SKALNY ZAMEK

W krótkim chłodzie zarania przy czarnej plamie znaczącej miejsce ogniska zebrało się czterech chłopców. Ralf klęczał i dmuchał w węgle. Szare kłapcie fruwały na wszystkie strony pod jego tchnieniem, ale nie zabłysła pośród nich nawet najmniejsza iskierka. Bliźniacy przypatrywali się temu z niepokojem, a Prosiaczek siedział z twarzą bez wyrazu, odgrodzony świetlnym murem swej krótkowzroczności. Ralf dmuchał, aż mu z wysiłku dzwoniło w uszach, ale niebawem zastąpił go pierwszy ranny powiew i sypnął mu w oczy popiołem. Ralf kucnął, zaklął i zaczął trzeć załzawione oczy.

– Na nic.

Eryk spoglądał na niego spoza maski skrzepłej krwi. Prosiaczek wytrzeszczał oczy w stronę, skąd dobiegł go głos Ralfa.

– Jasne, że na nic, Ralf. Nie mamy już ogniska.

Ralf przysunął do Prosiaczka twarz.

– Widzisz mnie?

– Troszeczkę.

Ralf zamknął podpuchłe oko.

– Zabrali nam ogień.

W głosie jego zabrzmiała wściekłość. – Ukradli!

– To oni – rzekł Prosiaczek. – Oślepili mnie. To Jack Merridew. Zwołaj zebranie, Ralf, musimy postanowić, co robić.

– Zebranie dla nas samych?

– Nic nam nie pozostało innego. Sam, chodź, będę się ciebie trzymał.

Poszli ku granitowej płycie.

– Zatrąb, Ralf – rzekł Prosiaczek. – Zatrąb, jak najgłośniej potrafisz.

Las zawtórował echem, ptactwo wzbiło się z krzykiem w powietrze, tak jak owego pierwszego poranka przed wiekami. Po obu stronach płyty plaża była puściuteńka. Z szałasów wyszło kilku maluchów. Ralf usiadł na wypolerowanym pniu. Trzej chłopcy stali przed nim. Skinął głową i Samieryk usiadł obok niego. Ralf wsunął konchę w Prosiaczkowe ręce. Ten wziął ostrożnie połyskliwy przedmiot i patrzył na Ralfa.

– No gadaj!

– Wziąłem tę konchę, żeby to powiedzieć. Jestem teraz ślepy i muszę odzyskać swoje okulary. Stały się okropne rzeczy na tej wyspie. Głosowałem na ciebie na wodza. Jesteś jedyny, który tu cokolwiek zrobił. Więc teraz zabierz głos, Ralf, i powiedz nam, co… Bo inaczej…

Urwał pociągając nosem. Ralf zabrał mu konchę.

– Trzeba nam tylko ogniska. Prawda, jakie to proste? Zwykłego dymu, żeby móc ocaleć. Nie jesteśmy przecież dzikusami. A tego dymu nie ma. Każdej chwili może przepływać okręt. Pamiętacie, jak on poszedł sobie polować i ognisko zgasło, i właśnie przepływał okręt? A oni wszyscy myślą, że on najbardziej nadaje się na wodza. Potem stało się to… to… i to także jego wina. Gdyby nie on, nigdy by nie miało miejsca. Teraz Prosiaczek nic nie widzi. Przyszli, zakradli się… – głos Ralfa stał się piskliwy – zakradli się po nocy i zabrali nam ogień. Ukradli. Gdyby poprosili, dalibyśmy im sami. Ale ukradli i teraz nasze ognisko się nie pali, i już nigdy się nie uratujemy. Rozumiecie? Dalibyśmy im ogień sami, ale oni woleli ukraść i…

Urwał, bo ta zastawka w mózgu znowu zaskoczyła. Prosiaczek wyciągnął ręce po konchę.

– Co zamierzasz zrobić, Ralf? Bo to, co mówisz, to tylko gadanie, a nie postanowienie. Chcę odzyskać swoje okulary.

– Właśnie myślę. Gdyby tak pójść do nich, ale przyzwoicie, najpierw się umyć i uczesać… ostatecznie nie jesteśmy dzikusami, a sprawa ocalenia to wcale nie zabawa.

Otworzył zapuchłe oko i spojrzał na bliźniaków.

