawdziwy Mojżesz sprawił, że ciała jego wrogów pokryły się cuchnącymi wrzodami. Pan tego nie zrobił. Zdradziły pana pańskie zaniechania. Nie potrafi pan wywołać zarazy. Prawdziwy Mojżesz spustoszył ziemie ciemiężycieli gradem, który padał nieprzerwanie dzień i noc. Ta plaga także nie należała do pańskiego arsenału. Mimo to pańscy przeciwnicy, otumanieni tanimi sztuczkami, w popłochu opuścili Miasto Nadziei, nie czekając na nadejście dziesiątej plagi, to znaczy śmierci pierworodnych. Miał pan sporo szczęścia, bo gdyby tego nie uczynili, przekonaliby się, że ta plaga również ich ominęła.
Mojżesz uderzył laską gadającą kolumnę ognia, ale nie wywarło to żadnego wrażenia.
— Odejdź stąd! — wrzasnął. — Kimkolwiek jesteś, na pewno nie jesteś moim Bogiem! Wypieram się ciebie! Poza tym sam przyznałeś mi rację! Powiedziałeś przecież, że w naturalnym środowisku plagi stanowią mniejsze zagrożenie niż w sztucznym. Tutaj, w Górach Uczciwej Pracy, blisko naszego Boga, jesteśmy bezpieczni. Przepełnia nas łaska. Nie zdołasz nasz skrzywdzić!
— Zaiste — zahuczał głos. — Mylisz się, Mojżeszu. Oddaj mi mój lud!
Ale Mojżesz nie słuchał. Miotając obelgi, przeszedł przez kolumnę ognia i pognał z powrotem do wioski.
— Kiedy zaczniesz? — zapytał ze zniecierpliwieniem Jaime Kreen, jak tylko Haviland Tuf wrócił na „Arkę”. Odwiózłszy troje byłych administratorów na Miłosierdzie, zamieszkał na ogromnym statku, ponieważ, jak sam stwierdził, w Mieście nie mógł się pokazać a nie zamierzał zakosztować przyjemności życia w obozach reedukacyjnych albo wioskach altruistów. — Dlaczego od razu nie bierzesz się do roboty? Kiedy…
— Szanowny panie — przerwał mu Haviland Tuf. Siedział w ulubionym fotelu, zajadając zupę-krem z grzybów i ananasowe gruszki. Na stole, w zasięgu ręki, stał dzban z piwem. — Proszę mnie nie poganiać ani nie wydawać mi poleceń, chyba że znudziła się panu moja gościnność i zapragnął pan przekonać się na własnej skórze, jak obecnie wygląda życie na Miłosierdziu. — Pociągnął tęgi łyk piwa, po czym mówił dalej: — Zrobiłem już wszystko, co było do zrobienia. W przeciwieństwie do pana, nie marnowałem czasu podczas podróży z K’theddion.
— Ale to było, zanim…
Tuf od niechcenia machnął wielką białą ręką.
— Szczegóły, proszę pana. Klonowanie zbliża się już do końca. Zbiorniki są pełne. — Zamrugał leniwie. — Byłbym niezmiernie zobowiązany, gdyby zechciał pan nie przeszkadzać mi w spożywaniu posiłku.
— Ale plagi! — jęknął Kreen. — Kiedy się zaczną!
— Pierwsza zaczęła się już kilka godzin temu.
Z Gór Uczciwej Pracy, mijając sześć wsi i kamieniste pola uprawiane z mozołem przez altruistów oraz dwa obozy reedukacyjne, w których umieszczono uciekinierów z Miasta Nadziei, wypływała szeroka rzeka. Altruiści zwali ją Łaską Bożą, inni Miłosierdzianie natomiast Rzeką Potu. Jak tylko słońce pojawiło się nad horyzontem, ludzie, którzy poszli nad wodę napełnić wiadra albo zrobić pranie, co sił w nogach wrócili do wsi i obozów pracy.
— Krew! — krzyczeli z przerażeniem. — Rzeka jest pełna krwi! Woda zamieniła się w krew, zupełnie jak wtedy w Mieście!
