ROZDZIAŁ IV

Kiedy wschodzące słońce zaczęło barwić niebiesko zielone wzgórza na żółto, Marie – Louise niepewnym głosem podjęła swą opowieść.

– Moja pracodawczyni nagle zachorowała i musiałam ją zastąpić w czuwaniu przy zwłokach.

– Nie brzmi to zbyt przyjemnie. Czy zmarły to jakiś stary człowiek?

– Nie, wręcz przeciwnie. To młody, niezwykle przystojny mężczyzna, w wieku może dwudziestu pięciu, trzydziestu lat. Pamiętam, jak pomyślałam, że to niesłychanie smutne, iż ktoś tak piękny musiał umrzeć. Miałam go przebrać w pośmiertny garnitur. Wtedy zauważyłam jakieś dziwne plamy na jego ciele. Powiadomiłam o tym właścicieli domu, a oni obiecali, że się zajmą całą resztą. A mnie pozwolono odejść. Ci państwo nie sądzili, żeby to było coś groźnego i zaraźliwego – dodała pośpiesznie, gdyż zreflektowała się, iż powiedziała już za wiele.

Charles Monier był przecież lekarzem. Mógł poruszyć niebo i ziemię ze względu na niebezpieczeństwo epidemii. Wtedy odkopano by trumnę i odkryto, że Andrej żyje.

– Nie, byli pewni, że to egzema, ponieważ zmarły miewał ją już wiele razy. Pozwolili mi odejść i zwolnili z dalszego czuwania przy zwłokach. Widzieli po mnie wyraźnie, że nie przywykłam do tego zajęcia. Tak łatwo było kłamać, kiedy się już zaczęło! Ponownie ogarnęło ją niemiłe uczucie: żeby tylko w tym łgarstwie nie zabrnęła za daleko i nie powiedziała czegoś, czego później miałaby żałować. Czuła wyrzuty sumienia, że nie mówi Charlesowi całej prawdy, ale przecież dała słowo i nie mogła go złamać.

A poza tym, choć nie miała odwagi tego przyznać nawet przed sobą, coś niezmiernie pociągało ją w tajemniczym Andreju. To, że jej zaufał, jej, prostej, zwyczajnej Marie – Louise Krogh z Norwegii, było tak niepojęte w, że sama z trudem mogła w to uwierzyć. Niech tam sobie tęskni za tą Svetlą, ale właśnie nie kto inny, lecz Marie – Louise zdobyła jego przyjaźń i zaufanie.

A ona siedzi tu i dopuszcza do siebie myśl o tym, że mogłaby go zdradzić.

– No i poszłam do domu – podjęła, gdy już dodała sobie odwagi. – Nie, właściwie nie od razu. Chodziłam trochę po mieście, byłam wstrząśnięta, rozumiesz, nigdy przedtem nie widziałam zmarłego. Nie wiem, jak długo tak krążyłam bez celu i jak daleko zaszłam. Nikogo nie spotkałam, był przecież środek nocy. A potem nagle poczułam, że ktoś mnie złapał, i od tej pory nic nie pamiętam.

– W każdym razie nie zostałaś zgwałcona – poinformował sucho.

Marie – Louise zaczerwieniła się. No tak, przecież był lekarzem i przede wszystkim musiał to sprawdzić.

– A pieniądze i torebkę miałaś przy sobie. Nie rozumiem więc właściwie motywu napadu i porzucenia cię gdzieś w górach, wiele kilometrów stąd.

Zrozumiała, że Charles zaczyna nabierać podejrzeń, więc znowu zaczęła improwizować:

– A może to miało coś wspólnego z wdową, u której mieszkałam? A jeśli ktoś włamał się do domu, bo wie dział, że właścicielka jest w szpitalu, a wtedy ja się zjawiłam i go zaskoczyłam?

– Musiało to jednak być coś poważniejszego niż zwykły napad. Zostałaś nieźle zamroczona, pamiętasz?

