Prosiaczek wzniósł nieszczęsny wzrok z blednącej w brzasku plaży ku ciemnej górze.
– Jesteś pewien? Zupełnie pewien?
– Mówiłem ci już ze sto razy – rzekł Ralf – widzieliśmy go.
– Sądzisz, że tu, na dole, jesteśmy bezpieczni?
– Skąd, u licha, ja mam wiedzieć?
Ralf obrócił się na pięcie i zrobił parę kroków po plaży. Jack klęczał i kreślił palcem koliste wzory na piasku. Dobiegł ich stłumiony głos Prosiaczka:
– Jesteś całkiem pewien?
– Pójdź sam i się przekonaj – rzekł Jack pogardliwie – szczęśliwej drogi.
– Nie ma obawy.
– Ten zwierz ma zęby – powiedział Ralf- i wielkie czarne oczy.
Zadrżał gwałtownie. Prosiaczek zdjął okulary z jednym szkłem i zaczął je przecierać.
– Co teraz zrobimy?
Ralf spojrzał w stronę granitowej płyty. Wśród drzew jaśniała koncha, biała plamka w miejscu, gdzie miało ukazać się słońce. Odgarnął z czoła strzechę włosów.
– Nie wiem.
Przypomniał sobie paniczną ucieczkę po zboczu góry.
– Szczerze mówiąc myślę, że nie potrafimy pokonać tak wielkiego zwierza. Możemy dużo gadać, ale nie potrafilibyśmy zabić nawet tygrysa. Ucieklibyśmy. Nawet Jack by uciekł. Jack wciąż patrzył w piasek.
– A moi myśliwi?
Z cienia przy szałasach wyśliznął się Simon. Ralf zignorował pytanie Jacka. Wskazał żółtawy poblask nad wodami.
– Póki jest jasno, jesteśmy odważni. A potem? Teraz to coś siedzi przy ognisku, jakby mu specjalnie zależało, żebyśmy nie mogli dawać znaków…
Bezwiednie załamał ręce. Ciągnął dalej podniesionym głosem:
– Więc nie możemy rozpalić ogniska sygnalnego… Jesteśmy straceni.
Nad wodą pojawił się złoty punkcik i w jednej chwili całe niebo pojaśniało.
– A moi myśliwi?
– Dzieciaki uzbrojone w kije.
Jack zerwał się raptownie. Twarz miał czerwoną, gdy odchodził. Prosiaczek włożył okulary z jednym szkłem i spojrzał na Ralfa.
– Widzisz, co zrobiłeś? Obraziłeś jego myśliwych.
– Och, zamknij się!
Rozmowę przerwały nieudolne dźwięki muszli. Jakby wyśpiewując pieśń pochwalną wschodzącemu słońcu, Jack stał i trąbił, aż w szałasach powstał ruch i na granitową płytę zaczęli wchodzić myśliwi, a maluchy pobeczały się, co im się ostatnio dość często zdarzało. Ralf i Prosiaczek wstali posłusznie i poszli w stronę granitowej płyty.
– Gadanie – rzekł Ralf gorzko – nic, tylko gadanie i gadanie, i gadanie.
Wziął konchę od Jacka.
– To zebranie…
Jack mu przerwał:
– Ja je zwołałem.
– Gdybyś ty go nie zwołał, sam bym to zrobił. Ty tylko zatrąbiłeś.
– Czy to nie znaczy, że…
– Och, bierz ją sobie! Gadaj!
Ralf wcisnął konchę w ręce Jacka, a sam usiadł na pniu palmy.
– Zwołałem to zebranie – zaczął Jack – z wielu przyczyn. Po pierwsze, wiecie już, że widzieliśmy zwierza. Podczołgaliśmy się. Byliśmy o parę stóp od niego. Podniósł głowę i popatrzył na nas. Nie wiemy, co on robi. Nie wiemy nawet, co to za zwierz…
– On wychodzi z morza…
– Z ciemności…
– Z drzew…
– Cicho! – krzyknął Jack. – Słuchajcie. Ten zwierz siedzi na górze i…
– Może czeka…
– Poluje…
– Tak, poluje.
– Poluje – powiedział Jack. Przypomniał sobie swoje dawne lęki w lesie. – Tak. Ten zwierz jest łowcą. Tylko… Zamknąć się! Następna rzecz to, że nie możemy go zabić. A jeszcze jedno, Ralf powiedział, że moi myśliwi są do niczego.
– Wcale tego nie mówiłem!
– Ja trzymam konchę. Ralf uważa was za tchórzy, którzy uciekają przed odyńcem i przed zwierzem. To jeszcze nie wszystko.
Przez granitową płytę przeszło niby westchnienie, jakby każdy przewidywał, co się teraz stanie. Głos Jacka rozlegał się znowu, drżący, lecz zdecydowany, wdzierający się w nieprzyjazną ciszę.
– On jest jak Prosiaczek. Mówi zupełnie jak Prosiaczek. Nie jest prawdziwym wodzem.
Przycisnął konchę do piersi.
– On sam jest tchórzem.
Na chwilę urwał i zaraz zaczął mówić dalej:
– Na szczycie góry, jak my z Rogerem poszliśmy naprzód, on został z tyłu.
– Ja też poszedłem!
– Ale później.
Dwaj chłopcy patrzyli na siebie złowrogo spoza firanek włosów.
– Ja też poszedłem – powiedział Ralf – a potem uciekałem, i ty uciekałeś.
– No, to nazwij mnie tchórzem.
