ZWIERZ Z PRZESTWORZY

Zapanowała już ciemność, którą rozjaśniała tylko poświata gwiezdna. Kiedy zrozumieli, skąd wypływa ten upiorny hałas, Percival umilkł, Ralf i Simon dźwignęli go niezręcznie i zanieśli do szałasu. Mimo swych odważnych wypowiedzi Prosiaczek wolał nie odstępować chłopców i wszyscy trzej udali się razem do sąsiedniego szałasu. Leżeli bezsennie i obracali się z boku na bok szeleszcząc suchymi liśćmi, i patrzyli na skrawek wygwieżdżonego nieba, widoczny w otworze wejściowym skierowanym ku lagunie. Czasem w pozostałych szałasach rozlegał się krzyk jakiegoś malucha, a raz nawet któryś ze starszaków zagadał przez sen. Potem i oni posnęli.

Strzęp księżyca wzniósł się nad horyzont, zbyt mały, aby móc zaznaczyć ścieżkę blasku, nawet kiedy leżał wprost na wodzie; inne jednak światła ukazały się na niebie, światła, które mknęły szybko, mrugały i gasły, chociaż na ziemi nie było słychać nawet najlżejszego odgłosu bitwy toczonej na wysokości dziesięciu mil. Przyszedł jednak znak ze świata starszych, choć sen nie pozwolił żadnemu z dzieci go odczytać. Nagle nastąpiła świetlista eksplozja i spiralna smuga przekreśliła niebo. Potem znów była tylko ciemność i gwiazdy. Nad wyspą pojawiła się plamka, postać opadająca szybko na spadochronie, postać ze zwieszonymi bezwładnie kończynami. Zmienne wiatry na różnych wysokościach targały ową postacią na wszystkie strony. Trzy mile nad ziemią wiatr ustalił się i poniósł ją opadającym łukiem poprzez niebo, przeciągnął ukosem nad rafą i laguną w stronę góry. Opadła i runęła w błękitne kwiaty na zboczu, ale i na tej wysokości wiał teraz łagodny wietrzyk i spadochron załopotał, wypełnił się z trzaskiem i targnął. I tak postać, wlokąc nogami po ziemi, zaczęła pełznąć coraz wyżej. Krok po kroku, podmuch za podmuchem, dźwigała się przez błękitne kwiaty, przez głazy i czerwone skały, aż legła skurczona wśród odprysków skalnych na wierzchołku. Tutaj powiew był nierówny i sprawił, że linki spadochronu splątały się i posczepiały; a postać w hełmie siedziała ze zwieszoną na kolana głową, podtrzymywana plątaniną linek. Gdy zrywał się powiew, linki napinały się, a głowa i pierś unosiły się tak, jakby postać chciała zajrzeć poza krawędź góry. Potem, gdy powiew zamierał, linki wiotczały, a postać znowu chyliła się ku przodowi opuszczając głowę na kolana. Tak więc, gdy przez niebo wędrowały gwiazdy, postać siedząca na szczycie góry cały czas to chyliła się w ukłonie, to znów prostowała.

W mroku wczesnego poranka przy skale trochę poniżej wierzchołka dały się słyszeć jakieś odgłosy. Ze stosu chrustu i zeschłych liści wypełzli dwaj chłopcy, dwa mgliste cienie rozmawiające sennie ze sobą. Byli to bliźniacy pełniący dyżur przy ognisku. Teoretycznie jeden z nich powinien spać, a drugi czuwać. Nigdy jednak nie udawało im się działać rozsądnie, jeżeli „rozsądnie” znaczyło „niezależnie”, a że nie mogli obaj czuwać całą noc, obaj spali. Teraz ruszyli ku ciemniejącej plamie ogniska sygnalnego, ziewając, trąc oczy, drepcąc znanymi ścieżkami. Doszedłszy na miejsce przestali ziewać i jeden z nich pobiegł szybko z powrotem po chrust i zeschłe liście.

Drugi ukląkł przy ognisku.

– Na pewno zgasło.

Zaczął grzebać patykami, które mu brat wsunął w dłonie.

– Nie.

Położył się, przysunął usta do ciemniejącej plamy i zaczął dmuchać. Czerwony blask rozświetlił mu twarz. Przestał na chwilę dmuchać.

– Sam… podaj coś… na rozpałkę.