– A może to jacyś narkomani, którzy zamierzali wypróbować na mnie jakiś swój środek?

– Możliwe – odparł sceptycznie.

Marie – Louise miała świadomość, że doktor nie do końca jej wierzy. Ach, gdyby mogła mu wszystko opowiedzieć! Gdyby razem mogli pomóc Andrejowi.

Właściwie zdecydowała się już, żeby mu wyjawić całą prawdę, kiedy spytał:

– Komu jednak zamierzasz teraz uratować życie?

Nie rozumiem.

Bez zastanowienia wyrzuciła z siebie jednym tchem kolejne kłamstwo:

– Oczywiście wdowie! Zanim pojechała do szpitala, gorąco mnie prosiła, żebym oddała jej pewną przysługę. Inaczej… Tak, naturalnie!

– Co takiego?

Dzięki za szczęśliwy impuls!

– Nie wolno mi o tym mówić, ale wdowa zrobiła coś nieuczciwego lub raczej podejrzanego, a teraz śmiertelnie się boi, że ktoś się zemści, jeżeli w porę te go nie naprawi. Tak, to na pewno ten sam człowiek na mnie napadł!

– Być może. Ale teraz niezupełnie rozumiem.

– Nie wolno mi nic więcej powiedzieć. Przyrzekłam, rozumiesz? Muszę się pospieszyć, żeby nie zrobili wdowie nic złego.

– Ale czy nie ryzykujesz za bardzo, wracając tam?

– Nic na to nie poradzę.


Wzeszło słońce. Prowansja leżała skąpana w żółtozłotym świetle. Szarobiałe zabudowania wyglądały lak, jak gdyby pięły się do góry po stromych zboczach.

Zbliżali się do miasta. Samochód wtoczył się między domy w chwili, kiedy otwierano pierwsze sklepy podnoszono kraty i rozsuwano drewniane żaluzje, rozpoczynając nowy dzień.

Gdzie mieszka wdowa?

Marie – Louise zacisnęła nerwowo pięści. Trzeba działać.

– Czy możesz się na moment zatrzymać tu przy dworcu autobusowym? Muszę coś załatwić.

Niestety musiała się uciec do kolejnego wybiegu. Liczyła na to, że Charles jako lekarz lepiej niż inni zna fizjologiczne potrzeby człowieka…

Gdy tylko Marie – Louise znalazła się w dobrze znanej poczekalni, przebiegła ją i drugimi drzwiami wypadła na główną ulicę. Jak ścigane zwierzę pognała prosto do domu. Nerwowo przekręciła klucz w zamku…

Nagle stanęła jak wryta. Dostrzegła coś, czego tu przedtem nie było.

Ktoś powiesił plecione warkocze czosnku w oknach po obu stronach wejścia.

Marie – Louise zerwała je z wściekłością.

Następnie otworzyła drzwi i skierowała się prosto do swego pokoju. Nie miała ani chwili do stracenia. Charles może nabrać podejrzeń.

Pokój był pusty.

O, nie! Chyba nie porwali Andreja?

Ale dlaczego nie? To przecież bardzo prawdopodobne. A jeśli domyślili się, że on żyje… i przeszukali mieszkanie, to na pewno go znaleźli.

Nie, dlaczego mieliby nabrać podejrzeń?

Nagle spostrzegła na biurku swój notatnik. Ktoś w nim coś napisał…

– „Malou” – przeczytała.

– Nikt inny oprócz Andre ja nie nazywał jej w ten sposób. Serce dziewczyny biło mocno, nie tylko z powodu szybkiego marszu.

Nie było więcej tekstu. Natomiast poniżej widniał jakiś rysunek, szkic krajobrazu.

