Był przypływ i między wodą a zwałem wyrzuconych z morza odpadków wzdłuż tarasu palmowego leżał tylko wąski pas twardego piasku. Ralf obrał tę drogę, bo musiał pomyśleć; a tylko tędy mógł iść nie patrząc pod nogi. Nagle, kiedy tak szedł nad skrajem wody, ogarnęło go zdziwienie. Poczuł, że rozumie nudę tego życia, gdzie każda dróżka była improwizacją i gdzie znaczną część czasu poświęcało się na pilnowanie własnych kroków. Zatrzymał się i stanął twarzą do przebytej drogi; wspomniał pierwszą entuzjastyczną wyprawę, jakby należała do pogodniejszego dzieciństwa, uśmiechnął się drwiąco. Potem odwrócił się i zaczął znowu iść w stronę granitowej płyty, naprzeciw świecącemu w twarz słońcu. Zbliżał się czas zebrania i wkraczając w przepych oślepiającego blasku słońca Ralf przebiegał w myślach główne punkty swego przemówienia. Nie może być żadnych nieporozumień odnośnie tego zebrania, żadnych pogoni za urojonymi…
Zgubił się w labiryncie myśli, które rysowały się niejasno ze względu na zbyt mały zasób słów, by je wyrazić. Marszcząc brwi spróbował jeszcze raz.
To zebranie nie może być zabawą, musi być poważne.
Przyśpieszył kroku, uświadomiwszy sobie nagle pilność sprawy, położenie chylącego się ku zachodowi słońca i owiewający mu twarz lekki prąd powietrza, wywołany szybkością marszu. Ten prąd powietrza przyciskał mu szarą koszulę do piersi tak, że zauważył – w tym nowym nastroju zrozumienia – iż była sztywna jak tektura i przykra w dotyku; zauważył też, że wystrzępione nogawki szortów robiły mu na udach nieprzyjemne, różowawe plamy. Ze wstrząsem odkrył brud i rozkład; pojął, jak bardzo mu obrzydło bezustanne odgarnianie zmierzwionych włosów znad oczu, a wreszcie, po zachodzie słońca, układanie się z hałasem na spoczynek pośród kupy zeschłych liści. Na myśl o tym zaczął biec.
Na plaży przy basenie stały grupki chłopców czekających na zebranie. W milczeniu usuwali mu się z drogi, świadomi jego gniewu i własnego przewinienia.
Miejsce zebrań miało kształt trójkąta; trójkąt był jednak nieregularny i fragmentaryczny, jak wszystko, co robili. Jego podstawę tworzyła palma, na której teraz siedział Ralf, wyjątkowo duża w porównaniu z innymi palmami rosnącymi na tej płycie. Zapewne przyniósł ją tu jeden z owych legendarnych sztormów Pacyfiku. Leżała równolegle do plaży, tak że kiedy Ralf na niej siedział, miał przed sobą wyspę, ale dla chłopców był tylko ciemną sylwetką na tle lśniącej laguny. Dwa pozostałe boki trójkąta były już mniej wyraźnie zaznaczone. Po prawej stronie leżał wypolerowany z wierzchu niespokojnymi siedzeniami pień, ale nie tak duży ani tak wygodny, jak ten, na którym siedział wódz. Z lewej strony były cztery małe, a jeden z nich – najodleglejszy – żałośnie wygięty. Na każdym zebraniu wybuchano śmiechem, kiedy ktoś nierozważnie przechylił się zbytnio do tyłu i pień okręcał się zrzucając kilku chłopców plecami na trawę. A jednak żaden z nich nie miał dość oleju w głowie – ani on sam, ani Jack, ani Prosiaczek – żeby przynieść kamień i pień podeprzeć. Będą więc nadal cierpliwie znosić psikusy źle wyważonego pnia, bo… bo… Znowu zagubił się wśród zawiłości problemów.
Przed każdym pniem trawa była wydeptana, ale na środku trójkąta rosła bujna i nie tknięta. U wierzchołka także była gęsta i wysoka, bo nikt tam nie siedział. Dookoła miejsca zgromadzenia stały szare pnie, proste lub pochyłe, podtrzymujące niski strop listowia. Po obu stronach była plaża; z tyłu – laguna; z przodu – ciemniejąca wyspa.
Ralf stanął twarzą do miejsca wodza. Nigdy dotąd nie gromadzili się tu o tak późnej porze. Dlatego teraz plac ten wyglądał inaczej. Podczas dotychczasowych zebrań zielony pułap był rozjaśniony od dołu mozaiką złotawych odblasków, a twarze oświetlone odwrotnie niż zazwyczaj, jakby – myślał Ralf – jakby się trzymało w dłoniach latarkę elektryczną. Teraz jednak słońce padało z ukosa i cienie leżały tam, gdzie powinny.
Znowu wpadł w ów dziwny nastrój rozmyślań, który był mu tak obcy. Jeżeli twarze robią się inne zależnie od tego, czy są oświetlone z dołu, czy z góry – to czym jest twarz? Czym jest cokolwiek?
Poruszył się niecierpliwie. Cały kłopot w tym, że jeśli się jest wodzem, to trzeba myśleć, trzeba być mądrym. Poza tym zdarzają się takie chwile, że trzeba natychmiast powziąć decyzję. To zmusza do myślenia, bo myśl jest rzeczą cenną, daje wyniki…
Tylko – stwierdził Ralf stojąc przed miejscem wodza – tylko że ja nie potrafię myśleć. Nie tak jak Prosiaczek.