Natychmiast powiadomiono Mojżesza; prorok niespiesznie udał się nad rzekę, a przybywszy na miejsce, zmarszczył nos, w powietrzu bowiem unosił się smród martwych ryb i psującej się krwi.
— To podstępna sztuczka grzeszników z Miasta Nadziei — oznajmił, spoglądając na szkarłatne fale. — Dobry Bóg wkrótce wybawi nas z kłopotów. Będę się modlił, a On sprawi, że najdalej jutro rzeka znowu będzie czysta i pełna ryb.
Stanął w rozkroku w grząskim czerwonym błocie, wzniósł ku niebu obie ręce i zaczął się modlić. Modlił się cały dzień i całą noc, ale bez skutku.
Kiedy wstał kolejny świt, Mojżesz wrócił do chaty i rozkazał, by schwytano Rej Laithor oraz jeszcze pięciu najważniejszych administratorów, a następnie poddano ich szczegółowemu przesłuchaniu. Gorliwie wykonano jego polecenie, lecz aresztowani nie udzielili żadnych istotnych informacji, w związku z czym w górę rzeki wyruszyły patrole złożone z uzbrojonych altruistów, żeby schwytać spiskowców, którzy wrzucali do wody cuchnące chemikalia. Chociaż patrole maszerowały trzy dni i trzy noce i dotarły aż do wielkiego wodospadu wysoko w górach, nikogo nie znalazły. Nawet tam, blisko źródeł, skalistym korytem płynęła tylko krew.
Mojżesz modlił się bez przerwy, dniami i nocami, aż wreszcie omdlał z wyczerpania. Adiutanci zanieśli go, nieprzytomnego, do chaty. Woda w rzece wciąż była gęsta i czerwona.
— Już po nim — stwierdził Jaime Kreen po tygodniu, kiedy Haviland Tuf wrócił barką powietrzną z kolejnego rekonesansu. — Dlaczego się nie poddaje? Na co czeka?
— Aż rzeka sama się oczyści — odparł Tuf. — Bardzo prosto jest zatruć wodę w zamkniętym mieście, gdzie korzysta się z jej ograniczonych zasobów, a więc wystarczy użyć stosunkowo niewielkiej ilości środków zanieczyszczających. Zupełnie inaczej przedstawia się sprawa z rzeką. Można do niej wrzucić ogromną porcję chemikaliów, a jednak, prędzej czy później, woda znowu stanie się czysta. Mojżesz z pewnością liczy na to, że już niedługo zabraknie nam kontaminatów.
— A nie zabraknie?
— Nie, szanowny panie, ponieważ wykorzystujemy mikroorganizmy, te zaś, w przeciwieństwie do środków chemicznych, dysponują zdolnością rozmnażania się. Ze starożytnych zapisów przechowywanych w archiwach Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego wynika, iż w zamierzchłych czasach także na Starej Ziemi woda zmieniała niekiedy barwę. Mikroorganizmy, które rzuciliśmy do boju, zostały przed wiekami przywiezione z planety Scarne, gdzie bytowały we wszystkich, nawet najmniejszych zbiornikach wodnych. Inne stworzenia musiały przywyknąć do ich obecności albo zginąć.
Tego samego wieczoru obok chaty Mojżesza pojawiła się kolumna ognia, wprawiając w popłoch strażników.
— Oddaj mi mój lud! — zagrzmiał donośny głos.
Powłócząc nogami, Mojżesz dowlókł się do drzwi i gwałtownie otworzył je na oścież.
— Jesteś ułudą stworzoną przez Szatana! — wrzasnął. — Nie dam się nabrać. Przepadnij! Nie będziemy już pić wody z rzeki, oszuście! Mamy głębokie studnie, z których możemy czerpać wodę, a w razie potrzeby wykopiemy kolejne!
Ognista kolumna zakołysała się lekko.
— Z pewnością — odparł głos — w ten sposób jednak tylko odwleczesz to, co nieuniknione. Zwróć wolność ludziom z Miasta Nadziei, bo jeśli tego nie uczynisz, spuszczę na ciebie plagę żab!
— Wspaniale! — zaryczał Mojżesz. — Doskonale! Zjemy twoje żaby! Na pewno okażą się wyśmienite!