Rozpoznała go, choć obrazek przedstawiał tylko kontury obiektów widocznych z okna. Rozpoznała ten brzydki budynek na lewo, obok dwa cyprysy. Wyjrzała przez okno, porównując, czy wszystko się zgadza. Tak, jest też kępa krzaków, potem teren wznosi się ku trzem wysokim cyprysom i…

Zaraz, zaraz! Na rysunku dostrzegła ledwie widoczną strzałkę wskazującą właśnie te trzy wysokie cyprysy.

Marie – Louise nie zastanawiała się dłużej. Choć czuła się winna wobec doktora Monier, zgarnęła do walizki swój skromny majątek i jak oparzona wypadła z domu. Zatrzymała się jeszcze, żeby zamknąć drzwi na klucz, i nie oglądając się już na nic popędziła przez podwórze sąsiada, odprowadzana kilka metrów przez ujadającego psa, którego na szczęście uwiązano na łańcuchu. Potem wybiegła na ścieżkę prowadzącą na wzgórze z charakterystycznymi cyprysami.

Wystraszona popatrzyła jeszcze w stronę miasta. Zabudowania zasłaniały miejsce, gdzie na ulicy został samochód. Ale jak będzie dalej? Czy z dołu nie będzie widoczna jak na dłoni?

Miała jednak trochę czasu, zanim Charles zacznie się niepokoić. Potem chcąc nie chcąc lekarz pójdzie na dworzec i poprosi jakąś kobietę wchodzącą do damskiej toalety, by sprawdziła, czy nie ma tam jego znajomej. A kiedy się wreszcie przekona, że zniknęła, będzie zdenerwowany i rozczarowany.

Marie – Louise znowu poczuła wyrzuty sumienia.

Doktor jest taki sympatyczny, a ona go zwodzi! To niesprawiedliwe!

Nie mogła złapać tchu. Nie miała też odwagi obejrzeć się za siebie, żeby się przekonać, czy widać ją z dołu. Kiedy podniosła wzrok nieco wyżej, ku swemu zdumieniu zrozumiała, że jest już na miejscu. Wysokie drzewa wznosiły się ku niebu jakieś dziesięć metrów od niej.

Denerwowała się tak bardzo, że drżały jej ręce. Wzrokiem szukała ubranej na czarno postaci. Jednak karłowate sosny i kosodrzewina rosły tutaj tak gęsto, że nikogo nie widziała. Zupełnie nikogo. Panowała taka cisza, że słyszała wiatr szumiący w koronach drzew. Odgłosy miasta tu nie docierały.

Marie – Louise, zrezygnowana i rozgoryczona, oparła się o jeden z cyprysów. Czy źle odczytała rysunek? Chyba nie. A jeżeli Andreja schwytali? A może znudziło mu się czekanie i poszedł swoją drogą, pewny, że go oszukała.

– Gdzie byłaś? – rozległo się niespodziewanie tuż obok.

Drgnęła i poczuła ogarniającą ją falę gorąca. Stał całkiem blisko niej, wyższy i silniejszy, niż go zapamiętała. Nie słyszała, jak podszedł. Zauważyła, że nie był już tak potwornie blady. Patrzył na nią swymi jasnymi niebieskimi oczami. Zapomniała już, jak hipnotycznie i zniewalająco podziałało na nią to spojrzenie przy pierwszym spotkaniu.

– Musimy stąd uciekać, szybko! – szepnęła. – Do Val de Genet. Ktoś czeka na mnie tam w mieście. On nie może nas zobaczyć. Jak się stąd wydostaniemy?

Andrej przyglądał się jej uważnie przez kilka sekund, jakby usiłował zrozumieć, o czym mówi. O, jak cudowne, a jednocześnie bolesne było to ponowne spotkanie! Nagle przyszedł jej do głowy pewien pomysł:

– A może chcesz, żebym go zawołała? Jest lekarzem, to bardzo miły człowiek i mógłby nam pomóc. A ty potrzebujesz przecież opieki lekarskiej.

