CZĘŚĆ I

Mögen andere von ihrer Schande spreche,

Ich Spreche von der meinen.

O’ Deutschland bleiche Mutter!

Wie haben deine Söhne dich zugerichtet

Dass du unter dem Völken sitzest

Ein Gespörtt oder eine Furcht! [1]

— Bertolt Brecht, 1933

1

Fredericksburg, Wirginia, 11 listopada 2004

Śnieg osiadał na policzkach i brwiach, zakrywając z wolna scenę grozy czystym białym kocem. Białe płatki spadały na włosy mężczyzny, który sam był blady jak śnieg. I zgarbiony. Przygięty ciężarem lat i troskami swego ludu, spoczywającymi na jego starym, umęczonym grzbiecie.

Bundeskanzler[2] odwrócił wzrok od ohydnego, zasypywanego śniegiem widoku. Wystarczyło, że widział to niegdyś tętniące życiem, zabytkowe miasto starte z powierzchni ziemi, jakby nigdy nie istniało. A lista ofiar… Tak olbrzymia lista ofiar… armii państwa o wiele potężniejszego niż jego własne. Kanzler zadrżał ze strachu o swój kraj, swoją kulturę i swój lud.

Ale ze wszech miar gorsze były mdłości obrzydzenia.

— To te kości, Günter — szepnął, bojąc się spojrzeć na swojego doradcę. — To te małe stosiki ogryzionych kości.

Günter, doradca — chociaż tak naprawdę był kimś więcej — usłyszał ten szept i skrzywił się.

— Wiem, mein Herr. To odrażające. My… my też robiliśmy w przeszłości straszne rzeczy. Straszne, okropne, godne potępienia rzeczy. Ale to? To przekracza wszystko…

— Nie oszukuj sam siebie — sprostował Kanzler. — My byliśmy gorsi, Günter, o wiele gorsi. Byliśmy gorsi, bo to, co robiliśmy, robiliśmy własnym pobratymcom. Spalone miasta. Abażury. Mydło. Złote koronki z zębów. Einsatzgruppen. Komory gazowe i piece. Cała gama grozy, z którą zapoznali niewinnych nasi przodkowie… i my sami.

— A Drezno? — odparł sardonicznie Günter, unosząc brew. — Hamburg? Damstadt?

— Nie powiedziałem, mój młody przyjacielu, że byliśmy osamotnieni w naszych przewinach.

Kanzler zamrugał, by pozbyć się kilku płatków śniegu, które osiadły na jego siwych rzęsach.

— Zresztą… czym są przewiny przeszłości? — westchnął. — Czy nasi młodzi muszą ginąć za to, co zrobili ich dziadowie? Czy to słuszne, by nasze dzieci były pożerane, zamieniane w małe stosiki gołych, ogryzionych kości? Jak daleko sięga grzech Adama i Ewy, Günter?

Kanzler wyprostował swój stary, zmęczony i obarczony brzemionami grzbiet.

— Tak czy inaczej, to nie ma znaczenia — oznajmił. — Cokolwiek zrobiliśmy, nic nie zasługuje na tę… tę rzeźnię. I jeśli możemy coś zrobić, by temu zapobiec… to właśnie mam zamiar to zrobić.

Günter, jego doradca, w zamyśleniu podrapał się po brodzie.

— Ale to, co mogliśmy zrobić, już zrobiliśmy. Produkcja wszystkiego, co może nam być potrzebne do obrony albo ewakuacji, idzie pełną parą. Wszyscy starzy żołnierze Wehrmachtu[3] zostali zmobilizowani i właśnie są odmładzani. Wprowadziliśmy pobór do wojska wszystkich oprócz tych, którym sumienie nie pozwala służyć. Robimy wszystko, co możemy.

— Nie, mój młody przyjacielu — odparł Kanzler wolno i dobitnie. — Jest jeszcze jedna grupa, której nie tknęliśmy. Której sam bym nie tknął, gdybym nie zobaczył tego koszmaru na własne oczy.

Jedna grupa? Jedna grupa? Co Kanzler mógł mieć na myśli? Nagle Günter szeroko otworzył oczy.

Mein Herr, chyba nie mówi pan o nich.

Otulając się szczelniej płaszczem i unosząc rękę, by otrzeć twarz z wciąż padającego śniegu, starzec spojrzał w niebo, jakby szukał tam natchnienia. Nie otrzymawszy go, odparł stanowczo, wciąż patrząc w górę:

— Właśnie o nich.

I o wszystkim innym — pomyślał, ale nie powiedział — co muszę sprowadzić z powrotem, by to się nie stało z naszymi miastami i naszym ludem.


Paryż, Francja, 13 listopada 2004

Tłum był olbrzymi, a jego napięcie wręcz namacalne. Wśród miliona demonstrantów Isabelle De Gaullejac czuła się tak, jak nie czuła się od czasów szczęśliwych i beztroskich dni w Młodzieżówce Socjalistycznej.

Chociaż już po czterdziestce, Isabelle wciąż była atrakcyjną przedstawicielką płci pięknej. Jako typowa Francuzka zachowała smukłą sylwetkę. Jej sięgających do ramion brązowych włosów nie tknęła siwizna. A nawet jeśli miała na twarzy więcej zmarszczek niż za czasów studiów, to spojrzenia starych i młodych mężczyzn mówiły jej, że nie straciła jeszcze swojego powabu.

Wtedy protestowała przeciwko Amerykanom; przeciwko nim i wojnie, którą odziedziczyli po Francji. Teraz protestowała przeciwko Francji; Francji i wojnie, którą ten kraj dostał w spadku po Amerykanach.

Była przekonana, że to wszystko wina właśnie Amerykanów. Czy ci obcy, Posleeni, zaatakowali Ziemię pierwsi? Nie. Lekkomyślnie, za namową Amerykanów, francuska armia poleciała do gwiazd, szukając kłopotów i wdając się w bezowocną wojnę przeciwko nieznanej dotąd cywilizacji.

I po co? By ocalić sypiącą się federację galaktyczną?

Francja miała swoje sprawy tutaj, na Ziemi, i miała troszczyć się o Francuzów.

A teraz mówili o podniesieniu podatków. Żeby pomóc prostym ludziom? Znów nie. Mieli nimi naoliwić tryby machiny wojennej. Isabelle zadrżała z obrzydzenia.

Jeszcze gorsze od wyższych podatków były zapowiedzi rozszerzenia poboru. Isabelle spojrzała na swoich dwóch młodych synów, których prowadziła za ręce, i przysięgła, że nigdy nie pozwoli, by zabrano ich z jej domu i zamieniono w mięso armatnie w głupiej i niepotrzebnej wojnie.

Jej głos dołączył się do ryku skandującego tłumu.

— Chcemy pokoju! Chcemy pokoju! CHCEMY POKOJU!


Berlin, Niemcy, 14 listopada 2004

Wieści się rozeszły; dopilnował tego Günter.

Kiedy kanclerz wszedł do Bundestagu, niemieckiego ciała ustawodawczego, zobaczył morze obojętnych twarzy, tu i ówdzie usiane obliczami bardziej wrogimi, a w bardzo nielicznych przypadkach chętnymi. Nie był pewien, kogo obawia się bardziej — lewicy, która zamierzała podnieść krzyk, by go usunąć, czy nowej prawicy, która mogła zażądać, by przyjął tytuł, którego nienawidził — Führera.

Nieważne. Mógł jedynie trwać przy podjętej decyzji i mieć nadzieję, że parlamentarzyści ocenią sytuację tak samo jak on. Aby tak się stało, wiedział, że musi im ją pokazać.

Siadając, kanclerz wykonał ruch dłonią. Natychmiast przygasły światła, a spod wysokiego sklepienia zjechał ekran.

Przez cztery dni specjalnie dobrany zespół dziennikarzy i dziennikarek montował materiał dokumentalny, wykorzystując głównie amerykańskie, ale też i inne źródła. Jednak to Ameryka właśnie, która wyczuła, że Niemcy chcą pozostać jej sojusznikiem, była najbardziej skłonna dostarczyć niemieckim reporterom wszystkiego, czego potrzebowali, by wypełnić swoje zadanie.

Niczego nie cenzurowano, wszystkie chwyty były dozwolone. Niemiecki parlament miał dostać kopa widokiem grozy, jaka czekała ich kraj w wyniku najazdu obcych.


* * *

Annemarie Mai, reprezentantka zielonych i socjalistów z Wiesbaden, zaliczała się do nieprzejednanych wrogów pomysłu Kanzlera. Kiedy film się zaczął, z niekłamaną przyjemnością patrzyła na ruiny Waszyngtonu. Poczynając od kowbojskich przygód w epoce imperializmu, przez niszczycielskie projekty energetyczne i środowiskowe, po — co najgorsze — uporczywe obstawanie przy przestarzałym systemie gospodarczym, przy którym irytująco często jej preferowany system etatystyczny wydawał się nieskuteczny — wszystko to czyniło z Waszyngtonu symbol tego, czego Annemarie w Ameryce nienawidziła.

Jednak podobnie jak wielu innych, tak jak nienawidziła ich kraju, tak lubiła Amerykanów jako ludzi.

Dlatego jej reakcja na resztę filmu była zupełnie inna. Widok małych dzieci, popadających z przerażenia w katatonię na widok rodziców zarzynanych i pożeranych na ich oczach, sprawił, że zaczęła łkać. Jeszcze straszniejsze były jednak te dzieci, które nie straciły zmysłów, te, które bez przerwy krzyczały. Posłanka zadrżała ze zgrozy.

A potem byli żołnierze o chorych, brudnych i zmęczonych twarzach. Było wśród nich wielu białych, którzy nie różnili się od chłopców i dziewczyn z Niemiec. Zwłaszcza wrzaski rannych kaleczyły serce Annemarie.

A potem pokazano stosy odartych z mięsa kości, ludzkich kości, i osobne stosy równo rozłupanych czaszek, niektórych bardzo małych. Wtedy Annemarie pobiegła do damskiej toalety, nie mogąc już ani chwili dłużej powstrzymywać wymiotów.


* * *

— Musicie państwo mieć bardzo kiepskie zdanie o demokratycznym duchu w niemieckich sercach, jeśli tak się obawiacie odmłodzenia dwudziestu czy dwudziestu pięciu tysięcy starców — powiedział kanclerz do grupy wykrzykujących z galerii protestujących.

Jeśli jego słowa wywarły jakikolwiek skutek, nie dali tego po sobie w żaden sposób poznać. Ich skandowanie: „Nigdy więcej nazistów! Nigdy więcej nazistów!” przybrało jeszcze na głośności i zaciętości.

— Nie zawsze byli starcami — odparł jeden z parlamentarzystów. — Kiedy byli młodzi, tacy, jakimi chce ich pan znów uczynić, uzbrojeni i zorganizowani, co znów chce im pan zapewnić, byli potworami, opryszkami, przestępcami… mordercami.

— Nie wszyscy — upierał się kanclerz. — Może nawet nie większość z nich. Niektórych wzięto z poboru. Inni nie znaleźli dla siebie miejsca w Reichswehrze i jako żołnierze wstąpili do pierwszej wojskowej organizacji, która ich przyjęła. Poza tym zamierzam dopilnować, by ani jeden z tych, którzy byli skazani czy chociaż niebezpodstawnie oskarżeni o zbrodnie wojenne albo zbrodnie przeciwko ludzkości, nie został dopuszczony.

— Wszyscy byli winni zbrodni przeciwko ludzkości — odparował poseł. — Każdy, kto brał udział w niesprawiedliwej wojnie, którą nasz kraj wydał niewinnemu światu, jest winny.

— Gdyby tak było — odparł spokojnie kanclerz — wtedy równie winni byliby Heinz Guderian, Erich Manstein, Erwin Rommel czy Gerd von Rundstedt. To oni byli w tej wojnie odpowiedzialni za planowanie na wysokim szczeblu. Ludzie, których proponuję odmłodzić, byli zaledwie pionkami w porównaniu z tymi słynnymi i podziwianymi niemieckimi żołnierzami.

— Mordowali więźniów! — wrzasnął inny poseł.

— Na tej wojnie wszyscy mordowali więźniów.

I tak to się ciągnęło, pozornie bez końca. Przeciwnicy się wypowiadali, kanclerz spokojnie odpowiadał. Zwolennicy się wypowiadali, zazwyczaj spokojnie, a przeciwnicy podnosili wściekły wrzask. W końcu doszło do głosowania… i stosunek głosów był naprawdę bardzo wyrównany.


* * *

Wszystkie oczy zwróciły się na poszarzałą twarz wchodzącej na mównicę Annemarie Mai. To jej głos miał zadecydować.

— Mam pewne warunki — oznajmiła, mając przed oczami obrazy rozłupanych dziecięcych czaszek.

— Warunki? — spytał kanclerz.

— Kilka. — Kiwnęła głową. — Po pierwsze, ci ludzie są nosicielami zarazy, politycznej zarazy. Muszą zostać poddani kwarantannie, byśmy mieli pewność, że jej nie rozniosą.

— By mieć z nich jakikolwiek pożytek, muszę wykorzystać ich jako kadry do szkolenia innych.

— Rozumiem — odparła Annemarie. — Ale kiedy ta grupa zostanie już wprowadzona w struktury wojskowe, tak jak pan chce, musi być od nich jak najbardziej odizolowana, tak by zaraza nie rozprzestrzeniła się w stopniu większym, niż jesteśmy w stanie kontrolować.

— W takim razie zgoda — powiedział kanclerz.

— Po drugie, muszą być obserwowani.

— Będą.

— Po trzecie, nie wolno im będzie głosić swoich politycznych przekonań, i to nie tylko publicznie.

— Prawo zakazujące głoszenia ideologii nazistowskiej pozostaje w mocy i służyło nam dobrze przez kilkadziesiąt lat.

— Po czwarte, musimy ich zużyć, wykorzystać, wypalić, wraz z, przykro mi to mówić, młodymi ludźmi, których skażemy na ich „opiekę”.

— To akurat mogę pani zagwarantować.

— W takim razie głosuję za. Niech pan rekrutuje swoją formację, panie kanclerzu.

Zgromadzenie w jednej chwili wybuchło okrzykami aprobaty i przekleństwami.


Babenhausen, Niemcy, 15 listopada 2004

Dla niektórych starość oznacza spokój. Innym słabnący z wiekiem umysł przybliża coraz okrutniejsze wspomnienia.

Bardzo niewielu, czy wręcz nikt, w domu opieki wiedziało, ile dokładnie lat ma starzec, chociaż informacja ta znajdowała się w jego karcie. Wśród personelu krążyła plotka, że przekroczył już setkę, jednak nikt nie pofatygował się, aby to sprawdzić. Starzec odzywał się rzadko, a jeszcze rzadziej zdawał się mówić z sensem. Czasami w nocy dyżurna pielęgniarka słyszała, jak krzyczał w swoim pokoju: „Vorwärts, Manfredzie! Zatrzymać ich, meine Brüdern!” albo „Steisse, die Panzer!”.

Czasami zaś starzec cicho wołał kogoś po imieniu, szeptał coś z żalem albo nucił kilka taktów jakiejś dawno zapomnianej, a może nawet zakazanej piosenki.

Ci, którzy go myli, i ci, którzy rozmawiali z myjącymi, szeptali, że ma na torsie wytatuowany numer. Szeptali też o bliznach i śladach oparzeń.

Codziennie, w słońce czy w deszcz, owiniętego w koce lub nie, zależnie od pogody, pielęgniarze wywozili starca na wózku na werandę, żeby odetchnął trochę świeżym powietrzem. Tego dnia świeże powietrze było zimne i ciężkie, nabrzmiałe wilgocią padającego śniegu. Jakie sny czy koszmary budził w nim śnieg, nikt nie wiedział — starzec nigdy o tym nie mówił.

Stojąca w drzwiach wejściowych kierowniczka domu opieki wskazała miejsce, gdzie siedział.

— Tam jest.

— Od tej pory my się nim zajmiemy — powiedział jeden z dwóch mężczyzn, ubrany w skórzany płaszcz zdradzający jego przynależność do Bundesnachrichtendienst — Federalnych Służb Informacyjnych, niemieckiego wywiadu. — Pani i pani zakład już nie musicie się nim kłopotać.

Kierowniczka lekko skinęła głową. Alles war in ordnung. Wszystko w porządku. Dwaj mężczyźni odwrócili się już do niej plecami i skupili całą uwagę na starcu. Podeszli do niego; jeden przykucnął przed wózkiem, drugi stanął z boku.

Herr Gruppenführer? — powiedział cicho kucający. — Gruppenführer Mühlenkampf? Nie wiem, czy mnie pan rozumie. Ale jeśli tak, idzie pan z nami.

W wyblakłych niebieskich oczach starca błysnął jakby ślad rozpoznania.

— Aha — powiedział ten w płaszczu. — Rozumie mnie pan, prawda? A przynajmniej rozpoznaje pan swoje nazwisko i dawny stopień. Bardzo dobrze. A to zrozumiesz, starcze? Twój kraj znów cię wzywa. Potrzebujemy cię, i to pilnie.


Berlin, Niemcy, 17 listopada 2004

Jejku, tym dwóm to się spieszy, pomyślał klient gasthausu położonego w zaułku niedaleko miejsca, gdzie mieszkał. Jak zwykle siedział w ciemnym kącie, popijając piwo. Kiedy wreszcie Gestapo, czy jak tam się teraz nazywają, zrozumie, że te płaszcze wyróżniają ich tak samo, jak moje Sigrunen, podwójne błyskawice, wyróżniały mnie?

Obiekty zainteresowania klienta przechodziły od stolika do stolika, rozmawiając z innymi gośćmi. Wirt, właściciel i kierownik lokalu, zerkał dyskretnie na starszego mężczyznę siedzącego w słabo oświetlonym kącie. Mam im powiedzieć?

Klient wzruszył ramionami. Machts nihts. Bez różnicy. Wiesz, kim są, tak samo jak ja. Jeśli zechcą mnie znaleźć, znajdą.

Kiwnąwszy głową na znak, że rozumie, Wirt zawołał dwóch mężczyzn do siebie.

— Jeśli szukacie panowie Herr Braschego, siedzi tam, w kącie.

Brasche z zainteresowaniem patrzył, jak obaj podchodzą do jego stolika, potem pozdrowił ich, unosząc kufel piwa.

— Co mogę dziś zrobić dla BND, panowie?

— Hans Brasche? — spytał jeden z dwójki, błyskając legitymacją.

— To ja — odparł Hans.

— Musi pan iść z nami.

Brasche uśmiechnął się. Nawet jeśli się bał, żaden z dwóch odprowadzających go mężczyzn ani innych klientów nie mógł tego wiedzieć. Nigdy nie był mężczyzną, ani chłopcem, który okazywałby strach.


Czasy były ciężkie, a robiły się jeszcze gorsze. Według kalendarza na ścianie był rok 1930. Kiedy chłopiec wszedł do skromnej kuchni, twarz jego matki wyrażała jedno: strach.

— Ojciec chce cię widzieć, Hansi.