— Te żaby wyjdą z rzeki — odparła spokojnie kolumna ognia. — Będą straszliwsze, niż jesteś w stanie sobie wyobrazić.
— W tym ścieku nie zostało nic żywego — odparł Mojżesz. — Kto jak kto, ale ty powinieneś o tym wiedzieć.
Następnie zatrzasnął drzwi i nie wyszedł już, żeby porozmawiać z kolumną ognia.
Strażnicy, których rankiem wysłał nad rzekę, wrócili unurzani we krwi i prawie nieprzytomni ze strachu.
— Tam są potwory! — wyjąkał najbardziej opanowany. — Wstrętne szkarłatne ohydztwa, mniej więcej wielkości palca, ale o dwukrotnie dłuższych nogach. Z daleka wyglądały jak czerwone żaby, ale kiedy podeszliśmy bliżej, okazało się, że mają zęby i że pożerają martwe ryby. Jest ich całe mnóstwo! Danel pochylił się, żeby wziąć jedną do ręki, a ta trzask, ugryzła go w palec, a zaraz potem dosłownie zaroiło się od nich w powietrzu! Skakały tak wysoko, że wyglądało to, jakby latały i gryzły nas, gdzie popadło. Okropność! Jak walczyć z żabą? Ciąć nożem? Walić pałką? Strzelać?
Trząsł się jak galareta.
Wkrótce potem Mojżesz posłał nad rzekę liczniejszy oddział, wyposażony w worki, truciznę i pochodnie, ale również ta ekspedycja zakończyła się klęską. Jej uczestnicy wrócili ogarnięci paniką, niosąc dwóch towarzyszy. Pierwszy, z rozszarpanym gardłem, skonał jeszcze tego samego ranka, drugi zaś około południa. Zabiła go gorączka, która dopadła niemal wszystkich pokąsanych przez żaby.
O zmierzchu została pożarta ostatnia ryba, a żaby zaczęły przemieszczać się w kierunku wiosek. Altruiści kopali rowy, napełniali je wodą lub płonącymi gałęziami, lecz żaby bez trudu przeskakiwały nad przeszkodami. Altruiści walczyli nożami, pałkami i ogniem, a nawet nowoczesną bronią, którą odebrali uciekinierom z miasta, lecz o świcie liczba zabitych wzrosła do sześciu, Mojżesz zaś wraz ze swą świtą musiał ukryć się za zabarykadowanymi drzwiami.
— Nasi ludzie nie mają się gdzie schować — powiedział zaniepokojony Jaime Kreen. — Żaby wedrą się do obozów i wybiją ich do nogi!
— Na pewno nie — odparł spokojnie Haviland Tuf. — Jeśli Rej Laithor zdoła utrzymać spokój w waszych szeregach, nic wam nie grozi. Szkarłatne żaby to w gruncie rzeczy zdeklarowani padlinożercy; atakują stworzenia większe od siebie tylko wtedy, kiedy czują się zagrożone.
Kreen spojrzał z niedowierzaniem na Tufa, a następnie na jego twarzy rozkwitł promienisty uśmiech.
— Pomyśleć, że Mojżesz zabarykadował się przed nimi w swojej chacie! A to pyszne!
— Zaiste — rzekł Haviland Tuf.
Nie sposób było odgadnąć, co chciał przez to powiedzieć, ale uwagi Kreena nie umknął fakt, że Dax, który do tej pory leżał spokojnie na kolanach pana, podniósł się nagle, obnażył kły i zjeżył gęstą sierść.
Tego wieczoru kolumna ognia objawiła się nie człowiekowi zwanemu Mojżeszem, ale uciekinierom z Miasta Nadziei, kulącym się ze strachu w nędznym obozie i obserwującym z niepokojem pochód czerwonych żab.
— Rej Laithor — przemówił dudniący głos — wasi nieprzyjaciele ukryli się w swoich domostwach. Wstań i idź. Weź ludzi za ręce i poprowadź ich z powrotem do miasta. Idźcie powoli, patrzcie pod nogi, nie wykonujcie gwałtownych ruchów. Jeśli zastosujecie się do moich wskazówek, żaby nie uczynią wam krzywdy. Oczyśćcie i odbudujcie Miasto Nadziei, a następnie przygotujcie dla mnie czterdzieści tysięcy kredytek.