– Doprowadzimy się do porządku i pójdziemy…

– Powinniśmy wziąć włócznie – rzekł Sam. – Prosiaczek też.

– … bo mogą nam się przydać.

– Ja trzymam konchę!

Prosiaczek podniósł w górę muszlę.

– Możecie sobie wziąć włócznie, jeżeli chcecie, ale ja nie wezmę. Bo i po co? I tak będziecie musieli mnie prowadzić jak psa. Tak, śmiejecie się. Śmiejcie się dalej. Są tu tacy na tej wyspie, co się śmieją ze wszystkiego. I co z tego wyszło? Co sobie o tym pomyślą starsi? Simon zamordowany. A gdzie ten maluch z myszką na twarzy? Kto go później widział?

– Prosiaczku! Zaczekaj!

– Trzymam konchę. Pójdę do tego Jacka Merridewa i powiem, co o nim myślę.

– Lepiej uważaj.

– A co gorszego może mi zrobić po tym, co dotychczas zrobił? Już ja mu nagadam. Pozwól mi, Ralf, zabrać konchę. Pokażę mu, że nie wszystko ma. Przerwał na chwilę i spojrzał na mgliste postacie przed sobą. Słuchał go wydeptany w trawie kształt dawnego zgromadzenia.

– Pójdę do niego z konchą w rękach. Wyciągnę ją przed siebie. Spójrz, powiem, jesteś silniejszy ode mnie i nie masz astmy. Masz, powiem, dwoje zdrowych oczu. Ale nie proszę cię, żebyś mi oddał okulary, nie proszę o żadną łaskę. Nie proszę cię, żebyś się zlitował, bo jesteś silniejszy, ale bo tak należy. Powiem, musisz mi oddać moje okulary. Prosiaczek umilkł, zaczerwieniony i drżący. Szybko oddał Ralfowi konchę, jakby chcąc jej się najspieszniej pozbyć, i otarł z oczu łzy. Otaczały ich zielone blaski, a koncha leżała u stóp Ralfa, biała i delikatna. Na jej łagodnej krzywiźnie błyszczała niby gwiazda łza, której Prosiaczek nie zdołał powstrzymać. W końcu Ralf wyprostował się i odgarnął włosy.

– Dobra. To znaczy… możesz spróbować, jeśli chcesz. Pójdziemy z tobą.

– Będzie wymalowany – rzekł Sam bojaźliwie. – Wiecie, jaki jest, gdy się…

– … nie będzie się nami przejmował…

– …a jak się wścieknie, to po nas…

Ralf spojrzał spode łba na Sama. Przypomniał sobie mgliście, co mu powiedział kiedyś Simon.

– Nie bądź głupi – rzekł. I zaraz dodał szybko: – Idziemy.

Wyciągnął konchę do Prosiaczka, który poczerwieniał, tym razem z dumy.

– Musisz ją nieść.

– Wezmę ją, jak już będziemy gotowi…

Prosiaczek szukał słów, które by wyraziły jego gorącą chęć niesienia konchy na przekór wszystkiemu.

– Z przyjemnością ją poniosę, Ralf, tylko musicie mnie prowadzić.

Ralf położył konchę na wyślizganym pniu.

– Zjedzmy coś i szykujmy się do drogi.

Poszli ku spustoszonym drzewom owocowym. Prosiaczkowi trzeba było podawać owoce, bo inaczej musiał ich szukać po omacku. W czasie jedzenia Ralf myślał o popołudniu.

– Będziemy tacy, jak kiedyś. Umyjemy się…

Sam przełknął owoce i zaprotestował.

– Przecież co dzień się kąpiemy!

Ralf spojrzał na stojących przed nim brudasów i westchnął.

– Powinniśmy się uczesać. Tylko że mamy za długie włosy.

– Ja mam w szałasie obie skarpetki – powiedział Eryk – możemy wciągnąć je na głowy jak czapeczki.

– Możemy poszukać czegoś – rzekł Prosiaczek – żeby związać włosy z tyłu głowy.

– Jak dziewczyny!

– Nie. Co to, to nie.

– No, to musimy iść tak, jak jesteśmy – powiedział Ralf – oni nie będą od nas lepsi.

Eryk wykonał gest, jakby chciał ich powstrzymać.

– Ale będą wymalowani! Wiecie, jak to jest…

Kiwnęli głowami. Rozumieli aż za dobrze, jak te maskujące barwy wyzwalają dzikość.