– Nie! – energicznie zaprotestował, zirytowany jej zapałem. – Żadnego lekarza! Żadnego!

– Jak chcesz.

Andrej zastanowił się.

– Zostawiłem w warsztacie samochód – powiedział po chwili. – Wypożyczyłem go w Marsylii i niedawno zepsuł się silnik. Powinien być już naprawiony.

– Gdzie?

Wskazał ręką w stronę miasta.

– Chyba nam się uda – odezwała się Marie – Louise. – Ja jednak nie mogę pójść z tobą. W ciemnoczerwonym peugeocie starego typu niedaleko dworca czeka na mnie ten lekarz. Gdzie moglibyśmy się spotkać? Jeżeli oczywiście nadal jestem ci potrzebna?

– Nie zadawaj głupich pytań! Okrążę to wzniesienie i podjadę od tyłu. Czy masz? Wiesz co.

No tak, to dlatego mnie potrzebuje, pomyślała.

– Mam.

Przyjemnie było ujrzeć uśmiech rozjaśniający jego twarz.

Rozstali się. Usiadła na skraju drogi i czekała.

Po raz pierwszy uśmiechnął się tak szczerze. Miał piękne zęby, mocne, może trochę ostre, ale nie na tyle, by psuły ogólne wrażenie.

Wstała i spojrzała na wysoką i smukłą postać, podążającą szybkimi krokami w dół ścieżki. Andrej był niewiarygodnie dobrze zbudowany.

Czy można się dziwić, że miała do niego słabość? Czy to grzech, że się w nim zakochała niemal od pierwszego wejrzenia?

To zupełnie beznadziejna miłość, której sama zresztą nie chciała.


Długo czekała w umówionym miejscu koło cyprysów, nim wreszcie usłyszała warkot silnika. Po chwili podjechał samochód. W rzeczywistości wcale nie minęło tak dużo czasu, ale jej minuty zdały się długimi godzinami. Andrej otworzył drzwi i Marie – Louise wśliznęła się do środka.

– Czy ktoś cię widział?

– Nikt ze znajomych. Zauważyłem ciemnoczerwony wóz w pobliżu dworca i wyglądało na to, że powstało wokół niego jakieś zamieszanie.

A więc Charles jeszcze czekał. Życzliwy i ufny.


Jechali w dół. Musieli obrać okrężną drogę, aby ominąć miasto i szosę do Cannes.

– No, opowiadaj – odezwał się wreszcie Andrej, kiedy największe zagrożenie minęło i wjechali na żwirową aleję prowadzącą przez wyludnioną okolicę.

Spojrzała na jego opalone ręce na kierownicy, tak odmienne od rąk doktora Monier, które obserwowała zaledwie kilka godzin temu w podobnej sytuacji. W rękach Andreja nie było spokoju. Przeciwnie, wypełniały głębokim niepokojem zarówno jej ciało, jak i duszę.

– Co chciałbyś wiedzieć?

– Gdzie masz kasetę?

– Wysłałam ją pocztą. Na adres: „Cmentarz. Val de Genet”.

Zahamował tak gwałtownie, że rzuciło ją do przodu.

– Żartujesz sobie ze mnie czy co? – spytał ostrym tonem.

– Nie… wcale nie – wyjąkała przerażona, widząc, jak pobladł ze złości. – Wynajęłam niewielki dom w Val de Genet, o czym nikt jeszcze tu nie wie. Znajduje się w pobliżu cmentarza i dlatego pewnie czynsz jest tak niski.

Ponownie włączył silnik, ciągle zdenerwowany.

– I nikt nie wie, że wysłałaś tam „klucz”?

– Nikt, poza ekspedytorem przesyłek. Ale na poczcie widzieli tylko kopertę i nie wiedzą, co jest w środku.

– Czy masz koło domu własną skrzynkę na pocztę?

– Właściwie nie wiem. Byłam tam tylko raz w zeszłym tygodniu, kiedy załatwiałam formalności związane z wynajmem.