Jack zwrócił się do myśliwych:
– On nie jest myśliwym. Nigdy nie zdobył dla nas mięsa. Nie jest wójtem klasowym i nic o nim nie wiemy. Wydaje tylko rozkazy i chce, żebyśmy go tak za nic słuchali. Całe to gadanie…
– Całe to gadanie! – krzyknął Ralf. – Gadanie, gadanie! Kto chciał gadać? Kto zwołał to zebranie?
Jack odwrócił się, twarz miał czerwoną, brodę wysuniętą naprzód. Spojrzał spode łba na Ralfa.
– Więc dobra – rzekł tonem znaczącym, groźnym – dobra.
Jedną ręką przycisnął konchę do piersi, a wskazującym palcem drugiej przeszył powietrze.
– Kto uważa, że Ralf nie powinien być wodzem?
Spojrzał wyczekująco na skupionych wokół chłopców, którzy jakby skamienieli. Pod palmami zapanowała śmiertelna cisza.
– Ręka do góry – krzyknął Jack – kto nie chce, żeby Ralf był wodzem?
Cisza trwała nadal, nie zakłócona, ciężka, pełna wstydu. Powoli czerwień zaczęła odpływać z policzków Jacka i zaraz powróciła z bolesną gwałtownością. Chłopiec zwilżył językiem wargi i odwrócił głowę, aby uniknąć wstydliwego zetknięcia się z ich wzrokiem.
– Ilu uważa, że…
Głos uwiązł mu w krtani. Trzymające konchę dłonie zaczęły drżeć. Odchrząknął i powiedział głośno:
– Więc dobra.
Położył konchę ostrożnie na trawie u swych stóp. Z kącików oczu spływały mu upokarzające łzy.
– Nie bawię się więcej z wami.
Większość chłopców siedziała teraz ze wzrokiem spuszczonym na trawę, pod nogi. Jack chrząknął znowu.
– Nie będę się zadawał z bandą Ralfa…
Przebiegł wzrokiem wzdłuż pni po prawej ręce, gdzie skupili się myśliwi, którzy niegdyś byli chórem.
– Odchodzę. Niech sam sobie łapie świnie. Jeżeli ktoś będzie chciał polować ze mną, może do mnie przyjść.
Wyszedł z trójkąta chwiejnym krokiem i ruszył ku krawędzi granitowej płyty, gdzie się zaczynał biały piach.
– Jack!
Jack odwrócił się i spojrzał na Ralfa. Chwilę się wahał, a potem krzyknął wysokim, rozwścieczonym głosem:
– Nie! zeskoczył z płyty i zaczął biec plażą nie zważając na płynące bez ustanku łzy. Ralf stał i patrzył za Jackiem, póki go nie zakrył las.
Prosiaczek płonął z oburzenia.
– Mówię i mówię, Ralf, a ty stoisz, jak…
Patrząc na Prosiaczka niewidzącymi oczyma, Ralf powiedział cicho, jakby do siebie:
– On wróci. Wróci, jak słońce zajdzie. – Spojrzał na konchę w rękach Prosiaczka. – Co?
– Już nic!
Prosiaczek zrezygnował z próby karcenia Ralfa. Jeszcze raz przetarł szkło okularów i wrócił do przerwanego tematu:
– Damy sobie radę bez Jacka Merridewa. Są jeszcze na tej wyspie inni oprócz niego. Ale teraz, kiedy wiemy, że zwierz naprawdę istnieje, choć trudno mi w to uwierzyć, będziemy musieli trzymać się blisko granitowej płyty i Jack ze swoim polowaniem będzie nam mniej potrzebny. Trzeba się teraz zastanowić nad naszą sytuacją.
– Nie ma rady, Prosiaczku. Nic się nie da zrobić.
Przez chwilę siedzieli wśród przygnębiającego milczenia. Potem wstał Simon i wziął konchę od Prosiaczka, który był tym tak zdumiony, że nawet nie usiadł. Ralf spojrzał na Simona.
– Simon? Co chcesz powiedzieć?
Drwiący szmer obiegł krąg i Simon wzdrygnął się.
– Pomyślałem sobie, że może dałoby się coś zrobić. Coś, czego…
Znowu świadomość, że przemawia przed tak licznym zgromadzeniem, odjęła mu mowę. Poszukał pomocy i współczucia u Prosiaczka. Przyciskając konchę do brązowej piersi zwrócił się do niego:
– Myślę, że powinniśmy wejść na górę.
Krąg zadrżał z przerażenia. Simon umilkł, zwrócony do Prosiaczka, który patrzył na niego z drwiną i niedowierzaniem.
– Po co mamy wspinać się na górę, skoro Ralf i tamci już tam byli i nic nie mogli zrobić?
Simon wyszeptał odpowiedź:
– Bo nic innego nam nie pozostaje.
Powiedziawszy to, pozwolił zabrać sobie konchę. Potem odsunął się od innych jak mógł najdalej i usiadł.
Prosiaczek mówił teraz z większą pewnością siebie i – co zebrani niechybnie by zauważyli, gdyby okoliczności były mniej poważne – z wyraźną przyjemnością.
– Powiedziałem już, że z powodzeniem możemy się obejść bez pewnej osoby. Teraz musimy się zastanowić, co można zrobić. Zdaje się, że mogę wam powiedzieć, co myśli Ralf. Najważniejszą rzeczą na wyspie jest dym, a nie może być dymu bez ognia.
Ralf zrobił niecierpliwy ruch.
– Nie da rady, Prosiaczku. Nie mamy już ogniska. To coś siedzi tam na górze… musimy zostać tutaj.
