GŁOS MUSZLI

Jasnowłosy chłopiec zsunął się ze skały i zaczął iść ostrożnie w kierunku laguny. Chociaż zdjął sweter i wlókł go teraz za sobą po ziemi, szara koszula przywarła do ciała, a włosy kleiły się do czoła. W otaczającym go długim paśmie strzaskanej roślinności dżungli gorąco było jak w łaźni. Z trudem przedzierał się przez pnącza i ścięte pnie, gdy nagle jakiś ptak, czerwono-żółta zjawa, zerwał się i wzbił w górę jakby z wróżebnym okrzykiem; a okrzykowi temu niby echo zawtórował inny.

– Hej! – wołał. – Zaczekaj chwilę!

Krzaki na skraju pasma zadrżały strząsając deszcz kropli osiadłej na liściach wody.

– Zaczekaj – mówił głos – zaplątałem się!

Jasnowłosy chłopiec zatrzymał się, machinalnie podciągnął skarpetki, co nadało dżungli na chwilę jakiś swojski charakter. Głos odezwał się znowu:

– Nie mogę się wygramolić z tych pnączy.

Właściciel głosu wycofywał się tyłem z krzaków, tak że gałązki drapały po brudnej wiatrówce. Zagięcia pod nagimi kolanami były pulchne, poranione i uwikłane w ciernistych pnączach. Schylił się, ostrożnie rozplątał ciernie i odwrócił się. Był niższy od jasnowłosego chłopca i bardzo gruby. Starannie wyszukując bezpiecznych miejsc dla stóp podszedł i uniósł wzrok za mocnymi szkłami okularów.

– Gdzie ten człowiek z megafonem?

Jasnowłosy potrząsnął głową.

– To jest wyspa. Przynajmniej tak mi się wydaje. Tam na morzu jest rafa. Może tu wcale nie ma starszych?

Grubas zrobił przestraszoną minę.

– Przecież był pilot. Ale nie z nami, tylko w kabinie na przodzie.

Jasnowłosy patrzył na rafę przymrużonymi oczyma.

– A inne dzieci? – ciągnął grubas. – Niektóre musiały się wydostać. Prawda, że musiały?

Jasnowłosy ruszył niedbałym krokiem w stronę wody. Starał się nie robić ceremonii z towarzyszem, a zarazem nie okazać mu zbyt jawnie braku zainteresowania, ale grubas pośpieszył za nim.

– Wcale nie ma starszych?

– Tak mi się zdaje.

Jasnowłosy wypowiedział te słowa poważnie, ale gdy je sobie w pełni uświadomił, zaraz opanowała go tak wielka radość, że stanął na głowie pośrodku pasma strzaskanej roślinności i uśmiechnął się do odwróconej postaci grubasa.

– Nie ma starszych!

Tłusty chłopiec pomyślał chwilę.

– Pilot.

Jasnowłosy opuścił nogi i siadł na parującej ziemi. -Pewnie odleciał, jak nas zrzucił. Nie mógł tu wylądować. W samolocie na kołach?

– Zaatakowali nas!

– Wróci tu, zobaczysz.

Grubas potrząsnął głową.

– Patrzyłem przez okienko, jak spadaliśmy. Widziałem tamten kawałek samolotu. Ogień z niego buchał.

Rozejrzał się po rumowisku drzew.

– Patrz, co zrobił.

Jasnowłosy wyciągnął rękę i dotknął poharatanego pnia. Zaciekawiło go to na chwilę.

– Co się z nim stało? – spytał. – Gdzie się podział?

– Sztorm cisnął go do morza. Jak te wszystkie drzewa się waliły, to jeszcze nic wielkiego. Gorzej, że dzieciaki pewnie dotąd w nim siedzą. Zawahał się, a potem:

– Jak ci na imię?

– Ralf.

Grubas czekał, by z kolei jego spytano o imię, ale nie usłyszał żadnej propozycji do zawarcia bliższej znajomości; jasnowłosy chłopak imieniem Ralf uśmiechnął się niewyraźnie, wstał i ponownie ruszył w stronę laguny. Grubas szedł za nim krok w krok.

– Myślę, że tu musi być nas więcej. Nie widziałeś nikogo?

Ralf potrząsnął głową i przyśpieszył kroku. Potem potknął się o gałąź i upadł jak długi. Grubas stanął nad nim ciężko dysząc.

– Ciocia mi nie pozwala biegać – wyjaśnił – ze względu na moją astmę.

– As… co?

– As…tmę. Nie mogę złapać tchu. W naszej szkole tylko ja jeden miałem astmę – mówił z odcieniem dumy. -I zacząłem nosić szkła, jak miałem trzy lata.

Zdjął okulary i wyciągnął je do Ralfa mrugając oczyma i uśmiechając się, a potem zaczął je wycierać o brudną wiatrówkę. Wyraz bólu i wewnętrznego skupienia zmienił blady zarys jego twarzy. Otarł pot z policzków i szybko włożył szkła.

– Oj, te owoce.

Rozejrzał się po rumowisku drzew.

– Oj, te owoce – powtórzył – chyba…

Poprawił okulary, odszedł na bok i przykucnął wśród bujnej roślinności.

– Zaraz wrócę.

Ralf wyplątał się ostrożnie z pnączy i zaczął chyłkiem przekradać się przez gałęzie. Po chwili stękanie grubasa pozostało za nim, a on spieszył ku przeszkodzie, która go odgradzała od laguny. Przelazł przez powalony pień i stanął na skraju dżungli.

Brzeg jeżył się palmami. Stały, chyliły się lub pokładały na tle jasności, a ich zielone pióropusze stroszyły się o sto stóp nad ziemią. Wyrastały z brzegu porosłego ostrą trawą, porozdzieranego korzeniami powalonych drzew, pokrytego gnijącymi kokosami i pędami młodych palm. Dalej była ciemność lasu właściwego i otwarta przestrzeń pasa zdruzgotanych drzew. Ralf stał oparty ręką o szary pień drzewa i mrużył oczy przed migotliwym blaskiem wody. Tam w dali, może o milę, białe fale przybrzeżne rozbijały się o rafę koralową, a za nią granatowiało otwarte morze. Wewnątrz nieregularnego łuku rafy koralowej spokojna niby lustro górskiego jeziora leżała laguna – wszystkie odcienie błękitu, ciemnej zieleni i fioletu. Piaszczysty brzeg między skarpą, na której rosły palmy, a wodą był jak cienkie drzewce nieskończenie długiego łuku, bo w lewo od Ralfa perspektywa linii palm, brzegu i wody ciągnęła się bez końca zlewając się w jeden punkt; i wciąż był upał, upał niemal namacalny.