Rej Laithor, otoczona młodszymi administratorami, wpatrywała się w płomienie.
— Mojżesz zaatakuje nas zaraz po twoim odlocie. Wykończ go, Tuf. Spuść na niego pozostałe plagi.
Ognista kolumna nie odpowiedziała. Odsunęła się na bok, przez kilka długich minut kołysała się lekko i wibrowała, a potem znikła.
Wkrótce potem mieszkańcy Miasta Nadziei wyruszyli w drogę, pilnie bacząc, gdzie stawiają stopy.
— Uruchomiliśmy generatory — zameldował dwa tygodnie później Jaime Kreen. — Wkrótce miasto znowu będzie funkcjonowało jak przedtem, ale ty wywiązałeś się dopiero z części umowy. Mojżesz i jego ludzie wciąż kryją się w swoich wioskach. Czerwone żaby wyzdychały z braku pożywienia, bo mogły zjadać tylko martwych kompanów, a to dla nich trochę za mało, woda w rzece powoli wraca do normy… Kiedy zaatakujesz ich pchłami? A muchy? Zapomniałeś o muchach, Tuf. Chyba zasłużyli sobie na to, żeby ich trochę poswędziało?
— Proszę wziąć „Gryfa” i sprowadzić tu Mojżesza, nawet wbrew jego woli — polecił Haviland Tuf. — Jeśli pan tego dokona, otrzyma pan sto kredytek.
Jaime Kreen nawet nie starał się ukryć zaskoczenia.
— Mojżesza? A po co ci on? Przecież to nasz wróg! Jeśli zamierzasz się z nim dogadać i podstępnie sprzedać nas w niewolę, to pamiętaj, że…
— Byłbym wdzięczny, gdyby zechciał pan zachować dla siebie te niedorzeczne podejrzenia — przerwał mu Tuf, po czym podrapał Daxa za uchem. — Jak widzisz, wciąż musimy stawiać czoło obelgom i insynuacjom — zwrócił się do kota. — Cóż, widocznie już taki nasz los, że wszędzie traktuje się nas jak potencjalnych złoczyńców. — Ponownie spojrzał na Kreena. — Zamierzam odbyć z nim poważną rozmowę. Proszę uczynić, o co pana poprosiłem.
— Nie jestem już twoim dłużnikiem — przypomniał mu chłopak. — Zostałem na „Arce”, bo uważam, że to mój patriotyczny obowiązek. Powiedz mi, co konkretnie zamierzasz, a wtedy być może spełnię twoją prośbę. Jeśli tego nie zrobisz, będziesz musiał sam się wszystkim zająć.
Haviland Tuf wpatrywał się w niego nieruchomym spojrzeniem.
— Szanowny panie, czy zdaje pan sobie sprawę, ile posiłków spożył pan na „Arce” i ile dzbanów piwa zdążył pan opróżnić od chwili, kiedy uznaliśmy, że nasze rachunki zostały wyrównane? Czy zdaje pan sobie sprawę, ile zużył pan powietrza i jak często korzystał pan z urządzeń sanitarnych mego statku? Zapewne nie, ale niniejszym informuję pana, że ja wiem to wszystko, a nawet jeszcze więcej. Idźmy dalej. Czy uświadamia pan sobie, że standardowa opłata za podróż z K’theddion na Miłosierdzie wynosi około trzystu siedemdziesięciu pięciu kredytek? Ta kwota również może zostać zapisana po stronie pańskich długów. Do tej pory, wiedziony wrodzoną nieśmiałością i łagodnością serca, nie wspominałem o tych wcale nie tak drobnych kwestiach, ale teraz widzę, że popełniłem poważny błąd. Nadeszła chyba pora, żeby go naprawić.
— Nie próbuj mnie zastraszyć — odparł Kreen, wzruszając ramionami. — Jesteśmy kwita, od wiezienia na K’theddion dzieli nas kawał drogi, a wszelkie roszczenia do mojej osoby oparte na tamtejszym prawie, które zgłaszałeś, tutaj nie są warte nawet funta kłaków.