Chłopiec, najwyżej dziesięcioletni, stłumił drżenie. To nigdy nie wróżyło nic dobrego. Zebrał całą odwagę, uniósł swoją dziesięcioletnią głowę i odważnie ruszył tam, gdzie czekał na niego jego jednoręki ojciec — a co ważniejsze, także jego pas. Wiedział, że nie może zapłakać, nie może okazać lęku — w przeciwnym razie lanie będzie jeszcze gorsze, o wiele gorsze.

Potem, kiedy długie bicie się skończyło, Hans, z suchymi oczami, minął swoją matkę krokiem sztywnym od siniaków i skaleczeń.

Kobieta objęła syna, rozpaczliwie próbując ulżyć mu w cierpieniu. Poczuła tylko drżenie, kiedy jej dłonie gładziły jego sińce i rany.

— Za co, Hansi? Co zrobiłeś?

Chłopiec, wysoki jak na swój wiek, ale nie tak wysoki jak matka, zwiesił głowę i wtulił twarz w matczyne łono.

— Nie wiem, Mutti. Nie powiedział. Nigdy nie mówi.

— Nie był taki przed Wielką Wojną, Hansi, zanim stracił rękę.

Chłopiec nie mógł płakać, dawno już to z niego wybito. Wzruszył ramionami. Matka mogła płakać… i płakała.


— Muszę przyznać, że opanowany z pana gość, Herr Brasche — powiedział jeden z dwóch agentów już później, w mercedesie.

— Jestem stary. Dużo już widziałem. Nigdy nie widziano, żebym się bał albo okazywał, że się boję; ani ja, ani nikt inny nigdy nie miałby z tego żadnego pożytku. Dlaczego teraz miałoby być inaczej?

— Tym razem nie ma pan powodu do obaw, Herr Brasche — odparł drugi mężczyzna, kierowca. — Przyjechaliśmy wyświadczyć panu przysługę.

Hans wzruszył ramionami.

— Ludzie wyświadczali mi już przysługi. Rzadko wynikało z tego coś dobrego.


Czasy się zmieniły. Obfitość i nadzieja zastąpiły głód i rozpacz. W oknach, na latarniach, na ramionach mężczyzn i kobiet w całych Niemczech łopotał nowy symbol. W radio trzeszczał chrapliwy, uszkodzony przez gaz głos nowego bohatera.

Hans poczuł, że jego trzynastoletnie serce zaczyna bić szybciej, kiedy jego Führer przemówił do narodu.

— Meine alte Kameraden — zaczął Hitler, a Hans poczuł, że jego jednoręki ojciec z synowską miłością staje na baczność. — Die grosse zeit ist jetzt angebrochen… Deutschland ist nun erwacht… (Moi starzy towarzysze… Nadeszły wielkie czasy… Niemcy się przebudziły…).

— Widzisz, mój mały Hansi? Widzisz, jaką ci wyświadczyłem przysługę, przyprowadzając cię tutaj?

Na to Hans nie miał szczerej odpowiedzi; każdy dar jego ojca miał swoją cenę.

To było publiczne radio, takie z głośnikami, mające nadawać swój przekaz do tłumu. Mundurowe patrole HitlerJugend pilnowały porządku, głównie świecąc przykładem własnej dyscypliny. Ale Niemcy w Roku Pańskim 1933 nie potrzebowali przykładu; wciąż byli narodem, który stawał przeciwko połowie świata od 1914 do 1918 roku. Dyscypliny mieli pod dostatkiem.

Ojciec zauważył, jak Hans przygląda się obwieszonym kolorowymi wstążkami chłopcom w krótkich spodniach, ze sztyletami, o zaciętych twarzach.

— Ach, widzę, że interesuje cię Ruch Młodzieży. Nie bój się. Załatwiłem, żeby przyjęli cię trochę wcześniej. Zrobią z ciebie mężczyznę.

Niby jak, ojcze?, pomyślał chłopiec. Mają twardsze pasy? Ciekaw jestem, jakie jeszcze przysługi mi wyświadczysz.


Bad Tolz, Niemcy, 20 listopada 2004

— Nie chcę od was żadnych pierdolonych przysług — warknął Mühlenkampf.

Kanzler — kanclerz Republiki Federalnej Niemiec — oderwał wzrok od skurczonej postaci przykutego do wózka mężczyzny na zdjęciu w aktach. Spojrzał ostro na stojącego przed nim młodego, wysokiego, ciemnowłosego, wyprostowanego jak struna i barczystego mężczyznę. Dla postronnego obserwatora Mühlenkampf, noszący insygnia generała porucznika Bundeswehry, wyglądał co najwyżej na dwadzieścia lat. Mimo tego w jego oczach była surowość zdradzająca cierpienia i doświadczenia, których dwudziestolatek nie miałby kiedy przeżyć.

— To niesamowite, Günter — zauważył kanclerz — jak odjęcie komuś osiemdziesięciu czterech lat wpływa na jego usposobienie.

Mühlenkampf prychnął z pogardą.

— Pierdolcie się, Herr Kanzler — wypalił. — Pierdolcie się wszyscy, cywilni dranie. Pierdolcie się wszyscy, którzy wyciągnęliście mnie z tego domu starców. Pierdolcie się za to, że oddaliście mi mój umysł, że mogę znów pamiętać i tęsknić za żoną i dziećmi, i za przyjaciółmi, których straciłem. Pierdolcie się za to, że posłaliście mnie znów na wojnę. Ponad trzynaście lat mojego życia spędziłem na wojnie, Herr Kanzler. Bez chwili pokoju od 1916. Myślałem, że w końcu mam to za sobą. Więc odpierdolcie się wszyscy.

W połowie tej tyrady Günter wstał z fotela, jakby chciał uciszyć tego młodego-starego człowieka. Spojrzenie Mühlenkampfa i gest dłoni kanclerza kazały mu wrócić na miejsce.

Kanclerz uśmiechnął się z zadowoleniem.

— Pieprzy pan, Mühlenkampf, aż się kurzy. Co więcej, dobrze pan o tym wie. „Bez chwili pokoju”? Bzdura. Jedyny pokój, jakiego pan zaznał, zaczął się w 1916, kiedy wstąpił pan do służby, a skończył w 1918, wraz z Wielką Wojną. Potem miał pan jeszcze trochę „pokoju” między 1918 a 1923, we Freikorps… O tak, wiem o panu wszystko, Mühlenkampf. A potem nastał największy pokój, od 1939 do 1945, prawda? Spójrz prawdzie w oczy, esesmanie. Wojna to dla pana pokój. A pokój to dla pana piekło.

Mühlenkampf przekrzywił głowę, bezskutecznie usiłując ukryć przelotny uśmieszek.

— Jedno pan przeoczył, Herr Kanzler. Hiszpania, od 1936 do 1939. Oczywiście nieoficjalnie. To dopiero był ubaw.

Jego uśmiech się poszerzył, a potem Mühlenkampf głośno się zaśmiał.

— Bardzo dobrze, Herr Kanzler. Cokolwiek zrobiliście, żeby mnie odmłodzić, musieliście mieć jakiś powód. Czego ode mnie chcecie? Jakie macie dla mnie zadanie?

Kanclerz odwzajemnił uśmiech.

— Mamy pewne problemy — przyznał. — Jak bardzo nie miał pan kontaktu ze światem w tym domu starców?

Mühlenkampf zastanawiał się przez chwilę.

— Straciłem go chyba w 1921. A skoro o tym mowa, który mamy rok? Skąd się tu wziąłem? Dlaczego znów jestem młody? Jak to się stało, że odzyskałem sprawność umysłu?

— Ach, od czego zacząć? Mamy rok 2004. Tak, generale Mühlenkampf — ciągnął kanclerz, widząc zaskoczenie byłego oficera. — Jest pan dziarskim stuczterolatkiem. A skąd ma pan umysł i ciało dwudziestolatka? To interesująca historia.

Kanzler już dawno postanowił mówić wprost; Mühlenkampf był znany jako człowiek bezpośredni.

— Grozi nam inwazja, panie generale.

— Niemcom? — najeżył się stary-młody. — Ojczyzna jest w niebezpieczeństwie?

— Wszyscy są w niebezpieczeństwie — odparł kanclerz. — Planeta Ziemia zostanie zaatakowana… właściwie już została… przez obce istoty z kosmosu. Jak powiedziałem, zaczęły już lądować w Stanach Zjednoczonych i…

— Bzdura! Amerykańskie pierdoły. Obcy? Z kosmosu? Herr Kanzler, proszę! Urodziłem się wieczorem, ale nie wczoraj wieczorem!

— To wcale nie pierdoły, Mühlenkampf. Proszę powściągnąć swoje uprzedzenia; ostatnia wojna już dawno się skończyła. A Amerykanie przynajmniej całkowicie pokonali pierwszą inwazję obcych. Nie wszyscy mogą to o sobie powiedzieć. Chociaż zapłacili za to straszliwą cenę. Co do tego, kiedy pan się urodził… Cóż, urodził się pan ponownie jakieś pół godziny temu. Czy byłby pan łaskaw rozważyć implikacje tego faktu?

— Aha — przytaknął Mühlenkampf z namysłem.

— Tak czy inaczej — ciągnął kanclerz — te pierwsze lądowania były dość niewielkie, relatywnie rzecz biorąc. To, co nas czeka za zaledwie osiem miesięcy, to pięć kolejnych inwazji, każda z nich dziesięć do piętnastu razy większa. Natura i liczebność wroga zostaną panu bardziej szczegółowo przedstawione, kiedy skończymy rozmawiać.

Mühlenkampf wzruszył ramionami. Szczegóły mogą zaczekać.

Kanclerz splótł dłonie przed twarzą.

— Mamy jednak problem. Nie będzie to wdawaniem się w szczegóły, jeśli powiem panu, że te atakujące nas istoty są wyposażone w o wiele lepszą od naszej broń; jest to głównie… swego rodzaju piechota. Będą całkowicie panować w powietrzu i kosmosie. Każda inwazja będzie liczyć od dziewięćdziesięciu do dwustu milionów walczących.

— Brzmi groźnie, Herr Kanzler. Pięć albo dziesięć tysięcy dywizji piechoty.

Kanclerz już to przerabiał. Wiedział, że Mühlenkampf liczy według ludzkich norm sił zbrojnych. Westchnął.

— Nie. Nie mają żadnych liczących się jednostek wsparcia. Milion tych stworzeń — przy okazji, nazywają się „Posleenami” — oznacza milion walczących. Dlatego nie, nie liczymy trzydziestu, czterdziestu, czy nawet pięćdziesięciu dywizji piechoty na milion. Mówimy tu o około stu tysiącach dywizji piechoty, i to rodem z koszmaru szalonego naukowca, dywizji spadających nam na głowy, oczywiście głowy nas wszystkich, w ciągu najbliższych pięciu lat. A mamy powody wierzyć, wiedząc, jak owe istoty się zachowują, że atak na Europę będzie większy niż na pozostałe, zbliżone wielkością obszary planety. Powiedzmy, dwadzieścia procent, z możliwym wyjątkiem tego, co może spaść na Stany Zjednoczone.

Mühlenkampf przemyślał jego słowa, a potem zaprotestował.

— Ależ to niemożliwe, Herr Kanzler. Żadne siły wojskowe nie mogą się tak zorganizować. Jak by się wyżywili?

Kanclerz zadrżał, przypominając sobie stosy małych ogryzionych kości w śniegu. Zadrżał, a potem nagle uznał, że przyprawienie generała o wstrząs sprawi mu przyjemność.

— Ależ generale Mühlenkampf, oczywiście zjedzą nas.

Nawet zaprawionego w bojach generała SS te ponure słowa oszołomiły.

— Pan żartuje. Pan nie może mówić poważnie. Sto tysięcy dywizji piechoty ze sprzętem lepszym niż to wszystko, co my posiadamy? Może dwadzieścia tysięcy z nich przeciwko nam? Całkowite panowanie w powietrzu i kosmosie? I zeżrą nas, zeżrą wszystkich, jeśli przegramy?

— Nie „jeśli przegramy”, Mühlenkampf. Kiedy.

Günter, dotąd siedzący w milczeniu obok kanclerza, zaczął protestować, ale kanclerz zaraz go uciszył.

— Powiedziałem „kiedy”, Günter, i miałem na myśli „kiedy”. Tylko wielka desperacja mogła mnie skłonić, by znów odziać w mundur generała Mühlenkampfa. Chociaż zgodzę się, że są różne stopnie przegranej, niektóre lepsze niż inne.

Odwrócił się z powrotem do generała.

— Bądźmy ze sobą szczerzy, Mühlenkampf. Wie pan, że komunizm upadł?

— Pamiętam, że myślałem, Kanzler, kiedy jeszcze mogłem myśleć, że chociaż komunizm może i upadł, nie umiem powiedzieć, na czym polega różnica między czerwonym Rosjaninem a zielonym Niemcem.

Günter, zdeklarowany zielony i socjaldemokrata, nastroszył się.

Partia kanclerza otrzymywała spore poparcie zielonych. Mimo to sam musiał przyznać, choćby w duchu, że w swoim czasie ta różnica rzeczywiście była niewielka, przynajmniej między skrajnymi odłamami tych ruchów. A jednak…

— Generale, my, Niemcy, tłoczymy się w tym kraju jak szczury w klatce. Chciałby pan, żeby ktoś szczał panu do wody? Powiem panu coś: każda szczyna każdego Niemca tam właśnie trafia. Chciałby pan, żeby nasze dzieci rodziły się zdeformowane i niedorozwinięte od tego, co nasz przemysł spuszcza albo spuszczałby do rzek, gdybyśmy mu pozwolili? Nie sądzi pan, że potrzebujemy drzew, żeby tworzyły tlen, którym oddychamy? A jeśli lubi pan polować, generale, albo wędrować na łonie natury, nie sądzi pan, że te zwierzęta i lasy potrzebują ochrony?

Mühlenkampf obojętnie wzruszył ramionami.

— Polityczny fanatyk jest niebezpieczny niezależnie od tego, czy chce wieszać kapitalistów, gazować Żydów, czy uniemożliwiać rozwój gospodarczy, Herr Kanzler.

— Nie jestem fanatykiem, esesmanie — prychnął Günter.

— Ja też nie, biurokrato — odparł chłodno Mühlenkampf. — Jestem żołnierzem i raczej wątpię, by kanclerz sprowadził mnie tu po to, żeby porozmawiać o polityce. Ale dla mnie czerwony i zielony fanatyk są nie do odróżnienia. A Niemcy miały już wystarczająco dużo jednych i drugich.

Cóż, nie wskrzesiłem tego człowieka dla jego postępowych poglądów, pomyślał kanclerz.

— Tak… — podjął. — Cóż, jak by nie było, po zakończeniu Zimnej Wojny okroiliśmy nasze siły wojskowe do minimum. A to, co zostało, upolityczniliśmy, zdemoralizowaliśmy i wykastrowaliśmy. Wie pan, Mühlenkampf, że obowiązuje obecnie prawo zakazujące naszym żołnierzom nosić publicznie mundury wyjściowe, żeby nie drażnić pewnych typów Gästarbeitern[4]?

Kanclerz westchnął. By zdobyć poparcie lewicy, sam głosował za tą uchwałą.

— Całe Niemcy, zanim to wszystko się zaczęło, były w stanie wystawić co najwyżej siedem marnych dywizji. Z tych jedna została prawie całkowicie zniszczona na innej planecie. Uzupełnienie jej strat i rozwinięcie pozostałych sześciu do około sześciuset okazało się niemożliwe. Mamy broń albo niedługo będziemy ją mieli. Mamy ludzi… ale nie mamy wyszkolonych kadr. Zmobilizowaliśmy i odmłodziliśmy wszystkich weteranów ostatniej wojny, jakich mogliśmy znaleźć, oprócz pana i panu podobnych. A teraz…

— A teraz — podjął Mühlenkampf, przeczuwając prawdę — teraz potrzebujecie nas.

— Tak. Kraj was potrzebuje. Wasz lud was potrzebuje. Wasz gatunek was potrzebuje.

— Z kim miałbym pracować? — spytał były esesman.

— Damy wam rekrutów, dobrych, z tych młodych ludzi, których mamy. Co do kadry, jest wystarczająco wielu odmłodzonych esesmanów, by zapewnić dowodzenie sporym Korps, około pięciu dywizji plus wsparcie.

Mühlenkampfowi natychmiast przyszedł do głowy pewien problem.

— Chcecie nam nadać regularne numery dywizji? 413. Volksgrenadiers i tak dalej? Regularne mundury Bundeswehry? — Generał pokręcił głową. — Herr Kanzler, to się nie uda.

— Dlaczego nie?

Mühlenkampf wzruszył ramionami.

— Może być trudno to wytłumaczyć. Ale proszę wziąć na przykład mnie. Byłem jak Paul Hauser… albo Felix Steiner[5] Najpierw służyłem w regularnych siłach, a do SS wstąpiłem nie z pobudek politycznych, ale dlatego, że chciałem należeć do elitarnej organizacji wojskowej. Oraz oczywiście po to, żeby walczyć. Myślę, że niewielu oficerów miało mocne przekonania narodowo-socjalistyczne, chociaż niektórzy na pewno. Ale jedno, co nas wszystkich łączyło, to była duma z symboli świadczących o nas jako o żołnierzach.

Generał westchnął.

— A potem oczywiście przegraliśmy wojnę. I to dość paskudnie. Spadliśmy z samej góry do roli pogardzanych przez Niemców, przez cały świat. Nasze symbole zamieniły się w gówno. Na ich widok ludzie się odwracali. Naszym rannym weteranom odmawiano rent i opieki, przysługujących innym formacjom Wehrmachtu, tak samo winnym jak my, o ile można mówić o winie w kontekście czegoś takiego jak front wschodni. Straciliśmy naszą dumę — zakończył weteran. — A żołnierze bez dumy nie mogą walczyć.

Tym razem Günter nie dał się uciszyć.

— Wasze Hakenkreutzer[6]?! Wasze Sigrunen[7]?! — wykrzyknął. — Wasze Trupie Główki?! Tych symboli nigdy już nie będzie wolno nosić!

Przez dłuższą chwilę Mühlenkampf nonszalancko polerował paznokcie o pierś. Cały czas przeszywał doradcę kanclerza morderczym spojrzeniem.

— Nie strasz mnie, człowieczku. Himmlerowi i Hitlerowi, którzy mogli kazać nas rozstrzelać na miejscu, SS kazało spierdalać tyle razy, że straciłem już rachubę. Zatrzymywaliśmy rosyjskie hordy w połowie kontynentu. Szarżowaliśmy w ogień amerykańskich i brytyjskich bombowców i krążowników bez słowa sprzeciwu… a nawet bez nadziei. Kiedy wszystko było stracone, dalej walczyliśmy, bo to była nasza rola. Niech ci się nie zdaje, człowieczku, nawet przez chwilę, że ktoś taki jak ty może nas zastraszyć — zakończył, prychając.

— Spokojnie, panowie — odezwał się kanclerz. — Mühlenkampf, Günter ma do pewnego stopnia rację. Chociaż, zapewniam pana, są ludzie, zwłaszcza w Bawarii… — kanclerz wzniósł oczy ku niebu — którzy wiwatowaliby na cześć powrotu SS, większa część narodu jednak by się odwróciła. Co więcej, moje polityczne poparcie mogłoby zniknąć. Nie mogę pozwolić, byście odzyskali wszystkie swoje symbole. Czy coś jeszcze?