Prosiaczek wzniósł konchę, jakby chcąc dodać mocy swym następnym słowom.
– Nie mamy już ogniska na wierzchołku góry. Ale dlaczego nie moglibyśmy rozpalić go tu na dole? Można zrobić ognisko choćby o tam, na skałach. Nawet na plaży. I będzie dym.
– Racja!
– Dym!
– Koło basenu!
Chłopcy rozglądali się. Tylko Prosiaczka stać było na taką śmiałość, by zaproponować przeniesienie ogniska z wierzchołka góry na dół.
– Więc rozpalimy ognisko tu, na dole – rzekł Ralf. Rozejrzał się. – Zrobimy je tutaj, między płytą a basenem. Oczywiście.
Urwał marszcząc w zamyśleniu brwi i nieświadomie zaczął ogryzać resztki paznokcia.
– Oczywiście dym będzie tu mniej widoczny, to znaczy prawie niewidoczny z bardzo daleka. Ale przynajmniej nie będziemy musieli się zbliżać do… do… Chłopcy kiwnęli głowami z całkowitym zrozumieniem. Nie trzeba będzie się przynajmniej zbliżać.
– Zrobimy ognisko teraz zaraz.
Największe pomysły cechuje prostota. Mając przed sobą wyraźne zadanie pracowali z zapałem. Prosiaczka tak rozpierała radość i rosnące poczucie wolności, spowodowane odejściem Jacka, oraz duma z przysługi, oddanej społeczności, że nawet wziął się do noszenia drzewa. Drzewo, które nosił, było tuż pod ręką, nikomu niepotrzebna zwalona palma na granitowej płycie, ale dla innych chłopców wszystko, co na tej płycie leżało, było święte. Potem bliźniacy zdali sobie sprawę, że bliskość ognia może zmniejszyć ich nocne koszmary, co słysząc maluchy zaczęły tańczyć i klaskać w dłonie.
Drzewo nie było tak suche, jak na górze. Przeważnie zgniłe i pełne robactwa, które rozbiegało się na wszystkie strony. Kłody musiano ostrożnie dźwigać z ziemi, bo inaczej rozsypywały się w wilgotny proszek. Co więcej, by nie zapuszczać się głęboko w las, chłopcy chwytali zwalone pnie w pobliżu, nie bacząc na oplatające je młode pędy. Czuli się zadomowieni tu, na skraju lasu, w pasie strzaskanej roślinności, w pobliżu konchy i szałasów, zwłaszcza za dnia. Nikt zaś nie zastanawiał się, jak będzie w nocy. Pracowali więc z zapałem i radością, lecz w miarę upływu czasu zapał zaczynał nabierać cech paniki, a wesołość graniczyć z histerią. Wznieśli piramidę liści, gałązek, konarów i pni na gołym piasku obok granitowej płyty. Po raz pierwszy w dziejach ich pobytu na wyspie Prosiaczek sam zdjął okulary, ukląkł i zogniskował promienie słońca na hubce. Wkrótce powstał strop dymu i krzak żółtego ognia.
Maluchy, które od katastrofy pożaru rzadko widywały ogień, wpadły w ogromne podniecenie. Tańczyły i śpiewały i całe wydarzenie nabrało cech pikniku.
W końcu Ralf przerwał pracę i stał ocierając brudnym ramieniem pot z czoła.
– Będziemy musieli zmniejszyć ognisko. To jest za duże. Nie potrafimy utrzymać tak wielkiego ognia.
Prosiaczek usiadł ostrożnie na piasku i zaczął czyścić okulary.
– Można przeprowadzić doświadczenia. Nauczyć się palić małe ognisko i nakładać zielone gałęzie, żeby dymiło. Trzeba dowiedzieć się, jakie liście nadają się najlepiej do robienia dymu.
Kiedy wygasł ogień, wygasło też podniecenie. Maluchy przestały śpiewać i tańczyć i porozłaziły się to nad wodę, to w stronę drzew owocowych, to ku szałasom.
Ralf upadł na piasek.
– Musimy zrobić nową listę do pilnowania ognia.
– Jak ich znajdziesz.
Rozejrzał się. Po raz pierwszy spostrzegł, jak mało zostało starszaków, i zrozumiał, czemu tak ciężko szła im praca.
– Gdzie Maurice?
Prosiaczek znów przetarł okular.
– Chyba… nie, on by nie poszedł sam do lasu.
Ralf zerwał się, przebiegł szybko na drugą stronę ogniska i stanął koło Prosiaczka odgarniając włosy z czoła.
– Ale musimy zrobić listę. Jestem ja, ty, Samieryk i…
Nie patrząc na Prosiaczka spytał niby obojętnym tonem:
– Gdzie Bill i Roger?
Prosiaczek schylił się i rzucił w ogień patyk.
– Zdaje się, że poszli. Zdaje się, że nie chcą się z nami bawić.
Ralf usiadł i zaczął robić palcem dziurki w piachu. Zdziwił się, ujrzawszy obok jednej z nich kropelkę krwi. Przyjrzał się uważnie obgryzionemu paznokciowi i patrzył, jak na skaleczonym miejscu zbiera się kuleczka krwi.
Prosiaczek mówił dalej:
– Widziałem, jak się wykradali, kiedy znosiliśmy drzewo.
Poszli w tamtą stronę. W tę samą, co on.
Ralf skończył oględziny palca i spojrzał w górę. Niebo jakby ze współczucia dla wielkich zmian, które wśród nich zaszły, było dziś inne i tak zamglone, że rozgrzane powietrze wydawało się miejscami białe. Dysk słońca stał się matowosrebrny, jakby bliższy i nie tak gorący; ale w powietrzu wisiała duchota.