– My się nie wymalujemy – powiedział Ralf – bo nie jesteśmy dzicy.

Bliźniacy spojrzeli na siebie.

– Ale może…

Ralf krzyknął:

– Żadnego malowania!

Wytężył pamięć.

– Dym – powiedział – potrzebny nam dym.

Natarł gwałtownie na bliźniaków.

– Mówię: „dym”! Musimy mieć dym.

Zrobiło się cicho i słychać było tylko brzęczenie pszczół. Potem Prosiaczek powiedział uprzejmym tonem:

– Jasne, że musimy. Bo dym to sygnał i nie możemy się uratować, jeśli nie ma dymu.

– Wiem o tym! – krzyknął Ralf. Odskoczył od Prosiaczka. – Czy chcesz powiedzieć, że…

– Ja tylko powtarzam, co nam zawsze mówisz – powiedział szybko Prosiaczek. – Zdawało mi się przez chwilę, że ty…

– Wcale nie – rzekł głośno Ralf. – Pamiętam cały czas. Wcale nie zapomniałem.

Prosiaczek skinął głową pojednawczo.

– Jesteś wodzem, Ralf. Pamiętasz o wszystkim.

– Wcale nie zapomniałem.

– Jasne, że nie.

Bliźniacy przyglądali się Ralfowi z ciekawością, jakby go pierwszy raz ujrzeli.

Ruszyli plażą w szyku. Ralf szedł przodem, kulejąc lekko, z włócznią na ramieniu. Widoczność utrudniała mu drgająca mgiełka skwaru nad oślepiającym piachem oraz własne długie włosy i okaleczenia. Za nim szli bliźniacy, nieco zatroskani, lecz pełni niespożytej żywotności. Mówili mało, tylko wlekli za sobą drewniane włócznie, bo Prosiaczek stwierdził, że osłaniając swój zmęczony wzrok przed słońcem, widzi wlokące się po piachu włócznie. Szedł więc między ich końcami, niosąc ostrożnie oburącz konchę. Chłopcy tworzyli zwartą grupkę posuwającą się plażą z czterema talerzowatymi cieniami, które podrygiwały i plątały się u ich stóp. Po burzy nie zostało ani śladu i plaża była czysta niby brzytwa opłukana pod strumieniem wody. Niebo i góra wydawały się jakieś ogromnie dalekie, iskrząc się w skwarze, a rafa, dźwignięta mirażem w górę, unosiła się jakby na powierzchni srebrnych wód w połowie nieba.

Minęli miejsce pamiętnego tańca. Zwęglone patyki wciąż leżały na kamieniach, gdzie zgasił je deszcz, ale piach nad wodą był znów gładki. Minęli to miejsce w milczeniu. Żaden z nich nie wątpił, że znajdą szczep w Skalnym Zamku, toteż kiedy Zamek pojawił się w polu ich widzenia, zatrzymali się równocześnie. Po lewej ręce mieli najgęstsze na wyspie zarośla, zwały splecionej roślinności, czarne, zielone, nieprzeniknione, przed nimi kołysała się wysoka trawa. Ralf poszedł naprzód.

Tu jest ta wygnieciona trawa, gdzie wszyscy się ukryli, kiedy on sam poszedł na zwiad. Tam przewężenie lądu, skalna półka obrzeżająca urwisko, wyżej różowe wieżyce.

Sam trącił go w ramię.

– Dym.

Po drugiej stronie skały malutka smużka dymu wznosiła się chwiejnie w powietrze.

– Też mi dym!

Ralf odwrócił się.

– Po co my się kryjemy?

Wyszedł przez zasłonę traw na otwartą przestrzeń wiodącą do przewężenia.

– Wy dwaj pójdziecie z tyłu. Ja pójdę pierwszy. Prosiaczek krok za mną. Trzymajcie włócznie w pogotowiu.

Prosiaczek niespokojnie wpatrywał się w świetlistą mgłę, która odgradzała go od świata.

– Czy tu bezpiecznie? Nie ma urwiska? Słyszę szum morza.

– Trzymaj się blisko mnie.

Ralf ruszył w stronę przewężenia. Idąc kopnął nogą kamień, strącając go w wodę. Fala opadła z sykiem odsłaniając o czterdzieści stóp poniżej czerwoną kwadratową skałę pokrytą wodorostami.