– Dlaczego to zrobiłaś? To znaczy, dlaczego go wynajęłaś?

– Zamierzałam zrezygnować z pracy u wdowy. Zawsze marzyłam o jakimś własnym kącie. A tu w Prowansji mi się podoba. Całkiem nieźle umiem gotować, chciałabym sprzedawać własne wypieki do sklepów.

Uśmiechnął się smutno.

– Wygląda na to, że jesteś tu bardzo samotna, Malou.

– Nie przeszkadza mi to – odparła cicho. – Przeżyłam wiele trudnych chwil.

– Opowiedz mi o. tym – poprosił.

Wyjawiła mu, podobnie jak doktorowi Monier, szczegóły dotyczące rozwodu rodziców, niepowodzeń szkolnych, swoich nie najszczęśliwszych lat dorastania. Powiedziała też o tym, jak wreszcie wzięła się garść i nabrała rozsądku.

– Nie masz więc chłopaka?

Serce zabiło jej szybciej, ale Andrej na pewno nie myślał o niczym szczególnym.

– Nie, od wielu lat nie mam nikogo. Sparzyłam się bardzo w okresie, kiedy żyłam pełnią życia, i nie chcę już być jak chorągiewka na wietrze.

– Wyobrażam sobie, jak wyglądały tamte lata. Brakowało ci poczucia bezpieczeństwa i desperacko szukałaś przyjaciół, niezależnie od tego, jakimi byli ludźmi. Szukałaś bliskości drugiego człowieka, za każdą cenę, prawda?

– Tak, ale to takie banalne.

Tak właśnie to określił doktor Monier: banalne problemy okresu dojrzewania.

– Oczywiście, że to banalne, ale tak to już jest. W każ dej generacji od nowa. Lecz nie mówmy już o tym. Opowiedz lepiej, co się stało wczorajszej nocy. Dlaczego nie wróciłaś?

– Ktoś napadł na mnie przy wejściu. Czy wszedł potem do domu?

– Tak. Nie wiem, kto to był. Kiedy usłyszałem kroki, wyszedłem przez okno i schowałem się na zewnątrz, na wąskim gzymsie. Potem, kiedy niebezpieczeństwo minęło, wróciłem do pokoju, w pośpiechu naszkicowałem w twoim notesie rysunek i uciekłem w stronę wzgórza.

Marie – Louise przyszła do głowy nieprzyjemna myśl: czy wystraszył go jakiś człowiek, czy też może warkocze czosnku w oknach?

No nie, co za bzdura!

Andrej mówił dalej:

– Potem rozglądałem się za tobą. Byłem taki niespokojny! Bałem się, że zasnę, choć i tak pewnie parę razy się zdrzemnąłem. W końcu postanowiłem wybrać się ponownie do Chateau Germaine.

– Dobrze, że tego nie zrobiłeś! Czy nie byłeś głodny?

– A jakże! Mógłbym gryźć kamienie!

– Ja też – roześmiała się.

Następnie Marie – Louise opowiedziała o tym, jak poszła do parku po kasetę i jak w drodze powrotnej zaskoczył ją kondukt żałobny.

– Zakopali trumnę w parku? – spytał Andrej wzburzony.

– Tak, a ja znalazłam się przypadkiem zupełnie blisko. Słyszałam niemal ich oddechy.

– Co mówili?

– Nic – odparła krótko.

– Kłamiesz. Co mówili?

– To było takie okropne. Nie powtórzę tego. Wziął jej dłoń w swoją i ścisnął mocno.

– Muszę się tego dowiedzieć! – nalegał.

– Może innym razem, nie teraz.

Opowiedziała mu, że zauważono ją, kiedy wybiegała z parku, że ruszył za nią jakiś samochód, ona zaś uciekała, a potem, kiedy już dotarła do domu wdowy, ktoś ją ogłuszył zaraz za furtką.