– Z nimi były zawsze tylko kłopoty.
W głosie, który rozległ się tuż koło niego, czuć było niepokój.
– Damy sobie radę bez nich. Będzie nam teraz lepiej.
Ralf usiadł. Nadeszli bliźniacy wlokąc wielką kłodę i uśmiechając się triumfalnie. Cisnęli kłodę w żarzące się węgle wzbijając snop iskier.
– Poradzimy sobie sami.
Kłoda zdążyła wyschnąć, zająć się płomieniem, rozżarzyć do czerwoności, a Ralf wciąż siedział na piasku i nic nie mówił. Nie widział, jak Prosiaczek podszedł do bliźniaków i szeptał coś z nimi ani jak wszyscy trzej udali się do lasu.
– Proszę.
Na dźwięk tego słowa drgnął i oprzytomniał. Obok niego stał Prosiaczek i dwaj chłopcy. Byli obładowani owocami.
– Pomyślałem sobie – rzekł Prosiaczek – że warto zrobić ucztę.
Trzej chłopcy usiedli. Przynieśli masę owoców, a wszystkie dojrzałe. Uśmiechnęli się do Ralfa, gdy sięgnął i zaczął jeść.
– Dziękuję – powiedział. A potem z wyrazem miłego zaskoczenia jeszcze raz: – Dziękuję!
– Poradzimy sobie doskonale sami – rzekł Prosiaczek. – Oni nie mają oleju w głowie i tylko z nimi kłopot. Zrobimy małe porządne ognisko…
– Gdzie Simon?
– Nie wiem.
– Ale nie poszedł chyba na górę?
Prosiaczek parsknął głośnym śmiechem i wziął garść owoców.
– Może i poszedł. – Przełknął owoce. – On jest stuknięty.
Simon minął teren drzew owocowych, ale maluchy zajęte były dziś ogniskiem na plaży i żaden tu go nie ścigał. Posuwał się dalej wśród pnączy, aż doszedł do wielkiej maty splecionej roślinności koło niewielkiej polanki i wpełzł do środka. Za zasłoną z liści było rażące słońce i motyle igrały w ustawicznym tańcu. Ukląkł i poczuł na sobie słoneczny grot. Poprzednim razem powietrze jakby wibrowało żarem; teraz jednak kryło w sobie groźbę. Wkrótce spod długich, szorstkich włosów chłopca zaczęły wypływać strużki potu. Poruszył się niespokojnie, ale nie było gdzie schronić się przed słońcem. Poczuł pragnienie, a potem jeszcze większe pragnienie.
Nie ruszał się z miejsca.
Daleko na plaży przed grupką chłopców stał Jack. Promieniał z radości.
– Polowanie – mówił. Przyglądał się im krytycznie. Wszyscy mieli na sobie szczątki czarnych czapek, a kiedyś, w zamierzchłej przeszłości, stali skromnie w dwóch szeregach, a dobywające się z ich krtani głosy brzmiały jak anielskie pienia.
– Będziemy polowali. Ja będę wodzem.
Skinęli głowami i kryzys minął.
– A teraz w sprawie zwierza.
Poruszyli się, spojrzeli w las.
– Powiem wam. Nie będziemy się nim przejmowali.
Kiwnął głową.
– Zapomnimy o zwierzu.
– Słusznie!
– Tak!
– Zapomnimy o nim!
Jeżeli Jacka zdumiała ta gorliwość, to nie pokazał tego po sobie.
– I jeszcze jedno. Nie będzie nam się tutaj tyle śnić. Jesteśmy prawie na końcu wyspy.
Potwierdzili z zapałem wypływającym z głębi udręczonych dusz.
– Słuchajcie teraz. Później może przeniesiemy się do skalnego zamku. Ale teraz muszę postarać się odciągnąć więcej starszaków od konchy i tego wszystkiego. Zabijemy świnię i zrobimy ucztę. – Urwał i zaczął mówić wolniej: – I jeszcze w sprawie zwierza. Jak upolujemy świnię, zostawimy mu trochę mięsa. Wtedy nie będzie się nas czepiał.
Wstał nagle.
– Pójdziemy teraz do lasu i zapolujemy.
Odwrócił się i pobiegł kłusem, a oni po chwili wahania ruszyli posłusznie za nim. Rozsypali się z lękiem po lesie. Jack znalazł niemal od razu zrytą ziemię i poszarpane korzenie świadczące o pobycie świni; wkrótce trafili na świeży ślad. Jack dał znak reszcie myśliwych, aby zachowywali się cicho, i poszedł dalej sam. Był szczęśliwy i w okryciu wilgotnego mroku lasu czuł się jak w swoim starym ubraniu. Przeczołgał się w dół ku skałom i rzadko stojącym drzewom wybrzeża.
Świnie, wypchane torby tłuszczu, leżały rozkoszując się w cieniu drzew. Nie było wiatru, więc nie podejrzewały niebezpieczeństwa, a doświadczenie nauczyło Jacka poruszać się bezszelestnie jak zjawa. Wycofał się i wrócił, aby udzielić wskazówek myśliwym. Niebawem wszyscy zaczęli się powolutku skradać, pocąc się w ciszy i upale. Spod drzew doszedł ich odgłos leniwego klapania uszami. Nieco dalej od reszty, oddając się macierzyńskiemu szczęściu, leżała największa maciora. Była różowa w czarne łaty, a wielką banię jej brzucha otaczał rząd prosiąt, które spały lub szturchały ją ryjkami i pokwikiwały.