Eryk pochylił się i dmuchnął znów leciutko, aż plama rozjaśniła się. Sam wetknął kawałek suchego jak pieprz drzewa w rozżarzony chrust i nakrył gałęzią. Rozjarzyło się i gałąź zajęła się ogniem. Sam podłożył więcej chrustu.

– Nie spal wszystkiego – rzekł Eryk – za dużo nakładasz.

– Ogrzejemy się.

– Ale będziemy musieli szukać drzewa.

– Zimno mi.

– Mnie też.

– Poza tym, jest…

– …ciemno. Więc zgoda.

Eryk usiadł w kucki i przyglądał się, jak Sam dokłada do ognia. Ułożył stos z kawałków drzewa, które od razu objął płomień; ognisko było zabezpieczone.

– Mało brakowało.

– Ale by się…

– Złościł.

– No.

Przez kilka chwil bliźniacy patrzyli na ogień w milczeniu. Polem Eryk zachichotał.

– Prawda, jak się złościł?

– O ogień…

– I świnię.

– Szczęście, że się czepił Jacka, a nie nas.

– No. Pamiętasz tego starego Złośnika w szkole?

– Chłopcze, ty mnie po-wo-li do-pro-wa-dzisz do szaleństwa!

Bliźniacy parsknęli identycznym śmiechem, potem przypomnieli sobie ciemność i inne rzeczy i rozejrzeli się wokół niespokojnie. Uwijające się pilnie u stosu płomienie znów przyciągnęły ich wzrok. Eryk patrzył na rozbiegane stonogi, które szalały nie mogąc ujść płomieniom, i przyszło mu na myśl ich pierwsze ognisko – tuż obok, w dole, przy stromym zboczu, gdzie teraz panowały zupełne ciemności. Nie lubił tego wspominać, toteż zwrócił oczy ku wierzchołkowi góry.

Ciepło zaczęło już promieniować i przygrzewać rozkosznie. Sam bawił się układaniem ciasno obok siebie patyków na ogniu. Eryk wyciągnął dłonie sprawdzając, z jakiej odległości od ognia żar nie będzie dokuczał. Patrząc leniwie ponad ogniskiem przed siebie rekonstruował z płaskich cieni dzienne kontury porozrzucanych skał. W tym miejscu jest wielka skała, w tamtym trzy kamienie, tu rozszczepiony głaz, a za nim powinna być wyrwa, ale… zaraz…

– Sam.

– Hę?

– Nic.

Płomienie zawładnęły patykami, kora zwijała się i odskakiwała, drzewo trzaskało. Stos zapadł się do środka i rzucił krąg światła na wierzchołek góry.

– Sam…

– Hę?

– Sam! Sam!

Sam spojrzał na Eryka z rozdrażnieniem. Widząc napięcie we wzroku brata przeraził się. Obiegł ognisko, kucnął przy Eryku i wytrzeszczył oczy. Znieruchomieli, mocno przytuleni – czworo szeroko rozwartych oczu i dwoje rozchylonych ust.

Daleko w dole zaszeptały drzewa lasu, zaszumiały. Rozwiały się włosy na czołach chłopców, płomienie skoczyły w bok od ogniska. O piętnaście jardów od nich załopotała powiewająca na wietrze tkanina.

Żaden z chłopców nie wydał krzyku, tylko mocniej przytulili się do siebie i jeszcze szerzej rozdziawili usta. Chwilę tak siedzieli, skuleni, przy ognisku buchającym iskrami, dymem i falami migotliwego blasku na wierzchołek góry.

Potem, kierowani jedną przerażającą myślą, wygramolili się na skały i uciekli.

Ralf miał sen. Jak mu się zdawało, po godzinach rzucania się i przewracania hałaśliwie z boku na bok pośród suchych liści, zasnął wreszcie. Przestał nawet słyszeć głosy krzyczących przez sen chłopców w innych szałasach, przeniósł się bowiem we śnie do domu rodzinnego i karmił cukrem kucyki za murem ogrodu. Później ktoś zaczął szarpać go za ramię mówiąc, że czas na herbatę.

– Ralf! Zbudź się!

Liście szumiały jak morze.

– Zbudź się, Ralf!

– Co się stało?

– Widzieliśmy…

– …zwierza!

– Kto to? Bliźniacy?