– Ogłuszył cię? – spytał wstrząśnięty.

– Nno, niezupełnie. Nie wiem, co się stało, zrobiło mi się jakoś dziwnie… I nie rozumiem, jak się zorientowali, że to właśnie ja byłam w parku… Teraz w lewo! Jesteśmy na dobrej drodze.

Skoncentrowali się na jeździe. W tej okolicy nie było już stromych wzniesień, zabudowa wydawała się nie tak gęsta. Andrej zatrzymał się przy sklepie.

– Musimy kupić trochę jedzenia – powiedział. Marie – Louise zaczerpnęła powietrza.

– Muszę się do czegoś przyznać. Podróż z Cannes i czynsz, który opłaciłam w zeszłym tygodniu, pochłonęły moje ostatnie pieniądze. Powinnam już dostać wypłatę, ale wdowa jest w szpitalu.

Spojrzał na nią tymi swoimi fascynującymi oczami.

– Dobrze, że mnie uprzedziłaś. Nie martw się tym, Malou, pieniędzy nam nie zabraknie.

– Wszystko zwrócę…

– O ile się nie mylę, uratowałaś mi życie. Ale rozliczymy się potem. Chodź!

Kupili chleb, mięso, ser i inne produkty, po czym ruszyli dalej.

– Tam stoi kościół – zauważyła Marie – Louise. – Musimy obok niego skręcić w prawo. A potem już prosto.

Minęli duży teren okalający cmentarz, a następnie niewielki las.

– Zatrzymaj się – zawołała Marie – Louise w chwili, kiedy skręcali na zarośniętą drogę prowadzącą na cmentarz. – Jest skrzynka na pocztę.

– Tutaj? Gdzie jeździ tyle samochodów? – oburzył się Andrej. – Jesteś lekkomyślna!

– Nie jestem pewna, czy to moja – odparła, wysiadając.

Zniszczona skrzynka wisiała na przekrzywionym kołku. Marie – Louise otworzyła ją, wsunęła rękę do środka i wyjęła płaską przesyłkę.

– Jest! – zawołała triumfalnie. – Przyszła! – Dzięki Bogu!

Andrej był zbyt zdenerwowany, by wykrztusić choć słowo. Niemal wyrwał zawiniątko z ręki dziewczyny.

– Zapakowana byle jak… w cienką, zniszczoną kopertę – jąkał się zdenerwowany.

Niecierpliwymi palcami rozerwał papier. Jego twarz rozjaśnił uśmiech szczęścia.

– To ona! Dzięki serdeczne, Malou, i przepraszam, że się uniosłem. Zrobiłaś to, co trzeba. Bardzo spryt nie to wymyśliłaś!

Jak przystało na mieszkańca wschodniej Europy, ujął rękę dziewczyny i ucałował z szacunkiem. Sprawiło jej to ogromną przyjemność i zakłopotana odwróciła twarz.

W chwilę później jechali wąską, nierówną drogą w stronę niewielkiego domu stojącego tuż przy cmentarnym murze. Kiedyś jego ściany były białe, teraz tynk pożółkł i gdzieniegdzie widniały na nim brudno – brązowe plamy.

– Idealna kryjówka! – zawołał Andrej. – A ten zagajnik oddziela dom od samego cmentarza. Lepiej już być nie mogło, Malou.

Poczuła rozpierającą ją dumę.

Jednakże mina jej zrzedła, kiedy przyszło pokazać wnętrze budynku. Andrej rozsunął ciężkie okiennice i światło bezlitośnie padło na zakurzoną podłogę, poplamione ściany i okopcony kominek. W drugim pokoju stało okropne żelazne łoże. Nad nim na ścianie wisiała jakaś pożółkła reprodukcja. Poza tym w pomieszczeniu znajdował się jeszcze stary, brudny stół z pękniętym blatem i dwa zniszczone krzesła.