Zeskoczył ze skarpy. Czarne buciki ugrzęzły w sypkim piachu i uderzyła go fala gorąca. Zaciążyło mu ubranie, zrzucił więc buty gwałtownym kopnięciem i jednym ruchem zdarł z nóg skarpetki. Potem skoczył z powrotem na skarpę, ściągnął koszulę i stanął wśród kokosów przypominających ludzkie czaszki, a zielone cienie palm i lasu tańczyły na jego skórze. Odpiął klamrę paska, zsunął spodnie i majteczki i stał nagi patrząc na oślepiający piach i wodę.

Był już dostatecznie duży, dwanaście lat i kilka miesięcy, by nie mieć sterczącego brzuszka jak małe dzieci, a jeszcze za mały, aby nabrać niezgrabności wieku dorastania. Z wyglądu miał zadatki na boksera, szerokie, dobrze rozwinięte barki, ale w rysunku jego ust i w oczach była jakaś łagodność. Klepnął dłonią pień palmy i zmuszony w końcu uwierzyć w realność wyspy roześmiał się z zachwytem i znów stanął na głowie. Zgrabnie opadł na nogi, zeskoczył ze skarpy na plażę, ukląkł i nagarnął ramionami piach ku sobie. Potem siadł i wpatrzył się w wodę promiennymi, rozgorączkowanymi oczami.

– Ralf…

Grubas zsunął się ze skarpy i siadł ostrożnie na jej brzeżku.

– Przepraszam, że byłem tak długo, ale te owoce… Przetarł okulary i umieścił na zadartym nosie. Ich oprawa wycisnęła głębokie różowe „V” na mostku nosa. Spojrzał krytycznie na złote ciało Ralfa, a potem na swoje ubranie. Przyłożył rękę do suwaka błyskawicznego zamka na piersi.

– Moja ciocia…

Zdecydowanym ruchem pociągnął zamek i zdjął wiatrówkę przez głowę. -No! Ralf patrzył na niego z ukosa i nic nie mówił.

– Myślę, że będą nam potrzebne imiona ich wszystkich -rzekł grubas – żeby zrobić listę. Powinniśmy zwołać zebranie.

Ralf nie okazał zrozumienia, więc grubas rzekł poufnym tonem:

– Wszystko mi jedno, jak będą na mnie mówili, byle nie tak jak w szkole.

Ralf okazał zaciekawienie.

– A jak na ciebie mówili w szkole?

Grubas obejrzał się za siebie, a potem pochylił do Ralfa.

– Wołali na mnie „Prosiaczek” – wyszeptał.

Ralf parsknął śmiechem. Zerwał się gwałtownie.

– Prosiaczek! Prosiaczek!

– Ralf… proszę cię!

Prosiaczek załamał ręce.

– Mówiłem ci, że nie chcę…

– Prosiaczek! Prosiaczek!

Ralf wbiegł w podskokach na rozprażoną plażę, a potem wrócił jako myśliwiec z odrzuconymi do tyłu skrzydłami i ostrzelał Prosiaczka ogniem karabinów maszynowych.

– Szsziaaaou!

Znurkował w piach u stóp Prosiaczka i tarzał się ze śmiechu.

– Prosiaczek!

Prosiaczek uśmiechnął się niechętnie, zadowolony z takiego nawet uznania.

– Tylko przynajmniej nie mów innym…

Ralf chichotał w piach. Na twarzy Prosiaczka pojawił się znowu wyraz bólu i skupienia.

– Chwileczkę.

Ruszył spiesznie do lasu. Ralf wstał i pobiegł brzegiem w prawo.

Łagodną linię brzegu przerywał tu nagle kanciasty motyw krajobrazu; wielka płyta różowego granitu wtłoczona bezkompromisowo w las, skarpę, plażę i lagunę tworzyła wysokie na cztery stopy nabrzeże. Powierzchnię jej pokrywała cienka warstwa ziemi porośniętej ostrą trawą i ocienionej liśćmi młodych palm. Warstwa ta była zbyt płytka, by palmy mogły wyrosnąć wysoko, toteż osiągając około dwudziestu stóp waliły się i schły w gmatwaninie pni, bardzo wygodnych do siedzenia. Te palmy, które jeszcze stały, tworzyły dach zieleni pokryty od spodu drgającą plątaniną odblasków laguny. Ralf wwindował się na tę płytę, zwrócił uwagę na cień i chłód, przymknął jedno oko i stwierdził, że cienie na jego ciele rzeczywiście są zielone. Podszedł do krawędzi płyty i stał patrząc w wodę. Była przejrzysta aż do dna i jasna kwitnieniem tropikalnej roślinności i koralu. Chmara drobniutkich połyskliwych rybek śmigała przenosząc się z miejsca na miejsce. Z ust Ralfa dobyła się nuta najgłębszego zachwytu.

– Jeju!

Za granitową płytą były jeszcze inne cuda. Zrządzeniem bożym jakiś tajfun, a może właśnie burza, która towarzyszyła przybyciu chłopców na wyspę, uformowała wał piachu wewnątrz laguny tworząc w ten sposób długi, głęboki basen w plaży zakończony wysokim występem granitu. Ralf, który już kiedyś dał się zwieść pozornej głębi podobnego zjawiska na plaży, był przygotowany na rozczarowanie. Ale na tej wyspie wszystko wydawało się prawdziwe i ten niewiarygodny basen, do którego morze wdzierało się tylko w czasie przypływu, był tak głęboki u jednego krańca, że aż ciemnozielony. Ralf przyjrzał mu się dokładnie i zanurzył się. Woda była cieplejsza od jego krwi i pływał jakby w ogromnej wannie.

Niebawem nadszedł Prosiaczek, usiadł na skalnym występie i z zazdrością patrzył na zielono-białe ciało Ralfa.

– Wcale nie umiesz pływać.

– Prosiaczek.

Prosiaczek zdjął buty i skarpetki, ustawił je równo na skale i palcem u nogi dotknął wody.

– Gorąca!

– A coś ty myślał?

– Nic nie myślałem. Moja ciocia…

– Pies drapał twoją ciocię!

Ralf dał nurka i płynął pod wodą z otwartymi oczami; piaszczysty brzeg basenu zamajaczył przed nim jak zbocze góry. Obrócił się na plecy trzymając się za nos i tuż nad sobą ujrzał roztańczone, migocące złote błyski. Tymczasem Prosiaczek z wyrazem zdecydowania na twarzy zaczął zdejmować spodnie. Niebawem stanął w całej pełni swej tłustej i bladej nagości. Zszedł na palcach po piaszczystym brzegu basenu i usiadł po szyję w wodzie uśmiechając się z dumą do Ralfa.