– Czy tu jest bezpiecznie? – dopytywał się Prosiaczek drżącym głosem. – Czuję się paskudnie…

Wysoko ponad nimi zabrzmiał głos naśladujący okrzyk wojenny, któremu odpowiedziało kilkanaście innych spoza skały.

– Daj mi konchę i nie ruszaj się.

– Stój! Kto idzie?

Ralf zadarł głowę i spostrzegł ciemną twarz Rogera na szczycie skały.

– Przecież widzisz! – krzyknął. – Nie wygłupiaj się!

Przytoczył konchę do ust i zadął. Na skalną półkę wyszli dzicy wymalowani nie do poznania i zmierzający w stronę przewężenia. Mieli włócznie i przygotowywali się do obrony wejścia. Ralf zignorował lęk Prosiaczka i trąbił dalej. Roger krzyknął:

– Radzę wam lepiej uważać!

W końcu Ralf odjął konchę od ust dla nabrania tchu.

– … zwołuję zebranie – wyzipał z trudem pierwsze słowa.

Dzicy strzegący przewężenia pomruczeli między sobą, ale nie ruszyli się; Ralf zrobił parę kroków do przodu. Usłyszał za plecami błagalny szept:

– Nie odchodź, Ralf.

– Uklęknij – rzucił Ralf przez ramię – i czekaj na mnie.

Stanął w połowie przewężenia i przyjrzał się uważnie dzikim. Wymalowani, nie wstydzili się związać sobie włosów z tyłu głowy i było im tak wygodniej niż jemu. Ralf postanowił też związać sobie później włosy. Mało brakowało, a kazałby im poczekać i zrobiłby to zaraz, ale to było niemożliwe. Dzicy zachichotali, a jeden z nich zamierzył się włócznią na Ralfa. Wysoko w górze Roger puścił lewar i spojrzał w dół, żeby zobaczyć, co się dzieje. Chłopcy na przewężeniu stali w plamie własnego cienia, zmniejszeni do wymiarów kudłatych głów. Prosiaczek siedział w kucki z plecami bezkształtnymi jak wór.

– Zwołuję zebranie.

Cisza.

Roger wziął kamyk i cisnął go między bliźniaków, celując tak, żeby nie trafić. Drgnęli, a Sam o mało nie upadł. W Rogerze rozbudziło się poczucie siły.

Ralf powtórzył głośno jeszcze raz:

– Zwołuję zebranie.

Przebiegł wzrokiem po ich twarzach.

– Gdzie jest Jack?

Grupka chłopców poruszyła się, zaczęła się naradzać. Jedna z pomalowanych postaci odpowiedziała głosem Roberta:

– Poluje. I powiedział, że mamy cię nie wpuszczać.

– Przyszedłem do was w sprawie ogniska – rzekł Ralf – i Prosiaczkowych okularów.

Stojąca przed nim grupa poruszyła się i wybuchnęła śmiechem, beztroskim, nerwowym śmiechem, który odbił się echem wśród spiętrzonych skał.

Za plecami Ralfa zabrzmiał jakiś głos:

– Czego tu chcesz?

Bliźniacy dali susa w stronę Ralfa i stanęli między nim a wejściem. Ralf odwrócił się szybko. Od strony lasu zbliżał się Jack, którego poznali po wzroście i rudej czuprynie. Po jego bokach prężyli się dwaj myśliwi. Wszyscy trzej byli wymalowani na czarno i zielono. Za nimi w trawie leżała wypatroszona świnia z odciętym łbem.

Prosiaczek jęknął:

– Ralf! Nie zostawiaj mnie!

Z przesadną ostrożnością przycisnął się do skały obejmując ją rękami. Chichot dzikich przeszedł w głośny, pogardliwy śmiech.

Jack przekrzyczał tę wrzawę:

– Wynoś się stąd, Ralf! Idź na swoją stronę wyspy. To jest moja strona i mój szczep. Zostaw mnie w spokoju.

Drwiny ustały.

– Zwędziłeś Prosiaczkowi okulary – wypowiedział Ralf bez tchu. – Musisz je oddać.

– Muszę? Kto mi każe?

Ralf wybuchnął gniewem.

– Ja! Wybraliście mnie na wodza. Nie słyszałeś konchy?