Raz jeszcze tego wieczora musiał Ralf dokonać pewnych przewartościowań. Prosiaczek umie myśleć. Potrafi pracować tą swoją wielką głową, tylko że nie on jest wodzem. Ale Prosiaczek mimo swej śmiesznej figury ma łeb na karku. Ralf stał się teraz specjalistą od myślenia i umiał poznać się na tym, że ktoś inny też myśli.
Świecące w oczy słońce przypomniało mu, że czas ucieka, podniósł więc z kłody konchę i przyjrzał się jej. Wyblakła na powietrzu – to, co było żółte i różowe, stało się teraz niemal białe i przejrzyste. Ralf odnosił się do konchy z pewną tkliwością i czcią, może dlatego, że sam ją wyłowił z laguny. Odwrócił się twarzą do miejsca zebrań i przytknął konchę do ust.
Chłopcy oczekiwali tego wezwania i przyszli natychmiast. Ci, którzy wiedzieli, że okręt minął wyspę, kiedy ognisko się nie paliło, byli przygaszeni myślą o Ralfowym gniewie; inni, włącznie z maluchami, które nie zdawały sobie z tego sprawy, byli pod wrażeniem ogólnej powagi. Miejsce zebrań szybko się zapełniło; Jack, Simon, Maurice, większość myśliwych po prawej stronie Ralfa; pozostali siedli z lewej, w słońcu. Prosiaczek stanął na zewnątrz trójkąta. Oznaczało to, że chciał posłuchać, ale nie myślał zabierać głosu. Prosiaczek pragnął wyrazić tym swą dezaprobatę.
– Pierwsza rzecz: zebranie jest potrzebne.
Nikt nic nie powiedział, ale twarze zwrócone do Ralfa były uważne. Zamachał konchą. Z praktyki wiedział, że podobnie fundamentalne stwierdzenia muszą być przynajmniej dwa razy powtórzone, nim wszyscy je zrozumieją. Trzeba siedzieć, ściągać uwagę wszystkich na konchę i ciskać słowa jak ciężkie głazy między grupki przycupniętych lub siedzących w kucki chłopców. Szukał prostych słów, żeby nawet maluchy zrozumiały, po co jest zebranie. Później zapewne doświadczeni dyskutanci – Jack, Maurice, Prosiaczek – użyją całej sztuki, by wszystko zagmatwać, ale teraz, na początku, przedmiot debaty musi być jasno wyłożony.
– Zebranie jest nam potrzebne. Nie dla zabawy. Nie dla psikusów i spadania z pnia – grupka maluchów na wywrotnym pniu zachichotała i wymieniła spojrzenia – nie dla dowcipkowania ani… – uniósł konchę, starając się utrafić w odpowiednie słowo – mędrkowania. Nie do tych rzeczy. Ale by ustalić pewne sprawy.
Przerwał na chwilę.
– Poszedłem się przejść. Sam poszedłem. Myślałem o naszym położeniu. Wiem, czego nam potrzeba. Zebrania, aby ustalić pewne sprawy.
Przerwał i automatycznym ruchem odgarnął z oczu włosy. Prosiaczek, którego protestu nawet nie zauważono, wszedł na palcach do środka trójkąta i przyłączył się do reszty chłopców.
Ralf ciągnął dalej:
– Mieliśmy mnóstwo zebrań. Wszyscy lubią mówić i być razem. Postanawiamy różne rzeczy. Ale ich nie robimy. Mieliśmy przynosić wodę ze strumienia i stawiać tam, w skorupach od orzechów kokosowych, pod świeżymi liśćmi. Było tak przez kilka dni. Teraz już nie ma wody. Skorupy są puste. Wszyscy piją prosto z rzeki. Podniósł się szmer potakiwania.
– Nie mówię, że jest coś złego w piciu wody prosto z rzeki. Sam wolę pić wodę stamtąd… z rozlewiska koło wodospadu… niż ze starej skorupy kokosu. Ale powiedzieliśmy, że będziemy przynosić wodę. A teraz nie przynosimy. Dzisiaj po południu były tylko dwie skorupy.
Zwilżył językiem wargi.
– Teraz sprawa chat. Szałasów.
Szmer podniósł się znowu i z wolna zamarł.
– Śpicie głównie w szałasach. Dzisiaj, oprócz Sama i Eryka, którzy są na górze przy ognisku, wszyscy będziecie tam spali.
A kto budował te szałasy?
Natychmiast powstała wrzawa. Każdy je budował. Ralf musiał znowu pomachać konchą.
– Chwileczkę! Chodzi mi o to, kto budował wszystkie trzy? Wszyscy budowaliśmy pierwszy, czterech nas budowało drugi, a ja z Simonem tamten ostatni. Dlatego jest taki rozklekotany. Nie śmiejcie się. Ten szałas może się zawalić, gdy nadejdą deszcze. A wtedy szałasy będą nam naprawdę potrzebne.
Odchrząknął.
– Następna sprawa. Wybraliśmy tamte skały tuż za basenem na latrynę. Mądra rzecz. Przypływ za każdym razem zmywa stamtąd brudy. Wy, maluchy, wiecie o tym.
Tu i ówdzie rozległy się chichoty, dały się zauważyć szybko wymieniane spojrzenia.
– Teraz każdy chodzi tam, gdzie chce. Nawet koło szałasów i koło płyty. Słuchajcie, maluchy, jak idziecie na owoce i przypili was…
Zgromadzenie ryknęło śmiechem.