– Widzieliśmy zwierza…

– Cicho. Prosiaczku!

Liście wciąż szeleściły. Prosiaczek zderzył się z Ralfem i któryś z bliźniaków chwycił go za rękę, kiedy ruszył w stronę prostokąta blednących już gwiazd.

– Nie możesz wyjść… on jest straszny!

– Prosiaczku… gdzie są włócznie?

– Słyszę, jak…

– To siedź cicho. Nie ruszaj się.

Leżeli nasłuchując, najpierw z powątpiewaniem, ale potem z przerażeniem, w miarę jak bliźniacy ciągnęli szeptem swą opowieść, przerywaną długimi pauzami martwej ciszy. Wkrótce ciemności stały się pełne szponów, pełne straszliwej nieznanej grozy. Nie kończący się brzask zacierał z wolna gwiazdy i wreszcie do szałasu zaczęło się przesączać szare, smutne światło. Dopiero wtedy odważyli się poruszyć, choć świat na zewnątrz wciąż groził niebezpieczeństwem. Labirynt mroku uporządkował się w dal i bliskość, a malutkie chmurki wysoko na niebie nabrały ciepłych barw. Jakiś ptak morski poszybował w górę łopocąc skrzydłami, z chrapliwym okrzykiem, który podjęło echo i coś zaskrzeczało w lesie. Wkrótce smużki chmur nad horyzontem zabarwiły się różowo i pozieleniały pierzaste szczyty palm.

Ralf ukląkł u wejścia do szałasu i ostrożnie rozejrzał się dokoła.

– Sam i Eryk. Zwołajcie wszystkich na zebranie. Cicho. No, idźcie.

Bliźniacy, tuląc się z drżeniem do siebie, odważyli się na pokonanie kilku kroków dzielących ich od następnego szałasu i rozgłosili straszną wieść. Ralf wstał i chociaż ciarki przebiegały mu po plecach, ruszył dla zachowania godności ku granitowej płycie. Simon i Prosiaczek poszli za nim, a z pozostałych szałasów zaczęli przemykać się ukradkiem inni chłopcy.

Ralf wziął konchę z wyślizganego miejsca na pniu i przyłożył do ust, ale zawahał się i nie zatrąbił. Podniósł ją tylko do góry i pokazał im, a oni zrozumieli.

Promienie słońca, rozchodzące się wachlarzowato spod horyzontu, zniżyły się teraz sięgając ich oczu. Ralf patrzył chwilę na rosnący skrawek złota, które oświeciło ich od prawej strony, i jakby mu przywróciło mowę. Krąg chłopców jeżył się włóczniami.

Ralf wręczył konchę bliżej stojącemu bliźniakowi, Erykowi.

– Widzieliśmy go na własne oczy. Nie… nie spaliśmy…

Przyszedł mu z pomocą Sam. Utarło się już teraz, że koncha daje prawo głosu obu bliźniakom naraz, uznawano bowiem ich faktyczną jedność.

– Był włochaty. Coś ruszało się nad jego łbem… jak skrzydła.

Zwierz także się ruszał…

– To było straszne. Tak, jakby usiadł…

– Ognisko się jasno paliło…

– Właśnie je rozpaliliśmy…

– …dołożyliśmy patyków…

– Miał oczy…

– Zęby…

– Pazury…

– Biegliśmy ile sił…

– Wpadaliśmy na różne rzeczy…

– Zwierz pędził za nami…

– Widziałem, jak się skradał…

– Prawie mnie dotknął…

Ralf ze strachem wskazał na twarz Eryka, podrapaną gałęziami raz przy razie.

– Jakżeś to sobie zrobił?

Eryk dotknął ręką twarzy.

– Jestem cały podrapany. Czy mam krew na policzkach?

Krąg chłopców rozstąpił się z przerażeniem; Johnny, który jeszcze ziewał, rozbeczał się na cały głos i ucichł dopiero, gdy dostał klapsa od Billa. Jasny ranek stał się pełen grozy i w kręgu chłopców nastąpiła pewna zmiana. Byli teraz zwróceni raczej na zewnątrz niż do środka, a włócznie z zaostrzonego drzewa tworzyły wokół rodzaj płotu. Jack nakazał chłopcom odwrócić się twarzami.

– To dopiero będzie polowanie! Kto pójdzie?