Zrobiłeś nam świństwo… gdybyś nas poprosił, sami dalibyśmy wam ogień…

Krew napłynęła mu do twarzy i pulsowała w napuchniętym oku.

– Mogłeś dostać ogień, kiedy tylko chciałeś. Ale ty podkradłeś się jak złodziej i ukradłeś Prosiaczkowi okulary.

– Powtórz to, co powiedziałeś!

– Złodziej! Złodziej!

Prosiaczek wrzasnął:

– Ralf! Uważaj na mnie!

Jack skoczył i dźgnął Ralfa włócznią w pierś. Ralf jednak przewidział ten cios i sparował go. Potem odwinął się i wyrżnął Jacka końcem włóczni w ucho. Zwarli się, ciężko dysząc, napierając na siebie i rzucając złowrogie spojrzenia.

– Kto jest złodziej?

– Ty!

Jack odskoczył i zamachnął się na Ralfa włócznią. Rąbali teraz włóczniami jak szablami, nie śmiejąc użyć śmiercionośnych ostrzy. Cios trafił na włócznię Ralfa i ześliznął się po niej zadając mu w palce paraliżujący ból. Potem znów się rozdzielili stając w zmienionej pozycji, Jack po stronie Skalnego Zamku, Ralf na zewnętrznej, od wyspy.

Obaj dyszeli ciężko.

– No to chodź…

– To chodź…

Srożyli się wojowniczo naprzeciwko siebie, ale na odległość uniemożliwiającą walkę.

– Chodź, to zobaczysz, jak dostaniesz!

– Ty chodź…

Tymczasem Prosiaczek, trzymając się kurczowo skały, starał się zwrócić na siebie uwagę Ralfa. Ralf przysunął się do niego i pochylił, ale nie spuszczał czujnego oka z Jacka.

– Ralf… nie zapominaj, po cośmy tu przyszli. Ognisko. Moje okulary.

Ralf skinął głową. Mięśnie mu się rozluźniły i stanął swobodnie, wbijając koniec włóczni w ziemię. Jack przypatrywał mu się niezgłębiony pod maską farby. Ralf rzucił okiem ku skalnym wieżycom, potem na grupę dzikich.

– Słuchajcie. Przyszliśmy, żeby wam coś powiedzieć. Po pierwsze, musicie oddać Prosiaczkowi okulary. On bez nich nic nie widzi. To nie zabawa…

Szczep dzikich zachichotał i Ralf zapomniał, o czym chciał mówić. Odsunął włosy z oczu i patrzył na zielono-czarną maskę, starając się sobie przypomnieć, jak Jack naprawdę wygląda.

Prosiaczek szepnął:

– Ognisko.

– No tak. A druga sprawa to ognisko. Muszę to powtórzyć jeszcze raz. Powtarzam wam to raz po raz, odkąd spadliśmy na tę wyspę.

Podniósł włócznię i wskazał nią dzikich.

– Nasza jedyna szansa ocalenia to cały dzień podtrzymywać ogień. Może jakiś okręt spostrzeże dym, podpłynie i zabierze nas do domu. A bez tego dymu musimy czekać, aż okręt przypłynie przez przypadek. Możemy tak czekać całe lata, aż zrobimy się starzy…

Wśród dzikich trysnął śmiech – drżący, srebrzysty, nierzeczywisty śmiech, i odbił się w skałach echem. Gniew wstrząsnął Ralfem. Głos mu się załamał.

– Czy nie rozumiecie, malowane błazny? Sam, Eryk, Prosiaczek i ja to za mało. Próbowaliśmy utrzymać ogień, ale nie potrafiliśmy. A wy tylko bawicie się i polujecie…

Wskazał włócznią nad ich głowy, gdzie w perłowym powietrzu rozpływała się smużka dymu.

– Spójrzcie na to! To ma być ognisko sygnalne? To jest ognisko do gotowania jedzenia. Zaraz napchacie sobie brzuchy i skończy się dym. Czy wy nie rozumiecie? Tam każdej chwili może pokazać się okręt…

Urwał, pokonany milczeniem i ufarbowaną anonimowością grupy strzegącej wejścia.

Wódz otworzył różowe usta i odezwał się do Samieryka, który stał pomiędzy nim a jego szczepem:

– Hej, wy! Cofnijcie się do tyłu.