— Prawa obowiązujące na K’theddion i Miłosierdziu interesują mnie tylko o tyle, o ile odpowiadają moim potrzebom — powiedział bardzo cicho i bardzo spokojnie Haviland Tuf. — Tutaj, na „Arce”, ja stanowię prawo. Jeśli uznam za stosowne uczynić pana moim niewolnikiem i gnębić pana do końca pańskich dni, nie pomogą panu ani Rej Laithor, ani Mojżesz, ani pańska odwaga.
Chociaż niski głos Tufa nie brzmiał ani groźnie, ani nawet ostrzegawczo, Jaime Kreen poczuł nagle, że robi mu się potwornie zimno. Bez dalszych dyskusji spełnił prośbę gospodarza.
Co prawda Mojżesz był wysokim postawnym mężczyzną, ale Tuf poinformował Kreena o wieczornych przechadzkach proroka, więc Jaime wraz z trzema towarzyszami zaczaił się w krzakach przy ścieżce i bez trudu obezwładnił ofiarę. Jeden z jego kompanów chciał na miejscu rozprawić się z prorokiem, lecz Kreen stanowczo się temu sprzeciwił. Zanieśli nieprzytomnego Mojżesza na prom i wkrótce potem Jaime Kreen dostarczył proroka Tufowi. Odwrócił się, by odejść, ale właściciel „Arki” podniósł długi biały palec.
— Proszę zostać.
Znajdowali się w pomieszczeniu, którego Kreen nigdy do tej pory nie widział. Była to obszerna wysoka sala o śnieżnobiałych ścianach, z przypominającym kształtem podkowę pulpitem pośrodku. Tuf zasiadł w obszernym fotelu za pulpitem, Dax zaś, wyjątkowo ożywiony, zajął miejsce na konsolecie.
Mojżesz nie zdążył jeszcze całkiem dojść do siebie.
— Gdzie jestem?
— Na pokładzie „Arki”, jedynego ocalałego biowojennego okrętu Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego. Nazywam się Haviland Tuf i jestem właścicielem oraz dowódcą tej jednostki.
— Twój głos… Skądś go znam!
— Jestem też Bogiem — dodał Tuf.
— Właśnie. — Prorok spróbował wstać, ale Jaime Kreen przemocą posadził go z powrotem w fotelu. Mojżesz głośno zaprotestował, lecz nie ponowił próby. — To ty sprowadziłeś na nas plagi, to ty przemawiałeś do mnie z kolumny ognia, to ty, bezczelny oszuście, podszywałeś się pod Boga!
— Zaiste — odparł Haviland Tuf. — Ma pan rację, ale nie do końca. To pan jest jedynym oszustem w tym towarzystwie. Podszywał się pan pod proroka, udawał pan, że rozporządza nadnaturalnymi zdolnościami. Stosował pan podłe sztuczki oraz usiłował prowadzić prymitywnymi środkami coś w rodzaju wojny biologicznej. Ja, w przeciwieństwie do pana, nikogo nie udaję. Naprawdę jestem Bogiem.
Mojżesz splunął mu pod nogi.
— Jesteś właścicielem statku kosmicznego i mnóstwa maszyn. Przyznaję, że nieźle dawałeś sobie radę z plagami, ale dwie plagi jeszcze z nikogo nie czynią Boga.
— Dwie — powtórzył z namysłem Tuf. — Czyżby wątpił pan w osiem pozostałych?
Długie białe palce z zadziwiającą sprawnością przebiegły po przyciskach. Światło przygasło, a w górze, prawie pod sklepieniem, pojawił się holograficzny obraz Miłosierdzia. Tuf znowu poruszył palcami; hologram rozwiał się, w jego miejscu pojawiły się różnobarwne roztańczone kształty, a kiedy obraz znowu się wyostrzył, ujrzeli z wysoka wioski altruistów w Górach Uczciwej Pracy.
— Proszę wytężyć uwagę — powiedział Haviland Tuf. — To tylko symulacja komputerowa. Nic z tego, co pan zobaczy, nie wydarzyło się naprawdę, choć mogło się wydarzyć. Jestem przekonany, że ten mały pokaz da panu sporo do myślenia.