– Nie będziesz pływał?

Prosiaczek potrząsnął głową przecząco.

– Ja nie umiem pływać. Nie pozwalali mi. Moja astma…

– Pies drapał twoją astmę!

Prosiaczek zniósł to z pokorną cierpliwością.

– Wcale nie umiesz dobrze pływać.

Ralf podpłynął na plecach do brzegu, zanurzył usta i wypuścił w górę strumień wody. Potem podniósł brodę i zaczai mówić:

– Pływałem już, jak miałem pięć lat. Tata mnie nauczył. Tata jest komandorem. Jak dostanie urlop, przyjedzie i wyratuje nas. Czym jest twój ojciec?

Prosiaczek poczerwieniał nagle.

– Mój tata umarł – powiedział szybko – a mamusia…

Zdjął okulary i daremnie szukał czegoś, by je przetrzeć.

– Mieszkałem u cioci. Ona ma sklep ze słodyczami. Zawsze dawała mi mnóstwo słodyczy. Ile tylko chciałem. Kiedy twój tata nas wyratuje?

– Jak tylko będzie mógł.

Prosiaczek podniósł się ociekając wodą i stał nagi czyszcząc szkła skarpetką. Jedynym dźwiękiem, który docierał teraz do nich przez poranny upał, był nieustanny odgłos rozbijających się o rafę fal.

– A skąd wie, że tu jesteśmy?

Ralf rozłożył się w wodzie. Senność spowiła go jak miraże, które omotywały lagunę mocując się z jej blaskiem.

– Skąd wie, że tu jesteśmy?

A stąd, myślał Ralf, stąd, stąd. Huk fal stał się bardzo daleki.

– Powiedzą mu na lotnisku.

Prosiaczek potrząsnął głową, włożył błyszczące szkła i spojrzał na Ralfa.

– Nie powiedzą. Nie słyszałeś, co mówił pilot? O bombie atomowej? Oni wszyscy nie żyją.

Ralf wygramolił się z wody i stojąc przed Prosiaczkiem rozważał ten niezwykły problem. Prosiaczek nie ustępował.

– Jesteśmy na wyspie, tak?

– Wdrapałem się na skałę – rzekł Ralf powoli – i zdaje się, że to jest wyspa.

– Oni wszyscy nie żyją – powiedział Prosiaczek – i to jest wyspa. Nikt nie wie, że jesteśmy tutaj. Ani twój tata, ani nikt…

Usta mu zadrżały i okulary zaszły mgłą.

– Zostaniemy tu do śmierci.

Na dźwięk tego słowa upał jakby jeszcze się powiększył i zaciążył na nich niebezpiecznie, a laguna nacierała swym oślepiającym blaskiem.

– Trzeba pójść po ubranie – mruknął Ralf. – Chodź.

Przebiegł po piasku pokonując napór słońca, poszedł na drugą stronę granitowej płyty i odszukał porozrzucane ubranie. Kiedy nałożył koszulę, zrobiło mu się przyjemniej. Wspiął się z powrotem na płytę i usiadł w zielonym cieniu na wygodnym pniu. Niosąc pod pachą ubranie Prosiaczek również wwindował się na płytę. Następnie siadł ostrożnie na zwalonym pniu koło niewielkiej skały na skraju laguny. Okryła go plątanina drgających odblasków.

– Musimy poszukać reszty chłopców – rzeki po chwili. -Trzeba coś robić.

Ralf nie odezwał się. Był na wyspie koralowej. Ukryty w cieniu, ignorując złowróżbną paplaninę grubasa oddał się bez reszty rozkosznym marzeniom.

– Ilu nas jest?

Ralf podszedł i stanął koło niego.

– Nie wiem.

Pod oparami spiekoty na gładkiej tafli wody pełzały tu i ówdzie lekkie podmuchy. Gdy dobiegały do granitowej płyty, liście palm szeleściły, a rozmazane plamki słońca zsuwały się po nich w dół albo poruszały w cieniu niby jasne, skrzydlate stworzonka.

Prosiaczek patrzył na Ralfa. Wszystkie cienie na twarzy Ralfa były w odwróconym porządku – wyżej zielone, niżej jaśniejsze od blasku laguny. Po włosach pełzła plamka słońca.

– Trzeba coś robić.

Ralf jakby go nie widział. Oto wreszcie wymarzona, lecz nigdy dotąd nie napotkana kraina stała przed nim w pełni urzeczywistnienia. Zachwyt rozchylił usta Ralfa, a Prosiaczek wziął to za dowód uznania i aż zaśmiał się z zadowolenia.

– Jeżeli rzeczywiście jesteśmy na wyspie…

– Co to?

Ralf przestał się uśmiechać i stał pokazując ręką na lagunę. Wśród strzępiastych wodorostów leżało coś kremowego.

– Kamień.

– Nie. To muszla.

Nagle Prosiaczek aż zakipiał z podniecenia.

– Racja to muszla! Widziałem już taką. Na murze u mojego kolegi. On mówił że to koncha. Trąbił na niej i wtedy przychodziła jego mama. Taka koncha strasznie dużo kosztuje… Tuż pod ręką Ralfa rósł pochylony nad laguną młody pęd palmy. Palemka, zgięta pod własnym ciężarem, wyważyła korzeniami bryłę ziemi i niebawem wpadłaby do wody. Ralf wyrwał pęd i zaczął nim gmerać w wodzie, a lśniące rybki rozpierzchły się na wszystkie strony. Prosiaczek schylił się niebezpiecznie.

– Ostrożnie! Rozbijesz…

– Zamknij się.

Ralf powiedział to z roztargnieniem. Muszla była zabawką ciekawą, śliczną i godną uwagi, ale wciąż między niego i Prosiaczka wciskały się żywe widma świata marzeń. Pęd giął się, ale posuwał muszlę poprzez wodorosty. Ralf przytrzymał go jedną ręką, a drugą zaczął naciskać jego koniec, aż muszla wynurzyła się ociekając wodą i Prosiaczek zdołał ją pochwycić.