Mühlenkampf zastanowił się.

— Nasze medale. Rozdać je na nowo, może nieco zmienione?

Kanclerz lekceważąco machnął ręką.

— Już to zrobiliśmy. — Potem przypomniał sobie listę strat z planety Diess i postukał palcem w usta. — Obawiam się jednak, że głównie pośmiertnie. Tak, to możemy zrobić.

— I nazwy dywizji — nie ustępował Mühlenkampf. — Numery dajcie nam jakie chcecie. Ale zostawcie nam nasze dawne nazwy dywizji.

— Co? — prychnął Günter. — LSSAH? Leibstandarte SS Adolf Hitler?

— Mieliśmy także inne dywizje — odparł chłodno generał. — Wiking? Z ich nazwą nie łączą się żadne warte wzmianki zbrodnie. Götz von Berlichingen? Oni też mają czyste konto. Mówił pan o pięciu dywizjach, Herr Kanzler. Wiking, G von B… Nie Hitler Jugend, ale samo Jugend? Hohenstauffen? Frundsberg? Tak, te pięć. Nie popełniły żadnych zbrodni, oprócz jednej przypisywanej Jugend, ale popełnionej najprawdopodobniej przez 21. Dywizję Pancerną — proszę zwrócić uwagę — Wehrmachtu. Może wykorzystalibyśmy jeszcze jakieś, jako niezależne brygady wchodzące w skład Korps. Tak, Herr Kanzler. Medale, nazwy… mundury nieco inne od zwykłych. Może nawet Sigrunen, kiedy już pokażemy, co potrafimy? To niewiele, ale mając to, będę mógł zbudować, czy raczej odbudować, dumę tych ludzi.

Twarz Mühlenkampfa rozjaśnił niespodziewany uśmiech.

— Jeszcze jedno, Herr Kanzler. SS było chyba najbardziej wielonarodowościową formacją w dziejach, a już na pewno najbardziej wielonarodowościową formacją tej wielkości. Mieliśmy bataliony, pułki, brygady i dywizje Holendrów, Belgów, Francuzów, Duńczyków, Szwedów, Litwinów, Estończyków… Niemal wszystkich narodowości Europy. Przez chwilę mieliśmy również kontrolę, choć nie należała do nas, nad jedną dywizją hiszpańską, Azul albo Błękitną. Muzułmanie? Całe mnóstwo. Nie wątpię, że gdybyśmy wygrali wojnę i niektóre co bardziej szalone pomysły Reichsheiniego[8] co do ojczyzny Żydów zostałyby zrealizowane, w końcu mielibyśmy brygadę Waffen SS z opaskami z napisem Juda Machabeusz. Tak, nie żartuję — zakończył były generał SS.

— Do czego pan zmierza? — spytał kanclerz.

— Do tego. Niech pan rozpuści wieści. Albo raczej niech pan pozwoli mi rozpuścić wieści, a możemy mieć kadrę byłych esesmanów liczniejszą, niż pan myśli. Może też nowych ochotników.

— Co pan z tego będzie miał, Herr General? — spytał nadąsany Günter.

— Coś, czego nigdy nie pojmiesz, biurokrato.


Berlin, Niemcy, 22 listopada 2004

Nawet widok oszałamiająco pięknej, piersiastej i długonogiej blondynki w recepcji Tira[9] nie mógł poprawić nastroju Güntera. Przerażony decyzją kanclerza, by wskrzesić — nawet w okrojonej formie — znienawidzone Waffen SS, biurokrata postanowił zrobić to, co dotąd było nie do pomyślenia: wesprzeć oficjalnie sprzymierzonych, ale potajemnie — czego był pewien — wrogich ludziom Darhelów.

SS lojalne wobec kanclerza? Tego nie można tolerować. Kanclerz go zlekceważył. Obraził.

Co gorsza, Günter był pewien, że kanclerz na tym nie poprzestanie. Biurokrata przewidywał mroczne czasy dla Niemiec. Do tej pory kanclerz opierał się na luźnej koalicji centrum i umiarkowanej lewicy. Czy mając w ręku odrodzone SS, nie odrzuci tej zależności? Günter obawiał się, że tak się może stać.

Nie bez znaczenia była też remilitaryzacja. Günter walczył, by prawo powszechnego poboru pozostawało w zawieszeniu. Żadne zagrożenie nie mogło usprawiedliwić wyciągania siłą z domów niegodzących się na to i oświeconych młodych chłopców i poddawania ich praniu mózgu, które — nie miał co do tego wątpliwości — było w wojsku chlebem powszednim. Jak bowiem inaczej armia mogłaby przekonać rozsądnego młodego człowieka, by robił coś, co w tak oczywisty sposób nie leży w jego osobistym interesie?

Günter odsłużył swój „rok społeczny”[10], robiąc coś pożytecznego dla społeczeństwa — pomagając w prowadzeniu programu odwykowego dla narkomanów. Nie zmarnował go na atawistyczne hołdowanie dawno niepotrzebnemu duchowi.

Przyszłość jawiła się mroczna, ciemna.

Jasnowłosa recepcjonistka przerwała jego rozmyślania.

— Tir pana przyjmie, mein Herr.

Wszedłszy do gabinetu Tira, zaskoczony Günter ujrzał kilku swoich politycznych sprzymierzeńców, w tym jednego żołnierza. Ich krzesła stały w półkolu przed olbrzymim biurkiem Darhela.

Niemiecki Tira był gramatycznie doskonały, chociaż skażony seplenieniem spowodowanym świszczącym między jego rekinimi zębami powietrzem. Mimo to Günter nie miał trudności ze zrozumieniem obcego.

— Proszę, Herr Stössel, niech pan siada. Przyznam, że jestem zaskoczony pana widokiem po tym, jak odrzucił pan naszą ostatnią propozycję.

Zajmując miejsce na krześle wskazanym palcem przez obcego, Günter przez dłuższą chwilę milczał.

— Odrzuciłem waszą propozycję — odparł w końcu — ale wtedy jeszcze kanclerz nie postanowił zamienić znów Niemiec w państwo faszystowskie. Lepiej, żebyśmy zostali zniszczeni, niż żeby ten horror znów rozprzestrzenił się po świecie.

— Niemcy zawsze były państwem faszystowskim — wtrącił jeden z pozostałych ludzi głosem tak przesyconym nienawiścią, że zabrzmiało to jak splunięcie.

Günter go zignorował. Sam należał do zielonych, i chociaż w ruchu tym był silny trend lewicowy, mówiący, Andreas Dunkel, był po prostu czerwony. Za każdym razem, kiedy Günter myślał o bilionach marek wydanych na naprawianie ekologicznych szkód wyrządzonych przez komunistów na wschodzie kraju, szlag go trafiał. Nawet ta olbrzymia suma nie wystarczała; tylko czas mógł wyleczyć rany zadanie Matce Ziemi przez komunizm.

Teraz też się zirytował, ale tłumiąc to uczucie, zwrócił całą uwagę na Tira.

— Wasz gatunek jest niebezpieczny — powiedział Tir. — A wasz naród jest chyba najbardziej niebezpieczny ze wszystkich. Chociaż Federacja w tej chwili was potrzebuje, na dłuższą metę jesteście takim samym zagrożeniem dla cywilizacji jak Posleeni.

Tir dobrze ocenił swoich słuchaczy. Posiadał bardzo szczegółowe informacje na temat Güntera Stössela w swoim przekaźniku, urządzeniu produkowanym jedynie przez Darhelów. Przez ten czas, gdy Günter siedział w poczekalni, Tir mógł się z tymi informacjami zapoznać.

— Federacja galaksjańska to spokojna kraina, a raczej była taka przed inwazją — powiedział Tir. — Co więcej, to kraina, której surowce są starannie chronione. Wytwarzamy niewiele produktów, za to wysokiej jakości, dzięki czemu nasze ekosystemy pozostają niezanieczyszczone.

To ostatnie było prawdą, ale prawda ta kryła większe kłamstwo. Galaksjańska cywilizacja ograniczała zużycie surowców, mniej lub bardziej dosłownie głodząc Indowych, którzy stanowili trzon jej populacji, wytwarzali większość jej faktycznie doskonałych produktów, a zarazem posiadali najmniej władzy.

W tym momencie jednak prawda umknęła na… bardziej zielone pastwiska.

— Troszczymy się o nasze planety — ciągnął Tir. — Nasze prognozy wskazują, że jeśli wpuścimy ludzi na scenę galaktyki, szybko dojdzie do katastrofy ekologicznej. Nie możemy do tego dopuścić. A jednocześnie potrzebujemy was, byście bronili naszej cywilizacji. To trudny problem.

— Jak mogę pomóc? — spytał Günter.


* * *

Gdyby Tir miał choć blade pojęcie, że jest podsłuchiwany, bez wątpienia tkałby swoje kłamstwa jeszcze staranniej. Tak przynajmniej uważał asystent Zastępcy Koordynatora Klanu i agent Bane Sidhe[11], Rinteel.

Kiedy słuchał rozmowy między Tirem, Günterem i pozostałymi obecnymi w gabinecie Tira, w głowie wirowało mu jedno słowo. Plany. Darhelowie mają swój plan. Ludzie mają swój. My mamy trzeci. Ale nasz przynajmniej pozostawia ludzi wolnymi i uwalnia nas. Na pewno będą sprawiać trudności, są tacy gwałtowni, tacy agresywni, tacy samolubni. A mimo to dopóki Posleeni istnieją i są zagrożeniem, będą nas potrzebować… do produkcji ich machin wojennych, do dbania o nie. Bez wątpienia nas zdominują. Ale mimo dominacji ludzi mój lud czeka przyszłość pod każdym względem jaśniejsza, niż kiedykolwiek pod rządami Elfów. Ludzie przynajmniej mają jakieś poczucie sprawiedliwości. Elfy nie mają żadnego.

Rinteelowi bardzo trudno było śledzić rozmowę w gabinecie Tira. Pomieszczenie było zabezpieczone przed podsłuchem i Indowy o tym wiedział. Próbował założyć pluskwę, ale niestety bez powodzenia. Przekaźnik Darhela, w przeciwieństwie do tych, które ludzie dostali w takiej obfitości, był nie do złamania, przynajmniej przy użyciu środków dostępnych Bane Sidhe.

Ale każdy płot ma bramę, a każda szczurza nora wyjście. W tym wypadku był to zwykły dźwięk. Głos dochodzący z głośników mówiącego powodował, że ściany gabinetu Tira wibrowały, wprawiajac w ruch powietrze w przyległych pomieszczeniach. Powietrze z kolei poruszało inne ściany. Ostatecznie cały budynek, chociaż ledwo ledwo, ale się poruszał.

Umiejscowiony w pobliżu, ale poza zasięgiem wzroku, posterunek nasłuchowy Bane Sidhe wychwytywał te wibracje. Komputer skonstruowany przez Indowych i zaprogramowany przez Tchpth, „Kraby” — myślicieli, mozolnie tłumaczył je na mowę. Przekład wymagał doskonałej znajomości głosu każdego z mówiących. Mogło go zaburzyć cokolwiek — przeziębienie, ból gardła. Przy nowych uczestnikach rozmowy maszyna była bezradna, dopóki nie zdobyto próbek ich głosu.

Dlatego podczas gdy jeden z mówiących, nowy głos, pozostawał poza zasięgiem możliwości komputera, słowa Tira rozbrzmiewały głośno i wyraźnie.

Rinteel słuchał uważnie tłumaczeń. Muszę porozmawiać z władcą tych ludzi, pomyślał. Sam na sam.

INTERLUDIUM

— Co takiego jest w tej krainie, w tych thresh, co pozwala im zajść tak daleko na Ścieżce Gniewu? — spytał Ro’moloristena Athenalras.

— To wciąż niejasne, mój panie. Zgromadzone przez nas dane wskazują tylko na ich wielki, budzący strach postęp na Ścieżce. Cóż…

Młodszy Posleen zawahał się.

— Tak? — ponaglił go Athenalras, nieświadomie unosząc grzebień.

— Cóż, mój panie… Archiwa thresh wskazują na wielką, być może niezrównaną zdolność prowadzenia wojen… ale prawie zawsze kończą się one ostateczną klęską.

— Bzdura. Wielka zdolność. Wielkie klęski. Zdecyduj się, pisklaku.

Bacząc, by jego grzebień pozostał poddańczo obwisły, Ro’moloristen zawahał się przed udzieleniem odpowiedzi.

— Mój panie… W tym wypadku jedno idzie w parze z drugim. Klęska najwyraźniej nie powstrzymuje ani nie zniechęca tych szarych thresh. Zawsze wracają, nieważne, jak boleśnie przegrali, i zawsze chcą spróbować jeszcze raz.

Starszy Posleen prychnął.

— Niech spróbują wrócić, kiedy przejdą przez nasze układy trawienne.

2

Zakłady Kraus-Maffei-Wegmann, Monachium, Niemcy, 27 grudnia 2004

Karl Prael, tęgi mężczyzna z hiszpańską bródką, w nieokreślonym wieku, zamknął potężne wrota krypty, odcinając raniący uszy i otępiający jazgot pracującej pełną parą fabryki czołgów. Kraj, który przeszedł od produkowania kilkuset czołgów rocznie do ponad tysiąca miesięcznie, nie mógł dłużej przejmować się subtelnościami ograniczeń emisji zanieczyszczeń i hałasu. Robotnicy w fabryce — mocno rozbudowanej — zakładali po prostu głuchosłuchy i pracowali dalej.

Oczywiście poza murami fabryki — ponieważ to były Niemcy, Niemcy były zielone, a wielu, chociaż nie wszyscy, z przywództwa zielonych zaprzedało się Darhelom — trwały bezustanne głośne protesty przeciwko jej istnieniu, jej produkcji, wysiłkowi wojennemu, poborowi… Wszystkiemu, co może przeszkadzać lewakom.

Hałas w środku krypty wcale nie był o wiele mniejszy.

Prael przeszedł do zespołu projektowego z prężnej firmy produkującej oprogramowanie. Jego zadanie było dość proste: wyprodukować pakiet programowo-sprzętowy kontrolujący czołg klasy lekkiego krążownika, wyposażony w działo klasy ciężkiego krążownika. Potrafił to zrobić, właściwie prawie już skończył. Ale reszta zespołu…

— Działo elektromagnetyczne! Działo elektromagnetyczne, powtarzam. Nic innego się nie nadaje. Nic innego nie da nam takiego zasięgu, takiej prędkości wylotowej, szybkostrzelności, takich zapasów amunicji, takich…

Aha, Johannes Mueller znów zabiera głos, pomyślał Prael.

— To daj mi działo elektromagnetyczne — odparł Henschel, waląc pięścią w stół, zresztą nie po raz pierwszy. — Powiedz mi, jak je zbudować. Powiedz, jak zrobić, żeby się nie paliło. Skąd wziąć moc. I powiedz mi, jak to wszystko zrobić w tej chwili!

— Ba! — odparował Mueller. — To wszystko można załatwić. W inżynierii połowa problemu to jego zdefiniowanie. A ty właśnie to zrobiłeś.

— Tak — zgodził się Henschel. — Ale druga połowa to rozwiązanie, a na to nie mamy czasu.

— Nie wiemy, czy nie mamy — upierał się Mueller.

— Ale, przyjacielu — ustąpił w końcu Henschel — nie wiemy też, czy go mamy.

Mueller westchnął, niechętnie się zgadzając. Rzeczywiście nie wiedzieli, czy wystarczy im czasu.

— Skończyliście panowie wydzierać się na siebie? — spytał Prael.

Mueller odwrócił się plecami do Henschela i wyrzucił obie ręce w górę.

— Tak, Karl?

— Mam nowe wiadomości, i to sporo. Zacznijmy od tego.

Prael zaczął rozdawać egzemplarze pozszywanych papierów.

— Zapadła decyzja w sprawie specyfikacji. Wygląda to tak, i właśnie to zaprojektujemy.

Starszy, brodaty jegomość o twarzy zoranej zmarszczkami od lat spędzonych na powietrzu nachylił się nad dokumentacją.

— Odrzucili pomysł zasilania każdego koła napędowego, prawda?

— Tak, Franz, odrzucili. Odrzucili też… — Prael pomyślał z irytacją o tysiącach zielonych protestujących pod fabryką. — Odrzucili też zasilanie reaktorem jądrowym.

— Co? To niedorzeczne — odezwał się Reinhard Schlüssel, członek zespołu odpowiedzialny za napęd. — Nie możemy tego napędzać czymś mniejszym niż reaktor. To albo antymateria.

— Możemy, musimy, napędzimy — odparł Mueller. — Gaz ziemny. Da radę.

— Widzę, że zgodzili się przynajmniej na pancerz MBA — zauważył Stephan Breitenbach ze swojego miejsca za zawalonym papierami biurkiem. Skrót MBA oznaczał molibden, bor, aluminium.

— Ograniczone MBA, Stephan. To draństwo jest za drogie i za trudne do wyprodukowania, by użyć go do czegoś więcej niż wzmacniania zwykłego pancerza.

Breitenbach wzruszył ramionami na uwagę Henschela. Lepsze to niż nic. A zmniejszona w ten sposób waga oznaczała, że gaz ziemny może się okazać odpowiednim paliwem.

— Jeszcze jedna wiadomość, być może zła — powiedział Prael ze złośliwym uśmiechem. — Przysyłają nam doradcę. Właściwie nawet dwóch. Jednym jest facet, który właśnie wrócił z planety Diess, Oberst[12] Kiel. Będzie tu najdalej za kilka tygodni. Drugim jest…

Drzwi krypty otworzyły się. Do środka wszedł sztywnym i władczym krokiem wysoki, szczupły mężczyzna, ubrany w szary mundur Bundeswehry pod czarnym skórzanym płaszczem i noszący insygnia generała porucznika Panzertruppen. Wyglądał jednak zbyt młodo, by być…

— Panowie, mam przyjemność przedstawić panom Generalleutnanta Waltera Mühlenkampfa, niegdyś z Reichswehry, Freikorps, la Armada de Espańa, Wehrmachtu i Waffen SS. Teraz siorbie z koryta Bundeswehry. Widzę, że sam pan do nas trafił, Herr General.


Berlin, Niemcy, 28 grudnia 2004

Kanzler jeszcze nie przyszedł. Wydawało się niemożliwe, by zabłądził w tym mieście, swoim mieście.

Rinteel się wściekał, na tyle, na ile Indowy może się wściekać. Przez cały cykl księżycowy czasu ludzi czekał na sposobność prywatnej rozmowy z przywódcą tych Niemców. Ilu zginie przez tę zwłokę? O ile bardziej sprawa, czy wiele spraw, będzie narażona na niebezpieczeństwo?

Czy to jego ludzcy… strażnicy? Tak, to na pewno byli strażnicy. Mimo to traktowali go z obojętnością. Co dziwne, przysadzisty, porośnięty zielonym futrem obcy o twarzy nietoperza czuł się przez to pewniej. Nic na tym świecie nie przyprawiało Indowy, nawet odważnego — a Rinteel był wśród swoich uważany za nadnaturalnie dzielnego — o atak paniki bardziej, niż widok wyszczerzonych mięsożernych kłów, które tubylcy pokazywali jako oznakę radości.