– Jak was przypili, trzymajcie się z dala od owoców. Bo to świństwo.
Znowu wybuchł śmiech.
– Mówię, że to świństwo!
Szarpnął palcami sztywną, szarą koszulę.
– To prawdziwe świństwo. Jeśli was przypili, macie iść na plażę, między skały. Zrozumiano?
Prosiaczek wyciągnął ręce po konchę, ale Ralf potrząsnął głową przecząco. Miał przemówienie ułożone punkt po punkcie.
– Musimy wszyscy zacząć znowu używać tamtego miejsca. Wszędzie zaczyna być pełno paskudztwa. – Przerwał. Zgromadzenie wyczuwając kryzys czekało w napięciu. – A teraz sprawa ogniska.
Westchnął ciężko i to westchnienie odbiło się echem wśród słuchających. Jack zaczął siekać nożem kawałek drewna i szepnął coś do Roberta, który odwrócił głowę.
– Ognisko jest najważniejszą rzeczą na wyspie. Jakże możemy liczyć na ocalenie, jeśli nie pilnujemy ogniska? Czy to za trudne dla nas?
Wyciągnął rękę przed siebie.
– Spójrzcie, ilu nas jest. A mimo to nie potrafimy podtrzymać ognia, żeby był dym. Czy wy nie rozumiecie? Czy nie możecie zrozumieć, że powinniśmy… powinniśmy prędzej zginąć, niż dopuścić, żeby ogień zgasł?
Wśród myśliwych rozległ się nieśmiały chichot. Ralf zwrócił się do nich porywczo:
– Wy, myśliwi! Możecie się sobie śmiać! Ale ja wam mówię, dym jest ważniejszy od świń, choćbyście ich nie wiadomo ile co dzień przynosili. Czy nie rozumiecie? – Rozpostarł szeroko ramiona i zwrócił się do wszystkich:
– Musimy utrzymać ten ogień… albo zginąć. Urwał przed przejściem do następnego punktu.
– I jeszcze jedna rzecz.
Ktoś krzyknął:
– Za dużo tych rzeczy!
Rozległ się pomruk uznania. Ralf przekrzyczał go.
– I jeszcze jedna rzecz. O mało nie podpaliliśmy całej wyspy. Tracimy czas staczając głazy i rozpalając małe ogniska do gotowania. Teraz ja wam mówię i takie będzie prawo, bo jestem wodzem. Nie wolno palić żadnych ognisk, prócz tego na wierzchołku góry. Pod żadnym pozorem.
Natychmiast wybuchła wrzawa. Chłopcy wstawali i wrzeszczeli, a Ralf im odkrzykiwał.
– Bo jak wam potrzebny ogień, żeby upiec kraba albo rybę, możecie z powodzeniem pójść na górę. W ten sposób będziemy bezpieczni.
W świetle zachodzącego słońca dziesiątki rąk wyciągnęły się po konchę. Nie oddał jej i wskoczył na pień palmy.
– To właśnie chciałem wam powiedzieć. I powiedziałem. Wybraliście mnie na wodza. Teraz musicie robić, co wam mówię.
Uspokoili się powoli i w końcu znowu posiadali. Ralf zeskoczył z pnia i zaczął mówić dalej już spokojnym głosem:
– Pamiętajcie więc. Latryna wśród skał. Podtrzymywanie ognia i dymny sygnał. Nie zabierać ognia z wierzchołka góry. Kto chce coś upiec, ma z tym iść na górę.
Jack wstał krzywiąc twarz w półmroku; wyciągnął ręce.
– Jeszcze nie skończyłem.
– Ale gadasz i gadasz bez przerwy.
– Trzymam konchę.
Jack usiadł mrucząc pod nosem.
– I ostatnia rzecz. O tym możemy sobie porozmawiać.
Odczekał, póki zgromadzenie się nie uspokoiło.
– Wszystko zaczyna się psuć. Nie rozumiem czemu. Zaczęło się dobrze, byliśmy szczęśliwi. A potem…
Poruszył lekko konchą patrząc gdzieś poza nich i przypominając sobie zwierza, węża, pożar lasu, rozmowy o strachu.
– Potem zaczął się strach.
Podniósł się pomruk, niemal jęk, i ucichł. Jack przestał strugać drzewo. Ralf mówił szybko dalej:
– Ale to dziecinna paplanina. Zrobimy z nią porządek. Więc ostatnia rzecz, o której wszyscy możemy pomówić, to sprawa tego strachu.
Włosy zaczęły włazić mu do oczu.
– Musimy porozmawiać o tym strachu i przekonać się, że nie ma się czego bać! Ja sam czasem się boję, ale to są bzdury! Jak ze straszydłami. A potem, kiedy już to załatwimy, możemy wszystko zacząć od nowa i dbać o takie sprawy jak ognisko. – Na chwilę ujrzał w myślach obraz trzech chłopców idących po plaży. – I żeby znów było nam dobrze.
Położył uroczyście konchę na pniu obok siebie dając tym znak, że skończył mówić. Skąpe promienie słońca, które do nich docierały, padały poziomo.
Teraz wstał Jack i wziął konchę.