Nagle znaleźli się w jednej z wiosek i mogli z bliska przyjrzeć się ludziom o wychudzonych twarzach i mętnym wzroku, palącym na stosach martwe żaby. Zaglądali do chałup, gdzie starcy i dzieci toczyli nierówny bój z trawiącą ich gorączką.
— To sytuacja po drugiej pladze, bardzo podobna do tej, która panuje obecnie — wyjaśnił Tuf. — Żaby wyzdychały, nadeszła więc pora pcheł. — Musnął palcem jeden z przycisków. — Oto one.
Pchły zaatakowały ławą. Przez chwilę można było odnieść wrażenie, że ożył kurz pokrywający kamienistą ziemię, zaraz potem zaś pchły były wszędzie. Ludzie drapali się jak szaleni, ku uciesze Jaime Kreena, który zaznał tej wątpliwej przyjemności tuż przed ucieczką na K’theddion, ale uśmiech szybko zniknął z jego twarzy. To nie były zwyczajne pchły. Mieszkańcy wioski płakali z bólu i niemal darli paznokciami opuchniętą, zaczerwienioną skórę. Niektórzy, nie będąc w stanie znieść cierpień, wyli jak zwierzęta i uciekali na oślep, wpadając na drzewa i budynki.
— Muchy — rzekł Haviland Tuf.
Zjawiły się nieprzeliczonymi rojami: boleśnie żądlące, opasłe muchy z Dam Tullian, roznoszące choroby muchy ze Starej Ziemi, czarne i zielone monstra z Guliwera, prawie niewidoczne gołym okiem maleństwa z Koszmaru, które składają jaja w ciałach żywych istot. Opadły chmarą na wsie, pola i lasy, a kiedy ponownie uniosły się w powietrze, zostawiły po sobie smród i zgniliznę.
— Zaraza — rzeki Haviland Tuf.
Patrzyli, jak zwierzęta giną tysiącami. Ogromne nieruchome mięsozwierze hodowane w podziemiach Miasta Nadziei zamieniły się w sterty cuchnącego, rozkładającego się mięsiwa. Padlinę palono na stosach, ale zaraza i tak szybko się rozprzestrzeniała. W krótkim czasie wyginęły wszystkie stada bydła, a niedożywieni ludzie łatwo padali ofiarą nawet pozornie niegroźnych chorób.
— Wrzody — rzekł Haviland Tuf.
Po zwierzętach przyszła kolej na ludzi. Bolesne wrzody wyskakiwały na twarzach, tułowiach i kończynach, rosły i nabrzmiewały, a potem pękały, obficie brocząc ropą zmieszaną z krwią, ale w ich miejscu natychmiast pojawiały się nowe. Cuchnący, poranieni mężczyźni i kobiety rozpaczliwie szukali ratunku, lecz nigdzie nie mogli go znaleźć. Ci, którzy padali na ziemię, już tam zostawali i gnili pospołu z muchami i bydłem, bo nie było komu ich pogrzebać.
— Grad — rzekł Haviland Tuf.
Z nieba runęły bryły lodu wielkości męskiej pięści. Grad padał dzień i noc, noc i dzień, dzień i noc, a potem jeszcze noc i dzień. Razem z nim spływały błyskawice ognia. Ci, co pozostali na zewnątrz, zginęli co do jednego, zgnieceni na miazgę, ale taki sam los spotkał również wielu spośród tych, którzy skryli się w domostwach, sporo dachów bowiem nie wytrzymało bombardowania i zawaliło się, grzebiąc ich pod gruzami. Kiedy wreszcie grad ustał, okazało się, że ocalały tylko nieliczne budynki.
— Szarańcza — rzekł Haviland Tuf.
Była mniej liczna niż muchy, ale znacznie bardziej groźna. Żarłoczne owady wciskały się w każdy zakamarek i zjadały wszystko, co nadawało się do jedzenia, zostawiając po sobie nagą ziemię.
— Ciemność — rzekł Haviland Tuf.