Na szczęście ludzie z BND nigdy się nie uśmiechali. Dlatego Indowy musiał się martwić tylko o ich jednotorowe myślenie, o ich ledwie tłumioną wrodzoną agresję. To wystarczyło.

W obecności tych barbarzyńskich mięsożerców Rinteel nie mógł nawet wyładować swojej frustracji przez chodzenie. Mógł tylko cierpliwie czekać na przybycie kanclerza.


Bad Tolz, Niemcy, 28 grudnia 2004

W odludnym Kaserne, niegdyś domu elitarnych jednostek od niemieckich Schützstaffeln po amerykańskie Siły Specjalne, Hans Brasche patrzył sceptycznie na szeregi nowo przybyłych przerażonych jak króliki rekrutów, szurających nogami w kolejce po przydział kwater i oddziałów szkoleniowych.

Wyglądają na silniejszych i zdrowszych niż moje pokolenie. Ale pewnie lepiej się odżywiali. Nie przeżyli Depresji, nie przeżyli skutków brytyjskiej blokady. Wirtschaftwunder[13] dobrze im zrobił.

A mimo to oczy mają wodniste, cerę bladą. Nie ma w nich twardości, nie ma zaciętości. Za dużo tłuszczu. Jak mamy zrobić cegły bez słomy?

Hans odwrócił wzrok od swoich podwładnych i rozejrzał się po Kaserne. Amerykanie dobrze o wszystko dbali. Niewiele się tu zmieniło, pomyślał, od czasów, kiedy sam tu byłem jako dwudziestolatek.


Und so, chcecie zostać oficerami Waffen SS, tak? — spytał surowo wyglądający Oberscharsführer sztywno stojących w szeregu i pełnych nadziei chłopców z Junkerschule[14].

Ja niczego nie chcę, pomyślał Hans Brasche, pilnując, by się nie odezwać. Tylko tego, żeby ojciec nie bił matki za moje niepowodzenia, za które ją wini. To on chciał, żebym się tu znalazł, nie ja. Dlatego muszę tutaj być, dla niej.

— By zasługiwać na dowodzenie żołnierzami SS — ciągnął podoficer — musicie stać się twardsi niż stal Kruppa, bardziej bezlitośni niż lodowiec, niewzruszeni jak otaczające nas góry.

Podoficer wskazał teatralnym gestem wznoszące się ze wszystkich stron bawarskie Alpy.

— W SS nie ma miejsca na podwójną lojalność. Dlatego niech wszyscy, którzy nie odeszli jeszcze z kościoła, wystąpią.

Hans, wraz z ponad połową grupy, posłusznie wystąpił przed szereg. Zza pleców podoficera wyszła gromada szeregowców — jeden w drugiego chłopy jak byki.

Hans nie zobaczył nawet pięści, która go znokautowała.


Tutaj tak się nie da, pomyślał, wracając do teraźniejszości. Te dzieciaki w ogóle nie rozumieją, co to jest Bóg. Chyba że znajdowałby się między nogami ich dziewczyn… albo pokazywali go w telewizji. Nie ma w nich niewinności, nie ma naiwności. Nie mają symboli. Nie mają nadziei ani wiary. W nic.

Cegły bez słomy.

Może generał będzie miał odpowiedź. Zostało nam jeszcze kilka dni.


Berlin, Niemcy, 28 grudnia 2004

— Mam odpowiedzi, których pan szukał, Herr Bundeskanzler — powiedział Rinteel wprost.

Indowy czekał bardzo długo. Długo musiał odpychać i ukrywać swój strach przed bliskością tylu groźnych mięsożerców. Kiedy kanclerz w końcu — potajemnie — przybył, Indowy poczuł ulgę. Wreszcie przynajmniej jeden barbarzyńca, który nie góruje nad nim wzrostem. Chociaż uśmiech białowłosego „polityka” był jeszcze bardziej przerażający niż puste spojrzenia jego strażników.

— Jakie odpowiedzi, Indowy Rinteelu? Jakie odpowiedzi, skoro nie mam jeszcze nawet pytań?

Rinteel zmusił się, by spojrzeć kanclerzowi w twarz, co było niemałym wyczynem jak na kogoś z jego rasy. Jego twarz automatycznie wykrzywiła się w grymas „szczerość w słowie i czynie”, chociaż wiedział, że człowiek ani go nie rozpozna, ani nie zrozumie.

— Więc ja je panu podpowiem, Herr Bundeskanzler. Dlaczego, stojąc w obliczu inwazji, która prawie na pewno eksterminuje cały wasz naród, pana polityczna opozycja sprzeciwia się wszystkim próbom zwiększenia waszych szans przeżycia? Dlaczego, skoro Posleeni zniszczą większą część waszego świata, a resztę zanieczyszczą obcymi formami życia, ci najbardziej troszczący się o czystość ekologiczną robią wszystko, co w ich mocy, by podkopać wasze umocnienia? Dlaczego, kiedy nadciągający wróg jest tak potężny, nawet niektórzy wasi wojskowi dowódcy tak niechętnie popierają remilitaryzację i są tak niewiarygodnie niekompetentni w jej przeprowadzaniu? Dlaczego ci, którzy najbardziej kochają myśl o państwowej kontroli nad gospodarką, wysokich podatkach i centralnym planowaniu, nie zgadzają się na zastosowanie tych środków, by zapewnić przeżycie waszego ludu?

Twarze ochroniarzy z BND przybrały surowy, a nawet rozgniewany wyraz. Na Indowy nie robiło to wrażenia. Przynajmniej nie obnażają tych swoich kłów do darcia mięsa.

— Zastanawiałem się nad tym — przyznał kanclerz.

— Więc niech pan uzna to za odpowiedzi — powiedział Rinteel, podając mu kompatybilny z ludzką technologią dysk komputerowy. — I niech pan pamięta, że nie wolno panu nikomu ufać. Ten dysk zawiera niepełne informacje. Jest ktoś, być może z pańskiego otoczenia, czyjego głosu nie potrafiliśmy odcyfrować.

— Rozumiem — odparł kanclerz, chociaż w rzeczywistości nie rozumiał, nie w pełni.

— Mam nadzieję — powiedział Rinteel. — Bo jeśli nie, będzie pan miał bardzo niewiele czasu na zrozumienie.


Zakłady Kraus-Maffei-Wegmann, Monachium, Niemcy, 28 grudnia 2004

— Jak długo pan u nas zabawi, Herr General?

— Tym razem co najwyżej kilka dni — odparł Mühlenkampf. — Będę od czasu do czasu wracał. Jestem oczywiście zawsze gotowy do konsultacji, gdyby była potrzebna. Odkąd wyszedłem z odmładzania, studiuję nowoczesne systemy uzbrojenia.

— Bardzo dobrze — powiedział Prael. — W połączeniu z pana olbrzymim doświadczeniem bojowym spodziewamy się stworzyć coś wyjątkowego. Chciałby pan poznać resztę zespołu?

— Oczywiście. Proszę mi ich przedstawić. I pokazać mi plany.

— W takim razie chyba najpierw plany. A potem będę panu przedstawiał członków zespołu odpowiedzialnych za każdą część planu.

Prael wskazał Mühlenkampfowi stół, na którym stał model czołgu.

— Ładnie wygląda — mruknął niezobowiązująco generał.

— Och, nie tylko wygląd się panu spodoba, Herr General — odparł Prael. — To będzie co najmniej o dwa rzędy wielkości najpotężniejszy czołg, jaki kiedykolwiek jeździł.

— Poczekamy, zobaczymy — stwierdził Mühlenkampf. — Skąd ta absurdalnie długa armata?

— Johann?

Mueller podszedł bliżej.

— Bo nie chcieli mnie słuchać, kiedy mówiłem o dziale elektromagnetycznym, Herr General.

Prael prychnął. Mueller nigdy nie przepuszczał sposobności.

— Proszę mi wybaczyć — powiedział Mühlenkampf — ale co to jest działo elektromagnetyczne?

— Mój najbardziej hołubiony projekt… i marzenie. To broń, która przepuszcza prąd elektryczny przez dwie szyny. Elektryczność wytwarza pole magnetyczne. Pole chwyta, a potem wyrzuca pocisk z wielką prędkością.

— To jest możliwe? — spytał generał, natychmiast zdając sobie sprawę z potencjału takiej broni.

— Możliwe — przyznał Henschel, przedstawiając się. — To jest możliwe, generale Mühlenkampf, ale jeszcze nie w tej chwili.

Mueller wzruszył ramionami.

— Za jakiś czas. Mniej więcej za rok. Dobrze, może dwa — przyznał, patrząc na skrzywionego Henschela. — W każdym razie Henschel ma rację. To jeszcze potrwa. To, co pan widzi, generale Mühlenkampf, to armata kaliber 305 milimetrów, o wiele dłuższa od swojego poprzednika kaliber 120 milimetrów i wykorzystująca ładunek miotający zaprojektowany przez Amerykanów. Skoro nie mogę mieć swojego działa elektromagnetycznego, pozostało mi zaprojektowanie systemu odrzutu tej armaty. Poza tym, ponieważ nasze specjalności są dość zbliżone, zajmuję się projektem zawieszenia razem z tym tu Herr Schlüsselem.

— Reinhard Schlüssel — przedstawił się zgarbiony, przypominający gnoma weteran niemieckiej marynarki. — Moim zadaniem jest też zaprojektowanie wieży. Benjamin okazał się nieocenioną pomocą.

Mühlenkampf przekrzywił głowę.

— Benjamin?

— Dawid Benjamin — przedstawił się jedyny w pomieszczeniu naprawdę ciemnoskóry mężczyzna. — Z Tel Awiwu — dodał chłodno, starając się nie zdradzić wrogości w głosie. — Jestem tu oddelegowany z izraelskiego przemysłu zbrojeniowego. Sami zamierzamy kilka takich zbudować, a następne kupić.

Odpowiednia na przeprosiny chwila minęła, zanim okazały się naprawdę potrzebne, pomyślał Mühlenkampf. Zresztą nic by nie dały.

— Bardzo dobrze — powiedział więc po prostu. — Projekt wszystkich czterech wersji waszej Merkavy zrobił na mnie wielkie wrażenie. Rozsądny. Mądry. Cieszę się, że pan tu jest, Herr Benjamin.

Izraelczyk wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: „Bardziej by mnie cieszyło, gdyby moja obecność była dla ciebie nieprzyjemna, esesmanie”.

— Faktycznie — powiedział Prael, przerywając kamienną ciszę — można zauważyć, że wśród przodków naszego czołgu była Merkava.

— Tak — zgodził się Mühlenkampf, zadowolony, że udało się wyjść z przykrej sytuacji. — Zwłaszcza ta odsunięta wieża. Jak duże jest to coś?

Tiger Drei — odparł Henschel, zdradzając w końcu nazwę projektu — ma dwanaście metrów szerokości, trzydzieści jeden metrów długości i waży z pełnym wyposażeniem bojowym w przybliżeniu tysiąc siedemset pięćdziesiąt ton. Jest bardzo ciężko opancerzony.

Mein Gott! — zawołał generał, kiedy w końcu dotarły do niego rozmiary armaty na makiecie. — Na co komu potrzebny taki potwór?

— Pan pozwoli, Herr General, pokażę panu odpowiedź — odparł Henschel, odkrywając kilka modeli posleeńskich okrętów desantowych i szturmowych.


Bad Tolz, 3 stycznia 2005

Generał miał odpowiedź, chociaż nie mogła ona zadowolić jego nominalnych politycznych zwierzchników ani — zwłaszcza — pewnych elementów ich popierających.

Nowych rekrutów zagoniono jak bydło na mróz i śnieg na środku Kaserne. Tam stali, dygoczący i nieszczęśliwi w swoich cienkich mundurach bez oznaczeń, nie licząc małej czarno-czerwono-złotej flagi na każdym rękawie. Nagle jakby na rozkaz — i rzeczywiście na rozkaz — wokół placu apelowego zapaliły się reflektory, krzyżując swoje snopy światła w górze i tworząc łuk, czy raczej stożek, z tuzinów, dziesiątek świetlnych włóczni.

Zaskoczeni rekruci drgnęli zupełnie nie po wojskowemu, ale odmłodzona kadra esesmanów stojących dookoła niczego nie zauważyła. Wtedy usłyszeli muzykę… i śpiew…


* * *

Mühlenkampf, z Braschem u boku, stał odziany w ciepłą czarną skórę pod tym samym stożkiem światła co rekruci, a mimo to znajdował się w innym czasie, a może nawet w innym świecie. Wyraz twarzy miał lodowaty, tak lodowaty jak powietrze.

— Wiesz, mój Hansi — spytał Braschego, wciąż z twarzą zastygłą w maskę — dlaczego skinheadzi w Niemczech nigdy do niczego nie doszli w polityce?

— Nie, Herr Obergrüppenführer — odparł szeptem Hans.

— Generale poruczniku, Hansi, generale poruczniku — poprawił go Mühlenkampf uprzejmie, ale z sardonicznym uśmiechem, którego nie próbował ukrywać. — Nasi panowie nie lubią tego, co było kiedyś.

Zu befehl, Herr Generalleutnant — odparł Brasche niemal automatycznie.

Uśmiech nie schodził z twarzy Mühlenkampfa, za to stał się jeszcze bardziej pogardliwy.

— Skinheadzi nigdy do niczego nie doszli, Hansi — podjął generał — bo tu są Niemcy, a ci frajerzy nigdy nie nauczyli się maszerować w nogę…


* * *

— …Marschiern im Geist, in unsern Reihen mit[15]… — śpiewali maszerujący, dzwoniąc buciorami o lód i kocie łby. Rekruci wyciągali szyje; przechodząc zwartymi szeregami przez bramy Kaserne, widzieli już pierwszych weteranów.

— Die strasse frei!

Piosenka była oczywiście zakazana. Ganz verboten. Ale cóż mogły oznaczać zakazy słabego i pogardzanego rządu dla ludzi, którzy kazali Hitlerowi i Himmlerowi „spierdalać” nie raz, lecz niezliczoną ilość razy?

Die Fahne hoch! Die reihen fest geschlossen[16]… — zabrzmiała ostatnia powtarzana zwrotka.

W szeregach starego SS śpiewał ją niejaki Helmut Krueger. Jakże dobrze się czuł, jak bardzo dobrze, gdy znów krew młodości krążyła w jego żyłach. Jak dobrze było maszerować ze starymi towarzyszami i śpiewać dawne piosenki. Jak dobrze było być tym, za kogo Krueger zawsze się uważał — nieprzejednanym, wrogim Żydom nazistą starej szkoły.

Krueger marzył, śnił na jawie o powrocie dawnych czasów. Wyobrażał sobie znów kulące się z przerażenia żydowskie, słowiańskie i cygańskie kurwy, rozwierające przed nim ze strachu swoje pośladki, nogi i usta. Władza upajała. Widział oczami wyobraźni tchórzy powieszonych na latarniach, kopiących, charczących i wydających ostatnie tchnienie. Nawet samo wspomnienie wystarczyło, by zadrżał lekko z rozkoszy. Usłyszał Heil! wykrzykiwane przez tysiąc gardeł i dźwięk ten był bardziej niż przyjemny. Przypomniał sobie, jak wspaniale się czuł, zatracając się w tej boskiej potędze. Ujrzał płonące miasta i uśmiechnął się. Usłyszał krzyki z komór gazowych i krematoriów i niemal zadrżał z seksualnej rozkoszy.

Krueger był przekonany, że po dziesięcioleciach wygnania wreszcie wrócił do domu.


* * *

Tęskniąc za domem, Dieter Schultz, lat osiemnaście, wraz z innymi rekrutami szurał nerwowo nogami w zimnym śniegu. Można by pomyśleć, że chłopcy nigdy nie słyszeli tych piosenek, skoro to były Niemcy, a zasady to zasady. I rzeczywiście, nie znali ich. A mimo to je rozpoznawali.

Dieter i pozostali wiedzieli, że z całą pewnością zwłaszcza ta piosenka jest niezgodna z prawem, zakazana. Niedługo wpadnie tu polizei i rozbije to nielegalne na pewno zgromadzenie. Niedługo, dosłownie za kilka minut, ci przeklęci, powyciągani z grobów naziści zostaną aresztowani, a rekruci — odesłani do domów. Wszyscy to wiedzieli.


* * *

Mühlenkampf nieświadomie tupał lewą stopą, kiedy kolumna tysięcy starych-młodych weteranów rozdzieliła się, by otoczyć podległych im chłopców. Muzyka i piosenka zmieniły się, ale weterani dalej śpiewali głosami strącającymi ptaki w locie w zasięgu kilometra.

Unser Fahne flattert uns voran.

Unser Fahne ist die neue Zeit.

Und die Fahne führt uns in die Ewigkeit.

Ja, die Fahne ist mehr als der Tod.[17]

Uświadamiając sobie nagle, że tupie, Mühlenkampf zmusił się, by przestać.

— Ach, przyznaję, zawsze lubiłem tę piosenkę, Hansi. Dlaczego pamiętam…

Nie dokończył jednak tej myśli.

Piosenka zakończyła się łoskotem werbli i fanfarą rogów. Mimo to maszerujące stopy dalej wybijały rytm na skutym lodem betonie: chrup, chrup, chrup, chrup. Gwoździe podkutych butów krzesały iskry na kamieniach, tworząc atmosferę niesamowitości.

Brasche podszedł do mikrofonu.

— Żołnierze SS Korps… stać.

Maszerujące stopy zrobiły jeszcze jeden krok, a potem jednocześnie huknęły, stając na baczność.

— Links und rechts… Um.[18]

Otaczające rekrutów szczypce zwróciły się do środka, jakby były częścią jednej myślącej istoty.

— Generalleutnant Mühlenkampf sprache.[19]

Hans Brasche cofnął się szybko od mikrofonu, a jego miejsce zajął odziany w czarną skórę Mühlenkampf.

Generał arogancko zadarł brodę.

— Najpierw zwracam się do moich starych towarzyszy, którzy nie potrzebują mów. Znów się spotkaliśmy, przyjaciele, znów się spotkaliśmy. Razem wstrząsnęliśmy kiedyś światem. Wstrząśniemy jeszcze kilkoma, zanim odejdziemy.

Dumna głowa z prostym arystokratycznym nosem zwróciła się w stronę rekrutów.

— Teraz mówię do tych, którzy są tutaj po to, by się do nas przyłączyć. Śmieci! Jesteście niczym, mniej niż niczym. Słabi, bez kondycji… Odpady społeczeństwa, które zamieniło się w śmietnik. Rozpuszczone, rozkapryszone bachory, uczepione matczynych spódnic. Niedobrze mi się robi na wasz widok. Niedobrze robi się waszym instruktorom, mojej kadrze. Jesteście zakałą swojego gatunku, hańbą dla waszej kultury… Hańbą dla naszego narodu i jego tradycji.

Twarz Mühlenkampfa wykrzywił niemal niedostrzegalny uśmiech.

— Ale my, starzy wojownicy, mamy inną tradycję. Potrafimy, parafrazując angielskiego poetę, „tworzyć strzelców z błota”. Dowódcy pułków, do swoich oddziałów!