– Więc mamy się tutaj zastanowić, co się stało. Ja wam powiem, co się stało. Wszystko zaczęliście wy, maluchy, swoim gadaniem o strachach. Zwierzęta! Jakie zwierzęta? Jasne, że czasami mamy stracha, ale to trudno. Ralf mówi, że wrzeszczycie w nocy. To może tylko znaczyć, że macie złe sny. W każdym razie nie polujecie, nie budujecie szałasów, nic nie pomagacie – jesteście kupą beks i maminsynków. I to wszystko. A jeśli chodzi o strach, musicie nauczyć się go znosić jak my wszyscy.
Ralf spojrzał na Jacka i otworzył usta, ale Jack nie zwrócił na to uwagi.
– Strach może wam tyle zrobić, co zły sen. Tu nie ma żadnych zwierząt na wyspie, których trzeba się bać. – Przebiegł wzrokiem rząd szepcących maluchów. – Tyle z was pożytku, że nawet dobrze by było, żeby was coś porwało, beksy zatracone! Ale tu nie ma żadnych zwierząt…
Ralf przerwał mu gniewnie:
– Co ty gadasz? Kto mówił o zwierzętach?
– Ty, parę dni temu. Mówiłeś, że im się śni i krzyczą. A teraz plotą – nie tylko maluchy, moi myśliwi też – plotą o czymś czarnym, jakimś potworze, jakimś zwierzu. Sam słyszałem. Myślisz, że nie? Słuchajcie. Na małych wyspach nie ma wielkich zwierząt. Tylko świnie. Lwy i tygrysy mieszkają w wielkich krajach, jak Afryka i India…
– I ZOO…
– Ja trzymam konchę. Nie mówię o strachu. Mówię o zwierzu. Bójcie się, jak chcecie. Ale jeśli chodzi o zwierza…
Przerwał, kołysząc konchę w rękach, następnie zwrócił się do myśliwych, siedzących w brudnych czarnych czapkach.
– Jestem myśliwy czy nie?
Kiwnęli głowami. Jasne, że jest myśliwym. Nikt w to nie wątpi.
– No to słuchajcie. Schodziłem całą wyspę. Sam jeden. Gdyby tu był jakiś zwierz, tobym go zobaczył. Bójcie się sobie, jak chcecie – ale tu, w lesie, nie ma żadnego zwierza.
Położył konchę i usiadł. Całe zgromadzenie z ulgą go klaskało. Z kolei sięgnął po konchę Prosiaczek.
– Zgadzam się z tym, co powiedział Jack, ale nie we wszystkim. Jasne, że w lesie nie ma żadnego zwierza. No bo skąd? Co by taki zwierz jadł?
– Świnie.
– My jemy świnie.
– Prosiaczka!
– Ja trzymam konchę! – krzyknął Prosiaczek z oburzeniem. – Ralf, niech oni się zamkną. Zamknijcie się, maluchy! Chodzi mi o to, że ja się nie zgadzam z tym całym strachem. Oczywiście, nie ma się czego w lesie bać. Ba, sam tam chodziłem! Niedługo zaczniecie gadać o duchach i różnych takich rzeczach. My wiemy, jak sprawy stoją, i jeśli coś jest nie tak, zawsze się znajdzie jakieś lekarstwo.
Zdjął okulary i patrzył na nie mrugając powiekami. Słońce zgasło, jakby ktoś przekręcił kontakt. Prosiaczek perorował dalej:
– Jeżeli kogoś boli brzuch, to czy jest mały, czy duży…
– Twój jest duży.
– Jak skończycie się śmiać, może będziemy mogli dalej prowadzić zebranie. A jeżeli te maluchy wlezą z powrotem na kłodę, to zaraz znowu pospadają. Niech więc usiądą na ziemi i słuchają. Nie. Na wszystko są lekarze, nawet na to, co się dzieje w naszej głowie. Nie myślicie chyba, że trzeba się bać czegoś, czego nie ma? Życie – powiedział Prosiaczek wylewnie -trzeba traktować naukowo, ot co. Za rok albo dwa, gdy się skończy wojna, ludzie będą latali na Marsa. Wiem, że tu nie ma żadnego zwierza – znaczy takiego z pazurami i tak dalej -ale wiem również, że nie ma żadnego strachu. Prosiaczek przerwał.
– Chyba że…
Ralf poruszył się niespokojnie.
– Że co?
– Że byłby to strach przed ludźmi.
Z ust siedzących chłopców wydobył się jakiś dźwięk, ni to śmiech, ni to drwina. Prosiaczek schylił głowę i ciągnął pośpiesznie dalej:
– Więc wysłuchajmy tego malucha, który mówił o zwierzu, i może potrafimy mu udowodnić, jaki z niego głuptas.
Maluchy zaczęły paplać między sobą, a potem jeden z nich wystąpił naprzód.
– Jak się nazywasz?
– Pil.
Jak na malucha, był bardzo pewny siebie, kiedy tak stał kołysząc konchę w wyciągniętych rękach jak Ralf i patrzył po twarzach zebranych, aby przyciągnąć ich uwagę, nim zacznie mówić.
– Wczoraj w nocy miałem sen, straszny sen, że się biję. Stałem sam jeden przed szałasem i biłem się z tymi takimi, co wiszą skręcone na drzewach.
Urwał, a współczujące maluchy pokryły swe przerażenie śmiechem.
– Potem się przestraszyłem i zbudziłem. I byłem przed szałasem sam jeden po ciemku i tych, co wiszą skręcone na drzewach, już nie było.