Jakieś piętnaście jardów od świń Jack zatrzymał się i jego ramię prostując się wskazało maciorę. Spojrzał na nich pytająco, aby się upewnić, że wszyscy dobrze zrozumieli, a chłopcy kiwnęli głowami. Rząd ramion odchylił się do tyłu.
– Już!
Stado poderwało się. Z odległości ledwie dziesięciu jardów drewniane włócznie o stwardniałych w ogniu ostrzach poszybowały ku upatrzonej świni. Jedno z prosiąt z obłąkanym wrzaskiem pognało w morze wlokąc za sobą włócznię Rogera. Maciora z dychawicznym kwikiem stanęła chwiejnie, z dwoma włóczniami uwięzłymi w tłustym boku. Chłopcy krzyknęli i ruszyli naprzód, prosięta rozproszyły się na wszystkie strony, a maciora przedarła się przez pierścień ataku i pogalopowała w las łamiąc po drodze gałęzie.
– Za nią!
Gnali świńską ścieżką, ale las był zbyt ciemny i gęsty, więc Jack klnąc zatrzymał ich i rzucił się między drzewa. Przez chwilę nie odzywał się, tylko dyszał ciężko, aż poczuli przed nim lęk i wymienili spojrzenia pełne niespokojnego podziwu. Potem wskazał palcem na ziemię.
– Tam…
Zanim inni zdążyli przyjrzeć się kropelce krwi, Jack skręcił w bok kierując się niedostrzegalnym śladem, dotykając tu i ówdzie ustępujących gałązek. Szedł tak z jakąś tajemną pewnością, a myśliwi za nim.
Zatrzymał się przed zwartym gąszczem.
– Tutaj.
Otoczyli gęstwinę, ale maciora znowu umknęła, choć z jeszcze jedną włócznią w boku. Wlokące się za nią włócznie przeszkadzały w biegu, a ich ostre, zastrugane końce sprawiały bezustanny ból. Wpadła na drzewo i wbiła sobie jedną z włóczni jeszcze głębiej; odtąd już każdy myśliwy widział wyraźnie ślad świeżej krwi. Upływało popołudnie, mgliste i straszne od wilgotnego upału; maciora gnała przed siebie krwawiąca i oszalała, a oni podążali za nią zniewoleni chucią, podnieceni tym długotrwałym pościgiem i krwią. Dojrzeli ją teraz, niemal dogonili, ale dobyła resztek sił i znów wyrwała się do przodu. Byli tuż, tuż, gdy wypadła na otwartą przestrzeń, gdzie kwitły różnokolorowe kwiaty, a w nieruchomym, upalnym powietrzu tańczyły motyle.
Tutaj, pod ciosem spiekoty, upadła, a myśliwi rzucili się na nią. Ten straszliwy najazd z nieznanego świata przyprawił ją o obłęd; kwiczała i wierzgała, a powietrze pełne było potu i hałasu, i krwi, i przerażenia. Roger biegał wokół kłębowiska i kłuł włócznią, gdzie tylko spostrzegł kawałek świńskiego ciała. Jack leżał na maciorze i dźgał ją nożem. Roger znalazł miejsce dla ostrza swej włóczni i zaczął naciskać całym ciężarem. Włócznia wsuwała się cal po calu i kwik przeszedł w przeraźliwy wrzask. Wreszcie Jack trafił w gardło i na ręce bluznęła mu krew. Maciora przestała się szarpać, a oni leżeli na niej całym ciężarem, wreszcie zaspokojeni. Motyle wciąż tańczyły na środku polany, zajęte sobą.
W końcu podniecenie dobijaniem zwierzyny opadło. Chłopcy odstąpili i Jack wstał i wyciągnął ręce.
– Patrzcie.
Zachichotał i otrząsnął je, a chłopcy roześmiali się na widok ociekających krwią dłoni. Potem Jack schwycił Maurice'a i umazał mu policzki. Roger zaczął wyciągać włócznię i dopiero wtedy chłopcy zobaczyli, co zrobił. Robert określił to zdaniem, które przyjęto burzliwym śmiechem.
– W sam tyłek!
– Słyszałeś?
– Słyszałeś, co powiedział?
– W sam tyłek!
Tym razem dwie główne role odegrał Robert z Maurice'em; a Maurice tak śmiesznie naśladował ruchy świni, usiłującej umknąć przed ostrzem włóczni, że chłopcy płakali ze śmiechu.
Wreszcie nawet i to przestało ich bawić. Jack wytarł okrwawione ręce o skałę i zabrał się do świni. Zaczął ją patroszyć wydzierając dymiące zwoje kiszek i kładąc je na skale, czemu chłopcy przyglądali się z uwagą. Pracując mówił:
– Zabierzemy mięso na plażę. Pójdę na granitową płytę i zaproszę ich na ucztę. To będzie dobra okazja.
Roger spytał:
– Wodzu…
– Uhu?…
– A jak rozpalimy ogień?
Jack kucnął i marszcząc brwi spojrzał na świnię.
– Zrobimy napad i weźmiemy od nich. Pójdzie czterech:
Henry, ty, Bill i Maurice. Pomalujemy twarze i podkradniemy się. Roger porwie gałąź, jak ja będę z nimi rozmawiał. Reszta tymczasem zaniesie to tam, gdzie się spotkaliśmy. Tam rozpalimy ognisko. A potem…
Urwał i wstał patrząc na cienie pod drzewami. Głos jego był cichszy, gdy mówił dalej:
– Ale zostawimy trochę mięsa dla…
Ukląkł i zaczął pracować nożem. Chłopcy stłoczyli się wokół niego. Jack wydał przez ramię polecenie Rogerowi:
– Weź patyk i zaostrz oba końce.