Na dany znak orkiestra zagrała Yorkische Marsch Beethovena. Na skutym lodem placu rozbrzmiały ostre komendy. Oddziały stawały na baczność i wykonywały zwroty. Nawet nowi rekruci, urażeni krótką i pogardliwą słowną chłostą, nie mieli innego wyjścia, niż maszerować do rytmu ciężkiego refrenu marsza. Niczym długi wijący się wąż, kolumna wymaszerowała spod namiotu światła i weszła w świat ciemności.

— Myśli pan, że to podziała, Herr General? — spytał Brasche, kiedy ostatnie kompanie znikały w mroku.

Mühlenkampf prychnął, jakby sama myśl wydała mu się niedorzeczna.

— Ta przemowa? Trochę świateł? Trochę obelg? Małe przestawienie? Czy ja myślę, że to podziała? Hansi, daj spokój. Nic nie „działa” w takim znaczeniu. Łatwa transformacja, tak samo jak bezsensowne pospolite ruszenie, to brednie lewicy, liberałów, czerwonych i zielonych. Ale oni, Hansi, o czymś zapominają, ci czerwoni i zieloni. Niemcy były tak samo dekadenckie, podzielone i słabe w latach dwudziestych. Byłem tam, pamiętam to. A mimo to w latach czterdziestych wstrząsnęliśmy światem. Dlaczego? Bo ci chłopcy w głębi duszy są Niemcami, Hansi, innymi słowy: lemingami. Są lemingami, Hansi. W najlepszym razie stadem bezmyślnych owiec.

Krótki uśmiech zadowolenia zniknął, zastąpiony przez drapieżny grymas. Mühlenkampf serdecznie klepnął Braschego po ramieniu.

— Ale woleliby być innym stadem, przyjacielu… Stadem wilków.

INTERLUDIUM

Wchodzące na pokład hordy warczały i kłapały na siebie zębami, kiedy ich Wszechwładcy zapędzali je do ładowni wciąż formującej się kuli. Ten czy inny zdezorientowany i przerażony normals kłapał krokodylimi zębami, kiedy tylko w ich zasięgu znalazł się podwładny innego kessentaia. Czasami ostre jak igły rzędy kłów upuszczały trochę żółtej krwi i wyrywały strzępy gadziego mięsa, zanim ich posiadaczy nie zmuszono batożeniem z powrotem do uległości.

Nie po raz pierwszy Ro’moloristen poczuł, że do gardła podchodzi mu żółć, a grzebień się stroszy. Częściowo wynikało to z własnych pierwotnych wspomnień czasu spędzonego w zagrodach rozrodczych, czasu nieustannej walki i strachu przed pożarciem żywcem przez własne rodzeństwo. Drugi powód był bardziej cuchnący.

Kiedy normalsi byli zdenerwowani albo przestraszeni, często tracili panowanie nad sobą. Brutalne ładowanie i rozładowywanie, połączone ze stresem lotu kosmicznego, wystarczyło aż nadto, by zdenerwować większość z nich, a wielu przerazić, mimo że byli tacy tępi. Rezultatem tego był smród rozbryzganych wszędzie posleeńskich odchodów, bijący ze świetlnych głębi. W tej sekcji kuli, za której załadunek młody Wszechwładca odpowiadał, smród był tak silny, że przyprawiał o mdłości. Ci normalsi, pomyślał Ro’moloristen, są tacy słodcy, tacy piękni. Ale zarazem tacy brudni.

Wzdłuż kolumny szli, mniej przejęci smrodem, w którym żyli na co dzień, cosslaini — bardziej rozwinięci normalsi — utrzymując namiastkę porządku. Utrzymywanie go nie było jedynym powodem ich obecności. Drugim było przenoszenie i ładowanie na pokład statku broni, której nie można było powierzyć normalsom z powodu stresu, w jakim byli.

Obok Ro’moloristena pojawił się kenstain[20].

Wszechwładca przywołał gestem hologram kuli, który zmaterializował się w powietrzu. Kolejny gest pazurem i fragment hologramu oraz prowadząca do niego droga nagle zalśniły jaśniej niż reszta.

— Poprowadź tę grupę tutaj i wprowadź ją do zbiorników hibernacyjnych — rozkazał.

Athenalras posiadał lenna na dziewięciu światach. Pierwszy, mimo masowej ewakuacji Ludu, popadał już w Orna’adar, posleeński Ragnarok. Tamtejsi Posleeni mieli być załadowani jako ostatni. Mieli wyruszyć do nowego świata, nazywanego przez nich „Aradeen”, chociaż jego mieszkańcy zwali go „Ziemią”.

3

Bad Tolz, Niemcy, 31 stycznia 2005

Schultz jest za czysty, pomyślał Krueger. Po ćwiczeniach w błocie, których celem było niewiele więcej, niż przyzwyczajenie chłopców do brudu — no, a oprócz tego zmuszenie ich do przełamania swojej wrażliwości — chłopak wciąż był za czysty.

Krueger schylił się i wziął garść na wpół zamarzniętego błota, a potem rozsmarował je na twarzy Schultza.

— Ty mała cipo — warknął. — Ty mała, cuchnąca szparko. Jesteś niczym, jesteś wart tyle, co żydowska obozowa kurwa. Ona przynajmniej znałaby się na swojej robocie.

Potem odwrócił się do reszty ustawionego w szeregu plutonu.

— Ziemia to wasz przyjaciel! — krzyknął. — Macie z niej korzystać. Macie się do niej tulić jak do cycka matki. Przytulać się do niej jak do tych małych dziwek, na które traciliście czas. Wkopujcie się w nią. Nie bądźcie tacy jak ten gnojek Schultz, co się boi ubrudzić. Brud można zmyć. Własna krew schodzi trudniej. Spocznij.

Nie obdarzywszy żołnierzy już ani jednym spojrzeniem, Krueger odwrócił się i poszedł wyprostowany, żwawym krokiem do koszar podoficerów.

Pluton zebrał się wokół Schultza, stojącego z twarzą ociekającą szlamem. Nikt nic nie powiedział, wszyscy tylko się gapili. Sam Schultz dygotał z wściekłości. Jakim prawem, jakim prawem ten człowiek, na oko młodszy od niego, traktuje go jak śmiecia? Nie tylko dzisiaj, ale codziennie wydawało się Schultzowi, że Krueger, ćwiczący z jego plutonem, ma dla niego jakieś nowe upokorzenie.

Jeden z chłopaków, Rudi Harz, położył Dieterowi rękę na ramieniu.

— Mój przyjacielu… Krueger to dupek, nazistowski dupek. Ale to nazistowski dupek, który się zna na rzeczy. I widzi w tobie coś użytecznego. Korzystaj z tego.

Pozostali z powagą pokiwali głowami.

Schultz, wdzięczny za troskę, przekrzywił głowę i wzruszył ramionami. Harz był dobrym kolegą. Wszyscy byli dobrymi kolegami.

— Ale ten dupek Krueger — powiedział cicho — to zły człowiek, na czym by się nie znał.

— Tak — przytaknął Harz. — Najgorszy ze złych. Jeśli jeszcze raz usłyszę jego opowieści o gwałtach w obozach koncentracyjnych, chyba się porzygam. Mimo to wykorzystaj go do tego, do czego się nadaje: na przykład do nauczenia nas, jak pozostać przy życiu.

Schultz znów pokiwał głową.

— A więc wracamy maszerując? — spytał pozostałych. — Nie będziemy pełzać ani się wlec? Pomaszerujemy ze śpiewem?

Wśród powszechnej zgody chłopcy ustawili się w cztery szeregi. Harz mrugnął okiem do Dietera.

— Ty nas poprowadź, Dieter. Właśnie, Dieter… Pokaż temu draniowi Kruegerowi, że nas nie złamał.

Schultz stanął po lewej stronie plutonu.

— Vorwaaaaats… Marsch!

Stojący w pierwszym szeregu Harz zaczął śpiewać.

— Vorwarts! Vorwarts! Schmettern die hellen Fanfaren…[21]

Tymczasem w oddali Krueger uśmiechnął się pod nosem, czując ogromną radość.

— Stare sposoby wciąż działają.


Nad Renem, 13 lutego 2005

Strome brzegi rzeki przemawiały do Indowy głosem ochrypłym ze starości. A on pamiętał; pamiętał.

— Byliśmy już kiedyś na waszej planecie, dawno, dawno temu — powiedział Rinteel, pozornie do kanclerza. — To bardzo smutna historia.

— Naprawdę? — spytał kanclerz. — Dlaczego smutna?

— Każda zniweczona nadzieja jest smutna — odparł Indowy nieobecnym głosem.

W oddali widział kamieniste wzgórze. Jego usta zaczęły cicho wypowiadać słowa w jego własnym języku. Kanclerz nie miał pojęcia, co te słowa oznaczały, ale w ich tonacji było coś, co chwytało za serce.

— Co mówisz? — spytał.

Indowy zwlekał z odpowiedzią kilka chwil, niewyobrażalnie smutnych chwil.

— To pieśń mojego ludu, starożytna pieśń. Opowiada o próbie wyzwolenia się spod ucisku naszych panów, o starożytnej twierdzy, o próbie stworzenia broni, by obronić tych, którzy w swoim czasie mogli stać się naszymi zbawcami.

Indowy westchnął i wskazał za okno śmigłowca.

— Opowiada krwawą historię tej skały, tam.

Jego słowa podsyciły ciekawość kanclerza; wydał polecenie pilotowi, ignorując zmarszczenie brwi swoich ochroniarzy. Śmigłowiec skręcił ostro w prawo. W zachodzącym słońcu kamieniste wzgórze lśniło złotem.

Mimo mocnego bocznego wiatru helikopter wylądował bez wstrząsów na wzniesieniu. Indowy, wyglądający na pogrążonego w transie, wysiadł pierwszy. Za nim wyszedł kanclerz i jego ochrona.

Śmigłowiec usiadł zaledwie trzysta metrów od szczytu. Indowy ruszył przed siebie po kamienistej stromiźnie; jego zaśpiew z każdym krokiem był głośniejszy. Kanclerzowi wydawało się, że rozpoznaje niektóre ze słów:

— Fafneen… Mineem… Albletoon… Anothungeen… Nibleen… Fostvol.

W końcu wszyscy zatrzymali się przed gładką skalną ścianą.

— To mój klan, mój i tylko mój, podjął tę próbę. Zapłaciliśmy za nią wysoką cenę.

— Jaką próbę? — spytał jeden z agentów BND.

— Chcieliśmy stworzyć święty zakon — powiedział Rinteel nieobecnym głosem. — Grupę bohaterów, wojowników, którzy obsadziliby wzniesione tu przez nas umocnienia. Myśleliśmy, że pod osłoną Anothungeen, niepokonanego systemu obronnego waszej planety, wasz lud wzniesie się ku potędze. My nie mogliśmy was obronić. Ale chcieliśmy wam dać środki, dzięki którym sami moglibyście się obronić.

Ludzie kiwający się na omiatanym wiatrem zboczu wyraźnie byli znudzeni. Nagle Indowy wyciągnął dłoń i wypowiedział zdanie w jego własnym języku. Fragment urwiska zniknął, odsłaniając wyciosane w skale łukowato sklepione przejście. Ludzie, w tym i kanclerz, aż sapnęli z wrażenia. Wciąż pogrążony w niby-transie Rinteel wszedł do środka; w zamkniętych pomieszczeniach Indowy byli o wiele odważniejsi niż synowie Adama.

— Wybrano to miejsce, bo znajdowało się na obrzeżach dominującej w tamtym czasie cywilizacji — powiedział Rinteel, stając tuż za progiem. — Tutaj mogliśmy, a przynajmniej tak się nam zdawało, rozwijać w spokoju systemy obronne Anothungeen i Fafneen. Myśleliśmy też, że będziemy mogli rozprzestrzenić je stąd dyskretnie wśród ówczesnej cywilizacji dominującej, którą wy, ludzie, nazywacie „rzymską”.

Indowy opuścił głowę na pierś.

Kanclerz spojrzał ponad jego ramieniem i ujrzał starożytne pobojowisko: bezgłowe trupy ludzi i Indowy, wyschnięte i kruche. Przypomniał sobie małe stosiki ogryzionych kości w miejscu zwanym „Fredericksburgiem”.

Mein Gott — szepnął.

— Tylko jeden z nas, Albletoon, uszedł rzezi — tłumaczył Rinteel. — Ludzki najemnik, zdrajca swojej rasy, poprowadził natarcie. Zygfryd, przeklęte niech będzie jego imię, zdradził Lud. Z chciwości… dla przyobiecanej mu partnerki… sprzedał nas… i tak upadła sprawa wolności. Zdrajca Mineem przeprowadził wroga, otworzył bramę i podstępem pokonał straże. Dla marnego złota i sławy nasz bohater Zygfryd zaprzedał swoją duszę.

Indowy był pogrążony w tak głębokim transie, że kanclerz zaczął się o niego bać. Niemal koleżeńskim gestem wyciągnął do niego rękę.

Rinteel strząsnął jego dłoń.

— Czy ja dobrze zrozumiałem? — spytał kanclerz. — Wasz lud wiedział o nas i próbował nas uratować już wieki temu?

— Więcej niż wieki, tysiąclecia.

— Ale wam się nie udało? Plan się nie powiódł?

— Nie — odparł Rinteel ze smutnym i bolesnym westchnieniem. — Zapomnieliśmy; minęło tak wiele czasu, odkąd znaliśmy wojnę. Tylko broń z waszych własnych kuźni mogła was ocalić. Elfy sabotują wszystko, co możemy wam dać. Dlatego nie, Herr Kanzler, nie udało się. Nie udało się.


Zakłady Kraus-Maffei-Wegmann, Monachium, Niemcy, 15 lutego 2005

— Cóż, nie udało się — westchnął Mueller.

— Wracamy do projektowania — przytaknął Prael; każde jego słowo ociekało obrzydzeniem.

Przedmiot tego obrzydzenia, olbrzymi stalowy cylinder roniący gęsty czerwony płyn hydrauliczny niczym pęknięte serce, stał strzaskany w swoim mocowaniu testowym. Cylinder, który miał być jednym z dziesięciu, które pochłaniałyby odrzut działa Tygrysa III kaliber 30 centymetrów, okazał się wadliwy… i to w najbardziej katastrofalny z możliwych sposób. Tak katastrofalny, że przynajmniej jeden z członków ekipy testującej broczył czerwonym płynem prawie tak samo obficie jak cylinder. Natychmiastowa dekapitacja miewa taki skutek.

Wychodząc ze schronu — metalowego bunkra — Mueller spojrzał na zwłoki i ze znużeniem pokręcił głową.

— A ja chciałem mieć działo elektromagnetyczne. Ciągłe przyspieszenie. Większa, o wiele większa ładowność amunicji…

— W którym momencie metal pękł? — przerwał mu Izraelczyk Benjamin pytaniem skierowanym do Praela.

Zamiast odpowiedzieć wprost, Niemiec podał Żydowi wydruk.

— Rozumiem — powiedział Benjamin. — Hmmm. Moglibyśmy zmniejszyć ładunek… Nie, chyba nie, nie osiągnęlibyśmy takiej prędkości wylotowej, jakiej potrzebujemy.

W dawniejszych czasach Izraelczyk, walczący w swojej Merkavie, zniszczył niejeden arabski czołg produkcji rosyjskiej czy ukraińskiej.

— Nie możemy też zmniejszyć ciężaru pocisku, jeśli mamy zachować konieczny współczynnik penetracji — dokończył Mueller.

— GalTech — zaproponował Nielsen.

— Opierając się na radach BND, kanclerz postanowił tego nie robić — odparł Henschel. — Wydaje mi się, że zasadniczo ma słuszność. Galaksjanie mają własne plany. A te plany niekoniecznie muszą zakładać istnienie ludzkości po zakończeniu wojny.

— Kiedy Dawid ruszył na pojedynek z Goliatem — powiedział Benjamin, drapiąc się w zamyśleniu w ucho — król Saul zaproponował chłopcu własną zbroję i broń. Dawid odmówił, twierdząc, że lepiej poradzi sobie z własną bronią niż z cudzą, do której nie był przyzwyczajony. Miał rację. Wasz kanclerz też ma rację. Nasz premier również się z tym zgadza. To musi być ludzka broń, coś, na co Galaksjanie nie będą mieli wpływu.

— Czy nie można wzmocnić cylindrów, robiąc je po prostu większe? — spytał Mueller, przynajmniej raz nie wspominając o swoim wymarzonym dziale elektromagnetycznym.

— Nie — odparł Prael, pocierając dłonią twarz. — Już sprawdzaliśmy. Możemy zredukować liczbę cylindrów do ośmiu i zrobić je trochę większe i wytrzymalsze. A wtedy komora działa uderza w tył wieży. Scheisse! Przesadziliśmy.

Chociaż Schlüssel i Breitenbach nie byli obecni przy testach, huk pękającego cylindra rozszedł się po całej fabryce i obaj zjawili się biegiem. Wpadli do komory testów, zerknęli na cylinder, potem na trupa, a następnie przeżegnali się, jak przystało na dobrych katolików.

— Kurwa mać! — stwierdził zaraz potem Schlüssel, widać nie będąc aż tak dobrym katolikiem jak Breitenbach.

To, co się stało, było tak oczywiste, że ani Prael, ani nikt inny nie czuł potrzeby wyjaśniania sytuacji nowo przybyłym.

— Cóż — powiedział Schlüssel. — Są też i dobre wiadomości. Breitenbach dostał coś bardzo interesującego od Amerykanów. Powiedz im, Stephan.

Breitenbach miał w lewym ręku małe czarne pudełko, z którego zwisała uprząż.

— Może lepiej im pokażę, nicht war, Reinhard?

Schlüssel westchnął, zrezygnowany. Porywczy chłopak!

— Dobrze. Pokaż im, skoro musisz.

Breitnbach bez słowa odwrócił się na pięcie i wyszedł. Kiedy znów się pojawił kilka minut później, stał na stalowej galerii dwadzieścia kilka metrów nad podłogą fabryki, z zapiętą na sobie uprzężą.

Ku ogromnemu zdumieniu wszystkich poza Schlüsselem, Breitenbach rzucił się z chłopięcym okrzykiem w otchłań poniżej galerii. Spadał coraz szybciej i szybciej, wrzeszcząc z bezmyślnej radości. Spadał tak szybko, że trudno było nadążyć za nim wzrokiem. Henschel w ogóle nie nadążał, bo zamknął oczy, nie chcąc oglądać nieuniknionego upadku.

Do którego jednak nie doszło. Jakieś siedem czy osiem metrów nad podłogą ciało Breitenbacha zaczęło zwalniać. Zwalniało coraz bardziej, aż dotknęło podłogi już lekko jak spadające piórko.

— Co to, u diabła, spowodowało? — spytał Mueller.

Schlüssel wzruszył ramionami.