Ralf poruszył się niecierpliwie.

– Te włócznie są z drzewa. Nie bądź głupi.

Jack uśmiechnął się do niego drwiąco.

– Boisz się?

– Jasne, że się boję. Kto by się nie bał?

Zwrócił się do bliźniaków:

– Chyba nas nie nabieracie?

Odpowiedź była zbyt stanowcza, aby ktokolwiek mógł w nią wątpić. Prosiaczek wziął konchę.

– Czy nie moglibyśmy… zostać tu i koniec? Może ten zwierz nie zbliży się do nas?

Gdyby nie uczucie, że coś ich śledzi, Ralf byłby krzyknął na Prosiaczka.

– Zostać? l tłoczyć się na tym kawałeczku wyspy w wiecznym strachu? A skąd bralibyśmy pożywienie? I co byłoby z ogniskiem?

– Chodźmy – rzekł Jack niecierpliwie – tracimy tylko czas.

– Nie, nie tracimy. A co z maluchami?

– Pies drapał maluchy!

– Ktoś musi ich pilnować.

– Nikt ich dotąd nie pilnował.

– Nie było potrzeby! A teraz jest. Prosiaczek zostanie.

– Słusznie. Osłaniaj Prosiaczka przed niebezpieczeństwem.

– Zastanów się. Co Prosiaczek może zrobić z jednym okiem?

Reszta chłopców patrzyła na nich z zaciekawieniem.

– Jeszcze jedna rzecz. Nie można w zwykły sposób polować, bo ten zwierz nie zostawia śladów. Gdyby zostawił, to bym je zauważył. O ile wiemy, umie pomykać po drzewach jak ten tam, jak on się nazywa…

Pokiwali głowami.

– Musimy więc pomyśleć.

Prosiaczek zdjął stłuczone okulary i przetarł jedyne szkło.

– A co z nami, Ralf?

– Nie masz konchy. Weź.

– Chodzi mi o to… co z nami? Przypuśćmy, że zwierz przyjdzie, gdy was wszystkich nie będzie. Ja źle widzę, a jak się przestraszę…

– Ty się zawsze boisz – wtrącił Jack z pogardą.

– Ja mam konchę…

– Konchę! Konchę! – wrzasnął Jack. – Po co nam koncha?

Wiemy i tak, kto powinien zabierać głos. Co dobrego zrobił swoim gadaniem Simon albo Bill, albo Walter? Czas, żeby niektórzy wiedzieli, że mają siedzieć cicho, a decyzję zostawić nam…

Ralf nie mógł dłużej ignorować jego słów. Krew napłynęła mu do twarzy.

– Ty nie masz konchy – rzekł. – Siadaj.

Jack zbladł tak, że piegi na jego twarzy utworzyły wyraźne brązowe cętki. Zwilżył wargi językiem i stał dalej.

– To jest zadanie dla myśliwego.

Reszta chłopców patrzyła w napięciu. Prosiaczek, stwierdziwszy, że się wplątał w niewygodną sytuację, położył konchę na kolanach Ralfa i siadł. Cisza stała się przytłaczająca i Prosiaczek wstrzymał oddech.

– To jest coś więcej niż zadanie myśliwego – rzekł na koniec Ralf – bo zwierz nie da się wytropić. Czy nie chcesz być uratowany?

Zwrócił się do zgromadzenia:

– Nie chcecie być uratowani?

Znów spojrzał na Jacka.

– Mówiłem już przedtem, że ognisko jest najważniejsze.

Teraz pewnie już zgasło…

Wróciło dawne zadrażnienie i dało mu siłę do natarcia.

– Czyście powariowali? Musimy rozpalić je na nowo. Nie pomyślałeś o tym, Jack, prawda? A może nikt z was nie chce się uratować?

Tak, chcieli się uratować, co do tego nie ma wątpliwości; kryzys skończył się druzgocącą przewagą Ralfa. Prosiaczek wypuścił powietrze, otworzył usta, by go na nowo zaczerpnąć, i nie udało mu się. Leżał z rozwartymi ustami oparty o pień, a wokół warg wystąpiła mu siność. Nikt jednak nań nie zważał.

– A teraz pomyśl, Jack. Czy jest na wyspie takie miejsce, gdzie jeszcze nie byłeś?