Wstał trzymając w obu dłoniach ociekający łeb maciory.
– Gdzie ten patyk?
– Tu.
– Wbij jeden koniec w ziemię. Och… to skała. Wciśnij go w szczelinę. Dobrze.
Jack podniósł świński łeb do góry i nadział z rozmachem na patyk, aż zaostrzony koniec przebiwszy miękką krtań wylazł przez pysk. Odstąpił, a łeb tkwił na patyku, po którym sączyła się strużka krwi.
Chłopcy instynktownie odsunęli się również i w lesie zrobiło się bardzo cicho. Wytężyli słuch, lecz usłyszeli tylko bzykanie much uwijających się przy wypatroszonych flakach.
Jack powiedział szeptem:
– Bierzcie świnię.
Maurice i Robert nadziali świnię na drąg i dźwignęli ciężar na ramiona. Stojąc w milczeniu nad śladami zaschłej krwi, wyglądali nagle na spłoszonych.
Jack powiedział głośno:
– Ten łeb jest dla zwierza. To dar.
Dar ten przyjęła cisza, napełniając ich grozą. Łeb z przymglonymi oczyma i krwią czerniejącą pomiędzy zębami tkwił na kiju. Chłopcy rzucili się nagle do ucieczki pędząc przez las ku otwartej plaży.
Simon pozostał na swoim miejscu, mała brązowa figurka ukryta wśród liści. Nawet gdy zamykał oczy, widział wciąż przed sobą świński łeb na patyku. Na wpół przymknięte oczy świni przyćmiewał bezgraniczny cynizm dorosłości. Oczy te zapewniały Simona, że wszystko jest złe.
– Wiem.
Simon nagle się zorientował, że wypowiedział to głośno. Otworzył szybko oczy. Łeb szczerzył zęby w rozbawieniu, ignorując muchy, wypatroszone bebechy, a nawet zniewagę nadziania na kij.
Odwrócił głowę i zwilżył zaschnięte wargi.
Dar dla zwierza. Może zwierz po niego przyjdzie? Głowa jak gdyby była tego samego zdania. Uciekaj – mówiła bezgłośnie – wracaj do chłopców. To tylko taki żart, nie ma się czym przejmować. Po prostu byłeś trochę niedysponowany, i to wszystko. Może bolała cię głowa albo zjadłeś coś niedobrego. Wracaj, dziecko – mówiła głowa bezgłośnie.
Simon podniósł wzrok, czując ciężar swoich mokrych włosów, i spojrzał w niebo. Tam, w górze, po raz pierwszy pokazały się chmury, wielkie baniaste wieżyce piętrzące się wysoko, szare, kremowe, miedziane. Zasiadły nad wyspą, dławiły ją powodując nieustannie ten duszący, dokuczliwy upał. Już nawet motyle uciekły z polanki, gdzie stało na patyku to szczerzące zęby, okapujące krwią ohydztwo. Simon spuścił głowę zamykając oczy, a potem osłonił je dłonią. Nie było pod drzewami cienia, tylko wszędzie ta perłowa cisza sprawiająca, że nawet realne przedmioty zdawały się złudne i nieokreślone. Stos świńskich bebechów przemienił się w czarną plamę much, które bzyczały jak piła. Po chwili muchy znalazły Simona. Nażarte siadały przy strużkach potu i piły. Łaskotały go w nozdrza, wyprawiały harce na udach. Były czarne, zielonkawe i nieprzeliczone; a przed Simonem stał na kiju Władca Much i uśmiechał się. W końcu Simon nie wytrzymał i spojrzał na niego; zobaczył białe zęby, przymglone oczy, krew – i to odwieczne, nieuniknione rozpoznanie przykuło jego wzrok. W prawej skroni Simona załomotał puls.
Ralf i Prosiaczek leżeli w piasku i patrząc w ogień ciskali bezmyślnie kamykami w bezdymne ognisko.
– Ta gałąź już się spaliła.
– Gdzie Samieryk?
– Trzeba pójść po drzewo. Nie mamy zielonych gałęzi.
Ralf westchnął i wstał. Nie było cienia pod palmami na granitowej płycie, tylko to dziwne światło, które jakby świeciło w górze, wśród wzbierających chmur, huknęło jak z armaty.
– Będzie lało jak z cebra.
– A co z ogniskiem?
Ralf pobiegł w las i wrócił z zieloną gałęzią, którą cisnął w ogień. Gałąź zatrzeszczała, liście pozwijały się i w powietrze wzniósł się żółty dym.
Prosiaczek w roztargnieniu kreślił palcami wzorki na piasku.
– Cały kłopot, że mamy za mało ludzi do pilnowania ogniska. Trzeba traktować Samieryka jako jedną zmianę. Oni wszystko robią razem…
– Oczywiście.
– A to niesprawiedliwe. Powinni odpracować dwie zmiany.
Ralf nie od razu to zrozumiał. Stwierdził z rozdrażnieniem, że za mało myśli jak dorosły, i westchnął znowu. Wyspa zdawała się coraz mniej wymarzonym rajem.
Prosiaczek spojrzał na ognisko.
– Zaraz będzie potrzebna nowa gałąź.
Ralf obrócił się na plecy.
– Prosiaczku, co zrobimy?
– Będziemy sobie jakoś radzić bez nich.