Teraz, gdy muszla była czymś namacalnym, Ralf też stał się wyraźnie podniecony. Prosiaczek bełkotał:

– …koncha, okropnie droga. Mogę się założyć, że gdybyś chciał ją kupić, musiałbyś zapłacić strasznie dużo… wisiała u niego w ogrodzie na murze, a moja ciocia…

Trochę wody pociekło na rękę Ralfa, gdy brał muszlę od Prosiaczka. Była kremowa, gdzieniegdzie w różowe plamki. Od uszkodzonego koniuszka, w którym znajdował się niewielki otwór, do różowych krawędzi jej wylotu łagodna spirala pokryta delikatnym wzorkiem miała długość około osiemnastu cali. Ralf wytrząsnął piach z głębokiej tuby.

– …ryczała jak krowa – mówił Prosiaczek. – Miał także białe kamienie i klatkę z zieloną papugą. Te kamienie, oczywiście, nie trąbiły, i mówił…

Prosiaczek urwał dla nabrania tchu i pogłaskał lśniący przedmiot, który leżał w dłoniach Ralfa.

– Ralf!

Ralf podniósł głowę.

– Możemy przy jej pomocy zwołać innych. Zrobić zebranie. Jak usłyszą, przyjdą…

Patrzył rozpromieniony na Ralfa.

– Tak właśnie myślałeś, prawda? Dlatego wyciągnąłeś ją z wody?

Ralf odgarnął z czoła jasne włosy.

– Jak ten twój przyjaciel na niej trąbił?

– Tak jakoś pluł – powiedział Prosiaczek. – Mnie ciocia nie pozwalała, bo ja mam astmę, ale on mówił, że się dmucha tu -dotknął dłonią wystającego odwłoku. – Spróbuj, Ralf. Wszyscy się zlecą.

Ralf z powątpiewaniem przytknął cieńszy koniec muszli do ust i dmuchnął. Z wylotu dobył się syk, ale nic więcej. Ralf otarł słoną wodę z ust i jeszcze raz spróbował, ale muszla wciąż milczała.

– Tak jakoś pluł.

Ralf ściągnął usta i dmuchnął w muszlę, z której wydobył się mrukliwy odgłos. Tak to chłopców rozbawiło, że Ralf dmuchał jeszcze kilka minut i obaj zanosili się ze śmiechu.

– On dmuchał stąd, gdzieś z dołu.

Ralf pojął wreszcie i dmuchnął w muszlę strumień powietrza. Zadźwięczała. Głęboki, szorstki ton zahuczał pod palmami, rozlał się w zakamarki lasu i wrócił echem odbitym od różowego granitu skały. Chmury ptaków wzbiły się z wierzchołków drzew w powietrze, coś zakwiczało w leśnym poszyciu i umknęło.

Ralf odjął muszlę od ust.

– Jeju!

Głos jego zabrzmiał jak szept w porównaniu ze zgrzytliwym dźwiękiem konchy. Przyłożył konchę do ust, nabrał głęboko powietrza i jeszcze raz dmuchnął. Dźwięk zabrzmiał znowu, a potem skoczył o oktawę wyżej i grzmiał jeszcze donośniej niż przedtem. Prosiaczek wrzeszczał coś, twarz miał rozradowaną, w okularach igrało światło. Ptactwo krzyczało, wszystko, co żyje, pierzchało w popłochu. Oddech Ralfa osłabł, ton spadł o oktawę niżej, przeszedł w niski pomruk, syk powietrza.

Koncha – lśniący róg – milczała. Twarz Ralfa poczerwieniała z wysiłku, a w górze, nad wyspą, niosła się ptasia wrzawa, dźwięczało echo.

– Mogę się założyć, że słychać na całe mile. Ralf nabrał oddechu i zatrąbił kilkakrotnie. Prosiaczek krzyknął: -Jest jeden!

O jakieś kilkadziesiąt kroków od nich na wybrzeżu wśród palm ukazało się dziecko. Był to chłopczyk może sześcioletni, silny, jasnowłosy, w podartym ubranku, z buzią w lepkiej mazi owocowej. Spodnie opuszczone dla wiadomych celów zdążył wciągnąć tylko do połowy. Zeskoczył ze skarpy palmowej na plażę i spodnie opadły mu do kostek. Przestąpił więc przez nie i podbiegł do granitowej płyty. Prosiaczek pomógł mu się wdrapać. Tymczasem Ralf trąbił dalej, póki w lesie nie rozległy się głosy. Chłopczyk kucnął przed Ralfem i zadarłszy głowę patrzył na niego rozpromieniony. Gdy stwierdził, że zaczyna się coś dziać naprawdę, na jego twarzy odmalowało się zadowolenie i jego różowy kciuk, jedyny czysty palec, powędrował do buzi. Prosiaczek schylił się nad chłopczykiem.

– Jak ci na imię?

– Johnny.

Prosiaczek powtórzył imię na głos, a potem krzyknął do Ralfa, ale Ralf nie słuchał, bo wciąż jeszcze trąbił. Twarz miał aż szkarłatną z radości, że wznieca tak niebywały hałas, a serce mu łomotało pod koszulą. Krzyki w lesie były coraz bliższe.

Wkrótce na plaży dało się zauważyć ożywienie. Piasek wybrzeża, drżący pod mgiełką spiekoty, krył mnóstwo istot na całych milach swej długości. Po tym gorącym, tłumiącym kroki piachu zmierzały teraz ku granitowej płycie chmary chłopców. Niespodziewanie blisko wyszło z lasu troje nie większych od Johnny'ego dzieci, które się lam opychały owocami. Z gąszczu wynurzył się ciemnowłosy chłopczyk, niewiele młodszy od Prosiaczka, wyszedł na płytę i uśmiechnął wesoło do wszystkich. Coraz więcej i więcej ich przybywało.

Biorąc przykład z malutkiego Johnny'ego siadali na zwalonych pniach palmowych i czekali. Ralf bez ustanku dawał sygnały krótkim, donośnym trąbieniem. Prosiaczek krążył wśród dzieci pytając o imiona. Krzywił się przy tym usiłując je spamiętać. Dzieci darzyły go takim samym posłuszeństwem, z jakim odnosiły się do dorosłych z megafonami. Niektóre były całkiem nagie i niosły ubrania pod pachą, inne półnagie albo ubrane byle jak w szkolne ubranka, szare, granatowe, brązowe, marynarki albo swetry. Ich głowy stłoczyły się w zielonym cieniu palm; głowy ciemne, jasne, czarne, kasztanowate, płowe, mysie; głowy pomrukujące, szepcące, głowy pełne oczu wpatrzonych w Ralfa z rozwagą. Coś się wreszcie dzieje.