— Szczerze mówiąc, wyliczeń nie ogarniam. Gdyby Amerykanka, która odkryła tę zasadę, ich nie spisała, prawdopodobnie również by ich nie ogarnęła. To długa historia, jak mi powiedziano. Ale spójrzmy na to tak: czarne plastikowe urządzenie na uprzęży Stephana gromadzi energię upadku, a potem zamienia ją w energię zwalniania. Uważamy, że można by to wykorzystać w zawieszeniu czołgu, nie zmieniając znacząco projektu, a także do zmniejszenia rozmiarów amortyzatorów odrzutu, tak by oszczędzić od piętnastu do dwudziestu ton. Nie mówiąc już o redukcji koniecznej obsługi.

Oczy Muellera, które nie wróciły jeszcze do normalnych rozmiarów po skoku Breitenbacha, zrobiły się jeszcze większe. Spojrzenie Praela zaczęło tańczyć; nie mógł się skupić na nikim ani na niczym. Henschel i Benjamin popatrzyli po sobie w zamyśleniu.

A potem wszyscy powoli odwrócili się w stronę szczątków cylindra. W ich oczach zaświecił nowy blask.


Paryż, Francja, 15 lutego 2005

Mąż Isabelle wszedł bez słowa do kuchni, ściskając w ręku jakiś papier.

W pierwszej chwili nie zauważyła dokumentu. Zobaczyła jedynie, że twarz jej ukochanego jest szara jak popiół.

— Co się stało? — spytała.

Nie odpowiedział, wyciągnął tylko papier w jej stronę.

Drżącą dłonią wzięła formularz i przeczytała go pospiesznie. Nie rozumiejąc, pokręciła głową.

— Nie mogą ci tego zrobić, nam tego zrobić. Odsłużyłeś w wojsku jako młody chłopak. Nie mają prawa.

Jej mąż zacytował świstek, który przeczytał już pięćdziesiąt razy.

— W zgodzie z naszym uświęconym od wieków dziedzictwem i tradycją, wszyscy Francuzi zostają na stałe powołani do obrony Republiki.

— Ale ty jesteś lekarzem, nie mordercą — zaprotestowała Isabelle.

— Mordercy bywają ranni. Wtedy potrzebują lekarzy. Mam się zgłosić pojutrze.

Isabelle stała długą chwilę oszołomiona, niezdolna wykrztusić słowa.


Bad Tolz, Niemcy, 17 lutego 2005

Długa, wijąca się kolumna mężczyzn maszerowała w ciszy leśnym szlakiem w środku nocy. W ciemności błyskały białka oczu, a czasami zęby. Twarze uczerniono spalonym korkiem i farbą… a także sporą ilością zwykłego brudu. Zamarznięta ziemia i żwir chrzęściły cicho pod butami żołnierzy.

Chłopcy, jak myślał o nich Brasche, radzili sobie dobrze z podstawowym szkoleniem. Ze strzelaniem mieścili się w dopuszczalnych granicach, chociaż Brasche miał poważne wątpliwości, czy najdłuższy nawet zwykły trening strzelecki nauczyłby kogokolwiek dobrze strzelać, kiedy wróg odpowiada ogniem. On sam służył w końcu na froncie wschodnim.

Ale „dobrze” to określenie relatywne, pomyślał. A my znamy kilka sztuczek, które mogą pomóc. Brasche uśmiechnął się na myśl o tym, co czeka chłopców dalej na szlaku.

Ich oficjalnym zadaniem było przeprowadzenie kontrnatarcia i odbicie sekcji okopów straconych w wyniku ataku Posleenów. W rzeczywistości, jak wiedział Brasche i kilku innych prowadzących ćwiczenie, techniki kontrataku w okopach miały tu czysto drugorzędne znaczenie. Celem ćwiczenia było przestraszenie chłopców prawie do nieprzytomności, żeby w przyszłości trudniej było ich przerazić.

Brasche usłyszał trzask krótkofalówki przy boku. Zgłosił się swoim nazwiskiem.

— Tu Oberst Kiel, Brasche. Moi ludzie są na pozycjach.

— Doskonale, Herr Oberst. — Brasche zerknął szybko na tylne wejście do systemu okopów, do którego właśnie zaczęli schodzić pierwsi żołnierze. — Zabawa powinna się zacząć… już.

Jak w zegarku — bo tak właśnie wszystko było ustawione — na obszar zadania spadły pierwsze pociski moździerzy. W aktynicznym błysku wybuchów Brasche zobaczył niewyraźne sylwetki około tuzina ludzi Kiela. Sami odporni na ogień broni, której chłopcy mogli użyć — tak samo jak na ogień moździerzy — żołnierze piechoty mobilnej mieli dodać do ćwiczeń trochę pikanterii i strachu. Ich projektory holograficzne doskonale sportretowały masę nacierających Posleenów. Ale co najlepsze…

Liebe Gott im Himmel! — Brasche usłyszał w radiu krzyk któregoś z chłopców, młodego Dietera Schultza, jak mu się zdawało. — Oni do nas, kurwa, strzelają! Naprawdę!

— Tak jest, Kinder. — Brasche rozpoznał głos Kruegera. — Z takiej broni, jaką będą mieli najeźdźcy. A co mieliście robić, kiedy ktoś do was strzela? — spytał Krueger z pogardą.

Radio natychmiast zamilkło. Jednocześnie, jak Brasche zauważył z zadowoleniem, z okopów zaczął błyskać ogień karabinowy, trafiając hologramy, a czasem nawet pancerze. Tam, gdzie przechodziła trajektoria pocisku albo wybuchał pocisk lub granat, przekaźniki AID eliminowały jeden lub więcej posleeńskich celów. Tymczasem z okopów i ponad nimi pancerze prowadziły ostrzał w kierunku chłopców. Celowały jednak tak, by ich przestraszyć, a nie zabić czy ranić, uważając, by strzelać z dala od ich głów i korpusów.

Głos młodego Schultza znów zatrzeszczał w radiu, po chwili zaś odpowiedział mu dowódca czołgu regularnej Bundeswehry, wypożyczonego dla brygady szkoleniowej na czas ćwiczenia.

Poprzez trzask ognia karabinowego, wybuchy pocisków i huk przekraczających prędkość dźwięku pocisków działek grawitacyjnych pancerzy Brasche usłyszał gardłowy ryk dieslowskiego silnika szarżującego czołgu Leopard II.

Dobry chłopak ten Schultz, pomyślał. Nie każdy pamiętałby, że nie są w walce sami.

Czołg oświetlił nagle własny płomień, gdy armata plunęła na obszar ćwiczenia chmurą fleszetek…


Brasche i jego skrzydłowy nacierali samotnie poprzez burzę stali. Przed nimi artyleria waliła w rosyjskie pozycje, które udało się jedynie w przybliżeniu zlokalizować. Ale ostrzału nigdy nie było dość.

Ostrzeżono ich, że umocnienia są niewiarygodne. Ale ani Brasche, ani ludzie, którzy rozpoczęli bitwę pod jego dowództwem, nie byli przygotowani na rzeczywistość Kurska. Rzeczywistość tę przypominałaby jedynie wycieczka po piekle.

Z ludzi, których początkowo miał pod swoją komendą, pojedynczego plutonu Panzerów IV i plutonu piechoty wsparcia, pozostały tylko dwa czołgi. Piechota była już tylko wspomnieniem.

A PAK-i Iwanów, ich działa przeciwczołgowe, były wszędzie. Brasche zadrżał na wspomnienie starcia między jego średnimi Panzerami a przynajmniej tuzinem rosyjskich dział, okopanych, zamaskowanych i strzelających pod rozkazami jednego dowódcy. Sam ten pojedynek kosztował go dwa Panzery. Krzyki palących się żywcem załóg wciąż rozbrzmiewały w jego uszach.

Usłyszał w słuchawkach krzyk dowódcy drugiego czołgu.

— Achtung! Achtung! Panzer Abwehr Kanonem zum…[22]

Spanikowany głos ucichł jak ucięty nożem.

Ale Brasche nie potrzebował wskazówek. Stojąc w otwartym włazie dowódcy, sam zobaczył dym i płomienie buchające z prawej strony. Wytężając wzrok, by zlokalizować dokładnie przeciwnika, nie widział, lecz czuł pół tuzina pocisków, które pomknęły w stronę jego i jego skrzydłowego.

Oba czołgi pospiesznie zaczęły się obracać, by nadstawić w stronę ognia swoje grubsze przednie pancerze, a ich wieże obracały się jeszcze szybciej, by ostrzelać wroga.

To był wyścig z czasem. A potem Brasche uświadomił sobie, że te działa nie otworzyły ognia w tym właśnie momencie bez powodu. Odwrócił się w samą porę, by zobaczyć błyski wystrzałów.

Dla Hansa Braschego z Piątej Dywizji Pancernej SS (Wiking) świat utonął w czerni.


Leopard znów wystrzelił, odpędzając wspomnienia Hansa. I bardzo dobrze. Wtedy, pod Kurskiem, ponad sześćdziesiąt lat temu, druga bateria dział wypatroszyła czołg jego i jego skrzydłowego. Hans stracił przytomność. Nie wiedział, jak to się stało, że uciekł z wraku. Wyobrażał sobie siebie jako przerażoną, pełznącą istotę, uciekającą przed ogniem jak zwierzę z płonącego lasu. Podczas podróży powrotnej do Niemiec, gdzie przeszedł rekonwalescencję, wspomnienie to zostało zredukowane do wspomnienia o bólu, czasem tępym, czasem przeszywającym.

Nawet po tylu latach sprawiło, że zadrżał.

Brasche odegnał wspomnienia, ostatecznie i bez reszty. Rampa prowadząca do okopów czekała. Podszedł do niej i zszedł na dół.


* * *

Na dole, w okopach, Dieter Schultz, lat osiemnaście, dygotał z bólu po trafieniu fleszetką, która otarła się o jego ramię, zostawiając trzycentymetrowe rozdarcie na jego skórze. Krew plamiła jego kampfanzug, mundur polowy. W blasku pocisków smugowych lśniła matową czerwienią.

Inny z chłopców, Harz, patrzył z przerażeniem na jego ranę.

— Dieter, ty krwawisz.

— Nieważne — powiedział z naciskiem Schultz, przyciskając rozdarcie dłonią, by powstrzymać upływ krwi. — Biegnij do trzeciej drużyny. Niech przesuną się w prawo i otworzą ogień… Niech zdejmą z nas trochę ostrzału.

Zu Befehl, Dieter[23] — odparł Harz na poły kpiąco, ale i na poły poważnie.

Krueger tymczasem kucał w milczeniu nieopodal, obserwując sokolim okiem poczynania Schultza. Kątem oka zauważył przeciskającego się okopem Braschego i stanął na baczność z pochyloną głową.

Herr Major? — powiedział.

— Spocznij, sierżancie — odparł Brasche. — Ja tylko oglądam.

Dieter, pochłonięty swoją raną, ale jeszcze bardziej swoim zadaniem, nie zauważył stojącego niedaleko Braschego. Za to Hans dostrzegł, że w tym zimnym i błotnistym okopie chłopiec zaczyna wykorzystywać swój potencjał.

— Kryć się! — zawołał Dieter do pozostałych żołnierzy. Potem rzucił kilka krótkich słów do radia.

— Pięć pocisków przeciwpiechotnych.

Brasche i Krueger znów się skulili. W samą porę — czołg zaczął szybki ostrzał, zalewając teren nad okopem fleszetkami. Rozległo się pięć głośniejszych eksplozji i pięć cichszych, kiedy pociski kasetowe pękły, uwalniając swoją morderczą zawartość.

Odczekawszy nie więcej niż pół sekundy po piątej z tych cichszych eksplozji, Schultz wykrzyczał następny rozkaz i chłopcy, idąc za jego przykładem, wystawili głowy i karabiny ponad krawędź okopu, otwierając ogień do hologramów i pozostałych na polu bitwy pancerzy.

Bardzo dobrze, pomyślał Brasche.


Paryż, Francja, 17 lutego 2005

Dom był pogrążony w porannym smutku. Matka i młodszy syn płakali otwarcie. Starszy chłopiec, prawie trzynastoletni, z trudem starał się niczego po sobie nie pokazać. Zeszłego wieczora jego ojciec kazał mu obiecać, że zaopiekuje się domem. Poprosił o tę obietnicę z powagą… i z powagą została złożona.

— Będę pisał codziennie, ma cherie… ma belle femme — obiecał mąż, głaszcząc płaczącą Isabelle po głowie. — Pewnie co jakiś czas będę dostawał przepustki.

Isabelle wtuliła mokrą twarz w jego ramię i objęła go mocno. Nie mogła się zmusić, by cokolwiek powiedzieć.

Zeszły wieczór był nieprzyjemny. Pokłócili się tak, jak rzadko im się zdarzało. Ona chciała nakłonić go, by zdezerterował, by uciekł gdzieś, gdzie armia go nie znajdzie. On twardo odmawiał, twierdząc — zgodnie z prawdą — że nie ma na Ziemi miejsca, w którym byłby bezpieczny przed wojskiem, skoro cała planeta zbroi się aż po zęby.

Ostatecznie widząc, że on tego nie zrobi, to ona ustąpiła. Obawiając się o własną przyszłość i pamiętając młodzieńcze, szczęśliwsze czasy, zawlokła męża do ich wielkiego drewnianego łoża i kochała się z nim z oszałamiającą wprawą i entuzjazmem, które odebrały mu dech.

— To żeby ci przypomnieć — powiedziała — co tu masz i do czego masz chcieć wrócić.

— Po takim wyczynie, kochanie — odparł, wciąż zdyszany — i w moim wieku… Lepiej, żebym trzymał się z dala w trosce o własne życie.


Zakłady Kraus-Maffei-Wegmann, Monachium, Niemcy, 21 czerwca 2005

Mühlenkampf był… Cóż, innego określenia na to nie było: był oczarowany.

Stał przed nim lśniący — bo bestia nie została jeszcze pokryta farbą — Tygrys III. W dole, na poziomie gruntu — chociaż grunt ten był wielometrową warstwą betonu — gąsienice były oblepione błotem, co Mühlenkampf natychmiast zauważył.

— Jeździ — oznajmił drżącym głosem, wyciągając z tego faktu właściwy wniosek.

Mueller, Schlüssel, Prael i inni wyprostowali się z dumą.

— Jeździ, Herr General. To prototyp numer jeden. Jest jeszcze kilka usterek. Ale jeździ. Strzela. Może dostać w swój wielki pancerny nos i oddać.

— Poza tym — dodał Prael, który zaprojektował i niemal ręcznie zbudował całą elektronikę — Tygrys III jest najlepszym w dziejach zaprojektowanym i zbudowanym przez człowieka pojazdem szkoleniowym z symulatorami wirtualnej rzeczywistości, pozwalającymi na pełny zakres ćwiczeń kierowcy i strzelca bez opuszczania Kaserne.

— Mimo to będziemy musieli nim wyjechać — odparł generał. — W przeciwnym razie nigdy się nie dowiecie, co jeszcze może być nie tak. Kiedy taki dostanę? Albo, jeszcze lepiej, dużo takich dostanę?

— Ten już jest pański — powiedział Mueller. — Mamy nadzieję, że testy polowe pomogą w rozwiązaniu wszelkich pozostałych problemów.

Ale Mueller powiedział to do pleców Mühlenkampfa. Weteran mocował się już ze swoim nowym, niewygodnym, a czasami wyklinanym telefonem komórkowym.

— Brasche? Przyjeżdżaj do Monachium. Ale już!


Sennelager, Niemcy, 28 czerwca 2005

Podstawowe szkolenie już dawno się skończyło. Wychudzony, wynędzniały szkielet Korps zaczynał rozrastać się i nabierać masy w bazie szkoleniowej na północnoniemieckiej równinie, gdzie chłopców przeniesiono na szkolenie w oddziałach.

Chociaż podstawowe szkolenie mieli już za sobą, dni wciąż im się dłużyły, a noce czasem jeszcze bardziej. Ale mimo to rozkoszowali się mianem „żołnierzy”. Podczas przemarszów przez okoliczne miasteczka szli z dumą, sprężystym krokiem.

To, że oglądały się za nimi dziewczyny, też bynajmniej w niczym nie szkodziło.

Żołnierze ginęli podczas szkolenia i byli zastępowani nowymi. Dawna niemiecka armia uważała, że jeden procent zabitych podczas ćwiczeń to nie tylko dopuszczalna, ale wręcz pożądana liczba. Nowa-stara niemiecka armia miała podobne zdanie, przynajmniej w tej materii.

W regularnej Bundeswehrze rzadko się to zdarzało. Tam nieliczni, rozsiani po jednostkach weterani Wehrmachtu byli bezsilni wobec politycznie poprawnej, wielokulturowej brei, którą politycy zrobili z niemieckiej armii.

Jedynie w 47. Panzer Korps, nazywanym zarówno przez politycznych wrogów, jak i zwolenników „SS Korps”, było wystarczająco wielu ludzi, którzy znali dawne sposoby postępowania — i co więcej, byli skłonni powiedzieć politykom i teoretykom społecznym, żeby się „odpierdolili” — żeby zamienić swoich nowych podwładnych w to, czego Niemcy, Europa, ludzkość potrzebowały.

Dlatego chłopcy maszerowali sprężystym krokiem, wiedząc, że być może jako jedyni spośród obrońców ich kraju potrafią i mogą sprostać czekającemu ich zadaniu.

Czy to właśnie widziały w nich dziewczyny z małych miasteczek? Czy widziały w nich jedynych obrońców, którzy nigdy nie zostawiliby ich na pastwę losu, dopóki nie zabrałaby ich śmierć?

Tego chłopcy nie wiedzieli.

— Wiem tylko, że mam okazję podymać o wiele częściej niż kiedyś — zaśmiał się niepoprawny Harz na chwilę przed tym, nim coś przykuło jego uwagę.

Zaczęło się od niskiego grzmotu w powietrzu. Już po chwili chłopcy wybiegali z namiotów, obawiając się trzęsienia ziemi.

— Co to, kurwa, jest? — spytał Harz.

Dieter tylko pokręcił głową, równie zdezorientowany.

— Tam! — krzyknął inny chłopak. — To czołg. Nic wielkiego.

Schultz obejrzał się i zobaczył żelaznego potwora pokonującego szczyt wzgórza. Tak, to był czołg. Nic specjalnego. Cały czas mieli do czynienia z czołgami. Potem jednak, kiedy maszyna podjechała bliżej, a ryk jej silnika się wzmógł, oczy Dietera wypatrzyły coś maleńkiego, wystającego ze szczytu wieży.

— Liebe Gott im Himmel![24]

Z wieży Tygrysa III, zupełnie jakby był na defiladzie — defiladzie przed wszechświatem, który należy do niego osobiście — Hans Brasche, niegdyś z Piątej Dywizji Pancernej SS (Wiking), salutował energicznie swoim przyszłym załogom.

INTERLUDIUM

Jak przystało na młodszego kessentaia, Ro’moloristen stanął, nie rzucając się w oczy, w głębi dziwnie zaprojektowanej, przypominającej aulę sali zgromadzeń.

Podłoga, o ile statek Aldenat’ mógł mieć stałe podłogi, unosiła się w górę od środka pomieszczenia, dzięki czemu młody kessentai widział całe zgromadzenie Wszechwładców i centralny podest pod przeciwległą ścianą.