Nikt mu nie odpowiedział. Bliźniacy, zaskoczeni, patrzyli na siebie, a uspokojony zaprzestaniem bójki Prosiaczek ostrożnie wstał. Jack spojrzał na Ralfa, a potem znów na bliźniaków.

– Chwytać ich

Nikł się nic poruszył. Jack krzyknął gniewnie:

– Powiedziałem: chwytać ich!

Nerwowo i niezręcznie dzicy otoczyli Samieryka. Znów rozległ się srebrzysty śmiech. Samieryk zdobył się na protest cywilizowanych ludzi.

– No co!

– … słowo daję!

Zabrano im włócznie.

– Związać ich!

Ralf krzyknął rozpaczliwie do zielono-czarnej maski:

– Jack!

– Dalej! związać ich!

Wyczuwszy odrębność Samieryka, grupa dzikich zdała sobie sprawę z własnej mocy. Podnieceni, niezgrabnie powalili bliźniaków na ziemię. Jack działał jak natchniony. Wiedział, że Ralf spróbuje odsieczy. Zatoczył włócznią młynka poza siebie, aż zafurczała w powietrzu, i Ralf ledwie zdołał odparować cios. Za nimi szczep i bliźniacy utworzyli rozwrzeszczaną, podrygującą kupę. Prosiaczek znów się skulił. Potem dzicy odstąpili odsłaniając leżących na ziemi bliźniaków. Jack zwrócił się do Ralfa mówiąc przez zaciśnięte zęby:

– Widzisz? Robią, co im każę.

Znowu zrobiło się cicho. Bliźniacy leżeli skrępowani, a szczep patrzył na Ralfa ciekawy, co teraz zrobi. Ralf przebiegł po nich wzrokiem spoza grzywy włosów, potem spojrzał na mizerny dym.

Porwał go gniew. Wrzasnął do Jacka:

– Jesteś bydlę, świnia i złodziej!

Natarł na niego.

Jack, wiedząc, że to kryzys, natarł również. Zderzyli się ze sobą i odskoczyli. Jack wyrżnął Ralfa pięścią w ucho, ale aż jęknął, gdy dostał cios w brzuch. Potem stali naprzeciwko siebie zdyszani i wściekli, lecz onieśmieleni wzajemną zajadłością. Zdali sobie nagle sprawę z towarzyszącej ich walce wrzawy – zagrzewających przenikliwych krzyków dzikich.

Do Ralfa dotarł głos Prosiaczka:

– Dajcie mi coś powiedzieć!

Stał w pyle walki, a kiedy szczep zorientował się w jego zamiarze, przenikliwe wrzaski zmieniły się w nieustający gwizd.

Prosiaczek uniósł konchę i gwizd nieco ustał, ale za chwilę zabrzmiał z jeszcze większą siłą.

– Trzymam konchę!

Zaczął krzyczeć:

– Mówię wam, że trzymam konchę!

Nieoczekiwanie zrobiła się cisza; szczep chciał się dowiedzieć, co zabawnego ma do powiedzenia Prosiaczek.

Cisza i milczenie; ale w tym milczeniu Ralf usłyszał dziwny dźwięk przy swojej głowie. Nastawił ucha i znów go usłyszał; słabiutki świst w powietrzu. Ktoś rzucał kamieniami. To Roger. Jedną ręką rzucał, a drugiej nie spuszczał z lewara. Pod nim, w dole, Ralf wyglądał jak zmierzwiona strzecha włosów, a Prosiaczek jak wór tłuszczu.

– Muszę wam to powiedzieć. Postępujecie jak dzieciaki.

Gwizd podniósł się na nowo i zaraz ucichł, gdy Prosiaczek uniósł białą, czarodziejską muszlę.

– Co lepsze, czy być bandą wymalowanych dzikusów, jak wy, czy rozsądnymi ludźmi, jak Ralf?

Dzicy podnieśli wrzask. Prosiaczek znowu zaczął krzyczeć.

– Co lepsze, prawo i zgoda, czy polowanie i zabijanie?

Znowu wrzawa i znowu świst w powietrzu. Ralf przekrzyczał hałas:

– Co lepsze, prawo i ocalenie, czy polowanie i niszczenie?