Dzieci, które przyszły brzegiem, pojedynczo lub parami, wpadały w pole widzenia, gdy wychodziły z mgiełki spiekoty bliżej granitowej płyty. Tu przyciągał oko najpierw czarny nietoperzowaty stwór drgający na piasku, a dopiero później postać wyrastająca ponad nim. Tym nietoperzem był skurczony w prostopadłych promieniach słońca cień u stóp dziecka. Jeszcze trąbiąc, Ralf zauważył ostatnich dwóch chłopców, którzy skoczyli ku granitowej płycie ponad drgającą plamą czerni. Chłopcy ci, krągłogłowi, z włosami jak pakuły, rzucili się na ziemię i leżeli dysząc z wyszczerzonymi do Ralfa zębami jak dwa psy. Byli bliźniakami i ich wesoła dwoistość wywoływała w oku patrzącego wstrząs i niedowierzanie. Jednocześnie oddychali, jednocześnie się uśmiechali, byli klockowaci i pełni życia. Zadarli w górę do Ralfa wilgotne buzie, bo mieli jakby za skąpo skóry i wiecznie rozdziawione usta. Prosiaczek zbliżył do nich swoje błyskające okulary i w przerwach trąbienia słychać było, jak powtarza ich imiona:

– Sam, Eryk, Sam, Eryk.

W końcu pomieszało mu się, bliźniacy trzęśli głowami i wskazywali wzajem na siebie, a tłum się śmiał.

Wreszcie Ralf przestał trąbić i siedział z pochyloną głową i muszlą zwisającą w dłoni. Gdy zamarły echa wezwania, ustał także śmiech i zapanowała cisza.

W diamentowej mgiełce plaży poruszało się niezdarnie coś ciemnego. Ralf spostrzegł to pierwszy i zaczął się wpatrywać z takim napięciem, że wszystkie oczy skierowały się w tamtą stronę. Potem ów stwór wyłonił się z mgły i wówczas okazało się, że to coś ciemnego nie było jedynie cieniem, lecz przede wszystkim ubraniem. Tym stworem była grupa chłopców maszerujących równo parami i ubranych, w dziwnie ekscentryczne stroje. Szorty, koszule i inne części garderoby nieśli w rękach, ale każdy miał na głowie czarną kwadratową czapkę ze srebrnym znaczkiem. Okryci byli sięgającymi po pięty czarnymi pelerynami z długim srebrnym krzyżem przez pierś z lewej strony i kołnierzem wykończonym kryzą. Chłopiec, który im przewodził, ubrany był tak samo, ale na czapce miał znaczek złoty. Gdy jego grupa znalazła się niedaleko płyty granitu, rzucił rozkaz i chłopcy zatrzymali się zdyszani, zlani potem, słaniając się w bezlitosnym słońcu. Przywódca wyszedł naprzód, wskoczył na płytę powiewając peleryną i zdumiony wytrzeszczył oczy.

– Gdzie ten pan z trąbką?

Ralf, domyślając się, że oślepiony słońcem chłopiec nic nie widzi, odpowiedział:

– Tu nie ma żadnego pana z trąbką. Tylko ja.

Chłopiec podszedł bliżej i przyjrzał się Ralfowi wykrzywiając przy tym twarz z wysiłku. Widok jasnowłosego chłopca z kremową muszlą na kolanach widocznie go nie zadowolił. Odwrócił się szybko z furkotem peleryny.

– Więc okręt nie przypłynął?

Powiewna peleryna okrywała postać długą, szczupłą i kościstą, a spod czarnej czapki wyglądały rude włosy. Twarz miał zmarszczoną i piegowatą, brzydką, ale niegłupią. Z tej twarzy patrzyło dwoje niebieskich oczu, oczu teraz zawiedzionych i gniewnych lub na pograniczu gniewu.

– Nie ma nikogo starszego?

– Nie – odrzekł Ralf do jego pleców. – Robimy zebranie.

Chodźcie do nas.

Grupa chłopców w pelerynach rozsypała się. Wysoki chłopiec krzyknął:

– Chór! Do szeregu!

Znużeni chórzyści posłusznie wrócili do szeregu i stali dalej w słońcu, słaniając się. Niektórzy jednak zaczęli słabo protestować:

– Ależ, Merridew. Słuchaj, Merridew… dlaczego nie możemy?…

Potem jeden z chłopców padł twarzą w piach i szereg się załamał. Podnieśli zemdlonego, dźwignęli na płytę i położyli w cieniu. Merridew patrzył na nich wytrzeszczonymi oczyma i wreszcie dał za wygraną.

– No, dobrze. Siadajcie. Zostawcie go w spokoju.

– Ale, Merridew…

– On zawsze udaje, że mdleje – rzekł Merridew. – W Gibraltarze i w Addis Abebie, i na jutrzniach przy kantorze.

Te ostatnie słowa wznieciły chichot wśród chórzystów, którzy pousiadali jak czarne ptaki na krzyżujących się pniach palmowych i z ciekawością patrzyli na Ralfa. Prosiaczek nie pytał ich o imiona. Onieśmielała go mundurowa wyższość i bezceremonialna władczość w głosie Merridewa. Schował się Schował się za Ralfa i przecierał okulary.

Merridew zwrócił się do Ralfa:

– Nie ma żadnych starszych?

– Nie.

Merridew siadł na pniu i spojrzał na otaczający go krąg.

– No to musimy sami myśleć o sobie.

Bezpieczny za plecami Ralfa Prosiaczek odezwał się lękliwie:

– Dlatego właśnie Ralf zrobił zebranie. Żebyśmy mogli postanowić, co robić. Znamy już imiona. To jest Johnny. Ci dwaj… oni są bliźniacy, Sam i Eryk. Który jest Eryk? Ty? Nie…ty jesteś Sam…

– Ja jestem Sam…

– A ja Eryk.

– Najlepiej dowiedzmy się, jak się wszyscy nazywają – rzekł Ralf-ja jestem Ralf.

– Większość imion już znamy – wtrącił Prosiaczek. – Właśnie się dowiedziałem.

– To dziecinada – powiedział Merridew. – Czemu ja miałbym być Jack? Ja jestem Merridew.

Ralf spojrzał na niego bystro. To były słowa kogoś, kto wie, czego chce.

– A więc – ciągnął Prosiaczek – ten chłopiec jest… oj, zapomniałem…

– Za dużo gadasz – uciął Jack Merridew. – Zamknij się, Tłuściochu!

Podniósł się śmiech.

– On nie jest Tłuścioch – krzyknął Ralf – on się naprawdę nazywa Prosiaczek!

– Prosiaczek!