Jack odpowiedział niechętnie:

– Jest tylko… ależ tak! Pamiętasz? Na samym końcu, tam, gdzie są spiętrzone skały. Byłem tam blisko. Skały tworzą taki most. Jest tylko jedna droga do góry.

– I to coś może tam mieszkać.

Wszyscy zaczęli mówić jednocześnie.

– Cicho! Dobra. Tam będziemy szukać. Jeżeli zwierza tam nie ma, pójdziemy poszukać na szczycie góry i rozpalimy ognisko.

– Chodźmy.

– Najpierw zjedzmy, a potem pójdziemy. – Ralf umilkł na chwilę. – I weźmy włócznie na wszelki wypadek.

Po posiłku Ralf i inne starszaki ruszyli wzdłuż plaży. Zostawili Prosiaczka opartego o granitową płytę. Dzień ten, jak wszystkie inne, zapowiadał kąpiel słoneczną pod błękitną kopułą nieba. Plaża ciągnęła się przed chłopcami łagodnym łukiem i ginęła w dali zlewając się z linią lasu; pora była wczesna i jeszcze nie przesłaniały widoku ruchome welony mirażu. Zdecydowali się na ostrożniejszą drogę palmowym tarasem, a nie po gorącym piachu tuż nad wodą. Ralf pozwolił Jackowi iść przodem; i Jack stąpał z teatralną ostrożnością, choć wróg byłby widoczny z daleka. Ralf szedł na końcu, zadowolony, że przynajmniej teraz jest zwolniony z odpowiedzialności.

Simon, idący przed Ralfem, czuł lekkie niedowierzanie – jakiś zwierz z pazurami, który siedział na wierzchołku góry i nie zostawiał żadnych śladów, a był nie dość szybki, aby doścignąć Samieryka. Jakkolwiek usiłował sobie wyobrazić tego zwierza, zawsze stawał mu przed oczyma obraz człowieka zarazem bohaterskiego i chorego.

Westchnął. Inni mogli wstać i mówić do całego zgromadzenia bez tego strasznego uczucia przytłoczenia; mogli mówić, co chcieli, jakby się zwracali do kogoś jednego. Odstąpił na bok i obejrzał się za siebie. Za nim szedł Ralf z włócznią na ramieniu. Simon nieśmiało zwolnił kroku, aż zrównał się z Ralfem i spojrzał na niego przez zasłonę szorstkich czarnych włosów, które opadały mu na oczy. Ralf rzucił mu spojrzenie i uśmiechnął się z przymusem, jakby nie pamiętał już, że Simon zrobił z siebie durnia na zebraniu. Na chwilę Simon poczuł się szczęśliwy, że już nie jest potępiany, i przestał myśleć o sobie. Kiedy wpadł na drzewo, Ralf spojrzał na niego z irytacją, a Robert zachichotał. Simon zatoczył się do tyłu, a biała plamka, która wystąpiła mu na czole, podeszła krwią. Ralf przestał myśleć o Simonie i zajął się własnym strapieniem. Niedługo dojdą do skalnego zamku i wódz będzie musiał wystąpić na czoło. Od przodu nadbiegł Jack.

– Już go widać.

– Dobra. Podejdziemy jak najbliżej.

Poszedł za Jackiem w stronę zamku, gdzie grunt lekko się wznosił. Po lewej ręce mieli niezgłębioną plątaninę drzew i pnączy.

– A czemu tutaj nic nie może być?

– Bo sam widzisz. Nic się przez ten gąszcz nie przedostanie.

– A zamek?

– Spójrz.

Ralf rozsunął zasłonę z trawy i wyjrzał. Przed nim było zaledwie kilka jardów skalistego gruntu i zaraz dalej dwa brzegi wyspy niemal schodziły się ze sobą, tworząc z pozoru ostre zakończenie cypla. Wyspa jednak tu się nie kończyła, bowiem wąski występ skalny, może na piętnaście jardów długi, wiódł ku wysuniętej dalej w morze części cypla. Tworzyła ją owa różowa kanciastość, która stanowiła podłoże całej wyspy. Ta strona skalnego zamczyska, około stu stóp wysokości, była różowym bastionem, który widzieli ze szczytu góry. Ściana skalna była rozszczepiona, a ścięty wierzchołek zarzucony wielkimi odłamkami, które groziły runięciem. Wysoka trawa za Ralfem wypełniła się myśliwymi. Ralf spojrzał na Jacka.