Teraz i Jack wrzeszczał i Ralf już nie mógł ich przekrzyczeć. Jack wycofał się ku dzikim i tworzyli teraz zwarty mur jeżący się włóczniami. Zaczęli myśleć o ataku; gotowali się, by zmieść wroga z przejścia. Ralf stał zwrócony do nich trochę bokiem, z włócznią w pogotowiu. Przy nim Prosiaczek trzymał talizman, kruche, lśniące piękno, muszlę. Biła w nich burza wrzasków, śpiew nienawiści. Wysoko nad nimi Roger w delirycznym niepohamowaniu nacisnął całym ciężarem na lewar.

Ralf usłyszał spadającą skałę dużo wcześniej, niż ją spostrzegł. Poczuł pod stopami drgnienie i usłyszał gruchot kamieni na szczycie. Potem olbrzymi odłam grzmotnął w skalny pomost i Ralf rzucił się na płask na ziemię, a dzicy wrzasnęli.

Blok zawadził w locie Prosiaczka ocierając się o jego bok -koncha rozprysła się na drobne kawałeczki i przestała istnieć. Prosiaczek, bez słowa, nie zdążywszy nawet jęknąć, poleciał łukiem obracając się w powietrzu. Blok odbił się jeszcze dwa razy i znikł w gąszczu lasu. Chłopiec spadł plecami na czerwoną, kwadratową skałę czterdzieści stóp niżej w morzu. Z pękniętej czaszki coś wypłynęło i zabarwiło się na czerwono. Ręce i nogi Prosiaczka drgnęły parę razy jak u zarzynanej świni. Potem morze wydało długie powolne westchnienie, na skale zakipiała biało-różowa woda, a gdy opadła z sykiem, ciała Prosiaczka już nie było.

Zapanowała absolutna cisza. Ralf ułożył usta w jakieś słowo, ale nie wydobył z nich żadnego dźwięku.

Nagle Jack skoczył naprzód i zaczął dziko wrzeszczeć:

– Widzisz? Widzisz? Tak samo będzie z tobą! Ja nie żartuję!

Już nie masz szczepu! Nie ma konchy…

Zaczął biec ku niemu, pochylony.

– Jestem wodzem!

Ze złością cisnął włócznią w Ralfa. Ostrze rozdarło Ralfowi skórę na żebrach, włócznia skręciła i wpadła do wody. Ralf potknął się nie czując bólu, tylko paniczny strach, a dzicy, wrzeszcząc jak ich wódz, zaczęli nacierać. Druga włócznia, skrzywiona, która nie mogła uderzyć celnie, śmignęła mu koło twarzy. Jeszcze jedna spadła z góry, gdzie był Roger. Bliźniacy leżeli za tłumem dzikich. Na przewężeniu zaroiło się od anonimowych diabelskich twarzy. Ralf zaczął uciekać. Za nim podniosła się głośna wrzawa, niczym krzyk mew. Instynkt podszepnął mu, żeby nie biec prostą linią przez otwartą przestrzeń – instynkt, którego istnienia u siebie nie podejrzewał – i włócznie padały obok. Spostrzegł bezgłowy tułów świni i w samą porę skoczył. Potem przedarł się przez liście i gałęzie i ukrył w lesie.

Wódz zatrzymał się przy świni, odwrócił się i podniósł ręce w górę.

– Wracać! Wracać do fortu!

Wkrótce wszyscy dzicy wrócili z hałasem na skalny pomost, gdzie na ich spotkanie wyszedł Roger. Wódz spytał go z gniewem:

– Dlaczego nie jesteś na straży?

Roger spojrzał na niego ponuro.

– Ja tylko zszedłem…

Wzbudzał odrazę, jak kat. Wódz nic mu więcej nie powiedział, tylko zwrócił wzrok na Samieryka.

– Musicie przystać do mojego szczepu.

– Puszczaj mnie…

– … i mnie.

Wódz chwycił jedną z włóczni, które pozostały, i szturchnął nią Sama w żebra.

– Co to ma znaczyć? – spytał groźnie. – Co to ma znaczyć, że przyszliście tu z włóczniami? Co to ma znaczyć, że nie chcecie przystać do mojego szczepu?

Dźganie włóczni stało się rytmiczne. Sam zawył.

– Nie tak.

Roger wysunął się przed wodza, niemal odtrącając go ramieniem. Wycie ustało i Samieryk leżał wytrzeszczając oczy w niemej trwodze. Roger zbliżał się ku nim niby ktoś sprawujący jakąś nienazwaną władzę.

Загрузка...