– O Boże! – westchnął Andrej.

– Ostatnio wyglądało tu lepiej – bąknęła Marie – Louise niepewnie. – Właściciel nie zdjął okiennic.

– Zobaczysz, powoli doprowadzimy to jakoś do po rządku – pocieszył ją Andrej, kiedy opanował pierwsze wrażenie. – Ale najpierw musimy coś zjeść. Jestem głodny jak wilk!

Dobry pomysł, pomyślała. Przyniósł drewno z komórki i rozpalił w kuchni, a ona tymczasem wytarła stół kuchenny, rozłożyła na nim czysty papier i wyłożyła zakupy. Następnie podsmażyła mięso, przygotowała sałatkę z warzyw i zrobiła kawę. Ze zdumieniem patrzyła na Andreja, który zabrał się do sprzątania bez narzekania i kręcenia nosem. Wyglądało wręcz na to, że wysiłek fizyczny sprawia mu przyjemność.

Wreszcie usiedli przy stole. Andrej otworzył butelkę prowansalskiego wina, które dodało potrawom smaku.

– Rzeczywiście potrafisz zrobić coś z niczego, Malou – przyznał z uznaniem. – A teraz – dodał, opierając się o ścianę – dokończ wreszcie swoją opowieść!

Opowiedziała o tym, jak obudziła się w szpitalu w Cannes z częściową utratą pamięci i jak z pomocą doktora Monier próbowała przywołać wspomnienia.

Andrej poderwał się gwałtownie.

– Czy opowiedziałaś mu o wszystkim?

– Nie. Zamierzałam to zrobić, bo jest naprawdę dobrym człowiekiem i mógłby nam pomóc. Ale przecież ci obiecałam, że dochowam tajemnicy.

– To dobrze! – odetchnął z ulgą i uspokoił się. Oparł głowę o ścianę i przymknął oczy. Marie – Louise obserwowała go z podziwem, choć jednocześnie nie mogła oprzeć się wrażeniu, że ten niezwykłej urody mężczyzna jest bardzo samotny i nieszczęśliwy.

Drgnęła, usłyszawszy jego głos.

– Czy doktor mówił, co ci się stało? Czy miałaś jakieś ślady pobicia?

Marie – Louise zawahała się, z trudem mogła wydobyć słowa.

– Nie. Twierdził to samo co ja, że byłam pod działaniem jakiegoś środka odurzającego. Ale nie potrafił określić, co to takiego.

– Pod wpływem środka odurzającego? – powtórzył Andrej, marszcząc brwi. – To dziwne.

– I mnie się tak wydaje. Ale z drugiej strony to tłumaczy utratę pamięci. Poza tym powiedział, że mam niedokrwistość. To idiotyczne, zawsze byłam okazem zdrowia – skrzywiła się.

Andrej otworzył oczy i spojrzał na nią, wydawało się, że nagle znieruchomiał. Jednak nie skomentował jej słów.

Na stole pomiędzy nimi leżała kaseta. Marie – Louise podniosła ją.

Wyglądała jak zwykła kaseta magnetofonowa. „Rondo” – brzmiał napis. „Rondo na kwintet smyczkowy”, R. Legini.

– Kto to jest Legini? – spytała. – Nigdy nie słyszałam o takim kompozytorze.

– Bo nikt taki nie istnieje – odparł Andrej i wziął od dziewczyny kasetę.

– Czy nie ma na niej muzyki?

– Jest.

Więcej się nie dowiedziała. Przy stole zapadła cisza. Pół butelki wina przy tak małej ilości jedzenia i snu zrobiło swoje. Marie – Louise walczyła z ogarniającą ją sennością. Z oddali dochodził głos Andreja, w jakimś zakamarku mózgu zadźwięczał ostrzegawczy dzwonek, ale ręce opadły bezwładnie na stół, a na nich spoczęła głowa. O, jak dobrze!

Загрузка...