– Jesteś przywódcą myśliwych.

Jack poczerwieniał.

– Wiem. Zgoda.

Jakiś wewnętrzny przymus kazał Ralfowi powiedzieć:

– Ale ja jestem wodzem. Ja pójdę. Nie sprzeczaj się.

Zwrócił się do reszty chłopców:

– Hej, wy! Ukryć się i czekać na mnie.

Stwierdził, że głos albo więźnie mu w gardle, albo brzmi za głośno. Spojrzał na Jacka.

– Sądzisz, że…

– Schodziłem całą wyspę – wymamrotał Jack. – To musi być tutaj.

– Rozumiem.

Simon wybełkotał: – Ja tam nie wierzę w zwierza. Ralf odpowiedział mu grzecznie, jakby chodziło o uwagę na lemat pogody.

– Nie. Chyba nie.

Usta miał blade, zaciśnięte. Powoluteńku odgarnął włosy z czoła.

– No, dobra. Do zobaczenia.

Zmusił jakby wrosłe w ziemię stopy, aby go poniosły w stronę przewężenia cypla.

Szedł otoczony zewsząd pustą otchłanią powietrza. Nie miałby się gdzie skryć, nawet gdyby nie musiał iść dalej. Zatrzymał się na wąskim przewężeniu i spojrzał w dół. Niedługo morze uczyni z zamczyska wyspę. Po prawej stronie była laguna, do której starało się wedrzeć otwarte morze; a po lewej…

Ralf zadrżał. Laguna chroniła ich od Pacyfiku, a do tej pory tylko Jack dotarł na przeciwległy brzeg wyspy. Teraz Ralf ujrzał rozkołysane wody oczyma szczura lądowego i wydało mu się, że to oddycha jakiś ogromny stwór. Z wolna wody zapadały się pośród skał odsłaniając różowe bloki granitu, dziwne formacje koralu, polipów, wodorostów. Opadały niżej i niżej, szumiąc jak wiatr wśród wierzchołków drzew. W dole leżała płaska skała, prosta jak stół, i opadające wody uczyniły z jej czterech boków poszarpane urwiska. Potem śpiący lewiatan wypuścił oddech – wody wezbrały, uniosły się wodorosty i wokół płaskiej skały zawrzało. Nie miało się wrażenia przepływania fal, tylko to długie unoszenie się i opadanie.

Ralf odwrócił się i spojrzał na czerwoną skałę. Za nim, w wysokiej trawie, leżeli chłopcy czekając, co zrobi. Spostrzegł, że pot na jego dłoniach wysechł, zdał sobie ze zdumieniem sprawę, że wcale nie spodziewa się spotkania z jakimkolwiek zwierzem i nie wie, co by zrobił, gdyby się na niego natknął.

Stwierdził, że może wspiąć się na skałę, chociaż to nie jest potrzebne. Wokół skalnego bloku znajdował się jakby cokół, którym można było przejść ostrożnie w prawo, nad lagunę, i zajrzeć za róg. Łatwo mu to poszło, toteż wkrótce znalazł się za rogiem.

Ujrzał to, czego się spodziewał: różowe spiętrzone głazy, pokryte warstwą guana jak lukrem i strome podejście ku odpryskom skalnym na szczycie bastionu.

Odwrócił się, słysząc jakiś szelest. Za nim skalną półką posuwał się Jack.

– Nie mogłem pozwolić, żebyś szedł sam.

Ralf nie odezwał się, milczał. Poszedł przodem przez skały, zbadał niewielką grotę, w której prócz kupki zgniłych jaj nic nie znalazł, i wreszcie usiadł i zaczął się rozglądać postukując końcem włóczni w skałę.

Jack był podniecony.

– Świetne miejsce na fort!

Trysnął na nich słup pyłu wodnego.

– Nie ma świeżej wody.

– A co to w takim razie?

W połowie wysokości skały była długa zielonkawa smuga. Wdrapali się i posmakowali spływającej cienką strużką wody.

– Można by podstawić skorupę orzecha i zawsze byłaby pełna.

– Dla mnie tu jest do kitu.

Wspięli się, ramię przy ramieniu, na najwyższy poziom, gdzie na granitowym rumowisku leżał ostatni spękany głaz. Jack uderzył pięścią w skalną bryłę obok siebie. Zgrzytnęła lekko.