Podczas gdy jego własna pozycja w hierarchii umiejscowiła go z tyłu, lepsi — a przynajmniej starsi — od Ro’moloristena zajęli bardziej prestiżowe miejsca z przodu. Na samym środku, tuż przy pustym półokręgu wokół podestu, stał Athenalras, z ramionami skrzyżowanymi na potężnej końskiej piersi, w postawie uniżenia i spokoju.

Tysiące innych Wszechwładców obecnych w auli stało w takiej samej nabożnej pozycji, gdy pojawił się przed nimi podstarzały Posleen, kenstain — Bin’ar’rastemon — niegdyś wybitny kessentai, który zszedł ze Ścieżki, by zostać wyjątkowego rodzaju kessenaltem. Bin’ar’rastemon nie był zwykłym castellainem, nie był zwykłym sługą innego Wszechwładcy. Kiedy brzemię lat i odniesionych ran zaczęło dawać mu się we znaki, przekazał władzę nad swoim klanem i jego majątek swojemu najstarszemu eson’antaiowi, czyli synowi, zachowując dla siebie zaledwie tyle, by wystarczyło mu na skromne życie kogoś, kto wszedł na Ścieżkę Pamięci.

Kessenaltowie Ścieżki Pamięci — połączenie historyków z kapelanami — mieli zapisywać i przypominać Ludowi jego dzieje, wartości, wierzenia… oraz wredny los zgotowany im przez Aldenat’ i ich jednakową dla wszystkich, jak spod sztancy, filozofię.

Odziany w ceremonialną uprząż z czystego ciężkiego metalu, Bin’ar’rastemon — stary, ze stawami powykręcanymi przez posleeński odpowiednik artretyzmu — z trudem wszedł po stopniach prowadzących na podest; za pasy uprzęży miał zatknięte starożytne zwoje.

Chociaż kenstaini zazwyczaj nie cieszyli się szacunkiem jako klasa, może z wyjątkiem Wszechwładców, którym bezpośrednio służyli, idący Ścieżką Pamięci byli powszechnie wysoko cenieni. Bin’ar’rastemon ustawił się na środku podestu i ceremonialnie powitał zgromadzonych Wszechwładców.

— Opowiedz nam, Pamiętający — odpowiedzieli chórem — o ścieżkach przeszłości, żebyśmy poznali ścieżki przyszłości.

Bin’ar’rastemon rozwinął jeden ze zwojów i położył go na kruchej mównicy. Potem oparł na nim dłoń. Był Pamiętającym wciąż w pełni władz umysłowych, jakkolwiek stare mogło być jego ciało. Nie potrzebował zwoju, by opowiedzieć swoją opowieść.

— Z Księgi Wiedzących… — zaczął.

4

Sennelager, Niemcy, 14 lipca 2005

Baza została wybrana na punkt zborny 47. Panzer Korps ze względu na centralne położenie. Ze wszystkich małych Kaserne w całych Niemczech, nowych, starych i odnowionych, spływały tysiące świeżo wyszkolonych żołnierzy i weteranów z kadry oficerskiej.

Baza nadawała się na miejsce stacjonowania dużego korpusu, była jednak zbyt blisko Hamburga, Berlina, Essen i Frankfurtu. Innymi słowy, niemiecka lewica, a przynajmniej ta jej część, której przywódcy potajemnie zaprzedali się Elfom, zbyt łatwo mogła się do niej dostać.

I robiła to. Tysiącami, dziesiątkami tysięcy.

— Tych drani jest tam chyba z pięćdziesiąt tysięcy — mruknął Mühlenkampf, stojąc przy oknie swojego gabinetu, które wychodziło na główną bramę Kaserne. — Skąd oni wszyscy, u diabła, się wzięli? Dlaczego ci chłopcy nie są w wojsku? Dlaczego te dziewczyny nie są w cholernym wojsku, skoro już o tym mowa?

Oczywiście znał odpowiedź. Mimo zagrożenia ze strony Posleenów idea służby zastępczej była zbyt głęboko zakorzeniona w niemieckiej kulturze politycznej i społecznej, by przezwyciężyło ją nawet widmo całkowitej anihilacji. Co ciekawe, Wielka Brytania i Stany Zjednoczone, nie mające długiej ani utrwalonej tradycji poboru w czasie pokoju ani „obowiązkowej służby społecznej”, radziły sobie o wiele lepiej z powoływaniem młodych ludzi do wojska. Tam domy spokojnej starości i tym podobne placówki nigdy nie uzależniły się od nisko płatnej niewolniczej pracy. Zawsze prywatne — a przynajmniej nie do końca państwowe — mogły takimi pozostać. A w Niemczech? W Niemczech tak dobrze nie było.

Niezależnie od tego, skąd się wzięli protestujący, nie było wątpliwości, dokąd zamierzali się dostać. Mühlenkampf bez najmniejszego śladu rozbawienia patrzył, jak demonstranci, ustawieni w falangę, zostają nie bez trudu odepchnięci od bramy. Jeszcze mniej bawiła go tablica — z napisem „Przyjaźń z braćmi z kosmosu” — która spadła z trzaskiem na głowę i ramiona policjanta.

Na biurku generała zadzwonił telefon. Mühlenkampf odwrócił wzrok od protestujących i odebrał.

— Mühlenkampf.

W słuchawce usłyszał głos kanclerza. Choć generał wciąż nie był przyzwyczajony do nowoczesnych urządzeń, głos wydał mu się odległy i nieco stłumiony. Tryb głośnomówiący, domyślił się.

— Mówi kanclerz. Siedzi tu ze mną w gabinecie i słucha Günter. Jak sytuacja, generale?

— Moja sytuacja? Mam czterdzieści czy pięćdziesiąt tysięcy demonstrantów pod bazą. Połowa z nich to niedomyci długowłosi, którzy powinni być w wojsku, ale nie są. W tej chwili właśnie szturmują bramy. A miejscowa policja nie potrafi ich zatrzymać.

Po drugiej stronie zapadło krótkie milczenie.

— Jadą do was autobusami dwa bataliony policji do tłumienia zamieszek. Powinni tam być co najwyżej za dwie godziny.

Choć kanclerz nie mógł tego widzieć, Mühlenkampf potrząsnął głową.

— To o wiele za późno. Zresztą to i tak by nie wystarczyło, nawet gdyby byli tu już teraz.

— To wszystko, co mam, generale.

— Ja mam więcej — odparł stary esesman w zamyśleniu. — Mam pół stanu osobowego pancernego Korps.

W słuchawce odezwał się nowy głos, przepełniony gniewem. Mimo zniekształceń generał był prawie pewien, że to Günter.

— Esesmanie, nie wolno ci użyć twojego Korps przeciwko tym cywilom; skutki dla public relations byłyby katastrofalne.

Powstrzymując warknięcie gniewu, generał postanowił spróbować innego podejścia.

— Przepraszam, Herr Kanzler. Chyba mam jakieś zakłócenia na linii. Nie rozumiem, co mówicie. Czy Günter coś powiedział? Rozłączę się i spróbuję jeszcze raz.

Mühlenkampf odłożył słuchawkę.

— Lucy! — krzyknął do swojej sekretarki. — Kanzler albo jacyś inni ważniacy będą tu za chwilę dzwonić. Dopilnuj, żeby wszystkie linie były zajęte, dobrze? I poślij kogoś po moich dowódców dywizji i brygad.


Berlin, Niemcy, 14 czerwca 2005

Grupa ludzkich podwładnych Tira znów siedziała półkolem przed jego biurkiem. Tir miał zamknięte oczy, ale uszy szeroko otwarte. Oddychał płytko, lecz równomiernie. Jego usta poruszały się w mantrze odmawianej w jego własnym języku.

— Wszystko gotowe — powiedział Dunkel, czerwony. — Co najmniej pięćdziesiąt tysięcy demonstrantów zbiera się pod bazą w Sennelager, by walczyć z faszystami.

— Armia nie ma nic przeciwko temu — oznajmił jedyny z obecnych odziany w szary mundur; był przedstawicielem pewnych kół Sztabu Generalnego. — Nawet jeśli niektórzy sprzeciwiali się niszczeniu naszych własnych baz, praktycznie nikt nie chce, by ci ohydni esesmani dalej nosili mundury.

Günter, zielony, przez chwilę milczał.

— Mamy tam także swoich ludzi, co najmniej sześćdziesiąt procent protestujących to zieloni.

Tir wciąż nie otwierał oczu i płytko oddychał.

— Wszyscy dobrze się spisaliście — powiedział zduszonym głosem. — Za dobre sprawowanie czekają was nagrody…


Sennelager, Niemcy, 14 czerwca 2005

Dieter Schultz, w hełmie na głowie i z otrzymanymi za swoje talenty insygniami Stabsunteroffiziera — sierżanta sztabowego — oraz Rudi Harz, sierżant, ustawili swoich ludzi w szeregi, a potem stanęli po ich prawej stronie.

— Co się dzieje, Dieter? — spytał Harz.

— Nie mam pojęcia, Rudi. Może będziemy świętować Dzień Bastylii.

Harz prychnął.

— Jakoś mi się nie wydaje. Dostaliśmy rozkaz założenia hełmów i masek przeciwgazowych oraz zabrania pałek, więc chyba nie.

— Zapytamy Kruegera? — spytał szeptem Schultz. — Nie znoszę pytać tego bydlaka o cokolwiek.

Krueger — teraz sierżant major kompanii dowodzenia 501. Schwere Panzer Abteilung — batalionu ciężkich czołgów — usłyszał swoje nazwisko i słowo „bydlak” mimo odległości dzielącej go od chłopaków. Założył, że „bydlak” może odnosić się tylko do niego samego, i uśmiechnął się na tę myśl.

Stojąc przed oddziałem, Krueger obejrzał się przez ramię.

— Rozpierdolimy parę łbów, Knaben[25]. To wszystko, co musicie wiedzieć.

Adiutant stojący przed trzynastoma czworobokami po dwudziestu albo dwudziestu jeden ludzi — wszystkimi, których do tej pory wyszkolono — oraz większym czworobokiem po lewej, składającym się z żołnierzy służby pomocniczej, wydał rozkaz „baczność”. Żołnierze zesztywnieli.

Przed szeregami pojawił się Brasche. Tak samo jak chłopcy, był ubrany w szary polowy mundur. Nowocześniejszy wzór kamuflażu, który wcale nie był bardziej skuteczny przeciwko posleeńskim prętom wizyjnym, był trudno dostępny. Tak czy inaczej, nie miało to znaczenia. Brasche i reszta kadry Korps czuli się o wiele lepiej w szarym polowym mundurze, niż w kalejdoskopie kolorów składających się na nowoczesny niemiecki mundur polowy.

Nastąpiła wymiana salutów. Adiutant odsunął się na bok i pomaszerował na miejsce za Braschem.

Hans mówił krótko i zwięźle. Czekające ich zadanie było nieprzyjemne, i chociaż zamierzał je wykonać, nie czuł autentycznego entuzjazmu.

— Chłopcy, przed główną bramą są ludzie, którzy próbują się tu włamać i zdemolować nasz mały domek. Na mój rozkaz założycie maski przeciwgazowe. Zrobicie to po to, żeby gazety i telewizja, a także przypadkowo wymiar sprawiedliwości nie mogły zidentyfikować waszych twarzy. Potem pomaszerujemy do bramy, śpiewając „Panzerlied”. Jeśli sami sobie pójdą, tym lepiej. Ale jeśli nie, poślemy jak najwięcej z nich do szpitala.

Schultz zauważył, że Krueger parska śmiechem z niepohamowanej radości. Wydawało mu się, że usłyszał szept: Jak za starych dobrych czasów.

Brasche ryknął rozkaz, który poniósł się echem wzdłuż szeregów. Żołnierze zaczęli zakładać maski. Od czasu wybuchu wojny z Posleenami ten sprzęt stał się w dużej mierze nieprzydatny, bo Posleeni byli odporni na wszystkie ziemskie gazy bojowe. Jedynym powodem, dla którego go wydawano i z nim ćwiczono, była nadzieja niemieckiego przemysłu chemicznego, współpracującego blisko z Rosjanami, że któregoś dnia uda się stworzyć militarnie przydatną toksynę z jadu grat, posleeńskiego szkodnika przypominającego osę.

Na kolejny rozkaz żołnierze unieśli pałki. Jeszcze jeden rozkaz — i bataliony wykonały w prawo zwrot. Ostatnia komenda — i ruszyli po bruku w stronę głównej bramy Kaserne.

Nie trzeba było rozkazu, żeby zaczęli śpiewać.

Ob’s stürmt oder scheit, ob die Sonne uns lacht

Der Tag glühend heiss oder eiskalt die Nacht…[26]

Choć stłumiony przez maski, ryk dziesiątków tysięcy gardeł wyśpiewujących tradycyjną pieśń wojsk pancernych niemieckiej armii — czy to Reichswehry, Wehrmachtu, SS, czy Bundeswehry — sprawił, że drewno i kamień koszar zadrżały.

Demonstranci tak byli zajęci próbami sforsowania bramy Kaserne, że ich pierwsze szeregi nawet nie zauważyły nadejścia żołnierzy Korps. Trzask łamanych tablic z hasłami i krzyki mężczyzn i kobiet zagłuszyły marszową pieśń. Żaden z protestujących nie zauważył niczego niestosownego w fakcie, że hasła na tablicach brzmiały: „Chcemy pokoju” i „Nie oliwcie trybów machiny wojennej”. Ani jeden z nich nie dostrzegł niczego dziwnego w próbie przeszkodzenia w szkoleniu ludzi, którzy mieli ocalić Ziemię przed Posleenami, którzy chcieli ją zniszczyć. Demonstranci po prostu nie przyjmowali do wiadomości faktu, że Posleeni są zagrożeniem. Wielu z nich nie chciało przyznać, że obcy w ogóle istnieją.

Nieco dalej siedział, przyglądając się zamieszkom, ale nie biorąc w nich udziału, stosunkowo dobrze naćpany Andreas Schüler. Wysoki, chudy, niespecjalnie domyty, Schüler nie przyszedł tu dlatego, że obchodziło go „ratowanie” Ziemi. Nie przyszedł tu, bo miał coś przeciwko wojsku, chociaż kiedyś miał coś przeciwko niemu zupełnie osobiście i odsłużył swój „rok społeczny” w nieskończenie wygodniejszym domu opieki.

Andreas nie miał nawet większych obiekcji co do 47. Panzer Korps. Prawdę mówiąc, miał gdzieś, czy Korps oprócz nazwy jest wskrzeszonym upiorem SS. Przeciwnie, za młodu należał przez jakiś czas do skinheadów, chociaż ruch ten nie dał mu żadnej satysfakcji.

Schüler przyszedł tu — tak jak za każdym razem, kiedy niemiecka lewica gromadziła się, by rozbijać i demoralizować inne jednostki armii — dla trawki, panienek i widowiska. I nie był w tym osamotniony.

Widowisko przez jakiś czas go bawiło, potem jednak spowszedniało. Wszystko z czasem powszednieje. Przypomniał sobie, jak się śmiał, kiedy kilku demonstrantów wymalowało srebrne Sigrunen SS na oknie biura werbunkowego Bundeswehry. Maszerujący tłum śmiał się wtedy razem z nim.

Mimo to Schüler nie potrafił czuć się częścią bezkształtnej ludzkiej masy, z którą maszerował od biura werbunkowego. Maszerujący śpiewali… ale jego ten śpiew nie poruszał.

Podobnie jak setki innych w pobliżu, bardziej zajęty był rozmową z płcią przeciwną niż toczącymi się pod bramą walkami.

Ale potem usłyszał. A później ze swojego wysoko położonego miejsca zobaczył.


* * *

Ze wszystkich zakątków Kaserne nadchodzili ubrani na szaro mężczyźni. Szli równym, spokojnym krokiem. Huk butów o beton słychać było z odległości setek metrów. Podoficerowie utrzymywali porządek, automatycznie przeplatając kolumny, a zarazem trzymając oddziały i szeregi w szyku. Był to spektakl niewidziany w Niemczech od wielu lat.

Maszerujący śpiewali:

Bestaubt sind die Gesichter,

doch froh ist unser Sinn, ja unser Sinn,

Es braust unser Panzer, im Stürmwind dahin…[27]

Na czele kolumny, na czubku włóczni, maszerowali Brasche i Krueger, potem kompania dowodzenia 501. Batalionu Czołgów Ciężkich i reszta batalionu. Za batalionem szły pierwsze oddziały szkieletu dywizji Wiking, potem Hohenstauffen, Frundsberg i reszta.

Mühlenkampf wyszedł na kamienny ganek, by obejrzeć przemarsz. Rozkaz „Augen… rechts” — „Na prawo… patrz” — rozbrzmiewał za każdym razem, kiedy kolejna kompania mijała dowódcę Korps.

Zgodnie z rozkazem Dieter skierował wzrok z powrotem w przód. Za nazistą Kruegerem zobaczył Braschego maszerującego prosto i, zdawałoby się, dumnie. W przeciwieństwie do swoich podwładnych, Brasche szedł bez broni; jego pięści miały wystarczyć. Z lekkich poruszeń maski przeciwgazowej dowódcy Dieter wywnioskował, że Brasche śpiewa wraz z pozostałymi. Za dowódcą batalionu widać było ostatnich policjantów, zakrwawionych i poobijanych, padających pod ciosami tablic pacyfistów oraz — co mniej niedorzeczne — czerwonych i zielonych.


* * *

Schüler stał niczym zahipnotyzowany, patrząc, jak pierwszy z odzianej w szarość masy żołnierzy wpada między demonstrantów. Chociaż mężczyzna padł dość szybko — w niecałą minutę — chłopak nie mógł powstrzymać podziwu dla zaciekłości, z jaką tamten walczył.

Bardziej niż odwaga tego pierwszego żołnierza — Oberstleutnanta Braschego, chociaż on o tym nie wiedział — Schülera zadziwiła — czy raczej zaszokowała — reakcja idących za nim.


* * *

Krueger nie przepadał za Braschem, ani trochę. Staremu naziście dowódca wydawał się podejrzany, może nawet słaby. Nie chodziło o to, co Brasche mówił. Krueger wyczuwał w nim jakąś głęboką niechęć za każdym razem, kiedy raczył nowych chłopców opowieściami z dawnych czasów.

Ale niezależnie od swoich uczuć, kiedy Krueger zobaczył dowódcę padającego na ziemię pod ciosami pięści i kopniakami długowłosego motłochu pod bramą, nie ujrzał w nim słabeusza czy choćby nie nazisty. Zobaczył towarzysza w niebezpieczeństwie. Uniósł pałkę nad głowę i obejrzał się przez ramię.

— Na nich, chłopcy!


* * *

Dzięki mięśniom i kościom wzmocnionym przez ten sam proces, który przywrócił osiemdziesięcioletniego Braschego do pełnej młodości, pięści Hansa migotały i uderzały jak dwie błyskawice. Wbijając się w tłum, zostawiał za sobą zakrwawionych, plujących zębami, krztuszących się i poobijanych lewaków. Za sobą słyszał coraz głośniejszy i coraz bliższy śpiew.

Miał nadzieję, że ten śpiew stanie się bardzo głośny i bardzo bliski… bardzo szybko.