Przejmująca groza tego, co chłopczyk opowiadał, tak prawdopodobnego i tak jawnie przerażającego, sprawiła, że wszyscy milczeli. Dziecinny głosik zapiszczał znowu zza białej konchy:
– I się przestraszyłem, i zacząłem wołać Ralfa, i wtedy zobaczyłem coś ruszającego się pomiędzy drzewami, coś wielkiego i strasznego.
Przerwał, jakby przerażony na samo wspomnienie, a jednocześnie dumny z wrażenia wywołanego wśród zebranych.
– Miał złe sny – rzekł Ralf – i chodził we śnie.
Zgromadzenie potwierdziło te słowa pomrukiem. Jednakże malec potrząsnął głową z uporem.
– Spałem, jak się biłem z tymi takimi, co wiszą na drzewach, a jak odeszły, to już nie spałem i widziałem, że coś wielkiego i strasznego rusza się między drzewami.
Ralf wyciągnął rękę po konchę i maluch usiadł.
– Śniło ci się. Tam nikogo nie było. Kto by się włóczył nocą po lesie? Czy ktoś wychodził w nocy z szałasu?
W ciszy, która zapadła, sama myśl, że ktoś mógłby wyjść w nocy z szałasu, wywołała wśród zgromadzonych uśmiechy. W końcu wstał Simon i Ralf spojrzał na niego zdumiony.
– Ty? Po coś wałęsał się po nocy?
Simon kurczowym ruchem chwycił konchę.
– Ja… ja chciałem pójść… do jednego miejsca.
– Jakiego miejsca?
– Mam takie. Takie miejsce w dżungli. Zawahał się.
Sprawę tę rozstrzygnął za nich Jack z właściwą sobie pogardą w głosie, która potrafiła zabrzmieć tak śmiesznie, a zarazem tak ostatecznie.
– Przycisnęło go.
Współczując Simonowi z powodu jego upokorzenia Ralf zabrał mu konchę spoglądając przy tym na niego surowo.
– W każdym razie więcej tego nie rób. Rozumiesz? Przynajmniej w nocy. Dość mamy głupiego gadania o zwierzach i bez twojego skradania się jak…
W drwiącym śmiechu, jaki wybuchł, był odcień lęku i potępienia. Simon otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale konchę miał już Ralf, wrócił więc na swoje miejsce.
Gdy zgromadzenie uciszyło się, Ralf odezwał się do Prosiaczka:
– No co, Prosiaczku?
– Jest jeszcze jeden. Ten.
Maluchy wypchnęły Percivala naprzód, po czym zostawiły go samego. Stał po kolana w trawie na środku trójkąta, patrząc na ukryte w niej stopy, i próbował wyobrazić sobie, że jest w szałasie. Ralf przypomniał sobie innego chłopczyka, który stał w podobny sposób. Wzdrygnął się na to wspomnienie. Tłamsił w sobie dotychczas myśl o tym, odpychał od siebie, ale ten widok sprawił, że znowu odżyła. Nie liczono już więcej maluchów, w części dlatego, że nie istniała żadna pewność, że wszyscy zostaną uwzględnieni, a w części dlatego, że Ralf znał odpowiedź na przynajmniej jedno z pytań, które Prosiaczek zadał na wierzchołku góry. Ci wszyscy malcy, jasnowłosi, ciemnowłosi, piegowaci, byli brudni, ale żaden z nich nie miał na twarzy jakiejś widocznej skazy. Już nigdy więcej nie widziano chłopczyka z myszką na buzi. Ale wtedy Prosiaczek chciał ich tylko przywołać do porządku, zastraszyć. Przyznając w milczeniu, że pamięta to niewypowiedziane, Ralf skinął na Prosiaczka.
– Mów. Pytaj go.
Prosiaczek ukląkł trzymając konchę.
– No dobrze. Jak się nazywasz?
Chłopczyk wcisnął się w kąt swojego wyimaginowanego szałasu. Prosiaczek spojrzał bezradnie na Ralfa, który zapytał malca ostro:
– Jak się nazywasz?
Dręczone tym milczeniem zgromadzenie zaczęło skandować chórem:
– Jak się nazywasz? Jak się nazywasz?
– Cisza!
Ralf przyjrzał się pilnie dziecku w otaczającym ich półmroku.
– No powiedz. Jak się nazywasz?
– Percival Wemys Madison, plebania Harcourt St. Anthony, Hants, telefon, telefon, te…
Jakby ta informacja sięgała korzeniami samych źródeł smutku, maluch rozpłakał się. Buzia mu się wykrzywiła, z oczu trysnęły łzy, a usta rozwarły się szeroko, tworząc kwadratowy czarny otwór. Początkowo przedstawiał niemy obraz smutku, ale za chwilę wydobył z siebie lament głośny i przeciągły jak dźwięk konchy.
– Zamknij się! Zamknij się!
Percival Wemys Madison nie chciał się zamknąć. Oto odskoczył jakiś zatrzask pozostający poza wpływem wszelkich gróźb czy próśb. Płacz nie ustawał i malec jakby przygwożdżony nim do ziemi stał i zanosił się od szlochu.
– Zamknijcie się! Zamknijcie się!
Bo reszta malców też nie siedziała już w milczeniu. Przypomnieli sobie własne smutki albo poczuli się w obowiązku wziąć udział w żałości, którą uznali za powszechną. Dzieci zaczęły płakać ze współczucia, a dwoje prawie tak głośno jak Percival.
Ocalił ich Maurice. Krzyknął:
– Spójrzcie na mnie!