– Prosiaczek!

– Oooch, Prosiaczek!

Zerwał się huragan śmiechu, śmiały się nawet najmniejsze dzieci. W tym momencie chłopcy tworzyli ścisły krąg solidarności, który nie obejmował Prosiaczka. Ten bardzo poczerwieniał, pochylił głowę i zaczął przecierać okulary.

Wreszcie śmiech ucichł i wymieniano dalej imiona. Był więc Maurice, drugi po Jacku wśród chórzystów co do wzrostu, ale tęgi i stale uśmiechnięty. Był szczupły, nieśmiały chłopiec, którego nikt nie znał, a który trzymał się osobno, skryty, zamknięty w sobie. Wymamrotał, że się nazywa Roger, i znowu umilkł. Był Bili, Robert, Harold, Henry; a chórzysta, który zasłabł i siedział teraz oparty o pień palmy, uśmiechnął się blado do Ralfa i powiedział, że się nazywa Simon.

Następnie zabrał głos Jack:

– Musimy postanowić, co robić, żeby nas uratowano.

Powstała wrzawa. Jeden z maluchów. Henry, powiedział, że chce do domu.

– Zamknij się -rzekł Ralf w roztargnieniu. Podniósł do góry konchę. – Zdaje się, że potrzebujemy wodza, który będzie o wszystkim decydował.

– Wodza! Wodza!

– Ja powinienem być wodzem – powiedział Jack arogancko bo śpiewam w chórze kapituły i jestem kierownikiem chłopców. Biorę czysto C.

Nowa wrzawa.

– No więc – rzekł Jack – ja…

Zawahał się. Ciemnowłosy Roger poruszył się i przemówił:

– Zróbmy głosowanie.

– Tak!

– Głosowanie na wodza!

– Głosujmy…

Ta zabawa w głosowanie była prawie tak przyjemna jak trąbienie na muszli. Jack zaczął protestować, ale wrzawa, która przedtem wyrażała ogólne pragnienie wodza, stała się teraz świadectwem, że wybór padł na Ralfa. Żaden z chłopców nie mógłby znaleźć dostatecznego uzasadnienia tego wyboru; cała inteligencja, jaką dotychczas przejawiono, była udziałem Prosiaczka, prawdziwym zaś przywódcą był Jack. Ale Ralf miał w sobie jakiś spokój, który go wyróżniał w grupie, kiedy siedział pośród nich, poza tym był duży, o miłym wyglądzie; a wreszcie czynnik najważniejszy, choć bardzo niepozorny: koncha. Ten, który na niej trąbił, a potem czekał na nich z muszlą na kolanach, był istotą wybraną.

– Ten z muszlą!

– Ralf! Ralf!

– Ten z trąbą niech będzie wodzem!

Ralf podniósł rękę, by się uciszyli.

– Dobra. Kto chce, żeby Jack był wodzem?

Z ponurym posłuszeństwem chór podniósł dłonie.

– Kto chce mnie?

Natychmiast wszyscy prócz chóru i Prosiaczka unieśli ręce. Potem, niechętnie, również Prosiaczek wyciągnął dłoń w górę.

Ralf zliczył głosy.

– No, to jestem wodzem.

Krąg chłopców rozbrzmiał oklaskami. Klaskał nawet chór, a piegi na twarzy Jacka pokrył rumieniec upokorzenia. Chłopiec wstał, ale rozmyślił się i siadł znowu wśród grzmotu oklasków. Ralf zwrócił się do niego chcąc mu osłodzić przegraną:

– Oczywiście, chór należy do ciebie.

– Mogą być armią…

– Albo myśliwymi…

– Mogą…

Rumieniec spełzł z twarzy Jacka. Ralf znowu nakazał ciszę.

– Jack jest kierownikiem chóru. Oni będą… czym oni mają być?

– Myśliwymi.

Jack i Ralf uśmiechnęli się do siebie z nieśmiałą sympatią. Reszta chłopców zaczęła rozprawiać z zapałem. Jack wstał.

– Chór, zdjąć togi.

Jakby po dzwonku w klasie chłopcy z chóru wstali, zaczęli rozmawiać i ściągnąwszy czarne peleryny rzucili je na trawę. Jack położył swoją na pniu obok Ralfa. Jego szare szorty kleiły się do spoconego ciała. Ralf spojrzał na nie z podziwem, a Jack dostrzegłszy to spojrzenie wytłumaczył się.

– Próbowałem wdrapać się na tamto wzgórze, żeby zobaczyć, czy jesteśmy otoczeni morzem. Ale twoja muszla zawróciła nas.

Ralf uśmiechnął się i podniósł muszlę w górę, żeby chłopcy uciszyli się.

– Posłuchajcie. Muszę mieć trochę czasu, żeby przemyśleć różne rzeczy. Nie mogę tak zaraz postanowić, co robić. Jeżeli to nie jest wyspa, możemy wkrótce znaleźć ratunek. Więc najpierw musimy się przekonać, czy to wyspa, czy nie. Tymczasem wszyscy muszą zostać tutaj, czekać i nie rozchodzić się. Trzech z nas – więcej nie, bo się pogubimy – trzech z nas pójdzie na wyprawę, żeby to zbadać. Pójdę ja, Jack i… i…

Przyjrzał się kręgowi chętnych twarzy. Nie mógł narzekać na brak wyboru.

– I Simon.

Chłopcy siedzący koło Simona zachichotali, a on wstał roześmiany. Teraz, kiedy osłabienie minęło, wyglądał na energicznego chłopaka spoglądającego spod strzechy prostych, opadających na czoło włosów, czarnych i szorstkich. Kiwnął głową do Ralfa. -Idę.

– I ja…

Jack wyrwał zza pasa sporą finkę i dźgnął nią pień palmy.

Podniosła się wrzawa i zaraz umilkła. Prosiaczek poruszył się niespokojnie.

– Ja też idę.

Ralf odwrócił się do niego.

– Ty nie nadajesz się na tę wyprawę.

– Wszystko jedno…

– Nie jesteś nam potrzebny – oświadczył Jack stanowczo. -Trzech wystarczy. Prosiaczkowe okulary błysnęły.

– Ja byłem z nim, jak znalazł konchę. Byłem z nim, zanim wyście przyszli.

Ale ani Jack, ani pozostali chłopcy nie zwracali na niego uwagi. Całe zgromadzenie poszło w rozsypkę. Ralf, Jack i Simon zeskoczyli z płyty i ruszyli piaszczystym wybrzeżem obok basenu. Prosiaczek wyrzekając wlókł się za nimi.