– Ale… ognisko.
Patrzył ze zmarszczonymi brwiami w czarno-biały popiół, w którym leżały nie dopalone kawałki patyków. Starał się uporządkować myśli.
– Boję się.
Uchwycił spojrzenie Prosiaczka, więc zaczął brnąć dalej:
– Nie zwierza. To znaczy, zwierza też się boję. Ale że nikt nie rozumie potrzeby ogniska. Że to jakby rzucić tonącemu linę. Albo jakby lekarz powiedział: pij to, bo jak nie będziesz, to umrzesz… i wtedy człowiek pije, no nie?
– Jasne, że tak.
– Czy oni nie rozumieją? Nie mogą tego zrozumieć? Że bez sygnału dymnego umrzemy tutaj? Spójrz na to.
Nad ogniskiem drżał słup rozgrzanego powietrza, ale ani śladu dymu.
– Nie możemy dopilnować jednego ogniska. A oni się nie przejmują. I co więcej… – Spojrzał uważnie w ociekającą potem twarz Prosiaczka.
– Co więcej, ja też czasem się nie przejmuję. A gdybym tak zrobił się jak inni i przestał się troszczyć. Co by się z nami stało?
Prosiaczek, głęboko zatroskany, zdjął okulary. – Nie wiem, Ralf. Myślę, że musimy wytrwać. Tak by zrobili dorośli. Ralf, skoro raz zaczął swoje wynurzenia, ciągnął:
– Prosiaczku, co się stało?
Prosiaczek spojrzał na niego ze zdumieniem.
– Myślisz o…?
– Nie, nie o tym… tylko… co sprawia, że wszystko się psuje?
Prosiaczek w zamyśleniu wolno przecierał okular. Kiedy zrozumiał, jak dalece Ralf czuł mu się bliski, aż poróżowiał z dumy.
– Nie wiem, Ralf. Moim zdaniem, to wina jego.
– Jacka?
– Jacka. – To imię również zaczynało stawać się tabu.
Ralf skinął poważnie głową.
– Tak – rzekł – na pewno tak.
W lesie koło nich wybuchła wrzawa. Z gęstwiny wyskoczyły z wyciem piekielne postacie z twarzami w białe, czerwone i zielone plamy. Maluchy z krzykiem rzuciły się do ucieczki. Ralf spostrzegł kątem oka, że Prosiaczek też biegnie. Dwie postacie skoczyły ku ognisku, więc Ralf przygotował się do obrony, ale one tylko chwyciły na wpół spalone gałęzie i pognały wzdłuż plaży. Trzy inne stały nieruchomo patrząc na Ralfa. W najwyższej z nich, której nagość okrywały tylko pas i farba, Ralf rozpoznał Jacka.
Ralf odzyskał oddech.
– No i co?
Jack zignorował go, uniósł włócznię i zaczął krzyczeć:
– Słuchajcie wszyscy. Ja i moi myśliwi mieszkamy na plaży koło płaskiej skały. Polujemy, ucztujemy i bawimy się. Jeżeli chcecie przystać do mojego szczepu, przyjdźcie nas odwiedzić.
Może wam pozwolę. A może nie.
Urwał i rozejrzał się wokół. Pod osłoną maski nie groził mu wstyd ani zażenowanie, mógł więc patrzeć każdemu z nich w oczy. Ralf klęczał przy szczątkach ogniska jak sprinter na starcie, z twarzą na wpół zakrytą włosami i sadzą. Samieryk wyglądał zza palmy na skraju lasu. Koło basenu beczał jakiś maluch z purpurową wykrzywioną buzią, a Prosiaczek stał na granitowej płycie trzymając oburącz konchę.
– Dzisiaj wieczorem urządzamy ucztę. Zabiliśmy świnię i mamy mięso. Możecie przyjść i jeść z nami, jeżeli chcecie.
Wysoko gdzieś w kanionach chmur znowu zagrzmiało. Jack i dwaj dzicy drgnęli i spojrzeli w górę, ale opanowali się zaraz. Maluch ryczał dalej. Jack czekał na coś. Szepnął nagląco do towarzyszy:
– No już, gadajcie!
Dwaj dzicy coś mruknęli. Jack powiedział ostro:
– Gadajcie!
Spojrzeli na siebie, wznieśli włócznie i wyrecytowali jednocześnie:
– Wódz powiedział.
Następnie wszyscy trzej odwrócili się i pobiegli. Ralf podniósł się patrząc za nimi. Zbliżył się Samieryk mówiąc bojaźliwym szeptem:
– Ja myślałem, że to…
– …a ja miałem…
– …stracha.
Prosiaczek stał nad nimi na granitowej płycie i wciąż trzymał konchę.
– To był Jack, Maurice i Robert – rzekł Ralf. – Ale się zabawiają!
– O mało co nie dostałem ataku astmy.
– Pies drapał twoją astmę.
– Kiedy zobaczyłem Jacka, pomyślałem sobie, że przyszedł po konchę. Nie wiem czemu.
Grupka chłopców patrzyła na białą muszlę z pełnym oddania szacunkiem. Prosiaczek wręczył ją Ralfowi i maluchy, widząc ten znajomy symbol, zaczęły się zbliżać.
– Nie tutaj.
Ruszył ku granitowej płycie, chcąc nadać wydarzeniu odpowiednią wagę. Przodem szedł Ralf piastujący białą konchę w dłoniach, za nim z ogromną powagą Prosiaczek, dalej bliźniacy, na końcu maluchy.
– Siadajcie wszyscy. Oni napadli na nas, żeby wziąć ogień.