Udał, że się przewraca. Wstał pocierając tyłek, usiadł na wywrotnym pniu i spadł z niego w trawę. Błaznował kiepsko, ale Percival i inni malcy śmiali się pociągając nosami. Wkrótce śmiech stał się tak zaraźliwy, że przyłączyły się do niego nawet starszaki.
Jack zaczął mówić pierwszy. Nie miał w ręku konchy, więc mówił wbrew zasadom, ale nikt na to nie zwracał uwagi.
– A co powiesz o zwierzu?
Coś dziwnego zaczęło się dziać z Percivalem. Ziewnął i zatoczył się, aż Jack musiał go przytrzymać i potrząsnąć.
– Gdzie ten zwierz mieszka?
Percival zwisł bezwładnie w ramionach Jacka.
– To musi być sprytny zwierz – rzekł Prosiaczek drwiąco – jeśli potrafi się ukryć na naszej wyspie.
– Jack wszędzie chodził…
– Gdzie ten zwierz mógłby mieszkać?
Tralala, taki tam zwierz!
Percival mruknął coś, a zgromadzenie znowu zaczęło się śmiać. Ralf pochylił się w jego stronę. – Co on mówi?
Jack wysłuchał odpowiedzi Percivala i puścił go. Uwolniony chłopczyk, otoczony kojącą obecnością istot ludzkich, padł w trawę i zasnął.
Jack chrząknął i niedbałym tonem powtórzył, co usłyszał:
– Mówi, że zwierz wychodzi z morza. Ostatni śmiech zamarł. Ralf mimo woli odwrócił się – czarna, zgarbiona postać na tle laguny. Zgromadzenie też spojrzało w tamtą stronę; patrzyli na ogromną przestrzeń wody, rozhuśtane w dali morze, tajemne indygo nieograniczonych możliwości; nasłuchiwali w ciszy szumu i poszeptywania od strony rafy. Nagle odezwał się Maurice – tak głośno, że wszyscy aż podskoczyli:
– Tata mi opowiadał, że ludzie jeszcze nie znają wszystkich zwierząt, które żyją w morzu.
Kłótnia rozpoczęła się na nowo. Ralf wyciągnął połyskliwą konchę i Maurice wziął ją posłusznie. Zgromadzenie ucichło.
– Chciałem powiedzieć, że Jack dobrze mówi, że się boimy, bo tacy już jesteśmy i nie ma na to rady. I myślę, że ma rację, jak mówi, że tu na wyspie są tylko świnie, ale naprawdę to skąd on może wiedzieć, to znaczy, nie może wiedzieć na pewno – Maurice nabrał tchu. – Mój tata mówił, że są takie stworzenia… jak one się nazywają… co robią atrament, aha, kałamarnice, które mają kilkaset jardów długości i mogą połknąć całego wieloryba. – Znowu przerwał i zaśmiał się wesoło. – Wcale nie wierzę w żadnego zwierza. Bo jak Prosiaczek mówi, należy życie traktować naukowo, ale skąd my możemy wiedzieć? To znaczy, nie na pewno…
Ktoś krzyknął:
– Kałamarnica nie mogłaby wyjść z wody!
– A mogłaby!
– – A właśnie, że nie!
W jednej chwili granitową płytę wypełniły skłócone, rozgestykulowane cienie. Ralf, który pozostał na swoim miejscu, odniósł wrażenie, że wszyscy zwariowali. Lęk, zwierzęta, brak powszechnej zgody co do wagi ognia sygnalnego, a na domiar złego dyskusja schodzi na sprawy uboczne wnosząc nowe nieprzyjemne elementy.
Zobaczył koło siebie konchę bielejącą w mroku, sięgnął więc, wyrwał ją Maurice'owi i zatrąbił, jak tylko umiał najgłośniej. Wszyscy umilkli nagle. Siedzący tuż obok niego Simon dotknął rękami konchy. Simon odczuwał ryzykowną potrzebę powiedzenia czegoś, ale publiczne wystąpienie było dla niego rzeczą straszną.
– Może – rzekł z wahaniem – może zwierz naprawdę jest?
Zgromadzenie wydało dziki okrzyk, a Ralf aż wstał ze zdumienia.
– Ty, Simon? Ty w to wierzysz?
– Ja nie wiem – rzekł Simon. Serce o mało nie wyskoczyło mu z piersi. – Ale…
Zerwała się burza głosów.
– Siadaj!
– Zamknij się!
– Zabrać mu konchę!
– Stul pysk!
– Zamknij się!
Ralf krzyknął:
– Słuchajcie go! On ma konchę!
– Chciałem powiedzieć… że może to tylko my sami.
– Stuknięty!
Słowo to wypowiedział Prosiaczek, który zapomniał się z oburzenia. Simon ciągnął dalej:
– Może jesteśmy trochę…
Utknął z wysiłku wyrażenia zasadniczej dolegliwości ludzkiej. Nagle doznał olśnienia.
– Jakie jest największe paskudztwo na świecie?
W odpowiedzi Jack rzucił w ciszę niezrozumienia jedno brutalne, lecz pełne wyrazu słowo. Wywołane nim odprężenie było jak orgazm. Maluchy, które wdrapały się na wywrotną kłodę, znowu pospadały i wcale się tym nie przejęły. Myśliwi wrzeszczeli z zachwytu.
Cały wysiłek Simona poszedł na marne; śmiech chłostał go bezlitośnie, a on skulony i bezbronny wrócił na swoje miejsce.