Zjawiła się w postaci gęstego czarnego gazu niesionego wiatrem, czegoś w rodzaju niemal płynnej, rozwleczonej w powietrzu zawiesiny, matowoczarnej, a zarazem czarnolśniącej. Była ciemnością. Była nocą. Była żywa. Tam, gdzie przeszła, ginęło wszelkie życie; usychały nawet trawa, krzewy i drzewa, ziemia zaś zamieniała się w popękane klepisko. Obłok mroku przewyższał rozmiarami połączone chmary much i szarańczy. Osiadł na Górach Uczciwej Pracy, trwał nieruchomo jeden dzień i jedną noc, a potem odpłynął, pozostawiając po sobie szeleszczącą ciszę.
Tuf, ponownie przesunął palcami po klawiszach. Wizja znikła, zapłonęło światło, zalśniły śnieżnobiałe ściany.
— Została dziesiąta plaga — odezwał się Mojżesz cichym, bezbarwnym głosem. — Śmierć pierworodnych.
— Przyznaję, że nie jestem wszechmocny — odparł Haviland Tuf. — Nie potrafię działać z tak wielką precyzją. Pozwolę sobie jednak zwrócić panu uwagę na fakt, że w tej wyimaginowanej rzeczywistości zginęli także pierworodni. Ze wstydem muszę stwierdzić, iż okazałem się mało subtelnym, prostackim bogiem; po to, żeby mieć pewność, że osiągnąłem zamierzony cel, na wszelki wypadek pozabijałem wszystkich.
Blady jak ściana Mojżesz siedział zgarbiony w fotelu, z pochyloną głową. Mimo to wciąż było widać drzemiącą w nim siłę.
— Jesteś tylko człowiekiem… — wyszeptał.
— Człowiekiem — powtórzył Haviland Tuf obojętnym tonem, po czym pogłaskał Daxa po głowie. — Zaiste, urodziłem się człowiekiem i byłem nim przez wiele lat, ale potem znalazłem „Arkę” i przestałem nim być. Dysponuję siłą znacznie większą od tej, jaką ludzie przypisywali większości czczonych przez siebie bogów. Nie spotkałem jeszcze istoty, której nie mógłbym pozbawić życia, nie natrafiłem na planetę, której nie zdołałbym zniszczyć albo całkowicie zmienić według własnego widzimisię. Zaiste, jestem Bogiem, albo przynajmniej Jego bardzo bliskim odpowiednikiem.
Na szczęście dla was, jestem także łagodny, dobroduszny i litościwy, a w dodatku często mi się nudzi, więc gorliwie poszukuję rozrywek. Byliście dla mnie tylko pionkami w grze, której oddawałem się przez kilka tygodni. Początkowo wydawała się interesująca, szybko jednak mi się znudziła. Już po dwóch pańskich ruchach, to znaczy po dwóch plagach, przekonałem się, że nie jest pan poważnym przeciwnikiem i że niczym nie zdoła mnie pan zaskoczyć. Osiągnąłem cel, to znaczy umożliwiłem mieszkańcom Miasta Nadziei powrót do ich domów; reszta byłaby tylko pozbawionym znaczenia rytuałem, więc postanowiłem wcześniej skończyć zabawę.
Idź, Mojżeszu, i nie grzesz więcej. Nie mam ci nic więcej do powiedzenia.
Pana natomiast, Jaime Kreen, uprzedzam, by nie dopuścił pan do tego, żeby Miłosierdzianie mścili się na niedawnych prześladowcach. Zwyciężyliście i to powinno wam wystarczyć. Zapewniam was, że już niedługo styl życia, który tamci usiłowali propagować, a także ich kultura i religia, odejdą w zapomnienie.
Nie zapominajcie natomiast, kim jestem, oraz że Dax potrafi czytać w waszych myślach. Gdybym kiedyś ponownie odwiedził te okolice i przekonał się, że postąpiliście wbrew moim zaleceniom, obrazy, które przed chwilą pan oglądał, staną się rzeczywistością. Ześlę na waszą planetkę okrutne plagi i zamienię ją w jałową, bezludną pustynię.