– Jakby Simon szedł w środku między nami – rzekł Ralf – moglibyśmy swobodnie rozmawiać nad jego głową.

Trójka chłopców zaczęła maszerować w nogę. Znaczyło to, że Simon musiał raz po raz podwajać krok, żeby utrzymać tempo. Po pewnym czasie Ralf stanął i odwrócił się do Prosiaczka.

– Słuchaj.

Jack i Simon udali, że nic nie widzą. Szli dalej.

– Nie możesz iść.

Prosiaczkowi okulary znowu się zamgliły – tym razem z upokorzenia.

– Powiedziałeś im. Chociaż cię prosiłem. Był zaczerwieniony, usta mu drżały.

– Chociaż mówiłem ci, że nie chcę…

– O czym ty, u licha, gadasz?

– Że mnie przezywają Prosiaczek. Powiedziałem ci, że mnie nazywali w szkole Prosiaczek, i prosiłem, żebyś im tego nie mówił, a ty od razu musiałeś wypaplać…

Zapadło milczenie. Ralf, spojrzawszy na Prosiaczka uważniej, pojął, że chłopiec czuł się urażony i zdruzgotany. Wahał się, czy obrać drogę przeprosin, czy dalszej obrazy.

– Lepiej nazywać się Prosiaczek niż Tłuścioch – rzekł wreszcie z całą prostotą, jaka przystoi prawdziwemu dowódcy – a w każdym razie przepraszam cię. Teraz wracaj, Prosiaczku, i wypytaj chłopców o imiona. To twoje zadanie. Do widzenia.

Odwrócił się i pognał za towarzyszami. Prosiaczek stał i rumieniec oburzenia z wolna znikał z jego twarzy. Ruszył z powrotem ku granitowej płycie.

Trzej chłopcy szli raźno po piachu. Był odpływ i wzdłuż wody ciągnął się pas usłanej wodorostami plaży, twardej jak ubity trakt. Cała sceneria była pełna jakiegoś dziwnego uroku, którego oni byli świadomi i czuli się szczęśliwi. Śmiali się do siebie podnieceni, pytali i nie słuchali odpowiedzi. Ralf, czując potrzebę wyrażenia jakoś tego wszystkiego, stanął na głowie i przewrócił się. Kiedy śmiech umilkł, Simon nieśmiało pogłaskał Ralfa po ramieniu i znowu wybuchnęli śmiechem.

– Chodźcie – rzekł Jack po chwili -jesteśmy badaczami.

– Dojdziemy do końca wyspy – rzekł Ralf- i zajrzymy za róg.

– Jeżeli to jest wyspa…

Teraz, u schyłku dnia, miraże zaczynały ustępować. Znaleźli koniec wyspy – całkiem realny, a nie pozbawiony wszelkiego kształtu i sensu jakąś magiczną sztuczką. Był tam galimatias kwadratowych brył z jednym wielkim blokiem skalnym, osadzonym w lagunie. Gnieździło się na nim ptactwo morskie.

– Jak lukier – rzekł Ralf- na różowym ciastku.

– Nie zajrzymy za róg – powiedział Jack – bo to wcale nie jest róg, tylko łagodny zakręt. Patrzcie, skały coraz gorsze…

Ralf osłonił ręką oczy i przebiegł wzrokiem poszarpaną linię skał biegnących ku górze. Ta część plaży leżała najbliżej góry.

– Spróbujemy wspiąć się tędy – rzekł. – Myślę, że to najłatwiejsza droga. Mniej krzaków, a więcej tych różowych skał. Chodźcie.

Trzej chłopcy zaczęli drapać się do góry. Wyrwane z posad jakąś nieznaną siłą skalne bloki leżały porozrzucane dokoła, piętrząc się jeden na drugim. Zwykle na różowej skale leżał ukośnie blok, a na nim inny i jeszcze inny, aż ta różowość wystrzelała wzwyż skalnym kominem, przebijając się przez fantastyczne sploty leśnych pnączy. Tam, gdzie piętrzyły się różowe skały, były często wąskie ścieżki wijące się ku górze. Przeciskali się tymi ścieżynkami zatopieni w świecie roślinności, twarzami zwróceni ku skale.

– Kto zrobił tę ścieżkę?

Jack zatrzymał się ocierając pot z twarzy. Ralf stał przy nim, ciężko dysząc.

– Ludzie?

Jack potrząsnął głową.

– Zwierzęta.

Ralf zajrzał w mrok pod drzewami. Las wibrował ledwie dostrzegalnie.

– Naprzód.

Trudność sprawiało nie strome podejście obok występów skalnych, ale przedzieranie się od jednej ścieżki do drugiej przez gęste poszycie. Tutaj korzenie i łodygi pnączy stanowiły taką gmatwaninę, że chłopcy musieli przewlekać się przez nie jak giętkie igły. Za drogowskaz, prócz brunatnej ziemi i przebłysków światła przez listowie, służyło im tylko ukształtowanie zbocza – czy jedno zagłębienie, oplecione sznurami pnączy, jest wyżej położone od drugiego.

W ten sposób brnęli jakoś naprzód.

Unieruchomiony w takich splotach, w jednym z najtrudniejszych odcinków wspinaczki, Ralf zwrócił na towarzyszy błyszczące oczy.

– Ale klawo.

– Fajowo.

– Fajniście.

Trudno powiedzieć, co stanowiło przyczynę ich zachwytu. Wszyscy trzej byli spoceni, brudni, zmęczeni. Pnącza, grube jak ich uda, tworzyły zwartą ścianę, w której widniały tylko czarne otwory tuneli. Ralf krzyknął w jeden z nich na próbę i chwilę nasłuchiwali stłumionych ech.

– To jest prawdziwa wyprawa badawcza – rzekł Jack. -Założę się, że nikt tu jeszcze przed nami nie był.

– Powinniśmy narysować mapę – powiedział Ralf- ale nie mamy papieru.

– Moglibyśmy robić nacięcia na korze – zaproponował Simon – a później wetrzeć w nie coś czarnego.

Znów nastąpiła uroczysta wymiana błyszczących spojrzeń w mroku.

– Ale klawo.

– Fajniście.

Nie było gdzie stanąć na głowie. Tym razem Ralf wyraził nadmiar uczuć udając, że chce powalić Simona na ziemię; wkrótce powstał kłąb kotłujących się radośnie ciał.

Kiedy kłąb się rozpadł, Ralf podniósł się pierwszy.

– Trzeba iść dalej.