Wreszcie zgromadzenie znowu się uspokoiło. Jeden z chłopców nie prosząc o głos powiedział:
– Może on ma na myśli coś w rodzaju ducha?
Ralf uniósł konchę i spojrzał bacznie w mrok. Najjaśniejszą rzeczą była blada plama plaży. Ale co to, czy maluchy znalazły się bliżej? Tak, niewątpliwie, zbiły się w ciasną grupkę na trawie pośrodku trójkąta. Palmy rozgadały się w powiewie wiatru i dźwięk ten wydawał się bardzo głośny, teraz, gdy uwydatniła go cisza i ciemność. Pnie dwóch palm ocierały się o siebie wydając złowróżbne skrzypienie, którego nikt za dnia nie zauważył.
Prosiaczek wziął konchę z jego rąk. Zaczął mówić głosem pełnym oburzenia:
– Ja nie wierzę w żadne duchy – wcale, ale to wcale!
Jack wstał również, dziwnie czemuś zły.
– Kogo to obchodzi, w co ty wierzysz, Tłuściochu!
– Ja trzymam konchę!
Dały się słyszeć odgłosy krótkiej szarpaniny i koncha przesuwała się to w jedną, to w drugą stronę.
– Oddaj mi zaraz konchę!
Ralf wcisnął się między nich i dostał w pierś kułakiem. Wyrwał któremuś konchę i usiadł bez tchu.
– Za dużo tego gadania o duchach. Lepiej zaczekać z tym do rana.
Przerwał mu jakiś stłumiony głos:
– Może ten zwierz jest właśnie… duchem.
Jakby wiatr zatrząsł zgromadzeniem,
– Za dużo tego gadania poza kolejnością – rzekł Ralf. – Jakże możemy prowadzić po ludzku zebranie, jeśli się nie trzymamy praw?
Znowu umilkł. Starannie obmyślany plan zebrania poszedł na marne.
– Co jeszcze mam wam powiedzieć? Źle zrobiłem zwołując lak późno zebranie. Przegłosujemy je, to znaczy duchy, i pójdziemy do szałasów, bo wszyscy jesteśmy zmęczeni. Nie – to ty, Jack? – zaczekaj chwilę. Z miejsca oświadczam, że nie wierzę w żadne duchy. Albo może tak mi się wydaje. Ale nie lubię o nich myśleć. A w każdym razie teraz, po ciemku. Mieliśmy zbadać, w czym rzecz.
Uniósł konchę na chwilę.
– A więc świetnie. Mnie się zdaje, że wszystko zależy od tego, czy duchy są, czy ich nie ma…
Pomyślał chwilkę formułując pytanie.
– Kto uważa, że duchy istnieją?
Długi czas była cisza i nie zauważało się jakiegoś wyraźnego ruchu. Potem Ralf wpatrzył się pilniej w mrok i spostrzegł wzniesione ręce.
– Widzę – rzekł tępo.
Świat, ten zrozumiały, rządzący się prawami świat, zaczął mu się usuwać spod stóp. Niegdyś było to i tamto; a teraz… i okręt odpłynął.
Ktoś wyrwał mu z rąk konchę i rozległ się głos Prosiaczka:
– Ja nie głosowałem na duchy!
Obrócił się na pięcie ku zgromadzeniu.
– Zapamiętajcie to sobie wszyscy!
Usłyszeli tupnięcie o ziemię.
– Kto my jesteśmy? Ludzie? Czy zwierzęta? A może dzikusy? Co sobie o nas pomyślą starsi? Rozłazimy się, polujemy na świnie, zapominamy o ognisku, a teraz jeszcze to!
Nagle wyrósł przed nimi jakiś cień.
– Zamknij się, tłusty próżniaku!
Powstała szarpanina i połyskująca koncha zaczęła podrygiwać w mroku. Ralf zerwał się na nogi.
– Jack! Jack! On trzyma konchę! Daj mu mówić!
W ciemności podpłynęła ku niemu twarz Jacka.
– I ty się zamknij! Za kogo ty się masz? Siedzisz i gadasz, co wszyscy mają robić. A sam nie umiesz ani polować, ani śpiewać…
– Jestem wodzem. Wybraliście mnie.
– No to co, że wybraliśmy? Wydajesz tylko głupie rozkazy…
– Prosiaczek trzyma konchę.
– Dobra, dobra, podlizuj się dalej Prosiaczkowi…
– Jack!
– Jack! Jack! – przedrzeźniał go Jack.
– Prawa! – krzyknął Ralf. – Łamiesz prawa!
– No to co?
Ralf zebrał myśli.
– Prawa to jedyna rzecz, jaką mamy.
Ale Jack wrzeszczał:
– Wypchaj się prawami! Jesteśmy silni, polujemy! Jeżeli tu jest jakiś zwierz, to go zabijemy! Otoczymy i będziemy tłuc, tłuc, tłuc, tłuc…
Wydał dziki okrzyk i skoczył na bielejący piach. W jednej chwili granitową płytę wypełniła wrzawa, podniecenie, ruch, krzyki i śmiechy. Zgromadzenie rozsypało się i ruszyło tyralierą wzdłuż plaży, aż pochłonęła je noc. Ralf poczuł na policzku dotyk konchy i zabrał ją od Prosiaczka.
– Co by powiedzieli starsi? – utyskiwał Prosiaczek. – Spójrz na nich!
Od plaży napływały odgłosy zabawy w polowanie, histeryczny śmiech i okrzyki prawdziwego przerażenia.
– Zatrąb konchą, Ralf.