– Pamiętasz?

Wspomnieli obaj przykre chwile, które ich rozdzieliły. Jack zaczął szybko mówić:

– Wystarczy wsadzić pod nią drąg palmowy, i jak tylko przyjdzie jakiś wróg… Spójrz na dół!

O sto stóp pod nimi leżała wąska grobla, dalej kamienisty grunt, wysoka trawa, w której widać było głowy chłopców, a jeszcze dalej las.

– Raz pchnąć – wykrzyknął Jack radośnie – i… łubudu!

Zatoczył ręką kolisty ruch. Ralf spojrzał na wierzchołek góry.

– Co się stało?

Ralf odwrócił się.

– Czemu?

– Patrzyłeś jakoś… nie wiem jak.

– Nie ma sygnału. Nic nie widać.

– Masz bzika na punkcie sygnału.

Otaczała ich błękitna linia horyzontu, przerwana tylko wierzchołkiem góry.

– Bo tylko on nam pozostał.

Oparł o chwiejny głaz włócznię i zgarnął do tyłu pełną garścią włosy.

– Musimy wrócić i wspiąć się na górę. Bo właśnie tam widzieli zwierza.

– Ale go tam nie będzie.

– A co innego możemy zrobić?

Chłopcy, ujrzawszy Ralfa i Jacka zdrowych i całych, wyszli na słońce. W odkrywczym zapale zapomnieli o niebezpieczeństwie. Ruszyli hurmem przez most i wkrótce zaczęli się wspinać po skałach, pokrzykując. Ralf stał oparty ręką o czerwony blok, blok wielki jak koło młyńskie, który się odłupał od calizny i zawisł niepewnie. Stał tak i patrzył w przygnębieniu na wierzchołek góry. Zacisnął pięść i zaczął nią tłuc jak młotem w czerwoną ścianę. Usta miał zacięte, a z oczu pod grzywą włosów patrzyła tęsknota.

– Dym.

Polizał stłuczoną pięść.

– Jack! Chodź!

Ale Jacka nie było. Grupka chłopców, podnoszących coraz to większą wrzawę, której z początku nie zauważył, dźwigała i popychała chwiejący się głaz. W chwili, gdy Ralf się odwracał, głaz runął w morze, wzbijając grzmiące bryzgi wody aż do połowy urwiska.

– Dość! Dość!

Uciszyli się na dźwięk jego głosu.

– Dym.

Z jego głową było coś dziwnego. Coś się w jego mózgu trzepotało, niby skrzydła nietoperza, mącąc myśli.

– Dym.

Powróciła nagle jasność myśli i gniew.

– Potrzebny nam dym. A wy tracicie czas. Staczacie głazy.

– Mamy bardzo dużo czasu! – krzyknął Roger.

Ralf potrząsnął głową.

– Idziemy na górę.

Zerwała się wrzawa. Jedni chcieli wracać na plażę, drudzy staczać więcej skał. Słońce świeciło jasno, a niebezpieczeństwo rozwiało się wraz z ciemnością nocy.

– Jack. Zwierz może być po drugiej stronie. Prowadź. Ty tam byłeś.

– Pójdziemy brzegiem. Tam są owoce.

Bill podszedł do Ralfa.

– Czemu nie możemy zostać tutaj jeszcze trochę?

– Właśnie…

– Zrobimy sobie fort…

– Tu nie ma co jeść – odrzekł Ralf – ani gdzie się schronić. I mało wody do picia.

– Byłby fajowy fort.

– Można zrzucać skały…

– Prosto na most…

– Powiedziałem, że idziemy! – wrzasnął Ralf dziko. – Musimy się upewnić. Idziemy.

– Zostańmy tu…

– Wracajmy na plażę…

– Ja się zmęczyłem…

– Nie!

Ralf uderzył pięścią w skałę, aż zdarł sobie z knykci skórę. Nie czuł bólu.

– Jestem wodzem. Musimy się upewnić. Widzicie górę? Nie ma sygnału. Każdej chwili może się pokazać jakiś okręt. Czy wyście wszyscy powariowali?

Chłopcy, chociaż z uczuciem buntu, uciszyli się. Jack poprowadził ich w dół urwiska, a potem przez most.

Загрузка...