Jaime Kreen odwiózł Mojżesza na Miłosierdzie, po czym, zgodnie z poleceniami wydanymi przez Tufa, odebrał od Rej Laithor czterdzieści tysięcy kredytek i przywiózł je na „Arkę”. Haviland Tuf, z Daxem w ramionach, czekał na niego na lądowisku. Kiedy przyjmował zapłatę, na jego pociągłej bladej twarzy nie drgnął ani jeden mięsień.
— Przemyślałem sobie to wszystko — powiedział Jaime Kreen. — Blefujesz, Tuf. Nie jesteś żadnym bogiem. Pokazałeś nam komputerowe symulacje, ale to jeszcze nie oznacza, że potrafiłbyś wprowadzić w życie swoje groźby. Umiesz tylko odpowiednio zaprogramować komputer, nic więcej.
— Zaiste — odparł Haviland Tuf.
— Tak, zaiste! — Chłopak mówił z narastającym zapałem. — Napędziłeś strachu Mojżeszowi, ale ja nie dałem się nabrać. Zdradził cię grad, cwaniaku! Bakterie, pasożyty, wirusy… Proszę bardzo, biowojenna technologia poradzi sobie z tym wszystkim, a może nawet z półpłynną ciemnością, choć wydaje mi się, że to tylko twój wymysł. Z gradem sprawa ma się zupełnie inaczej. Grad to zjawisko meteorologiczne, nie ma nic wspólnego z biologią ani ekologią. Zagalopowałeś się, Tuf, ale nie mam ci tego za złe, bo w ten sposób jeszcze bardziej zgnoiłeś Mojżesza.
— Zaiste — powtórzył Tuf. — Powinienem był zastanowić się dwa razy, zanim podjąłem próbę oszukania człowieka tak inteligentnego i przenikliwego jak pan. Bezlitośnie obnażył pan moje nędzne knowania.
Jaime Kreen uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Należy mi się jeszcze sto kredytek za dostarczenie Mojżesza — przypomniał.
— Szanowny panie, nigdy nie zapominam o swoich zobowiązaniach — odparł z godnością Haviland Tuf. — Otworzył szkatułkę, którą Kreen przywiózł z Miłosierdzia, i odliczył sto kredytek. — Pasażerska śluza powietrzna znajduje się w sekcji dziewiątej, za drzwiami opatrzonymi tabliczką z napisem Kontrola Klimatyczna.
Jaime Kreen spojrzał na niego podejrzliwie.
— Śluza powietrzna? Co masz na myśli?
— To chyba oczywiste. Mam na myśli urządzenie, dzięki któremu opuści pan pokład „Arki”, nie zabierając ze sobą ani grama cennego powietrza. Ponieważ nie dysponuje pan promem orbitalnym, nie widzę powodu, żeby miał pan korzystać z większej śluzy.
Chłopak z trudem przełknął ślinę.
— Chcesz… Chcesz wyrzucić mnie w przestrzeń? — wykrztusił niedowierzaniem.
— Cóż za niefortunne sformułowanie — powiedział Tuf beznamiętnym tonem. — Nie wiem, jak panu, ale mnie nasuwa ono mało przyjemne skojarzenia. Chyba zdaje pan sobie sprawę, że nie mogę zatrzymać pana na pokładzie „Arki”, gdyby zaś chciał pan skorzystać z któregoś z moich promów, kto przyprowadziłby mi go z powrotem? Wybaczy pan, ale nie zamierzam pozbywać się cennego sprzętu, nawet jeśli w grę wchodzi pańska wygoda. Kreen trochę się uspokoił.
— Przecież to proste: Odwieziesz mnie „Gryfem” do Portu Wiary, potem wrócisz na „Arkę”.
Haviland Tuf w zamyśleniu głaskał Daxa.
— Interesująca koncepcja — przyznał wreszcie. — Myślę, że można by wprowadzić ją w życie. Dostrzegam tylko jeden problem: taka nadprogramowa podróż oznacza dla mnie dodatkową stratę czasu, nie wspominając już o niewygodach. Czy nie uważa pan, że powinien mi to jakoś wynagrodzić?
Jaime Kreen długo wpatrywał się w nieruchomą twarz Havilanda Tufa, po czym westchnął ciężko i oddał mu sto kredytek.