Prosiaczek był tak blisko, że Ralf widział błysk szkła jego okularów.
– Chodzi o ogień. Czy oni nie rozumieją?
– Musisz być teraz twardy, Ralf. Zmusić ich, żeby robili, co każesz.
Ralf odparł z rozwagą jak człowiek, który wygłasza twierdzenie:
– Jeśli zatrąbię, a oni nie wrócą, to koniec. Nie utrzymamy ognia. Upodobnimy się do zwierząt. Zostaniemy tu na zawsze.
– Jeśli nie zatrąbisz, wkrótce i tak staniemy się zwierzętami. Nic widzę, co oni robią, ale dobrze słyszę.
Rozproszone postacie zbiły się na piasku w grupę tworząc obracającą się zwartą czarną masę. Chłopcy śpiewali coś i maluchy, które już miały dość, umykały z wrzaskiem. Ralf wniósł konchę do ust, ale zaraz ją opuścił.
– Rzecz w tym, czy duchy istnieją, Prosiaczku? Albo zwierz?
– Oczywiście, że nie.
– Dlaczego?
– Bo inaczej wszystko nie miałoby sensu. Domy i ulice, i telewizory… nic nie mogłoby istnieć.
Tańczący ze śpiewem chłopcy oddalali się coraz bardziej, aż wreszcie dolatujące stamtąd dźwięki stały się jedynie rytmem pozbawionym słów.
– Ale jeżeli naprawdę nie ma sensu? Przynajmniej tutaj, na tej wyspie? Jeżeli coś nas obserwuje i czeka?
Ralf zadygotał i przysunął się bliżej do Prosiaczka, aż obaj zderzyli się ze sobą wystraszeni.
– Przestań tak gadać, Ralf! Mamy dość kłopotów i bez tego, a ja już więcej nie zniosę.
– Powinienem przestać być wodzem. Posłuchać ich.
– Nie daj Boże!
Prosiaczek schwycił Ralfa za ramię.
– Gdyby Jack został wodzem, nie byłoby ogniska, tylko same polowania. Zostalibyśmy tu do śmierci.
Głos jego przeszedł nagle w pisk.
– Kto tam?
– To ja. Simon.
– Strasznie nas dużo – rzekł Ralf. – Trzy myszy pod miotłą. Zrezygnuję.
– Jeżeli zrezygnujesz – powiedział Prosiaczek trwożnym szeptem – to co się stanie ze mną?
– Nic.
– On mnie nienawidzi. Nie wiem dlaczego. Gdyby tylko mógł robić, co chce… tobie nic nie grozi, on ciebie poważa.
Poza tym… mógłbyś go sprać.
– A ty to niby nie biłeś się z nim przed chwilą?
– Bo trzymałem konchę – rzekł Prosiaczek po prostu. – Miałem prawo mówić.
Simon poruszył się w ciemnościach.
– Bądź dalej wodzem.
– Ty się zamknij, pętaku! Czemu nie powiedziałeś, że zwierza nie ma?
– Boję się go – powiedział Prosiaczek – i dlatego wiem, co w nim siedzi. Jak człowiek się kogoś boi, to go nienawidzi, ale nie może przestać o nim myśleć. Człowiek sobie wmawia, że to w gruncie rzeczy dobry chłop, a jak znów go zobaczy… całkiem jak astma, nie można oddychać. Powiem ci coś. On ciebie też nienawidzi, Ralf…
– Mnie? Za co?
– Nie wiem. Dałeś mu po nosie za ognisko i jesteś wodzem, a on nie.
– Ale on jest wielki Jack Merridew!
– Jak się leży w łóżku tyle, co ja, to się dużo myśli. Znam się na ludziach. Znam siebie. I znam jego. On ci nie może nic zrobić. Ale jak się usuniesz na bok, zemści się na kimś innym. A tym kimś będę ja.
– Prosiaczek dobrze mówi, Ralf. Ty albo Jack. Bądź dalej wodzem.
– Staczamy się coraz niżej i wszystko się psuje. W domu zawsze jest ktoś starszy. Proszę pana to, proszę pani tamto i masz gotową odpowiedź. Och, jakbym chciał!
– Chciałbym, żeby moja ciocia tutaj była.
– A ja, żeby ojciec… Ale po co to mówimy?
– Trzeba pilnować ogniska.
Taniec się skończył i myśliwi wracali do szałasów.
– Starsi są mądrzy – rzekł Prosiaczek. – Nie boją się ciemności. Spotkaliby się, napili herbaty i porozmawiali. I wszystko byłoby załatwione…
– Nie podpaliliby wyspy…
– Zbudowaliby okręt…
Trzej chłopcy stali w ciemności na próżno usiłując wyrazić majestat dorosłości.
– Nie kłóciliby się…
– Ani rozbijali moich okularów…
– Ani gadali o zwierzu…
– Gdyby tak odezwali się do nas choć słowem! – wykrzyknął Ralf z rozpaczą. – Gdyby tak przysłali nam coś dorosłego… jakiś znak albo coś.
Cieniutkie zawodzenie gdzieś w mroku zmroziło i przeszyło ich dreszczem i pchnęło ku sobie. Potem lament wzrósł, jakiś odległy i nieziemski, i przeszedł w niezrozumiałe bełkotanie. Percival Wemys Madison z plebanii Harcourt St. Anthony, leżąc w wysokiej trawie, znalazł się w okolicznościach, w których magiczne recytowanie adresu nie miało żadnej mocy.