Bawią się. Ale…
W umyśle Ralfa zapadła jakaś zastawka. Chciał coś powiedzieć i nagle zastawka przeszkodziła mu.
– Ale…
Patrzyli na niego poważnie, nie podejrzewając jeszcze jego kłopotów. Ralf odgarnął idiotyczne włosy z czoła i spojrzał na Prosiaczka.
– Ale… no… ognisko! Jasna rzecz, ognisko!
Zaczął się śmiać, ale zaraz przestał i dalej mówił już płynnie:
– Ognisko jest najważniejsze. Bez ogniska nie możemy się ocalić. Ja też chciałbym pomalować się barwami wojennymi i bawić w dzikusów. Ale musimy pilnować ogniska. Ognisko to najważniejsza rzecz na wyspie, bo… bo…
Znowu urwał i ciszę wypełniło zdziwienie i niedowierzanie. Prosiaczek wyszeptał nagląco:
– Ratunek.
– Tak. Bez ogniska nie możemy się uratować. Musimy więc zostać przy ognisku i dawać sygnały dymne.
Nikt nie zabrał głosu, kiedy skończył. Po wielu błyskotliwych mowach, wygłoszonych z tego właśnie miejsca, uwagi Ralfa brzmiały kulawo nawet dla maluchów. W końcu po konchę sięgnął Bill.
– Teraz, jak nie możemy palić ogniska na górze – bo nie możemy palić ogniska na górze – trzeba nas więcej, żeby utrzymać ogień. Chodźmy do nich na ucztę i powiedzmy im, że nam samym za ciężko. A to polowanie i wszystko – znaczy ta zabawa w dzikich – musi być bardzo przyjemna.
Konchę przejął Samieryk.
– To jest na pewno przyjemna zabawa… i on nas zaprosił…
– …na ucztę…
– …na mięso…
– …chrupiące…
– …zjadłoby się kawał mięsa…
Ralf podniósł dłoń
– A czy sami nie możemy zdobyć mięsa?
Bliźniacy spojrzeli na siebie. Bill odpowiedział:
– My nie chcemy iść do dżungli.
Ralf skrzywił się.
– A on… wiecie kto… chodzi.
– On jest myśliwym. Oni są wszyscy myśliwymi. To co innego.
Przez chwilę nikt się nie odzywał, potem Prosiaczek wymamrotał w piach:
– Mięso…
Maluchy siedziały z powagą myśląc o mięsie i ślinka im ciekła. Nad nimi znowu huknęło jak z armaty i nagły powiew gorącego wiatru zaszumiał w liściach palm.
– Jesteś głupi brzdąc – mówił Władca Much – niemądry, głupi brzdąc.
Simon poruszył obrzmiałym językiem, ale nie odpowiedział.
– Zgodzisz się ze mną? – spytał Władca Much. – Niemądry brzdąc.
Simon odpowiedział mu w ten sam bezgłośny sposób.
– No więc – ciągnął Władca Much – biegnij się bawić z kolegami. Oni uważają, że masz bzika. A chyba nie chcesz, żeby Ralf myślał, że masz bzika, co? Przecież bardzo lubisz Ralfa. I Prosiaczka, i Jacka.
Głowa Simona była z lekka zadarta ku górze. Nie mógł odwrócić wzroku i Władca Much trwał przed nim jakby zawieszony w przestrzeni.
– Co ty tu robisz sam? Nie boisz się mnie?
Simon zadrżał.
– Nikt ci tu nie może pomóc. Tylko ja. A ja jestem Zwierz.
Wargi Simona poruszyły się, wydobył ledwie dosłyszalne słowa:
– Świński łeb na patyku.
– Jakby Zwierz miał być czymś, co można wytropić i zabić!
Ładne sobie! – rzekł łeb. W ciągu kilku chwil las i wszystko dokoła brzmiało parodią śmiechu. – A ty wiedziałeś, prawda? Że jestem częścią was? Blisko, bliziutko, bliziuteńko! Że to przeze mnie wszystko na nic? Że jest tak, jak jest?
Znów zadrgał śmiech.
– No dosyć – rzekł Władca Much. – Wracaj już do kolegów i zapomnijmy o wszystkim.
Głowa Simona zakołysała się. Oczy miał na wpół przymknięte, jakby naśladował to ohydztwo na patyku. Wiedział, że nadchodzi jedna z jego chwil. Władca Much zaczął rozdymać się jak balon.
– To śmieszne. Wiesz doskonale, że spotkasz mnie tam na dole, więc nie próbuj uciekać!
Kark Simona był wygięty w łuk i naprężony. Władca Much przemówił głosem dyrektora szkoły:
– To już przechodzi wszelkie granice. Biedny, wykolejony chłopcze, myślisz, że jesteś mądrzejszy ode mnie?
Umilkł na chwilę.
– Ostrzegam cię. Bo mogę stracić cierpliwość. Jesteś niepotrzebny. Rozumiesz? Zrobimy sobie zabawę na tej wyspie. Rozumiesz? Zrobimy sobie zabawę! Więc nie próbuj swoich sztuczek, mój biedny, wykolejony chłopcze, bo inaczej…
Simon patrzył w wielką paszczę, która ziała czernią, rozszerzającą się czernią.
– …Bo inaczej – mówił Władca Much – wykończymy cię.
Zrozumiałeś? Jack i Roger, i Maurice, i Robert, i Bill, i Prosiaczek, i Ralf. Wykończymy. Rozumiesz?
Simon znalazł się w paszczy. Upadł i stracił przytomność.