Nagle stanęła przed nim kobieta, wysoka nawet jak na Niemkę, wyzywająco uniosła brodę i rozdarła bluzkę, obnażając piersi i wzywając pułkownika, by zhańbił się uderzeniem kobiety. Brasche zamachnął się… i zatrzymał. Nie potrafił tego zrobić.

Nieszczęśliwie dla niego ani ta kobieta, ani druga, niższa, która złapała go za nogi, nie czuły takich oporów. Podcięty Brasche stracił równowagę i upadł. Nie zobaczył ani nie poczuł stopy w ciężkim bucie, która trafiła go w głowę, wysyłając go na krótko z tego padołu łez w zupełnie inny.


Wiatr wiał z zachodu, niosąc ze sobą smród, którego Leutnant Brasche z początku nie potrafił rozpoznać. Młody oficer chodził ostrożnie, mimo długiej rekonwalescencji w szpitalu. Blizny po oparzeniach na jego nogach wciąż były sztywne i delikatne, pękające i broczące ropą. Wstrząs mózgu również nie dawał mu spokoju, dręcząc go mdłościami i zawrotami głowy.

Szyld na peronie stacji głosił „Birkenau”. Nazwa ta niewiele Hansowi mówiła, poza tym że oznaczała wytchnienie od niekończącej się grozy i trudów frontu wschodniego. Nawet ci, z którymi rozmawiał na froncie, nie mieli do powiedzenia nic ponad to, że obóz ten, tak jak pozostałe, był miejscem, w którym ciężko ranni żołnierze SS mogli przez kilka miesięcy czy tygodni odpocząć w spokoju, służąc jako wartownicy, przed powrotem do frontowego kotła.

Na południowy wschód od peronu Hans zobaczył obóz, który nawet z tej odległości wydawał się dosyć porządny, może nawet schludny.

— Co to jest? — spytał esesmana, którego spotkał na peronie, tak samo jak on wysłanego wcześniej na urlop zdrowotny.

— Obóz dla kobiet — odparł tamten. — Za nim jest jeszcze jeden, bardzo podobny. Dobre miejsce, żeby poruchać, jeśli nie zniechęca pana cena kostki mydła, szczotki do zębów albo czegoś do jedzenia. Albo można im po prostu kazać się obsłużyć… Tak słyszałem.

— Kogo tam trzymamy?

Mężczyzna wzruszył ramionami.

— Głównie Żydów. A także Polaków i Cyganów. I trochę innych. Wszystko to wrogowie Rzeszy… Tak mówią. Tak czy inaczej, proszę za mną, Leutnant Brasche. Przedstawię pana komendantowi Hössowi.

Obaj w milczeniu poszli na północ, do wygodnych koszar SS. Skromny bagaż Hansa niósł niesamowicie wychudzony, ogolony na łyso Żyd. Kiedy zbliżyli się do obozu, smród stał się gorszy, o wiele gorszy.

Hans wciąż nie potrafił go rozpoznać. A potem poczuł zimny dreszcz na plecach. Tak samo śmierdział jego czołg… po tym, jak wyleciał w powietrze. Przez krótką chwilę przytomności, zanim go ewakuowano, czuł coś podobnego, chociaż bardziej zalatującego spalinami ropy.

— Co to jest? — spytał. — Ten okropny smród?

— Żydzi, Leutnant Brasche — odparł jego nowy towarzysz i przewodnik, ignorując, jak większość esesmanów, skomplikowany system rang odziedziczony po Stürm Abteilung. — Żydzi. Zbieramy ich do kupy, głodzimy, zapracowujemy prawie na śmierć, potem gazujemy i palimy trupy, na zachód stąd.

— Mein Gott!

— Tu nie ma Boga, Brasche. A po pobycie tutaj zaczynam myśleć, że nigdzie Go nie ma.

Hans popadł wtedy w rozpaczliwe milczenie i nie odzywał się, dopóki nie został wprowadzony do gabinetu swojego nowego tymczasowego dowódcy. O Hössie wiedział niewiele. Tyle, że dowódca, mimo obecnych obowiązków, był odznaczonym bohaterem Wielkiej Wojny, weteranem Freikorps i w głębi ducha był żołnierzem frontowym. Wiedza ta zadecydowała o tym, co zrobił.

Stając na baczność przed biurkiem Hössa, wyciągnął ramię w salucie.

— Heil Hitler, Leut… Oberstürmführer Hans Brasche melduje się na rozkaz.

Höss zignorował jego przejęzyczenie, patrząc na lśniący na szyi Braschego nowiutki Żelazny Krzyż Pierwszej Klasy.

— Przyda się pan nam tutaj, Brasche. Brakuje mi oficerów…

Hans przerwał mu. Desperackie pragnienie, by nie widzieć i nie wiedzieć nic więcej niż już widział, dodało mu odwagi.

— Panie komendancie, bardziej przydam się na froncie. Moje rany wystarczająco się wygoiły. Chciałbym wrócić do dawnej jednostki, dywizji Wiking, służyć ojczyźnie i Führerowi.

Höss przyjrzał mu się uważnie. Nie, na kamiennej twarzy chłopaka nie było śladu niczego innego poza głębokim poczuciem obowiązku. Komendant skinął głową.

— Dobrze, Brasche. Całkowicie rozumiem pragnienie powrotu na front. Przygotowanie rozkazów potrwa dzień czy dwa. Wyślę pana z powrotem do pana dywizji. Dobry z pana chłopak. SS może być z pana dumne.


Dieter Schultz nie był fanatykiem. Nie był nim również jego przyjaciel Harz. Ale kiedy zobaczyli, jak ich dowódca pada po zdradzieckim, podstępnym ataku, nawet znienawidzony i pogardzany Krueger nadawał się, by ruszyć za nim do szturmu.

Chłopcy runęli niczym niepowstrzymana masa spadających pałek, wymachujących pięści i kopiących stóp. Tych, którzy przed nimi upadli, nie oszczędzali; kopali do nieprzytomności, w niektórych przypadkach nawet na śmierć. Śpiew w pierwszych szeregach ucichł, szybko zastąpiony łkaniem, wrzaskami i błaganiami czerwonych i zielonych.

— Żadnej litości, chłopcy! — krzyczał Krueger w uniesieniu, choć niepotrzebnie. — Połamać im gnaty!


* * *

Mein Gott! — wykrzyknął Schüler, patrząc szeroko otwartymi oczami na rozgrywającą się przed nim scenę rzezi. Zdezorientowani protestujący uciekali w panice. Żołnierze formowali szyki do pościgu, podczas gdy ci z tyłu pomagali pobitym towarzyszom, jednocześnie kopiąc jeszcze i bijąc powalonych demonstrantów.

Młoda kobieta — stratowana przez uciekający tłum — przeszła obok, słaniając się, z twarzą zalaną krwią. Schüler ruszył ku niej, by pomóc. Kiedy się zbliżył, usłyszał, jak dziewczyna mamrocze coś bez przerwy.

— To niemożliwe. To nie do wiary. To niemożliwe.

Zarzucił sobie jej ramię na szyję i zaczął ją ciągnąć tam, gdzie powinni być bezpieczni — do pobliskiego miasteczka Paderborn. Dziewczyna wciąż powtarzała: „To niemożliwe”.

Chociaż Schüler naprawdę chciał jej pomóc, powtarzany w kółko refren w końcu go zmęczył.

— Jak się pani nazywa, Fräulein? — spytał.

Zawahała się, jakby musiała sobie przypomnieć.

— Liesel. Liesel Koehler.

— Co tu jest „niemożliwe” i „nie do wiary”?

Liesel, wciąż opierając się na nim ramieniem, stanęła. Słowa wydawały się przychodzić jej z trudem.

Zmusił ją, by ruszyła z miejsca, aby uciec przed rozszalałymi żołnierzami.

— To niemożliwe, żeby ludzie zachowywali się tak jak oni — powiedziała w końcu. — Po prostu niemożliwe. To niemożliwe, żeby nasze dobre zamiary dziś tutaj nie zwyciężyły. To nie do wiary, że czeka nas inwazja. Jaki inteligentny gatunek mógłby się zachowywać tak, jak podobno zachowują się ci „Posleeni”? Wszechświat po prostu nie może być tak urządzony. To niemożliwe.

Schüler nic nie odpowiedział. Pomyślał jednak: To niemożliwe, mówisz… A jednak żołnierze zrobili to, co zrobili. Niemożliwe, żeby dobre intencje nie zdały się na nic. A mimo to tak się stało. Dlaczego więc niemożliwe miałoby być to, że ci obcy zachowują się tak, jak nam się mówi? Bo nie chcesz się z tym pogodzić? Nie potrafisz ujrzeć świata czy wszechświata takim, jaki jest? W czym jeszcze się mylisz, Liesel, ty i tobie podobni?


* * *

Dieter Schultz i Rudi Harz, prowadzący swoich ludzi przez miasteczko, napotkali młodego mężczyznę na wpół niosącego na ramieniu dziewczynę. Instynkt i rozkazy, wzmocnione przez niedawne wydarzenia, kazały im zabić tę dwójkę. Ale oboje wyglądali niegroźnie; mężczyzna był zajęty, a kobieta zakrwawiona.

— Co wam się stało? — spytał podejrzliwie Harz.

Mężczyzna podniósł rękę w geście pokoju.

— Stratował ją spanikowany tłum — skłamał.

Harz i Schultz popatrzyli po sobie i opuścili pałki.

— Nie jesteście tu bezpieczni — powiedział Harz. — Idźcie stąd.

Schüler skinął głową.

— Gdzie jest najbliższe biuro werbunkowe? — spytał. — I co to za jednostka?

Schultz zastanowił się, a potem wskazał mu drogę.

— Czterdziesty Siódmy Panzer Korps. A o co chodzi?

— Myślę, że myliłem się co do paru ważnych spraw. „Niewiarygodnie” się myliłem.

Harz ani Schultz nie drążyli dalej tematu. Schüler poszedł swoją drogą, niosąc Liesel. Zostawił ją w pierwszym punkcie opatrunkowym, jaki znalazł, a potem ruszył dalej.

Po kilku minutach dotarł do biura werbunkowego Bundeswehry w Paderborn. Szyba w oknie była pęknięta, ale cała. Srebrna farba z dwóch prymitywnych błyskawic ściekała po szkle. W środku stał sierżant dzierżący pałkę.

— Nazywam się Andreas Schüler. Chcę wstąpić do 47. Panzer Korps.


Sennelager, Niemcy, 21 lipca 2005

Mühlenkampf siedział za wielkim biurkiem pochodzącym jeszcze z połowy dziewiętnastego wieku, zaś jego dowódcy dywizji i brygad stali przed nim. Z tyłu, przy podwójnych drzwiach sali konferencyjnej, stały dwie kompletne, ale różne zbroje z połowy piętnastego wieku. Na ścianach wisiały sztandary; najstarsze z nich były osiemnastowieczne. Wzdłuż ścian stały proporce, zwieńczone orłami i wieńcami czerwono-biało-czarne chorągwie ze złotymi lamówkami.

Na każdym z nich widniały podwójne błyskawice. W wieńcach znajdował się jakiś symbol: zakrzywione koło słoneczne, klucz przebity błyskawicą, zaciśnięta pancerna pięść. Na jednym widać było stylizowaną literę H, na innym F.

Frundsberg? — zaczął Mühlenkampf tonem swobodnej rozmowy, używając nazwy dywizji zamiast nazwiska jej dowódcy, Generalmajora von Ribbentropa. Uważał go za całkowitego mięczaka, kabotyna i głupca[28]. Tylko jego stopień oficera SS i współczesne polityczne powiązania pozwoliły mu objąć dowodzenie dywizją. — Frundsberg, dlaczego według pana dopuszczono, byśmy zostali zaatakowani w naszym obozie? Dlaczego oddziały do tłumienia zamieszek nie były dostępne w liczbie wystarczającej, by zapobiec tak oczywistemu i masowemu wystąpieniu?

Pytania były retoryczne. Mühlenkampf nie czekał na odpowiedź.

Hohenstauffen, co się dzieje z naszym krajem? Jugend, dlaczego wszystkie Korps sił zbrojnych oprócz naszego były sabotowane? G von B, dlaczego tak wielu młodych mężczyzn zwalnia się od poboru? Wiking, dlaczego pewne frakcje w rządzie próbowały sabotować nas i Kriegseconomie[29]?

Wzrok Mühlenkampfa spoczął w końcu na jedynym obecnym dowódcy batalionu.

— W czym tkwi problem, Hansi?

— Nie wiem, Herr Generalleutnant — przyznał Brasche.

— Ja wiem — powiedział z pewnością siebie Ribbentrop. — To Żydzi.

Mühlenkampf prychnął z pogardą.

— Bzdura, Ribbentrop, ty mięczaku. W Niemczech nie ma dziś dość Żydów, żeby sformować z nich pluton. Są najmniej wpływową grupą, jaką mamy. Żałuję, że nie ma ich więcej. Izraelczycy przynajmniej potrafią walczyć.

Potrząsnął głową.

— Zapomnijcie o Żydach, panowie. Nasze problemy są naszego własnego chowu. Kanclerz jest… w porządku… chyba. Ale poza nim? Kalejdoskop czerwonego, zielonego i jeszcze jakiegoś koloru, którego nie potrafię z tej odległości rozpoznać. A to może być czerń najgłębszej nocy, czarna jak dalekie rubieże kosmosu.

Mühlenkampf wstał, wziął z biurka cienki plik papierów, a dokładnie kopii, i zaczął je rozdawać.

— Szybko zbliżamy się do końca najbardziej intensywnego okresu szkolenia. Od tej pory możemy się odprężyć, chociaż nie za bardzo. Myślę nawet, że niektórym naszym ludziom mogą już przysługiwać przepustki. Macie zacząć je przydzielać tym, którzy zasłużą, maksymalnie piętnastu procentom stanu osobowego jednocześnie. W dokumentach tych znajdują się nazwiska ludzi, których podejrzewam o to, że są naszymi wrogami. Byłoby dobrze, gdybyście pozwolili żołnierzom zobaczyć te nazwiska, zanim podpiszą się na bramie obozu — dokończył dowódca, wracając na swoje miejsce.


Berlin, Niemcy, 15 września 2005

Chociaż Darhel tego nie wymagał, Günter stał przed jego olbrzymim biurkiem na baczność. W końcu przecież był Niemcem.

Twarz Darhela była niewzruszona. Jego spojrzenie wędrowało, omiatając wszystko oprócz twarzy biurokraty. Słowa, zniekształcone seplenieniem spowodowanym przez rekinie zęby obcego, były wymawiane jak do kogoś nieobecnego.

— Projekt ciężkiego pojazdu bojowego nie został wstrzymany — zauważył Darhel. — Dopuszczono do odmłodzenia najgroźniejszych wojowników niemieckiego ludu. Nie zakończono sabotażu sił zbrojnych zgodnie z wytycznymi. Moi zwierzchnicy będą chcieli usłyszeć ode mnie jakieś wytłumaczenie. A ja nie mam wytłumaczenia dla tej porażki poniesionej przez moich podwładnych.

Chociaż w gabinecie było chłodno, wręcz nieprzyjemnie zimno, twarz Güntera pokrywała warstewka zimnego potu.

Poprzez seplenienie Darhela dało się słyszeć irytację.

— Jakieś wytłumaczenie będzie konieczne.

— Mój panie — wyjąkał Günter — ci esesmani po prostu nie chcą słuchać rozkazów. Każemy im robić konkretne rzeczy albo ich nie robić, a oni nas lekceważą. Polityczni przywódcy, którzy postrzegają sprawy we właściwy sposób, tak jak ja, są wypędzani z ich obozów przez gromady umundurowanych opryszków.

— Można wstrzymać płace — zasugerował Darhel, zamykając oczy; jego drobnym ciałem wstrząsnął lekki dreszcz. — Cofnąć racje żywieniowe. Nałożyć kary. Wręczyć łapówki.

— Wszystkiego tego już próbowano, mój panie. Nic nie podziałało. Poza tym co najmniej jedenastu naszych zwolenników w Bundestagu zniknęło w podejrzanych okolicznościach, za każdym razem po dwóch albo trzech. Bardzo niewielu właściwie myślących polityków ma odwagę działać w obliczu takiego zagrożenia. Ale, mój panie, czy twoi zwierzchnicy nie mogą zrozumieć, że osiągnięto dużo dobrego? Z trzynastu pancernych Korps szkolenie pełnego tuzina było sabotowane przez propagandę, odwoływanie się do praw młodych żołnierzy, wstrzymywanie dostaw zaopatrzenia i rygorystyczne egzekwowanie wymogów ochrony środowiska. Co więcej, projektowany czołg będzie miał słabszy pancerz. Odmówiono zgody na jądrowy napęd i uzbrojenie. Te rzeczy na pewno przeważą nad drobnymi niepowodzeniami.

— Być może — zgodził się z wahaniem Darhel. — Mimo to widzieliśmy i musimy pamiętać, jak często udawało wam się uniknąć jedynej słusznej pozycji w galaktycznej cywilizacji dzięki przeciskaniu się przez najdrobniejsze szpary.

INTERLUDIUM

Głos Bin’ar’rastemona Pamiętającego niósł się po auli zgromadzeń.

— Na początku, jak mówi nam Zwój Tenusaniara, Lud był nieliczny, słaby, bezsilny… i łatwowierny. I stało się tak, że kiedy przybyli do niego Aldenat’, Lud obdarzył ich czcią niczym bogów. A moce Aldenat’ były niczym boskie. Uzdrawiali chorych. Pokazali nowe sposoby uprawy roli i zdobywania pożywienia. Nieśli ze sobą słowa miłości i pokoju, a Lud pojął je i stał się niby ich dzieci. Aldenat’ czynili cuda ponad wszelkie wyobrażenia.

— Ponad wszelkie wyobrażenia — zaintonował w odpowiedzi tłum.

— I Lud rozkwitł — ciągnął Bin’ar’rastemon. — Liczba jego rosła i rosła, i radował się, służąc swoim bogom Aldenat’. Z czasem jednak niektórzy zaczęli zadawać pytania. Pytali o wszystko. A odpowiedź Aldenat’ zawsze była jednaka: „My wiemy, a wy nie wiecie”. Ci, którzy pytali, Wiedzący, skarżyli się: „Planety, które nam daliście, nie są w stanie wyżywić rosnącej populacji”. Aldenat’ odpowiadali: „My wiemy, a wy nie wiecie”. Wiedzący pytali: „Czy nie ma lepszego sposobu podróżowania od gwiazdy do gwiazdy?”. A Aldenat’ odpowiadali: „My wiemy, a wy nie wiecie”. Wiedzący zauważali: „Życie jest walką. A wy zabroniliście nam brać w niej udział. Czy wobec tego w ogóle żyjemy?”. A Aldenat’ odpowiadali: „My wiemy, a wy nie wiecie”.

— Mówili, że oni wiedzą, a tamci nie wiedzą — znów wyrecytowało zgromadzenie.

— A tamci nie wiedzą — wygłosił razem z nim Bin’ar’rastemon.

— I stało się tak, że ci spośród Ludu, których zwano Wiedzącymi, zbuntowali się. I wybuchła wojna pośród Ludu. I doszło do rzezi. Był ogień i śmierć. A Aldenat’ odwrócili twarze, nie chcąc tego widzieć…

Загрузка...