Różowy granit następnej skały był oddalony od pnączy i drzew, mogli więc raźniej posuwać się w górę. Weszli potem w rzadziej rosnący las, tak że widzieli przebłysk rozpościerającego się za nim morza. Wraz z przerzedzeniem się lasu przyszło słońce; wysuszyło pot, którym nasiąkły ich ubrania w mrocznym, wilgotnym upale. W końcu droga na wierzchołek góry zmieniła się we wspinaczkę po różowych skałach, już bez konieczności nurzania się w gąszczach. Chłopcy udali się tą drogą przez wąwozy i piargi, pełne ostrych kamieni.

– Patrzcie! Patrzcie!

Strzaskane skały wznosiły wysoko nad wyspę swoje iglice i kominy. Ten, o który oparł się Jack, poruszył się ze zgrzytem, gdy go popchnęli.

– Chodźcie…

Ale nie na wierzchołek góry. Atak na wierzchołek musi poczekać, póki chłopcy się nie uporają z tą nową pokusą. Skala była wielkości niedużego samochodu.

– Heeej, hop!

Rozkołysać w przód i w tył, złapać rytm.

– Heeej, hop!

Wprawić w silniejsze kołysanie, jeszcze, jeszcze, doskoczyć i wypchnąć za punkt równowagi… jeszcze… jeszcze…

– Heej, hop!

Wielka skała ważyła się chwilę na krawędzi, postanowiła już nic wracać, poruszyła się, upadła, przetoczyła, wywinęła kozła i runęła z hukiem w dół wybijając wielką dziurę w baldachimie lasu. W powietrze wzbiły się echa i ptactwo, uniósł się biało-różowy pył, las w dole zadygotał jak od kroków rozwścieczonego potwora – i wyspa znów zrobiła się cicha.

– Ale klawo!

– Jak bomba!

– Łuuup!

Minęło dobrych kilka minut, zanim zdołali się oderwać od tego sukcesu. Ruszyli jednak dalej.

Droga na wierzchołek góry była stąd już łatwa. Gdy doszli do ostatniej pochyłości, Ralf zatrzymał się.

– Rany!

Stali na skraju kotliny, a raczej kotlinki. Wypełniały ją niebieskie kwiaty jakiejś skalnej rośliny; powódź kwiatów wylewała się z kotlinki, opadała jak wodospad na korony drzew gdzieś w dole. W powietrzu roiło się od motyli, które wzlatywały, trzepocząc skrzydełkami, i osiadały.

Za kotlinką widniał kanciasty wierzchołek góry i wkrótce stanęli na nim.

Odgadli już przedtem, że są na wyspie: wspinając się wśród różowych skał, mając po obu stronach morze i kryształowe bezmiary powietrza, wiedzieli instynktownie, że zewsząd otacza ich woda. Uznali jednak za stosowniejsze wstrzymać się z ostatnim słowem aż do chwili, gdy staną na wierzchołku i ujrzą kolisty horyzont wody.

Ralf zwrócił się do towarzyszy:

– Cała nasza!

Trochę przypominała okręt. Z tyłu, za plecami, mieli ostre, trudne zejście ku brzegowi. Po obu stronach były skały, urwiska, wierzchołki drzew i strome zbocza – w przodzie, jakby ku dziobowi, zejście łagodniejsze, porosłe drzewami, prześwitujące tu i ówdzie różowością – dalej pokryta dżunglą płaskość wyspy, ciemnozielona, ale wyprowadzona przy końcu w różowy cypelek. I właśnie tam, gdzie jej kraniec ginął w morzu, była jakby inna wyspa; odosobniona skała, niczym fort, zwrócona ku nim ponad zielonością śmiałym różowym bastionem.

Chłopcy przyjrzeli się uważnie, po czym skierowali wzrok ku morzu. Stali wysoko i było już po południu, toteż miraże nie ograbiały widoku z ostrości.

– To rafa. Rafa koralowa. Widziałem takie na obrazkach. Rafa, leżąca może o milę od wyspy i równoległa do plaży, którą nazywali w myślach swoją, obejmowała większą część brzegu. Koral znaczył się na wodzie wstęgą białej piany, jakby jakiś olbrzym schylił się na chwilę, aby płynnym pociągnięciem kredy odtworzyć kształt wyspy, ale znudzony, zaprzestał tej zabawy. Woda wewnątrz rafy była niebieska i dostrzegali w niej skały i wodorosty jak w akwarium; na zewnątrz granatowiło się morze. Był przypływ, od rafy biegły długie pasma piany i na chwilę ulegli złudzeniu, że płyną okrętem. Jack wskazał w dół.

– Tam wylądowaliśmy.

Za uskokami i urwiskami góry widniała szrama w powierzchni lasu – strzaskane pnie i bruzda dochodząca aż do grzywki palm na brzegu morza. Tam też leżała wpuszczona w lagunę granitowa płyta, koło niej zaś malutkie jak mrówki ruchome figurki.

Ralf wytyczył wzrokiem krętą linię od nagiego wierzchołka, na którym stali, poprzez zbocze, żleb, kwiaty, do skały, gdzie zaczynała się bruzda.

– Tędy zejdziemy najszybciej.

Z pałającymi oczyma, otwartymi ustami, tryumfujący, delektowali się poczuciem władzy. Byli szczęśliwi – byli przyjaciółmi.

– Nie widać żadnych dymów, żadnych łodzi – zauważył roztropnie Ralf. – Później się jeszcze upewnimy, ale sądzę, że jest nie zamieszkana.

Będziemy zdobywali pożywienie! – wykrzykiwał Jack. -Będziemy polowali! Zastawiali sidła… póki nas stąd nie zabiorą.

Simon patrzył na nich obu nic nie mówiąc, tylko potrząsał czarną czupryną; twarz mu promieniała.

Ralf spojrzał w drugą stronę, gdzie nie było rafy.

– Tutaj stromiej – rzekł Jack. Ralf zrobił miseczkę z dłoni.

– Ten kawałeczek lasu w dole… zupełnie jakby siedział we wgłębieniu zbocza.

W każdym załomie góry rosły drzewa – drzewa i kwiaty. Las poruszył się, zaszumiał, zachwiał. Pobliskie pólka skalnych kwiatów zadrżały i przez chwilę orzeźwiający powiew chłodził im twarze.

Ralf wyciągnął ramiona.

– Wszystko to nasze.

Śmiali się, skakali, pokrzykiwali z radości.

– Jeść mi się chce.

Ledwie Simon o tym wspomniał, Ralf i Jack też poczuli się głodni.

Загрузка...